KSIĘGA II DZIESIĘĆ LAT WCZEŚNIEJ

Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu,

I Groza — sztuki treść.

WIEŻA DO NIEBA

Lara Tierney nie mogła złapać tchu. Wysokość nie była jedyną przyczyną, choć na ponad trzech tysiącach metrów powietrze było dość rozrzedzone. Dech zaparło jej na widok, który ukazał się jej oczom, gdy rozklekotany Humvee toczył się i podskakiwał wyboistą stromą drogą: wieży, która rozcinała niebo. Siedzący obok niej Mance podał jej lekką elektroniczną lornetkę.

— Ustawi się automatycznie na obrazie wieży — usiłował przekrzyczeć ryk diesla. — Będziesz mieć cały czas ostrość.

Lara przyłożyła lornetkę do oczu i odkryła, że elektroniczny układ rzeczywiście potrafi skompensować podskoki terenówki. Wieża lekko zafalowała, po czym ukazał się ostry obraz, ciemna, graba kolumna, która przez lornetkę wyglądała jak wiązka przeplatających się kabli, wspinających się spiralą coraz wyżej, przez delikatne chmury, do nieba, ku nieskończoności.

— Wygląda jak drzewo banianowe — wysapała, odkładając lornetkę na kolana.

— Co? — wrzasnął obok niej Mance Bracknell. Siedzieli razem na ławeczce za kierowcą, niskim, potężnie zbudowanym, ciemnoskórym Metysem, który odziedziczył ten rdzewiejący, zdezelowany pojazd z napędem na cztery koła po swoim ojcu, właścicielu przedsiębiorstwa taksówkowego na lotnisku w Quito.

Lara odetchnęła głęboko kilka razy, próbując nabrać w płuca tyle powietrza, by zdołać przekrzyczeć hałas postukującego diesla terenówki.

— Wygląda jak banian! — krzyknęła, odwracając się w jego stronę. — Te wszystkie pnącza… przeplatające się… jak… banian.

— Znów musiała zaczerpnąć powietrza.

— Właśnie! Otóż to! — wrzasnął Mance, a jego ciemnobrązowe oczy zalśniły z podniecenia. — Jak drzewo banianowe. Jest organiczna! Nanorurki tworzą włókna, które skręcają się w spirale; ze spirali zaś powstają kable, na które patrzysz.

Nigdy nie widziała go w tak dobrej formie: opalony, wysportowany, radosny. Pomyślała, że nigdy dotąd nie wyglądał tak uroczo.

— Dokładnie jak drzewo banianowe — powtórzył, podnosząc głos, żeby mogła go usłyszeć. — Cholerne sto tysięcy pojedynczych nanowłókien splecionych w takie pasma. Najbardziej wytrzymała budowla na powierzchni Ziemi!

— To niesamowite!

Bracknell uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Jesteśmy prawie trzydzieści kilometrów od niej. Poczekaj, aż podjedziemy bliżej.

Jak łodyga fasoli ze starej baśni, wieża strzelała prosto w niebo. Lara spędziła resztę niewygodnej przejażdżki patrząc to na nią, to na Mance’a, który siedział zadowolony jak mały chłopiec otwierający prezenty w świąteczny poranek. Pomyślała, że robi coś, czego nikt inny nie byłby w stanie dokonać, i doskonale mu to idzie. Ma wszystko czego chce. Także mnie.

Przez cały długi lot z Denver do Quito rozmyślała o swojej pochopnej obietnicy wyjścia za niego za mąż. Przez ostatnie trzy lata widywała go tylko podczas jego krótkich wizyt w Stanach, i oczywiście wysyłali sobie wiadomości. Pojechał do Ekwadoru, poprosił ją o rękę, a ona się zgodziła. Przedtem poleciała do Quito tylko raz, kiedy Mance zaczynał pracę nad projektem. Był tak zajęty i tak zadowolony z rzucenia się w wir pracy, że dyskretnie wyjechała i wróciła do domu w Kolorado. Nie potrzebował jej plączącej mu się pod nogami i zaprotestował tylko raz, z grzeczności, kiedy powiedziała mu, że wyjeżdża.

To było ponad trzy lata temu. Mam poważną rywalkę, jeśli chodzi o jego energię, pomyślała. To ta wieża. Zastanawiała się, czy jej rywalka zawsze będzie ich odgradzać. Kiedy jednak Mance zadzwonił i poprosił, żeby przyleciała do Ekwadoru i została z nim, zgodziła się natychmiast, choć nie wypowiedział słowa „małżeństwo”.

Kiedy go zobaczyła na lotnisku w Quito, z twarzą rozjaśnioną na jej widok, zobaczyła, z jaką radością jej macha z drugiej strony szklanego przepierzenia, gdy stała w długiej kolejce do celnika, jak się uśmiecha i z jakim szczęściem wziął ją w ramiona na środku zatłoczonej hali lotniska — zrozumiała, że go kocha i pojedzie za nim wszędzie, a wszystko inne, rywalka i małżeństwo, są nieważne.

— …jeśli się uda — próbował przekrzyczeć ryk silników — będziemy mogli wytwarzać elektryczność dla tego całego cholernego kraju. Może też dla Kolumbii, Peru, części Brazylii, całej cholernej północnej części Ameryki Południowej!

— Jeśli się uda co? — spytała.

— Podpięcie do jonosfery — wyjaśnił. — Energia elektryczna jest tam potężna, megawaty na metr sześcienny. Na początku martwiliśmy się, że wieża zadziała jak wielki piorunochron, przewodząc ładunki do ziemi. Bum! Od tej mocy podłoże skalne mogłoby się stopić.

— Mój Boże — mruknęła Lara.

— Ale zaizolowaliśmy powłokę zewnętrzną, więc to już nie jest problem.

Zanim Lara zastanowiła się, co chce odpowiedzieć, Mance kontynuował:

— I wtedy pomyślałem, że moglibyśmy się jakoś podłączyć do tej energii, na przykład po to, żeby zasilać windy.

— Podłączyć się do jonosfery?

— Otóż to. Energia jest tam odnawiana przez wiatr słoneczny. Pole magnetyczne Ziemi wyłapuje słoneczne protony i elektrony.

— W ten sposób powstaje zorza polarna — rzekła Lara, podnosząc głos, by mógł ją usłyszeć ponad wyciem diesla.

— Tak. Jeśli zrobimy to jak trzeba, będziemy mogli generować dość prądu, by sprzedawać go użytkownikom na dole. Będziemy mogli odzyskać wszystkie koszty sprzedając tę energię!

— Jaką moc możecie generować?

— Co?! — krzyknął.

Powtórzyła pytanie głośniej.

Machnął prawą ręką.

— Teoretycznie wychodzą jakieś oszałamiające liczby. Mnóstwo gigawatów. Mitchell nad tym pracuje.

O takich korzyściach nikt nie pomyślał, zastanawiała się Lara. Pierwotny pomysł skonstruowania wieży do nieba zakładał zbudowanie windy, którą tanio można by przewozić ludzi i ładunki na orbitę, za cenę energii elektrycznej, jakiej wymagałoby ich przewiezienie. Jakieś grosze za kilogram, zamiast setek dolarów w przypadku rakiet. A teraz Mance mówi o wykorzystaniu tej wieży do generowania elektryczności. Niesamowite!

Nagle uderzyła ją nowa myśl.

— Czy to nie jest teren sejsmiczny?

Jego uśmiech nie zbladł ani o milimetr. Pokiwał ochoczo głową.

— Oczywiście. Mieliśmy już dwa solidne wstrząsy, sześć w skali Richtera. Najbardziej aktywny wulkan świata jest oddalony o jakieś kilkaset kilometrów.

— Czy to nie jest niebezpieczne?

— Dla nas nie. To jest właśnie powód, dla którego wykorzystujemy tę konstrukcję w kształcie drzewa banianowego. Grunt może się kołysać albo naprężyć ile chce — wieża nie jest zakotwiczona w gruncie, ale lekko przypięta. Nie przesunie się za bardzo.

Lara musiała mieć niepewną minę, bo Mance dodał:

— Poza tym nie znajdujemy się na linii uskoku. Nigdzie w pobliżu takiego nie ma. Przed wyborem miejsca oceniałem ogromne ilości danych geologicznych. Ziemia nie otworzy się nam pod stopami, a gdyby nawet, wieża będzie sobie dalej stać, jak na skale Gibraltaru.

— Gdyby jednak przewróciła się… taka masa…

Uśmiech Mance’a stał się jeszcze bardziej zadowolony.

— Nie przewróci się, słonko. Nie może. Prawa fizyki są po naszej stronie.

BAZA DANYCH

Wieża do nieba. Łodyga fasoli. Kosmiczna winda. Wszystkich tych nazw używano do określania pomysłu na zbudowanie windy, która mogłaby przewozić ludzi i ładunki z powierzchni Ziemi na orbitę.

Jak wiele innych podstawowych koncepcji kosmicznego transportu, idea kosmicznej wieży zrodziła się w płodnym umyśle Konstantego Ciołkowskiego, zapomnianego rosyjskiego pioniera, który pisał prace teoretyczne o rakietach i astronautyce na początku dwudziestego wieku. Jego pomysł „niebiańskiego zamku”, który mógł wznosić się z równika na orbitę, ogłoszony w 1895 roku, mógł być zainspirowany nowo wybudowaną paryską wieżą Eiffla.

W 1960 roku rosyjski inżynier Jurij Artsutanow powrócił do tego pomysłu. Sześć lat później amerykański oceanograf, John Isaacs, napisał o tym pomyśle jako pierwszy poza Rosją. W 1975 Jerome Pearson z Air Force Research Laboratory stworzył bardziej szczegółową pracę techniczną, przez co pomysł kosmicznej windy znalazł się w centrum uwagi świata naukowców. Brytyjski pisarz Arthur C. Clarke nawiązał do tego pomysłu w kilku swoich powieściach SF.

Choć brzmi nieziemsko, pomysł kosmicznej windy nie jest niczym nierealnym z fizycznego punktu widzenia. Jak wspomniał sam Clarke, satelita na orbicie geostacjonarnej, nieco dalej niż trzydzieści pięć tysięcy kilometrów ponad równikiem, okrąża Ziemię w dokładnie takim samym czasie, w jakim Ziemia obraca się wokół własnej osi. Satelita taki pozostaje więc cały czas nad tym samym punktem nad równikiem. Satelity łączności są umieszczane na geostacjonarnych orbitach Clarke’a by znajdujące się na ziemi anteny mogły być cały czas na nie nakierowane.

Aby wybudować kosmiczną wieżę, należy zacząć od orbity geostacjonarnej. Rozwijamy linę w dół, w stronę powierzchni Ziemi, równocześnie rozwijając drugą w przeciwnym kierunku, trzydzieści pięć tysięcy kilometrów w kosmos. Naprężenie pozwoli na utrzymanie liny w miejscu. Lina musi być na tyle mocna, by można przewozić ładunki i windy z pasażerami. Voila! Kosmiczna wieża gotowa. Niebiańska winda. Łodyga fasoli.

W świecie rzeczywistym jednak z inżynieryjnego punktu widzenia pojawił się problem znalezienia odpowiedniego materiału konstrukcyjnego. Wszystkie znane materiały, które były wystarczająco mocne, były też za ciężkie. Wieża zawaliłaby się pod własnym ciężarem. Potrzebny był materiał o znacznie lepszym stosunku wytrzymałości do masy.

Odpowiedzią były nanowłókna fulerenowe. Fuleren, molekuła składająca się z sześćdziesięciu atomów węgla, został tak nazwany przez chemika, który otrzymał tę strukturę po raz pierwszy, gdyż przypominał mu kopulaste konstrukcje amerykańskiego architekta, R. Buckminster Fullera. Szybko zaczęto go też określać mianem nanorurek i odkryto, że włókna zbudowane z takich molekuł mają stosunek wytrzymałości do masy wystarczający do zbudowania kosmicznej windy — i z wystarczająco znaczącym marginesem błędu. Materiały takie jak grafit, aluminium i kwarc mają wytrzymałość na rozciąganie rzędu dwudziestu gigapaskali (jednostka miary wytrzymałości na rozciąganie), kosmiczna winda wymaga ponad sześćdziesięciu. Włókna z nanorurek mają wytrzymałość ponad sto gigapaskali.

Do połowy dwudziestego pierwszego wieku spełniono wszystkie wymagania techniczne niezbędne do budowy kosmicznej wieży. Brakowało kapitału i umiejętności inżynieryjnych pozwalających na budowę takiej konstrukcji: wieży wznoszącej się ponad siedemset tysięcy kilometrów od równika, windy, która mogłaby przewozić ładunki w kosmos za cenę elektryczności niezbędnej do ich wywiezienia.

Przy wsparciu ekwadorskiego rządu i międzynarodowego konsorcjum finansowego, Skytower Corporation zatrudniła Mance’a Bracknella jako szefa zespołu inżynierów budujących podniebną wieżę zaledwie sto kilometrów od Quito. Ludzie na ulicach ekwadorskiej stolicy widzieli wieżę wznoszącą się do nieba, coraz grubszą i potężniejszą, wręcz rosnącą w ich oczach.

Wielu promieniało dumą, gdy budowa wieży zbliżała się do końca. Niektórzy jednak potrząsali głowami i pełnym strachu szeptem mówili o biblijnej wieży Babel. Nawet na uniwersytecie filozofowie wspominali o nieposkromionej pysze ludzkości, gdy inżynierowie dyskutowali o współczynnikach elastyczności. W biurowych drapaczach chmur w Quito, mężczyźni i kobiety rządzący międzynarodowym handlem z niecierpliwością czekali na kwantowy skok, do jakiego wieża miała skłonić ekwadorską gospodarkę. Widzieli przyszłość jasną jak bezchmurne niebo i po cichu zaczęli wykupywać nieruchomości między Quito a podstawą wieży.

Nikt z nich nie przypuszczał, że kosmiczna wieża stanie się narzędziem zagłady.

CIUDAD DE CIELO

— Jakie to wielkie — rzekła Lara wychodząc z terenówki. Przyszło jej do głowy, że mężczyźni muszą sobie opowiadać masę sprośnych żartów na temat tego giganta.

— Sto metrów u podstawy — rzekł Bracknell, ruszając na tył samochodu, gdzie znajdował się jej bagaż. — Ma rozmiary boiska futbolowego.

Kierowca nie wyszedł; niecierpliwił się, by dostać swoją zapłatę i ruszyć z powrotem na lotnisko.

— Zwęża się lekko w miarę wysokości — mówił dalej Bracknell. — Stacja na geosynchronicznej ma ponad kilometr średnicy.

Liczby niewiele dla niej znaczyły. Wszystko było takie gigantyczne. Z tej odległości widziała każdy z przeplatających się kabli tworzących grubą kolumnę i dostrzegła, że muszą mieć co najmniej pięć metrów średnicy. Kable rozchodziły się na wszystkie strony, jak korzenie drzewa banianowego, tylko że tam, gdzie kable sięgały gruntu, znajdowały się budynki.

— Cóż — rzekł z dumą i rozpostarł ramiona. — Oto jest. Niebiańskie Miasto. Ciudad de Cielo.

Trudno jej było oderwać oczy od kosmicznej wieży, ale zmusiła się do tego i rozejrzała się dookoła. Na polecenie Mance’a taksówka zaparkowała przed piętrowym budynkiem z blachy falistej. Wyglądał jak hangar samolotowy albo wielka szopa. Rozejrzała się i dostrzegła rzędy takich budynków wzdłuż prostych, brukowanych ulic: schludna siatka prawie identycznych budowli, małe miasto z prefabrykatów. Panował tu spory ruch. Ciężarówki i mikrobusy przemykały po ulicach, ludzie maszerowali dokądś po betonowych chodnikach. Uświadomiła sobie, że jest tu raczej cicho. Żadnego łomotu i szumu, jakie zwykle towarzyszyły budowie. Oczywiście, pomyślała: te wszystkie pojazdy mają silniki elektryczne. W tym mieście widać było cichą krzątaninę, pulsowanie energii i celowości.

Uśmiechnęła się nagle. Ktoś na ulicy grał na gitarze. A może to było nagranie. Łagodna, liryczna, piosenka ludowa. Delikatne nuty unosiły się leniwie w powietrzu.

— Ta muzyka dolatuje z restauracji — poinformował ją Bracknell. — Niektórzy pracownicy pozakładali zespoły muzyczne. Pewnie ćwiczą.

Wziął jej bagaże i poprowadził ją z parkingu w stronę wejścia do budynku.

— Tu jest moje biuro. I mieszkanie, na drugim piętrze.

— Zawahał się i zaczerwienił. — Mogę ci zorganizować oddzielne mieszkanie, jeśli chcesz.

W obu rękach trzymał jej bagaże, więc podeszła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go z entuzjazmem.

— Nie przyleciałam tu taki kawał drogi, żeby spać sama.

Twarz Bracknella poczerwieniała jeszcze bardziej, ale uśmiechnął się jak uczniak.

— Doskonale — rzekł, unosząc obie torby. — Świetnie.

Lara przywiozła tylko dwie torby. Wytłumaczyła sobie, że są bardzo blisko Quito: jeśli będzie czegoś potrzebować, to po prostu to kupi.

Mieszkanie Bracknella było małe, wygodne i tak czyste, że od razu zrozumiała: wypucował je przed jej przyjazdem. Przez zakryte siatką okna widziała ulice małego miasta, a dalej — okryte zielenią góry. Wieży nie było stąd widać.

— Nie ma klimatyzacji? — spytała, gdy położył jej torby na podwójnym łóżku.

— Nie jest potrzebna. Klimat jest bardzo łagodny, wieczna wiosna.

— Przecież jesteśmy na równiku.

— Ale prawie cztery kilometry w górę.

Pokiwała głową. Jak w Santa Fe, pomyślała. Nawet Denver ma bardziej łagodny klimat niż się powszechnie uważa. Otworzyła jedną z toreb i spytała:

— Więc klimat nie jest dla budowy wieży problemem?

— Nawet w porze deszczowej nie jest tak źle. Dlatego właśnie wybraliśmy to miejsce — rzekł Bracknell sięgając do niskiej lodówki we wnęce kuchennej. Wyjął butelkę o dziwnym kształcie. — Może trochę wina? Mam lokalne, które jest raczej kiepskie, a przyzwoita butelka chilijskiego…

— Wystarczy zimna woda, Mance — rzekła. — Potem będziemy świętować.

O mało nie upuścił trzymanej w dłoni butelki.


Przy kolacji Bracknell miał dla niej niespodziankę: był tam Victor Molina, którego oboje znali ze studiów.

— Nie miałam pojęcia, że pracujesz przy tym projekcie — rzekła Lara, gdy usiedli przy małym, kwadratowym stoliku w rogu jedynej restauracji w mieście. Po drugiej stronie nawy jakiś kwartet stroił instrumenty. Lara dostrzegła, że ich wzmacniacze są wielkości pudełek na chusteczki, tak inne od monstrów wzrostu człowieka, które mogły przyprawić o zapaść płuc, kiedy zaczynały pracować pełną parą.

Lara dostrzegła, że restauracja jest wypełniona w połowie. Pewnie większość ludzi jadała w domach albo przychodzili później, pomyślała. Było to jasne, czyste pomieszczenie. Żadnych obrusów, ale ktoś wymalował na stołach wesołe sceny przedstawiające dżunglę i ptaki.

— To dzięki Victorowi tak szybko nam idzie — wyjaśnił Bracknell.

Lara usiłowała skoncentrować się na obu mężczyznach.

— Myślałam, że na studiach zajmowałeś się biologią — rzekła.

— Zgadza się — odparł Molina, wpatrując się w nią błękitnymi, przeszywającymi oczami. Jest nadal przystojny, pomyślała, w jakiś nachalny, narzucający się sposób. Lara przypomniała sobie, że na studiach Molina uganiał się za najładniejszymi dziewczynami. Umówiła się z nim parę razy, dopóki nie spotkała Mance’a. Potem przestała się umawiać z kimkolwiek poza nim.

Zanim jednak zdołała zadać następne pytanie, do ich stolika przytoczył się robot-kelner. Na jego płaskim ekranie widniało menu i karta win.

— Czy mogę zaproponować państwu jakiś koktajl przed kolacją? — spytał ciepłym barytonem, w którym pobrzmiewał arystokratyczny angielski akcent. — Wyposażono mnie w funkcję rozpoznawania głosu. Proszę po prostu wypowiedzieć wyraźnie nazwę koktajlu.

Lara zamówiła gazowaną wodę mineralną, Bracknell to samo.

— Martini z wódką poproszę — odezwał się Molina.

— Oliwki czy cytryna?

— Cytryna.

Mała maszynka potoczyła się w stronę baru przy kuchni. Lara nachyliła się lekko w stronę Moliny.

— Dalej nie mam pojęcia, co biolog może robić przy budowie kosmicznej wieży.

Zanim Molina zdążył odpowiedzieć, wtrącił się Bracknell.

— Victor to nasza tajna broń.

— Biolog?

Oczy Moliny nadal były utkwione w niej.

— Słyszałaś o nanotechnologii, prawda?

— Tak. Jest wyklęta i zakazana.

— To prawda — odparł. — Ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, że w twoim ciele nawet w tej sekundzie przebiegają nanotechnologiczne procesy?

— Nanotechnologiczne?

— W komórkach twojego ciała. Rybosomy w komórkach budują białka. A czym one są jak nie malutkimi nanomaszynami?

— Och. Ale to jest naturalne.

— Pewnie. Więc tak budujemy nanowłókna.

— Za pomocą nanomaszyn?

— Naturalnych nanomaszyn — rzekł Bracknell, próbując znów włączyć się do rozmowy. — Wirusów.

Robot przyniósł im drinki, a potem wybrali dania na ekranie dotykowym maszyny. Molina i Bracknell wyjaśniali, jak korzystają z genetycznie ulepszonych wirusów, by wytwarzać molekuły fulerenowe i sztuczne komórki mikroorganizmów składających cząsteczki fulerenowe w nanorurki.

— Kiedy już mamy zestaw nanorurek — wyjaśnił Molina — przekazujemy je inżynierom, a oni wmontowują je w włókna tworzące wieżę.

— I wolno wam to robić, mimo zakazu korzystania z nanotechnologii?

— Nie ma w tym niczego nielegalnego — rzekł lekkim tonem Molina.

— Ale nie ogłaszamy tego na rogach ulic — dodał Bracknell.

— Trzymamy to w tajemnicy.

— To nowa technika budowlana, która będzie warta miliardy — rzekł Molina z błyszczącymi oczami. — Tryliony!

— Kiedy ją opatentujemy — dodał Bracknell.

Lara pokiwała głową, z roztargnieniem nabierając na widelec trochę sałatki i żując ją w roztargnieniu. Naturalna nanotechnologia, pomyślała. Genetycznie modyfikowane wirusy. Jest mnóstwo ludzi, którzy bardzo się zaniepokoją, kiedy to usłyszą.

— Rozumiem, dlaczego chcecie to ukryć — rzekła.

PUBLIKUJ ALBO GIŃ

A tak naprawdę — mówił Molina — chciałbym się zająć astrobiologią.

— Naprawdę? — Lara poczuła zdziwienie. Po raz pierwszy od wielu tygodni spędzonych w Ciudad de Cielo poruszył przy niej ten temat.

Maszerowała obok biologa główną ulicą miasta u podstawy wieży, w kolorowym poncho kupionym od jednego z ulicznych handlarzy, którym Mance pozwalał sprzedawać w mieście w weekendy. Wiatr od gór był chłodny, a rano mżyło przez pół godziny. Poncho z grubej wełny było doskonałym rozwiązaniem w przypadku pogody panującej na dużych wysokościach. Molina naciągnął starą skórzaną kurtkę na koszulę i dżinsy.

— Astrobiologią to teraz modna dziedzina w biologii — wyjaśnił. — Tu można zdobyć sławę.

— Przecież robisz tu niesamowite rzeczy.

Obejrzał się przez ramię na wznoszącą się ponad nim wieżę. Opływały ją szare chmury. Wzruszył ramionami z niezadowoleniem i rzekł:

— Tu już skończyłem pracę. Wytrenowałem drobnoustroje, żeby produkowały dla Mance’a włókna z nanorurek. Supersprawa. Nie mogę opublikować moich prac, bo Mance trzyma wszystko w tajemnicy.

— Tylko do chwili uzyskania patentu.

Molina skrzywił się.

— Czy ty masz pojęcie, ile czasu trwa uzyskanie między narodowego patentu? Całe lata! A i tak Skytower Corporation pewnie będzie chciała zatrzymać proces dla siebie. Mógłbym zmarnować tu najlepsze lata mojej kariery bez żadnego uznania za moją pracę.

Idąc obok niego ulicą Lara dostrzegła niecierpliwość na jego twarzy i zaciśnięte pięści.

— Więc co masz zamiar zrobić?

Molina zawahał się przez sekundę, po czym odparł:

— Wysłałem zgłoszenie do kilku najlepszych uniwersytetów, gdzie jest wydział astrobiologii. Wygląda na to, że Melbourne chce mnie przyjąć.

— Australia?

— Tak. Właśnie dostali grant na dalsze poszukiwania w marsjańskich ruinach i szukają ludzi.

— Chcesz polecieć na Marsa?

Uśmiechnął się gorzko.

— Najpierw Australia, potem może Mars. Jeśli sprawię się wystarczająco dobrze na Ziemi.

— Cóż, Victorze, to chyba duży krok na drodze twojej kariery.

— Mam nadzieję. Astrobiologia. Bardzo obiecująca dziedzina, dzięki tym odkryciom na księżycach Jowisza i nie tylko.

— Opuszczasz nas?

— Muszę! — W jego głosie pojawiła się nuta bólu. — Mance nie pozwoli mi opublikować moich wyników do chwili uzyskania tego przeklętego patentu. Jeśli nie znajdę sobie jakiejś dziedziny, w której będę mógł zrobić coś ważnego, wszystko na marne.

— Mance’owi tak dobrze się z tobą pracuje — zauważyła.

— Przeżyje szok, jak mu powiesz.

— On mnie już nie potrzebuje. Wydoił mnie z potencjału intelektualnego i ma wszystko, czego chciał.

Larę zaskoczyła gorycz w jego głosie.

— Mance’owi będzie ciebie brakowało.

— A tobie?

— Oczywiście, że tak, Victorze.

Oblizał wargi, po czym wyrzucił z siebie:

— To jedź ze mną do Melbourne, Laro! Ucieknijmy stąd razem!

Zaskoczona Lara cofnęła się niepewnie o parę kroków od niego.

— Kocham cię, Laro. Naprawdę cię kocham. Ostatnie kilka miesięcy… były takie… — zawahał się, łapiąc z trudem oddech. — Wyjdź za mnie.

Wyglądał na tak zrozpaczonego i załamanego, a zarazem zniecierpliwionego, że Lara nie wiedziała, jak zareagować, nie wiedziała, co odpowiedzieć.

— Przykro mi, Victorze — powiedziała łagodnym tonem.

— Naprawdę mi przykro. Kocham Mance’a. Wiesz o tym.

Zwiesił głowę i wymruczał:

— Wiem. Przepraszam. Nie powinienem był ci mówić.

— To bardzo miło z twojej strony, Victorze — rzekła, próbując złagodzić cios. — Twoje uczucie bardzo mi pochlebia. Ale nic z tego nie będzie.

— Wiem — powtórzył. — Wiem.

Ale tak naprawdę usłyszał w jej głosie: „Gdyby nie było Mance’a, mogłabym się w tobie zakochać, Victorze”.


Elliott Danvers wiedział, że dostojnicy Nowej Moralności poddają go próbie. Walczył o swoją pozycję w szkole teologicznej, akceptując przytyki i złośliwe żarty o pijanym byłym łowcy nagród, który próbuje zostać wysłannikiem Boga. Próbował utrzymywać nerwy na wodzy, nawet kiedy dowcipy jego kolegów stawały się naprawdę nieprzyjemne. Nie mogę wdać się w bójkę, powtarzał sobie. Jeśli uderzę któregoś z nich, oskarżą mnie o próbę morderstwa i doskonale o tym wiedzą.

Dlatego właśnie uważają, że mogą mnie bezkarnie napastować. A ja nie jestem na tyle sprytny, żeby ich przechytrzyć. Będę milczał. Będę cierpliwy wobec tych, którzy mnie prześladują. Nadstawię drugi policzek. Ich głupota jest małą ceną za wprowadzenie mojego życia na właściwą ścieżkę.

Uzyskał dyplom jako jeden z najgorszych w klasie, ale jednak mu się udało. Danvers był człowiekiem, który uparcie dąży do wyznaczonego celu, by tylko wykonać zadanie, jakie mu przydzielono. Na zaśmieconych uliczkach Detroit jeszcze jako dziecko nauczył się, że należy przyjmować to, co niesie los, i próbował sobie z tym radzić, bez względu na to, czy są to ciosy szybszego przeciwnika o cięższej pięści, czy zawoalowane aluzje nauczyciela, który najchętniej by go oblał na egzaminie.

Nagrodą za uzyskanie dyplomu bez wpakowania się w kłopoty była nominacja na pastora. Teraz był Wielebnym Elliotem Danversem, doktorem teologii. Jego opiekun naukowy pogratulował mu niesienia tych wszystkich krzyży, jakie złożyli na jego szerokich ramionach dowcipni koledzy i złośliwi nauczyciele.

— Doskonale sobie poradziłeś, Elliot — powiedział z uśmiechem zadowolenia na szarej, zmęczonej twarzy. — Czasem już myślałem, że ci się nie uda, ale wytrwałeś i odniosłeś ostateczne zwycięstwo.

Danvers wiedział, że jego stopnie na studiach były w najlepszym razie podrzędne. Pochylił głowę w pokorze i wymruczał:

— Bez waszej i Boga pomocy bym tego nie dokonał.

Opiekun położył mu upstrzoną plamami dłoń na pochylonej głowie.

— Błogosławię ci, mój synu. Gdziekolwiek pośle cię Nowa Moralność, pamiętaj, że czynisz boże dzieło. Niech On obdarzy cię łaską.

— Amen — odparł Danvers z głęboką wiarą.

Potem wysłali go do tego dziwnego, dalekiego miejsca w górach Ekwadoru. To próba, powtarzał sobie Danvers. Moi zwierzchnicy badają moje zaangażowanie, moją determinację, moją zdolność nawracania niewierzących.

Ciudad de Cielo było małym miasteczkiem z prefabrykatów, siedliskiem niewierzących, naukowców i inżynierów, którzy w najlepszym razie byli agnostykami, oraz miejscowych robotników, którzy wyznawali wiarę katolicką, będącą jednak tylko przykrywką dla lokalnych zabobonów i kultu bożków.

A co najgorsze, wszyscy pracowali przy przedsięwzięciu, które było najzwyklejszym bluźnierstwem. Wieży, która miała sięgnąć nieba. Współczesną wieżą Babel zbudowaną dzięki najnowszym osiągnięciom techniki. Danvers był pewien, że ten projekt jest skazany na niepowodzenie. Bóg nie dopuści do tego, żeby śmiertelnikom udało się zrealizować takie dzieło.

I wtedy przypomniał sobie, że przyjechał tu czynić dzieła boże. Jeśli ta wieża ma upaść, muszę stać się przyczyną jej zniszczenia. Bóg tego chce. Właśnie po to przysłała mnie tu Nowa Moralność.

Danvers wiedział, że oficjalnie jego zadaniem ma być troska o dusze ludzkie. Ale mało komu była potrzebna jego pomoc. Tubylcy wydawali się całkowicie usatysfakcjonowani mieszaniną plemiennych rytuałów i katolickich obrządków. Większość naukowców po prostu go ignorowała albo uważała za szpiega przysłanego przez Nową Moralność, by węszył pośród nich. Kilku próbowało go sprowokować, ale ich drwiny i przytyki były niczym w porównaniu z okrucieństwem wyśmiewających się z niego kolegów ze studiów.

Tylko jeden człowiek robił wrażenie, jakby jego kłopoty były na tyle poważne, by musiał Danversa chociaż tolerować: Victor Molina, bliski współpracownik jednego z szefów projektu. Danvers obserwował go całymi tygodniami, pewien, że Molina wykazuje klasyczne objawy depresji: smutek, niemiłe traktowanie współpracowników, jadanie w samotności. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. Uśmiechał się wyłącznie wtedy, gdy z rzadka zdarzało mu się jeść kolację w towarzystwie szefa projektu i kobiety, z którą tamten mieszkał.

Żyją w grzechu, rozmyślał ponuro Danvers. On sam porzucił już wszelkie myśli o seksie, nie licząc diabelskich snów, które go nawiedzały, wodząc go na pokuszenie. Nie, powtarzał sobie na jawie, to właśnie pożądanie kobiet i pieniędzy doprowadziło cię do porażki na ringu. Złamali ci rękę, o mało nie zatruli twojej duszy nieczystym pożądaniem. Lepiej wyłupić sobie oko, jeśli jest powodem grzechu. Danvers korzystał jednak z osiągnięć nowoczesnej farmakologii, by utrzymać swoje żądze na wodzy.

Próbował zbliżyć się do Moliny ostrożnie, stopniowo, wiedząc, że ten człowiek odrzuci albo nawet wyśmieje wyrażoną wprost propozycję pomocy.

W porze lunchu jedyna restauracja w mieście oferowała szwedzki stół. Danvers wpadł na pomysł, żeby użyć podstępu.

— Czy nie ma pan nic przeciwko, żebym się przysiadł? — spytał, trzymając tacę w obu rękach. — Nienawidzę jadać sam.

Molina obrzucił go kwaśnym spojrzeniem, ale najwyraźniej rozpoznał pastora. Danvers nie nosił stroju duchownego; nie zakładał nawet koloratki. Zawsze jednak nosił czarną koszulę i takie same spodnie.

— Proszę, czemu nie? — odparł Molina. Danvers dostrzegł, że jest już w połowie skromnej kanapki.

Tłumiąc w sobie chęć pochwalenia naukowca za nienaganne maniery, Danvers usiadł i w milczeniu, z nienachalnym wdziękiem zaczął rozładowywać tacę. Zaczęli rozmawiać o nieistotnych rzeczach, pogodzie, statusie projektu, tragedii uciekinierów, których powodzie wywołane efektem cieplarnianym wygnały z nadmorskich miast takich jak Boston.

— To wyłącznie ich wina — mruknął Molina kończąc kanapkę. — Ostrzegano ich. Latami. Nikt nie słuchał.

Danvers pokiwał głową w milczeniu. Nie sprzeciwiaj się mu, pomyślał. Masz zdobyć jego zaufanie, a nie kłócić się z jego poglądami.

W ciągu kolejnych paru tygodni Danvers spotykał Molinę na tyle często, że zaczęli regularnie jadać razem lunche. Ich rozmowy stały się mniej banalne, więcej w nich było otwartości.

— Astrobiologia? — spytał raz Danvers. — Tym się pan chce zajmować?

Molina uśmiechnął się do niego demonicznie.

— Dziwi to księdza?

— Ani trochę — odparł Danvers, usiłując ukryć niepewność. — Nikt nie zaprzecza, że naukowcy znaleźli organizmy żywe poza Ziemią.

— Nawet istoty inteligentne — droczył się z nim Molina.

— Jeśli ma pan na myśli te wymarłe istoty z Marsa, to mogły być z nami jakoś spokrewnione, prawda?

— Może na poziomie komórkowym. DNA ocalałych mikroorganizmów z Marsa jest całkowicie różne od naszego, choć oczywiście ma podobną budowę podwójnej spirali.

Danvers nie do końca rozumiał, co jego towarzysz przy stole mówi, ale nie miało to znaczenia.

— Nie wydaje mi się prawdopodobne, by Bóg stworzył inteligentny gatunek, a potem go zniszczył.

— Przecież tak się stało.

— A czy nie sądzi pan, że Marsjanie byli naszymi krewnymi? W końcu te dwie planety są…

— …oddalone od siebie o sześćdziesiąt milionów kilometrów, w najlepszym razie — warknął Molina.

— Tak, ale na Ziemi znaleziono marsjańskie meteoryty.

— No i?

— Była więc jakaś wymiana między Marsem a Ziemią.

Może ludzka rasa powstała na Marsie i przeniosła się na Ziemię.

Molina zaśmiał się tak głośno, że ludzie przy innych stolikach zaczęli im się przyglądać. Danvers siedział w milczeniu i usiłował utrzymywać neutralny wyraz twarzy.

— Ksiądz w to wierzy? — spytał w końcu Molina, nadal chichocząc.

— Czy to nie jest możliwe? — spytał Danvers cicho.

— Żeby istoty z epoki kamiennej wybudowały statek kosmiczny i przyleciały na Ziemię? W żadnym razie!

Molina śmiał się nadal wychodząc z restauracji. To bez znaczenia, pomyślał Danvers. Niech się śmieje. Zdobywam jego zaufanie. Niedługo odsłoni przede mną duszę.

Tygodnie mijały, a Danvers zaczynał rozumieć, że zdobycie zaufania Moliny nie będzie łatwe. Pod maską cwaniaka ukrywał się głęboko nieszczęśliwy człowiek. Mimo wysokiej pozycji zajmowanej w projekcie budowy podniebnej wieży, martwił się o swoją karierę, o swoją przyszłość. I było coś jeszcze. Coś, o czym nigdy nie mówił, ale Danvers wiedział, co go gryzie: Lara Tierney, kobieta, która mieszkała z Bracknellem.

Danversowi było szczerze żal Moliny. Wtedy już uważał Molinę za swojego przyjaciela, jedynego przyjaciela, jakiego miał w tej jaskini bałwochwalców i ateistów. Ich znajomość miała antagonistyczny charakter, ale Danvers był pewien, że te przekomarzania sprawiają Molinie taką samą przyjemność jak jemu samemu. Prędzej czy później pęknie i powie, co go naprawdę martwi.

Wiele jeszcze tygodni minęło zanim Danvers uświadomił sobie, że z Moliną dzieje się coś niepokojącego. Co on tu robi, przy tym przeklętym projekcie? Dlaczego zatrudniono biologa przy budowie kosmicznej wieży?

NOWE KIOTO

Nobuhiko Yamagata stał w oknie swojego biura i patrzył na rozpościerające się przed nim miasto. Jezioro Biwa lśniło w oddali. Tuż przy oknie przeleciało stado wielkich ptaków, tak dużych, że Nobu odruchowo cofnął się w głąb.

Ucieszył się, że w biurze nie ma nikogo, kto mógłby zobaczyć tę reakcję. Dla kogoś mogłoby to wyglądać jak tchórzostwo, a w najlepszym razie absurdalna słabość.

Stado składało się z czarnych mew, które powracały ze swoich letnich stanowisk na dalekiej północy. Znak, że zbliża się zima, pomyślał Nobu. Zima, zżymał się w duchu. Od śmierci ojca nie było tyle naturalnego śniegu, żeby pojeździć na nartach.

Nobu był bardzo podobny do swego znakomitego ojca: wyższy od Saito o kilka centymetrów, mocno zbudowany, o krótkich kończynach, z okrągłą, płaską twarzą i brązowymi, niezgłębionymi oczami. Główna różnica między synem a ojcem polegała na tym, że Saito miał zmarszczki mimiczne od nieustannego śmiechu, zaś twarz Nobu była poorana od trosk.

Nie miał żadnych wieści od ojca od ponad roku. Starszy Yamagata odpokutował zabitych w Pasie Asteroid i został prawdziwym lamą, przepełnionym świętym żalem. Jakby umarł na nowo, pomyślał Nobu. Zerwał wszystkie kontakty ze światem zewnętrznym poza klasztorem, nawet ze swoim jedynym synem.

Zegar wybił godzinę. To nie ma znaczenia, pomyślał Nobu odchodząc od okna. Poniosę to brzemię sam, bez pomocy ojca. Wyprostował się i zwrócił do telefonu na biurku:

— Niech wejdą.

Podwójne drzwi jego gabinetu otworzyły się i weszło sześciu mężczyzn w prawie identycznych formalnych garniturach, każdy ze złotą szpilką w klapie przedstawiającą żurawia w locie, każdy w pełnym szacunku ukłonie przed szefem Yamagata Corporation. Zajęli miejsce przy długim stole przylegającym do biurka Nobu tak, że razem tworzyły literę T. W radzie nie było żadnych kobiet. Kilka było w zarządzie, ale rada wykonawcza składała się wyłącznie z mężczyzn.

Był tylko jeden punkt programu: podniebna wieża.

Nobuhiko usiadł w wykładanym skórą fotelu z wysokim oparciem i ogłosił otwarcie spotkania. Szybko poradzono sobie z takimi formalnościami, jak odczytanie protokołu z poprzedniego zebrania. Wszyscy wiedzieli, po co tu są.

Obracając się lekko w prawo Nobu skinął przewodniczącemu zebrania. Formalnie Nobuhiko był z urzędu członkiem rady wykonawczej, biorącym udział w zebraniach, ale bez prawa głosu. Taki układ był konieczny, by nikt z zewnątrz nie mógł twierdzić, że Yamagata to jednoosobowa dyktatura. Choć w rzeczywistości tak właśnie było. Nobu nie miał prawa głosu, ale rada nigdy nie głosowała niezgodnie z jego ujawnionymi życzeniami.

— Zebraliśmy się tu, by zdecydować, co mamy zrobić w sprawie budowy podniebnej wieży — rzekł przewodniczący, nie spuszczając wzroku z Nobu.

— Czy postępy są zadowalające? — spytał Nobu, choć doskonale znał odpowiedź.

— Wyprzedzili harmonogram — rzekł najmłodszy z członków rady, siedzący na samym końcu stołu konferencyjnego.

Nobuhiko cierpliwie westchnął.

— Kiedy wieża zacznie działać — mruknął jeden ze starszych mężczyzn — spowoduje obniżenie cen lotów.

Jednym z podstępów zastosowanych przez Nobu od chwili objęcia korporacji po ojcu było przejęcie amerykańskiej firmy Masterson Aerospace Corporation. Masterson stworzył klipry rakietowe, rakiety, które pozwoliły na zmniejszenie kosztów wyniesienia ładunku na orbitę z tysięcy dolarów za kilogram do setek, a solidne, niewielkie pojazdy wielokrotnego użytku nie tylko ułatwiały rozwój przemysłu w przestrzeni kosmicznej, lecz także — w zmodyfikowanej wersji — służyły za naddźwiękowy środek transportu przewożący pasażerów do dowolnego miejsca na Ziemi w bardzo krótkim czasie.

Przejmując firmę Mastersona Yamagata uzyskał znaczący udział nie tylko w światowym rynku transportu rakietowego, lecz także w rynku lotów na duże odległości.

— Jedna wieża? — zadrwił jeden ze starszych członków rady siedzący po drugiej stronie stołu konferencyjnego. — Czy jedna wieża może poważnie zaszkodzić rynkowi lotów? Jaki ona może mieć potencjał?

Drugi z mężczyzn przymknął na sekundę oczy, jakby zbierał siły do walki z głupcem.

— Tu nie chodzi o jedną wieżę. Chodzi o pierwszą wieżę. Jeśli z nią się powiedzie, będą następne.

Nobu zgodził się milcząco.

— I po co płacić za lot na orbitę kliprem, skoro można wyjechać kosmiczną windą za ułamek tych kosztów?

— Otóż to, sir.

— Kosmiczna wieża jest więc zagrożeniem?

— Może nie bezpośrednim. Jeśli jednak odniesie sukces, w ciągu kilku lat takie wieże powyrastają wszędzie na równiku.

— Mamy szczęście — wtrącił inny z uśmiechem. — Na równiku jest przeważnie głęboki ocean.

Nikt się nie roześmiał.

— Jaki procent naszych zysków pochodzi z kliprów rakietowych? — spytał Nobuhiko.

— Mniej z wynoszenia ładunków na orbitę niż z transportu powietrznego na Ziemi — oznajmił księgowy siedzący po lewej stronie Yamagaty.

— Poproszę o liczby — rzekł cicho Nobu.

Księgowy postukał szybko w palmtopa trzymanego w dłoni.

— Około ośmiu procent. Osiem przecinek cztery, przy najmniej w tym roku. W poprzednim roku fiskalnym osiem przecinek dwa.

— Dość stała wartość.

— Lekko rośnie.

Nobu założył ręce na piersi, w geście, który zapamiętał u swego ojca.

— Czy możemy sobie pozwolić na utratę ośmiu procent zysków? — spytał młodzik.

— Jeśli nie musimy, to dlaczego mielibyśmy? — odparł księgowy.

— Mamy udziały w kosmicznej wieży, prawda? — spytał Nobu.

— Tak, kupiliśmy jakieś. Mamy kontrakt na zapewnienie inżynierów, personelu technicznego i świadczenie usług. Ale to tylko udział mniejszościowy, poniżej pięciu procent. I kontrakt wygaśnie, kiedy wieża zacznie pracę.

Brwi Nobu powędrowały w górę.

— Nie będziemy mieli udziału w zyskach operacyjnych?

Księgowy zawahał się.

— Jeśli nie wynegocjujemy nowego kontraktu, na konserwację albo inne usługi, to nie.

— Jasne — mruknął ponuro Nobu.

Na czole księgowego pojawiły się krople potu.

W biurze zapanowała cisza. Po chwili dyrektor oddziału kosmicznego odchrząknął i rzekł:

— Czy mógłbym przypomnieć, że cała nasza dyskusja opiera się na założeniu, że całe to przedsięwzięcie z kosmiczną wieżą się powiedzie? A na to nie ma żadnej gwarancji.

Nobuhiko zrozumiał go w lot. Kosmiczna wieża może okazać się klęską, jeśli się do tego przyczynimy. Rozejrzał się wokół stołu i dostrzegł, że każdy członek rady wykonawczej z osobna i wszyscy razem zrozumieli niewypowiedzianą głośno aluzję.

CIUDAD DE CIELO

Elliott Danvers może i nie był szczególnie błyskotliwy, ale nie był też głupi. I cechowała go usilna determinacja, dzięki której dążył niezmordowanie do wyznaczonego celu, podczas gdy inni znajdowali sobie łatwiejsze rzeczy do roboty.

Po co biolog miałby pracować przy kosmicznej wieży? Gdy usiłował wypytywać Molinę, ten stawał się powściągliwy i pełen rezerwy.

— A co pastor Nowej Moralności miałby robić w Ekwadorze? — odbijał piłeczkę Molina.

Kiedy Danvers otwarcie wyjaśnił, że jego zadaniem jest zapewnianie duchowego wsparcia wszystkim, którzy go potrzebują, Molina obrzucił go kpiącym spojrzeniem.

— A nie jesteś tu przypadkiem, żeby nas szpiegować? — spytał z całą bezpośredniością. — Czy twoi zwierzchnicy w Atlancie nie martwią się przypadkiem tym przedsięwzięciem, zwanym współczesną wieżą Babel?

— Nonsens — prychnął Danvers.

— Czyżby? Z tego co wiem o Nowej Moralności, organizacja ta nie przepada za zmianami. W Ameryce Północnej całkiem nieźle się urządzili, kontrolują rząd…

— Kontrolują rząd! — Danvers wyglądał na szczerze zaskoczonego. — Jesteśmy organizacją religijną, nie świecką.

— Hiszpańska inkwizycja też była — mruknął Molina.

Mimo dzielących ich różnic pozostali czymś w rodzaju przyjaciół. Wiecznie się spierających i kłócących, ale przyjaciół. Danvers wiedział doskonale, że jedynym poza nim człowiekiem w Ciudad de Cielo, którego Molina uważał za przyjaciela, był szef projektu Mance Bracknell. Coś się jednak między nimi zdarzyło. Nie, nie coś, pomyślał Danvers. Ktoś. Lara Tierney.

Molina czasem zapraszał Danversa na kolację. Kiedyś wybrali się razem z Bracknellem i Larą na szybki wypad do Quito i jedli w najlepszej restauracji, jaką Danvers widział w życiu. Zrozumienie problemu Moliny nie zajęło Danversowi dużo czasu. Zanim podano główne danie, zrozumiał, że Molina jest w niej zakochany, ale ona kocha Bracknella.

Odwieczny trójkąt, pomyślał Danvers. Zniweczył już tyle marzeń.

Sam Danvers bardzo cenił sobie towarzystwo Moliny. Mimo ateistycznych ciągot, Molina był jedynym bliskim przyjacielem, jakiego znalazł Danvers w tym mieście bezbożnych techników i ciemnoskórych Metysów, którzy w tajemnicy czcili swoich zbryzganych krwią bożków.

Problem nie przestawał go jednak nurtować. Po co on tu przyjechał? Co biolog robi przy takim gigantycznym projekcie?

Po wielu tygodniach wypytywania pracowników, nawet ludzi, których ledwo mu przedstawiono, wreszcie spłynęło na niego zrozumienie. Jak oświecenie z niebios.

Ta kobieta. Lara Tierney. To jest przyczyna obecności Moliny w tym miejscu. Żeby go zmusić do wyznania prawdy, otworzenia przede mną duszy, muszę wykorzystać jego miłość do tej kobiety. To jego czuły punkt. Wahał się jednak, gdyż wiedział, że w ten sposób zada Molinie ból. Danvers modlił się całymi godzinami, klęcząc przy łóżku, szukając wskazówki, Czy mam prawo to robić? Jedyną odpowiedzią jaką otrzymał były słowa jego opiekuna: pamiętaj, że czynisz boże dzieło.

I wtedy przyszło objawienie. Jedynym sposobem zdobycia awansu w hierarchii Nowej Moralności było udaremnienie tego bezbożnego przedsięwzięcia. Po to mnie tu przysłali, uświadomił sobie. Żeby sprawdzić, czy zdołam powstrzymać bezbożników przed realizacją tego bluźnierstwa. Poddają mnie próbie.

Danvers wstał z kolan, z sercem pełnym determinacji, Było późno, ale wydał telefonowi polecenie połączenia go z Moliną. Dodzwonił się oczywiście tylko do automatycznej sekretarki, ale umówił się z nim na kolację następnego dnia. Nie lunch. To, co zamierzał zrobić, wymagało więcej czasu niż godzinna przerwa. Lepiej zrobić to po zakończeniu dnia pracy, w ciemnościach nocy. Bądź twardy, przykazał sobie. Nie okazuj miłosierdzia. Odsuń na bok wszystkie wątpliwości, wszelkie skrupuły. Bądź jak ze stali.

Kolacja nie okazała się niczym specjalnym i potem Danvers i Molina ruszyli wolno wznoszącą się lekko ulicą w stronę budynku, gdzie mieściły się ich kwatery. Kosmiczna wieża połyskiwała ostrzegawczymi światełkami, migającymi jak świetliki, wznoszącymi się w górę i znikającymi gdzieś na tle rozgwieżdżonego nieba. Nad górami na wschodzie unosił się skrawek Księżyca. Niebo było prawie bezchmurne, nocne powietrze chłodne i ostre.

Przez całą kolację Danvers unikał wypytywania przyjaciela. Kiedy jednak zbliżyli się do budynku, zrozumiał, że nie może już dłużej tego odkładać.

— Victorze — zaczął cicho — mam wrażenie, że ty, Bracknell i pani Tierney jesteście starymi przyjaciółmi.

— Studiowaliśmy razem — odparł Molina bezbarwnym tonem.

Lampy oświetlające ulicę były rozmieszczone w dużych odstępach, na tyle daleko, że dwaj mężczyźni spacerowali między plamami cienia. Danvers dostrzegł, że Molina spuścił wzrok, patrząc po nogi, choć przed chwilą jeszcze spoglądał na wznoszącą się nad nimi wieżę.

— Studiowałeś tam biologię?

— Tak — odparł Molina. — Mance studiował na politechnice i co chwilę zmieniał wydziały.

— A pani Tierney?

W półmroku Danvers usłyszał, że Molina gwałtownie zaczerpnął powietrza.

— Lara? Zaczęła chyba od studiowania socjologii. Potem przeniosła się na politechnikę. Technologia lotów kosmicznych, wyobrażasz sobie?

— To było po tym, jak spotkała Bracknella?

— Dokładnie. Tak jej odbiło na jego punkcie, że zmieniła kierunek, żeby tylko być bliżej niego.

— Byliście kiedyś sobie bliscy, prawda?

— Przedstawienie jej Mance’owi nie wyszło mi na dobre, fakt.

Danvers szedł przez chwile w milczeniu. Zauważył gorycz w głosie Moliny i wiedział, że skoro już dotknął czułego punktu, musi otworzyć tę ranę.

— Kochałeś ją wtedy? — spytał.

Molina nie odpowiedział.

— Dalej ją kochasz, prawda?

— To nie twój pieprzony interes.

— Chyba jednak mój, Victorze. Jesteś moim przyjacielem, a ja chciałbym ci pomóc.

— A jak miałbyś mi pomóc, do cholery? Mam się modlić o cud, czy jak?

— Modlitwa może być potęgą.

— Gówno prawda!

Danvers pokiwał głową w ciemności. Victor cierpi, to nie ulega wątpliwości. A ja muszę wykorzystać to cierpienie, by sprowadzić go na właściwe tory.

— W takim razie po co tu przyjechałeś? Skoro wiedziałeś, że Bracknell kieruje tym projektem, było oczywiste, że ona też się tu pokaże, prędzej czy później.

— Pewnie tak, podświadomie tego oczekiwałem. Albo może sądziłem, że między nimi wszystko skończone i nie przyjedzie. Nie wiem!

— Ale przejechałeś, żeby pracować przy tym projekcie.

Zgłosiłeś się na ochotnika, czy Bracknell cię zaprosił?

— Mance zadzwonił do mnie, kiedy zatwierdzono realizację tego projektu. Strasznie podekscytowany. Powiedział, że potrzebuje mnie do pewnego zadania.

— Potrzebuje?

— A ja, jak idiota, zgodziłem się rzucić okiem na jego plany. A potem pamiętam tylko, że znalazłem się w samolocie do Quito.

— Do czego mu byłeś potrzebny?

— Nie sądziłem, że Lara tu przyjedzie — mówił dalej Molina, ignorując pytanie. — Ubzdurałem sobie, że Mance będzie aż tak zajęty tym zwariowanym projektem, że nie będzie miał dla niej czasu. A może nawet o niej zapomniał. Ależ byłem durniem.

— Ale do czego mu byłeś potrzebny? — dopytywał się Danvers.

— Żeby produkować włókna fullerenowe — warknął Molina. — A myślisz, kurwa, że co?

Ignorując wulgarność Moliny, Danvers naciskał:

— Biolog pracujący przy produkcji włókien?

— Tak, biolog. Ktoś musiał stworzyć te wirusy, żeby budowały nanorurki. Żeby pracować przy wielkościach rzędu nanometra, trzeba mieć naprawdę niezłego biologa.

Danvers wstrzymał oddech.

— Nanomaszyny?

Stali teraz w świetle ulicznej lampy i Danvers dostrzegł cały ból i rozpacz, jakie malowały się na twarzy Moliny. Przez dłuższą chwilę biolog walczył o odzyskanie panowania nad sobą, po czym wreszcie rzekł chłodno i spokojnie:

— Nie nanomaszyny, Elliot. Wirusy. Żywe istoty. O to ci chodziło? Miałeś wywęszyć, czy nie używamy tu nanotechnologii i donieść o tym swoim mocodawcom?

— Nie, Victorze, ależ skąd — Danvers uciekł się do częściowego kłamstwa. — Próbuję tylko dociec, co cię dręczy. Naprawdę chcę ci pomóc, uwierz mi.

— Doskonale. Chcesz mi pomóc? Znajdź jakiś sposób, żeby usunąć Mance’a. Zabierz go jak najdalej od Lary. Takiej pomocy potrzebuję.

ATLANTA

Budynek siedziby Nowej Moralności w Atlancie nie był tak duży jak Kapitol, gdzie miał swoją siedzibę świecki rząd, ani tak okazały jak katedra. W istocie był jednak centrum władzy, która rozpościerała się przez cały kontynent amerykański na północ od Rio Grandę, a wpływami sięgała Meksyku i Ameryki Środkowej.

W czasach przed powodziami cieplarnianymi Nowa Moralność była zaledwie jedną z wielu fundamentalistycznych chrześcijańskich sekt, o zasadach surowszych od innych, która wkładała wiele wysiłku w pracę w podupadłych centrach takich miast jak Atlanta, Filadelfia, Detroit, czy innych megalopolis. Zrobiła wiele dobrego: ratowała zagubione dusze, likwidowała grasujących na podupadłych przedmieściach handlarzy narkotyków, odbudowywała rozpadające się domy, pilnowała, żeby dzieci uczyły się czytać i pisać w szkołach, które zakładała w opuszczonych sklepach. W zamian za swą pracę Nowa Moralność domagała się żelaznej dyscypliny i posłuszeństwa. Przede wszystkim posłuszeństwa.

Potem przyszedł przełom cieplarniany i ziemski klimat gwałtownie się zmienił. Choć klimatolodzy ostrzegali od ponad stu lat, grający na zwłokę politycy ignorowali ich, a niedowierzający eksperci wyśmiewali. Wreszcie ziemski klimat gwałtownie się zmienił, z polodowcowego na półtropikalny, który panował na Ziemi całe eony wcześniej. Czapy lodowe roztopiły się. W ciągu kilku lat poziom morza podniósł się o dwadzieścia metrów. Nadmorskie miasta na całej planecie zostały zatopione. Sieć przesyłowa energii elektrycznej, szkielet współczesnej cywilizacji, rozpadła się. Potężne burze siały zniszczenie, a gleby uprawne ulegały erozji. Miliony kobiet, mężczyzn i dzieci musiało opuścić swoje domy, pracę, swoje życie. Byli głodni, przerażeni i zrozpaczeni.

Nowa Moralność była zachwycona.

— To gniew boży, który na siebie ściągnęliśmy! — grzmiał Wielebny Harold Carnaby. — To kara za całe pokolenia życia w rozwiązłości!

Na całym świecie do władzy doszły autokratyczne reżimy, wspierane przez takie fundamentalistyczne organizacje, jak Święci Apostołowie w Europie i Kwiecisty Smok na Dalekim Wschodzie. Nawet wiecznie niezadowoleni muzułmanie zjednoczyli się pod jednym sztandarem Miecza Islamu, gdy Izrael został starty z powierzchni ziemi.

Po całych dziesięcioleciach rządów dyktatury, ludzie na całym świecie zaczęli się jednak niepokoić. Klimat ustabilizował się, choć naukowcy znów wieszczyli grozę, tym razem zapowiadając nadejście epoki lodowcowej. Zostali jednak zignorowani: przeciętna rodzina wkroczyła na drogę ekonomicznego komfortu i lepszego życia. Na całym świecie znów zapanował dobrobyt. Liczba wiernych w kościołach zaczęła spadać.

Carnaby, samozwańczy arcybiskup, rozważał w duchu te czynniki, gdy siedział na swoim elektrycznym wózku inwalidzkim i patrzył przez okno na upstrzoną drapaczami chmur panoramę Atlanty.

— Uratowaliśmy to miasto — mruknął.

— Tak, sir — przytaknął jeden z jego asystentów, stając przy nim w pozie pełnej szacunku. — Istotnie, uratowaliśmy.

— Uratowaliśmy cały ten kraj, gdy pogrążał się w zbrodni i deprawacji — dodał Carnaby. — A teraz ludzie się znów bogacą i odwracają się od Boga. Bardziej interesuje ich kupienie nowej gry VR niż ratowanie swojej duszy.

— To prawda — dodał drugi z asystentów.

Carnaby obrócił swój wózek tak, by mógł ich widzieć. Stali przy jego biurku, z opuszczonymi ramionami i utkwionym w arcybiskupie wzrokiem.

— Sir, jeśli chodzi o raport medyczny…

— Nie jestem zainteresowany ratowaniem mojego śmiertelnego ciała — rzekł Carnaby, marszcząc siwe brwi.

— Musicie, księże biskupie! Ruch potrzebuje waszego przywództwa…

— Jestem gotów spotkać się z moim Stwórcą, gdy tylko mnie wezwie.

Jeden z asystentów rzucił drugiemu szybkie spojrzenie, najwyraźniej szukając wsparcia. Stali obok siebie, podobni jak krople wody w ciemnych garniturach i wykrochmalonych białych koszulach. Carnaby zastanawiał się, czy są bliźniętami.

— Sir — rzekł drugi, którego głos brzmiał nieco niżej — lekarze są zgodni. — Musicie zgodzić się na implant serca. W przeciwnym razie… — zawiesił głos.

— Włożyć sobie do piersi pompę wykonaną przez człowieka i wyjąć serce, którym obdarzył mnie Bóg? Nigdy!

— Nie, sir, to wcale nie tak. To tylko pompa wspomagająca, urządzenie pomocnicze, które odciąży serce. Naturalne serce pozostanie nietknięte — wyjaśnił asystent o niskim głosie. — To niewielki zabieg, sir. Włożą ją przez tętnicę udową.

— Nie będą mi otwierać klatki piersiowej?

— Nie, sir — odparli asystenci chórem.

Carnaby naburmuszył się. Korzystał już z innych urządzeń medycznych. Powiedziano mu, że pewnego dnia będzie musiał korzystać ze sztucznych nerek. Dziewięćdziesiąt dwa lata i ani jednej kuracji odmładzającej, powiedział sobie. Nie każdy w moim wieku może to o sobie powiedzieć. Bóg nade mną czuwa.

— Pompa wspomagająca, tak?

— Tak, sir.

— Jest konieczna, sir. Przy tym wysiłku i stresach, jakie was codziennie spotykają, to cud, że wasze serce pracuje tak długo bez wspomagania.

Carnaby znów się naburmuszył, by dać im jednoznacznie do zrozumienia, że ten pomysł mu się nie podoba, ale po chwili opuścił głowę i rzekł z pokorą:

— Niech się stanie wola boża.

Asystenci wybiegli z gabinetu, zachwyceni jego zgodą, pełni podziwu dla chęci poświęcenia własnego komfortu z powodu niechęci do medycznych procedur na rzecz dobra Ruchu.

Siedząc sam przy swoim biurku Carnaby wywołał najnowsze dane na temat liczby wiernych w kościołach. Nowa Moralność była oficjalnie organizacją niesekciarską. Wykres, który pojawił się na ekranie ściennym, pokazywał dane dotyczące liczby wiernych w kościołach wszystkich wyznań w Ameryce Północnej i Południowej. Wartości spadały — niewiele, ale trend był widoczny. Nawet katolicy odwracali się od Boga. Zapiszczał interkom na biurku.

— Dzwoni diakon Gillette, księże arcybiskupie — rozległ się anielsko słodki głos telefonu. — To pilne.

— Pilne? Cóż może być tak pilnego?

Telefon milczał przez chwilę, po czym powtórzył:

— Dzwoni diakon Gillette…

— Dobrze — przerwał zsyntetyzowanemu głosowi Carnaby.

— Połącz mnie.

Statystyki liczby wiernych zastąpiła twarz Gillette. Był to Murzyn o twarzy tak czarnej, że prawie lśniła, jakby pokryta potem. Jego głęboko osadzone oczy wyglądały na czujne, jakby spodziewał się, że lada chwila zaatakuje go wróg.

— Księże diakonie — rzekł Carnaby, co miało starczyć za powitanie.

— Księże arcybiskupie, otrzymałem niepokojący raport od naszego człowieka w Ekwadorze.

— Mamy człowieka w Ekwadorze?

— W związku z budową tej kosmicznej wieży, sir — rzekł Gillette.

— Ach, tak. Niepokojący raport, mówicie?

— Zdaniem Wielebnego Danversa, przy budowie kosmicznej wieży naukowcy wykorzystują jakąś formę nanotechnologii.

— Nanotechnologii! — Danvers poczuł ukłucie niepokoju. — Nanomaszyny są zakazane, nawet w Ameryce Południowej.

Gillette przymknął na sekundę oczy o ciężkich powiekach, po czym wyjaśnił:

— Ściśle rzecz biorąc, to nie są nanomaszyny. Za pomocą inżynierii genetycznej stworzyli wirusy, które działają jak nanomaszyny, montując komponenty strukturalne wieży.

Carnaby poczuł, jak napinają mu się mięśnie pleców i wiedział, że zaraz rozboli go głowa.

— Powiedzcie Danversowi, żeby zawiadomił lokalne władze.

— To, co oni robią, nie jest nielegalne, księże arcybiskupie.

Korzystają z istot żywych, nie sztucznych maszyn.

— Mówiliście przecież, że te istoty zostały stworzone w drodze inżynierii genetycznej.

— Inżynieria genetyczna nie jest zakazana, sir — odparł Gillette, po czym dodał szybko: — Niestety.

Carnaby wstrzymał oddech.

— W takim razie co możemy zrobić?

Gillette potrząsnął smutno głową.

— Nie wiem, sir. Miałem nadzieję, że wspólnie znajdziemy jakieś rozwiązanie.

— Dobrze, proszę mi pozwolić chwilę pomyśleć — gderał Carnaby, sięgając po maskę tlenową wbudowaną w bok wózka. Przerwał połączenie i ekran znów zapłonął uspokajającym pastelowym błękitem.

Carnaby potrzymał maskę przy ustach przez dłuższą chwilę. Strumień chłodnego tlenu złagodził nieco napięcie, jakie ogarnęło jego ciało.

Nagły grzmot zatrząsł całym budynkiem, co tak wystraszyło Carnaby’ego, że upuścił maskę. Dopiero po chwili zrozumiał, że to jedna z tych przeklętych rakiet startujących ze starego lotniska Hartsfield.

Podtoczył znów swój wózek do okna i przekrzywił swoją masywną szyję, ale nie było tam niczego ciekawego do oglądania. Ani śladu dymu. Żadnego słupa ognia. Rakiety korzystały z jakiegoś czystego paliwa, mówiono mu, że wodoru. To nie szkodzi środowisku.

Rozsiadł się wygodnie na swoim wózku i poczuł się stary i zmęczony. Poświęciłem całe życie na ratowanie ich dusz. Ratowałem ich przed grzechem i przed gniewem bożym. A cóż oni robią, kiedy znów wszystko zaczyna iść jak trzeba? Narzekają, że nasze zasady są zbyt sztywne. Chcą więcej wolności, więcej przyzwolenia na to, żeby tyć, żyć w dobrobycie i grzechu.

Spojrzał znów w puste niebo. Bogacą się, bo rakiety przywożą metale i inne surowce z Pasa Asteroid. I zbudowali te piekielne satelity słoneczne, żeby czerpać energię w kosmosie i sprowadzać ją na powierzchnię planety.

Ludzie kosmosu. Naukowcy i inżynierowie. Bezbożni ateiści, wszyscy jak jeden mąż. Szperają po innych planetach. Twierdzą, że odkryli istoty żywe. Kiedy tylko mogą, występują przeciwko Księdze Rodzaju.

A teraz, pomyślał Carnaby, ci ludzie kosmosu budują, korzystając z najnowszych osiągnięć techniki, wieżę Babel. Chcą łatwiej docierać w kosmos, łatwiej robić na tym pieniądze. I używać w tym celu nanotechnologii. Diabelskiego narzędzia. Zło, zło się szerzy.

Budują tę bluźnierczą wieżę gdzieś w Ameryce Południowej, gdzieś pośrodku tych wszystkich katolików.

Trzeba ich powstrzymać, powiedział sobie Carnaby, zaciskając upstrzone żyłkami dłonie w pięści. Ale jak? Jak?

PRZEJAŻDŻKA WINDĄ

— Na jakiej wysokości jesteśmy? — spytała Lara, z oczami błyszczącymi z podniecenia.

Bracknell spojrzał na ekran obok podwójnych drzwi windy, przy których stał Victor Molina.

— Osiemdziesiąt dwa kilometry, nie, już osiemdziesiąt trzy.

— Nic nie czuję — rzekła. — Żadnego wrażenia ruchu, nic.

Przez prawie miesiąc Bracknell opierał się prośbom Lary o przejażdżkę kosmiczną windą. Gdy tylko powiedział jej, że pierwszy szyb przeszedł testy i został oficjalnie uruchomiony, zaczęła błagać, by pozwolił jej się przejechać. Bracknell odmawiał, przekładał tę eskapadę jak mógł, próbował jej to wyperswadować. Ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że obawia się o bezpieczeństwo. Przez te wszystkie lata rysowałem plany, przygotowywałem schematy, nadzorowałem budowę, wyrzucał sobie, a kiedy już wszystko jest gotowe, nie mam zaufania do własnej pracy. Boję się o życie Lary. Boję się wpuścić ją do własnej windy.

Przeraziła go ta myśl. Wszystkie mozolne obliczenia, wszystkie testy, a ja nie ufam własnemu dziełu. Pozwolę innym jeździć windą, będę jeździł nią sam, ale kiedy chodzi o Larę — boję się. Najzwyklejszy w świecie przesąd, powtarzał sobie. Mimo to ciągle znajdował jakieś preteksty, żeby odwieść ją od przejażdżki windą.

Winda działała doskonale, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, wożąc techników i ładunki na stacje na różnych poziomach wieży. Zaufanie Bracknella do konstrukcji rosło, a Lara nie przestawała go nagabywać. Ba, stała się jeszcze bardziej natarczywa.

— Byłeś tam dziesiątki razy — szeptała mu do ucha, gdy leżeli w mroku sypialni, z jej głową na jego nagiej piersi. — To nie fair, że nie pozwalasz mi tam pojechać. Chociaż raz. Proszę.

Choć odczuwał niepokój, uśmiechnął się w ciemnościach.

— Nie fair? Zaczynasz mówić jak dziecko kłócące się z rodzicami.

— Marudzę? — spytała.

— Nie — musiał przyznać. — Nigdy nie słyszałem, żebyś marudziła.

Leżała w milczeniu przez chwilę. Czuł jak oddycha, powoli, rytmicznie, gdy tak leżała przy nim.

— Dobrze — rzekł, ku swemu zdumieniu. — Pojedziemy na pokład LEO — zdecydował.

Lara wiedziała, że stacja LEO na niskiej orbicie znajduje się pięćset kilometrów nad Ziemią. Zachwyt natychmiast zastąpiło rozczarowanie.

— Nie na samą górę? — spytała. — Czemu nie pojedziemy na orbitę geostacjonarną?

Bracknell potrząsnął głową.

— To na granicy pasa Van Allena. Technicy jeszcze nie zainstalowali osłony. Pracują w opancerzonych skafandrach.

— Ale skoro…

— Nie — odparł stanowczo, ujmując ją za nagie ramiona.

— Kiedyś będziemy chcieli mieć dzieci. Nie mam zamiaru narażać cię na silne promieniowanie, nawet w opancerzonym skafandrze.

Poczuł, że się uśmiecha.

— Ostateczny argument — rzekła. — Dobro nienarodzonych dzieci.

— Cóż, tak jest.

— Tak, kochanie — rzekła nieco kpiącym tonem i pocałowała go.

Kochali się wolno, leniwie. Potem leżeli zmęczeni w przesiąkniętej potem pościeli, a Bracknell rozmyślał: to będzie prawdziwa próba. Czy ufasz swojemu dziełu na tyle, żeby powierzyć mu jej życie?

A Lara zrozumiała: on się tak o mnie troszczy. Pozwala innym jeździć windą, ale o mnie się martwi.

Następnym dniem była niedziela, i choć zespół techników pracował jak zawsze, Bracknell poszedł do biura operacyjnego i powiedział dyżurującej tam kobiecie, że on i Lara mają zamiar pojechać na platformę LEO.

Tego ranka szefem operacyjnym była korpulentna kobieta, która spinała w kok włosy barwy popielatego blond, a na środkowym palcu lewej dłoni nosiła kanciastą złotą obrączkę.

— Powiem Jakosky’emu — rzekła uśmiechając się. — Wygrał zakład.

— Jaki zakład? — spytał zdumiony Bracknell.

— Robiliśmy zakłady, kiedy zabierzesz swoją panią na przejażdżkę — odparła. — Pula doszła do prawie tysiąca dolarów.

Bracknell wyszczerzył się, próbując ukryć zaskoczenie i zażenowanie. Gdy wyszedł z budynku i ruszył w stronę mieszkania, dostrzegł idącego w jego kierunku Molinę. Victor niedługo wyjeżdża, pomyślał. Leci do Australii, zaczyna karierę w astrobiologii. I ma do mnie żal, że nie pozwolę mu opublikować prac powstałych podczas tutejszego kontraktu.

— Witaj, Victorze — zawołał, gdy biolog się zbliżył. Wiedział, że Molina nienawidzi, gdy ktoś zwraca się do niego „Vic”.

— Hej, Mance — odparł Molina zwalniając kroku.

Bracknell złapał go za ramię i zatrzymał go.

— Jedziemy z Lara na stację LEO. Jedziesz z nami?

Molina otworzył szeroko oczy.

— Zabierasz ją na górę?

— Tylko na najniższy poziom.

— Ale test bezpieczeństwa…

— Dostaliśmy certyfikat tydzień temu. Dla platformy LEO.

— Ach, tak.

— Jedź z nami — zaproponował Molina. — Nie robisz dziś nic ważnego, prawda?

Molina zesztywniał.

— Piszę raport końcowy.

— To możesz zrobić później. Przecież nie chcesz wyjechać do Australii nie przejechawszy się najpierw windą, którą pomagałeś zbudować? Jedź z nami.

Molina potrząsnął głową.

— Nie, mam jeszcze tyle do zrobienia przed wyjazdem…

— Chyba się nie boisz, co? — droczył się Bracknell.

— Boję się? Oczywiście, że nie!

— To jedź z nami. Tylko my troje. Jak za dawnych dobrych czasów.

— Jak za dawnych czasów — powtórzył Molina.

Bracknell wiedział, że sam się trochę boi. Jeśli zabierzemy Victora, będę musiał z nim rozmawiać i przestanę się martwić o bezpieczeństwo Lary. Wiedział jednak, że to tylko wymówka. Kolejny przesąd: jeśli poza mną i Lara będzie ktoś jeszcze, nic się nie stanie.

Molina, który nie był z Larą sam na sam odkąd wyznał, że ją kocha, pozwolił, by Bracknell zawrócił go i poprowadził do budynku, gdzie mieszkali. Pieprzyć to, pomyślał. Pewnie widzę ją po raz ostatni w życiu.


— Mam wrażenie, że stoimy w miejscu — rzekła Lara, gdy winda łagodnie minęła znacznik setnego kilometra.

— Jak w eksperymencie myślowym Einsteina z równoważeniem grawitacji i przyspieszenia — rzekł Bracknell.

Kabina windy była na tyle duża, że mogła pomieścić spory ładunek, i na tyle nowa, że wyglądała na błyszczącą i lśniącą. Wzdłuż tylnej ściany znajdowała się tapicerowana ławka, ale Lara i obaj mężczyźni nie zamierzali siadać. Ściany i podłoga kabiny były zrobione z arkuszy fulerenowych, twardych jak diament, ale mniej błyszczących, pokrytych odporną na zarysowania żywicą epoksydową. Sufit zbudowano z kratownicy, przez którą Lara widziała lśniące ściany wewnętrznego szybu, przesuwające się płynnie w dół.

Widziała, że nie ma tam żadnych lin. Żadnych bloków ani kół jak w zwykłej windzie. Cały szyb był pionowym działem elektromagnetycznym; kabina windy przemieszczała się pod wpływem sił elektromagnetycznych jak cząsteczka w akceleratorze albo ładunek wystrzelony na Księżyc z elektrycznej wyrzutni masy. Dość wolno jak na pocisk, myślała Lara, ale przecież przyspieszali do połowy trasy, gdzie mieli rozpocząć hamowanie, aż kabina zatrzyma się na poziomie LEO.

Molina milczał. Odkąd Lara dołączyła do nich i wyruszyli w krótką podróż w kosmos, wypowiedział może dwa słowa.

PLATFORMA LEO

— Powinny tu być jakieś okna — odezwała się Lara, kiedy w końcu podeszła do ławki na tylnej ścianie kabiny i usiadła.

— Strasznie tu nudno, jak nie można obejrzeć jakiegoś widoku.

Bracknell usiadł obok niej i spojrzał na zegarek.

— Jeszcze jakieś dwadzieścia minut.

Odkąd weszli do kabiny, ponad pół godziny wcześniej, Molina nie odezwał się ani słowem. Stał i czytał coś z palmtopa.

— Okno by się przydało — powtórzyła Lara. — Widok byłby niesamowity.

— O ile nie dostałabyś mdłości obserwując, jak Ziemia się od ciebie oddala. Wiesz, niektórzy ludzie boją się szklanych wind w hotelach.

— Nie musieliby patrzeć — odparła półgębkiem Lara. — A widok byłby niesamowitą atrakcją, zwłaszcza dla turystów.

Bracknell skinął głową, przyznając jej rację.

— Będziemy budować kolejne szyby wind. Sprawdzę, czy nie można by przeszklić przynajmniej jednego.

— Zaczęliśmy zwalniać? — spytała Lara.

— Powinniśmy.

— W ogóle nie mam wrażenia ruchu.

— Bo przyspieszenie kabiny jest minimalne. Moglibyśmy się poruszać o wiele szybciej, gdyby zaszła taka potrzeba.

— Nie — potrząsnęła głową Lara. — Tak jest dobrze. Przecież nie narzekam.

Siadając obok Lary Bracknell poczuł nagle nieodpartą ochotę, żeby wziąć ją w ramiona i pocałować. Niestety, kilka metrów od nich stał Molina jak ponura przyzwoitka, z nosem prawie w ekranie palmtopa.

— Victorze — zawołał. — Chodź i usiądź z nami. Nie musisz przez cały czas pracować.

— Właśnie, że muszę — warknął Molina.

Bracknell zwrócił się do Lary.

— Powiedz mu, żeby odłożył tego elektronicznego poganiacza niewolników i usiadł tu z nami.

— Zostaw go w spokoju — odparła Lara, co go nieco zdumiało. — Niech robi to, na co ma ochotę.

Czując się nieco niezręczne, Bracknell splótł ręce za głową i oparł się o tylną ścianę kabiny. Była chłodna i twarda. Powinniśmy tu przymocować jakieś miękkie oparcia, pomyślał, zapamiętując, żeby porozmawiać o tym z ludźmi, którzy zajmowali się projektowaniem wnętrza. I trzeba pomyśleć o tych przeszklonych windach, dodał w myśli.

Kiedy kabina wreszcie się zatrzymała, rozległa się melodyjka i zsyntetyzowany kobiecy głos oznajmił:

— Poziom pierwszy, LEO, na niskiej orbicie okołoziemskiej.

I wszyscy troje powoli zaczęli płynąć w kierunku sufitu.

— Jesteśmy na orbicie — rzekł Bracknell, odpychając się lekko od ściany, by opaść w dół. — Nieważkość. Zerowa grawitacja.

Lara wyglądała na zadowoloną, ale Molina zbladł. Bracknell wyłowił z kieszeni pudełko pigułek.

— Masz, Victorze. Weź jedną. Żołądek przestanie podchodzić ci do gardła.

Drzwi windy rozsunęły się i natychmiast do ich uszu dotarł harmider, jaki wytwarzały ekipy montażowe. Wypłynęli z kabiny. Bracknell zaczepił nogą o pętlę na podłodze i ściągnął Larę w dół. Stojąc przyczepiona do podłogi i kiwając się lekko jak ukwiał, Lara przyglądała się wielkiej przestrzeni pustej platformy, przykrytej kopułą, którą ledwo było widać w wypełnionym kurzem powietrzu. Gdzieś daleko wyła denerwująco wiertarka, a wysoki jęk generatora elektrycznego sprawiał, że zaczęły boleć ją zęby. Z prawej strony spawarka wysyłała w powietrze snopy syczących iskier. Wypełnione pyłem powietrze pachniało spaloną izolacją i innymi woniami, których nie potrafiła zidentyfikować. Kobiety i mężczyźni w kombinezonach ustawiali ścianki działowe, przeważnie w małych grupach przypiętych do pokładu, parę osób jednak unosiło się swobodnie przy rusztowaniu, wysoko w górze. Elektryczny wózek przemknął po szynie umocowanej na płytach pokładu, z bagażnikiem wyładowanym wysoko czymś, co wyglądało jak metalowe płyty o strukturze plastra miodu. Wszyscy pokrzykiwali na siebie:

— Potrzymaj! O, tak!

— Poświećcie tutaj, ciemno tu jak w pięciogwiazdkowej restauracji, na litość boską!

— A skąd wiesz, jak wygląda pięciogwiazdkowa restauracja, chłopie?

— Mam! Popuść linę!

Bracknell wykonał zachęcający gest i zawołał przekrzykując hałas:

— Witajcie na poziomie jeden!

Molina skrzywił się, widząc ten harmider, lekko zielony na twarzy. Lara zaczęła uderzać się rękami po uszach; kiwała się na boki przemieszczając się od jednej pętli w podłodze do drugiej.

Bracknell skręcił w lewo i prowadził ich ostrożnie od jednego zestawu pętli do drugiego, obok grupy robotników zebranych przy małym stoliku, na którym stał termos z kawą. A przynajmniej Lara zakładała, że to kawa. Kilku robotników na widok Bracknella uniosło trzymane w dłoniach małe baloniki z cieczą. Mance skinął głową i odwdzięczył się uśmiechem.

— Kubki do ssania — rzekła Lara, śmiejąc się. — Jak dla niemowląt.

— W nieważkości to konieczne — wyjaśnił Bracknell.

Dalej były już zamontowane zakrzywione przepierzenia, a hałas stał się mniej uciążliwy. Szli przed siebie, przepierzenia zakrzywiały się i łączyły w górze jak sklepiony tunel, a szum prawie ustał.

— Jak widzicie i słyszycie — rzekł Bracknell — na poziomie jeden ciągle jeszcze trwa budowa.

— W uszach mi dzwoni — mruknęła Lara.

— Tak, są dość hałaśliwi — przytaknął Bracknell. — Ale gdyby kazać im być cicho, nic nie zostałoby zrobione.

Molina skinął głową niechętnie.

Wskazując na zakrzywiony metal w górze, Bracknell rzekł z nutą dumy w głosie:

— Te przepierzenia to kawałki rakiet towarowych, które wyniosły tu większość materiałów.

Lara uśmiechnęła się.

— Ani zużyć, ani wyrzucić.

— Trochę tak. Na Ziemię wróciły tylko silniki rakietowe.

Wskazała na podłogę.

— Tu już nie ma pętli w podłodze.

Bracknell skinął głową tak, że całe jego ciało przejęło ten ruch.

— Załoga jeszcze tu nie dotarła. Dalej musimy płynąć.

— Płynąć?

— Wystarczy odpychać się od ściany czubkami palców. To proste — dostrzegając ponury wyraz twarzy Moliny, Bracknell dodał: — Victorze, wszystko w porządku?

— Chyba tak — odparł Molina bez przekonania.

Płynęli wzdłuż nagich ścian korytarza, szorując palcami po zakrzywionym metalu.

— Tam, w pierwszym pomieszczeniu, w największej sali, będzie centrum przygotowawcze do wystrzeliwania satelitów.

— Będziecie je wywozić aż na tę wysokość i stąd je wystrzeliwać? — spytała Lara.

— To o wiele tańsze niż wystrzeliwanie ich z powierzchni Ziemi — wyjaśnił Bracknell. — Wystarczy mały silnik manewrowy, żeby wprowadzić satelitę na taką orbitę, na której chcą go mieć właściciele.

— Będziecie wystrzeliwać satelity geostacjonarne z platformy na tym poziomie, tak? — dopytywała się Lara.

— Tak. Wystarczy mały manewr silnikami i znajdą się we właściwym miejscu.

— Masterson Aerospace i inne firmy rakietowe chyba was nie polubią — rzekła.

— Chyba nie. Producenci siodeł i batów pewnie też nienawidzili Henry’ego Forda.

Lara zaśmiała się.

Hałas został już daleko za nimi, coś jeszcze było słychać, ale nie przeszkadzał w rozmowie. Podpłynęli do ciężkiej klapy wbudowanej w ścianę. Bracknell wystukał właściwy kod na ściennej klawiaturze i klapa stanęła otworem. Lara poczuła lekki powiew powietrza za sobą.

— Chciałaś okna? — zwrócił się do niej Bracknell. — To masz okno.

Przeszli przez klapę i Larze zaparło dech. Byli w niewielkim, zaciemnionym pomieszczeniu. Jedna ze ścian była w całości przezroczysta. Dalej widniała gigantyczna krzywizna Ziemi, połyskliwe oceany błyszczące w świetle Słońca, jasne, białe chmurki otulające powierzchnię, zmarszczki brązowych gór.

— O mój Boże — jęknęła Lara, przesuwając się wzdłuż wielkiego okna.

Molina cofnął się.

Bracknell postukał w okno kostkami palców.

— Szkłostal — rzekł. — Importowana z Selene.

— Jakie to piękne! — wykrzyknęła Lara. — Patrzcie! To chyba Kanał Panamski!

— Tak, to Ameryka Środkowa, zgadza się — rzekł Bracknell.

Wskazując na spiralny wir chmur wyjaśnił: — A to wygląda mi na burzę tropikalną na Pacyfiku.

Molina podpłynął bliżej i spojrzał na wirujący kłąb chmur.

— Czy może uszkodzić wieżę?

— To mało prawdopodobne. Burze tropikalne nie zbliżają się do równika, a my jesteśmy dość daleko od wybrzeża.

— Ale przecież…

— Wieża może oprzeć się wiatrowi o prędkości tysiąca kilometrów na godzinę, Victorze. To ponad trzy razy tyle, ile wynosi rekordowa prędkość najszybszego z zarejestrowanych huraganów.

— Nie da się spojrzeć prosto w dół — rzekła Lara, prawie jak rozczarowane dziecko. — Nie widać podstawy wieży.

— Spójrz na horyzont — rzekł Bracknell. — To Jukatan, tam starożytni Majowie budowali swoje świątynie.

— A te góry na prawo to muszą być Andy — stwierdziła.

Ich szczyty były nagie, z szarego granitu, pozbawione śniegu, odkąd nastąpił przełom cieplarniany.

— Mance — odezwała się Lara — mógłbyś użyć szkłostali do zbudowania przezroczystego szybu windy.

Prychnął.

— Nie przy tej cenie, jakiej domaga się Selene.

Molina podpłynął do otwartej klapy.

— Ta klapa jest hermetyczna, tak?

— Tak jest — odparł Bracknell. — Gdyby zewnętrzna ściana tego pomieszczenia została uszkodzona i nastąpiła ucieczka powietrza, klapa automatycznie się zamknie i odetnie rozhermetyzowane pomieszczenie.

— I uwięzi kogoś, kto się tu znajdzie — rzekł Molina.

— Zgadza się — odparł ponuro Bracknell.

— Przecież są tu skafandry — wtrąciła Lara — więc można by się uratować. Prawda?

Bracknell potrząsnął głową.

— Włożenie skafandra zajmuje za wiele czasu. Nawet w przypadku skafandra z nanowłókien.

— Więc chcesz nam powiedzieć — mruknął Molina — że nie jesteśmy tu bezpieczni.

— Tylko w przypadku przebicia zewnętrznego pancerza.

— W jakim stopniu jest to prawdopodobne?

Bracknell uśmiechnął się.

— Wieża jest cały czas bombardowana mikrometeorytami, tysiące razy. Przeważnie na większych wysokościach. I żadnego przebicia nie było.

— A uderzenie satelity? — spytał Molina.

— Każde wprowadzenie satelity na orbitę jest tak planowane, żeby jego orbita nie przebiegała bliżej niż sto kilometrów od wieży. MUA ma pod tym względem bardzo ostre przepisy.

— Ale jakiś satelita raz uderzył w wieżę, prawda? — Lara wyglądała na bardziej zaciekawioną niż wystraszoną.

Bracknell skinął głową.

— Jakiś wojskowy dureń wystrzelił satelitę szpiegowskie go bez zezwolenia MUA. Satelita uderzył w wieżę podczas drugiego okrążenia.

— I co?

— Ledwo zarysował fulerenowe liny, a sam satelita uległ zniszczeniu. Wrak spadł i spłonął w atmosferze. Musieliśmy wysłać ekipę, żeby oczyściła wieżę ze szczątków i zbadała miejsce, gdzie uderzył. Uszkodzenia były powierzchowne.

— Jeśli się nad tym głębiej zastanowić — rzekła Lara — uderzenie nawet dużego satelity to jak komar wpadający na słonia.

Bracknell zaśmiał się i odwrócił się w kierunku otwartej klapy.

— Jedyny sposób na uszkodzenie tej łodygi fasoli — rzekł Molina — to rozszczepienie jej na poziomie geostacjonarnym.

Bracknell spojrzał na biologa przez ramię.

— Tak, Victorze. Gdyby tak zrobić, pół wieży spadnie na Ziemię, a pół odleci w głębiny kosmosu.

— Wieża mogłaby się zawalić? — spytała Lara. — Mogłaby upaść na Ziemię?

Bracknell pokiwał głową.

— Tylko wtedy, gdyby ją rozłączyć na poziomie geostacjonarnym.

— I wszystko by się rozleciało.

— Raczej tak — rzekł Bracknell. — Ale nie martw się, tę część zbudowano tak, że może wytrzymać dwieście procent obciążenia. To się nie może zdarzyć.

REZYDENCJA RODZINY YAMAGATA

Nobuhiko Yamagata siedział na macie tatami naprzeciwko tego… fanatyka, i czuł, jak bolą go kolana. Nie było lepszego określenia dla przywódcy ruchu Kwiecistego Smoka.

Yoshijiro Umetzu otrzymał imię po przodku, który okrył się niesławą, generale, który poddał armię zamiast walczyć do końca. Od najwcześniejszego dzieciństwa srogi ojciec i wujowie próbowali zaszczepić mu przekonanie, że jego zadaniem jest zmycie stuletniej hańby na honorze rodziny. Kiedy nowobogaccy, jak Saito Yamagata, dorabiali się fortun w biznesie, a japońscy naukowcy zdobywali uznanie na świecie, Umetzu żył w przekonaniu, że tylko krwią może zasłużyć na szacunek. Szacunek opiera się na strachu, powtarzano mu bez końca. I niczym więcej.

Zanim osiągnął wiek nastoletni, przez świat przetoczyła się fala terroryzmu. Biedni całego świata uderzyli na oślep w bogatych, próbując zniszczyć bogactwa, których sami nigdy nie mogli zdobyć. Japonia stała się celem wielu ataków terrorystycznych; trujący gaz zabił tysiące ludzi w Tokio, broni biologicznej użyto do zamordowania dziesiątków tysięcy ludzi w Osace. Nanozaraza, która o mało nie zniszczyła całej wyspy Kiusiu, zabiła miliony i była bezpośrednią przyczyną uchwalenia traktatu zakazującego stosowania nanotechnologii na całej Ziemi.

Kiedy przełom cieplarniany gwałtownie przeobraził ziemski klimat, nadbrzeżne miasta zostały zatopione, gdyż poziom mórz nagle się podniósł. Japonię spotkał jeszcze gorszy los: poza powodziami ucierpiała z powodu trzęsień ziemi, które zniszczyły główne wyspy.

Ze zgliszczy powstała jednak nowa Japonia. Trwający sto lat eksperyment z demokracją przerwano i do władzy doszedł nowy, silny i nieugięty rząd. Prawdziwa siła rządu miała korzenie w ruchu Kwiecistego Smoka, dziwnej mieszaninie religii i żarliwości, połączeniu buddyjskiego pogodzenia się z losem i zdyscyplinowanych działań politycznych. Jak wszystkie inne ruchy fundamentalistyczne na świecie, ruch Kwiecistego Smoka rozprzestrzenił się poza kraj, w którym powstał: przeniknął do Korei, Chin, Tajlandii, Indochin. Na wielkim, ciężko doświadczonym przez los subkontynencie indyjskim, zdziesiątkowanym wojną biologiczną i trwającą od dziesięcioleci suszą spowodowaną zniknięciem monsunów, zwolennicy Kwiecistego Smoka ścierali się krwawo z Mieczem Islamu.

A teraz lider ruchu Kwiecistego Smoka siedział po drugiej stronie należącego do Nobuhiko pięknego kompletu do herbaty. Umetzu miał na sobie nowoczesny, formalny garnitur, podobnie jak Yamagata. Lider ruchu miał szczupłą, ogorzałą twarz ascety, ogoloną głowę i ciemny, cienki wąs opadający znad kącików ust prawie do linii szczęki. Przybrał poważny wyraz twarzy, pełen niechęci. Nobuhiko czuł się w jego obecności nieswojo, prawie wstydził się swojego obwodu w pasie, typowego dla kogoś, kto się dobrze odżywia.

Nobu rozumiał jednak, że to Umetzu złożył mu wizytę. Wezwałem go i przybył, powiedział sobie w duchu Yamagata. Nie jestem tak całkiem pozbawiony władzy. Fakt, że Umetzu był o kilka lat młodszy niż się Yamagacie wydawało, powinien był sprawić, że Yamagata poczuje się panem sytuacji. Tak się jednak nie stało.

Umetzu przyleciał do siedziby rodowej Yamagaty nieoznakowanym śmigłowcem, w towarzystwie czterech młodszych mężczyzn. Nobu wybrał na to spotkanie swój dom rodzinny, gdyż wiedział, że wówczas będą mogli uniknąć wścibskich oczu i natrętnych reporterów, którzy włóczyli się pod biurami w Nowym Tokio. Tutaj, w obszernym domu na wzgórzach, w otoczeniu sług, którzy pracowali dla rodziny od pokoleń, mógł zapewnić całkowitą dyskrecję.

Siedzieli w małym pokoju wykładanym polerowanym dębem, z przyborami do herbaty pomiędzy nimi. Ściana z prawej strony Nobu była przesuwanym papierowym parawanem, zaś z lewej znajdowało się okno wychodzące na mały, ciasny dziedziniec i wygrabiony kamienny ogród zen. Asystentów Umetzu podejmowano poczęstunkiem w innym pomieszczeniu, na tyle daleko, że nie mogli podsłuchać rozmowy ich mocodawcy z Yamagatą, a zarazem na tyle blisko, by mogli się szybko pojawić, gdyby zaszła taka potrzeba. Nikt nie musiał informować Nobu, że ci młodzi ludzie są ochroniarzami, sam to zrozumiał.

— Czego pan ode mnie chce? — spytał Umetzu, rezygnując z wszelkich pozorów kulturalnej i towarzyskiej rozmowy.

Nawet nie tknął stojącej przed nim, wykonanej z laki czarki z herbatą.

Nobu, nim odpowiedział, pociągnął łyk gorącej, kojącej herbaty.

— Jest pewne zadanie, które musi być wykonane w absolutnej tajemnicy.

Umetzu milczał.

— Zastanawiałem się, czy nie negocjować z którymś ugrupowaniem islamskim — mówił dalej Nobu. — Koncepcja męczeństwa nie jest im obca.

— Ale zaprosił pan mnie na rozmowę. Na osobności.

— To bardzo delikatna sprawa.

Umetzu powoli wciągnął powietrze.

— Coś, co może się wiązać z czyjąś śmiercią?

— Ze śmiercią wielu ludzi.

— Zwolennicy ruchu Kwiecistego Smoka nie boją się śmierci. Większość wierzy w reinkarnację.

— A pan nie? — spytał Nobu.

— Chyba nie spotkaliśmy się, żeby rozmawiać o moich przekonaniach?

Nobu pochylił głowę o jakiś centymetr.

— Proszę powiedzieć, czego pan właściwie chce.

Nobuhiko zawahał się, próbując zgłębić, co kryje się za opuszczonymi powiekami gościa. Czyja mogę mu zaufać? Czy to jest najlepsza dla mnie droga? Żałował, że nie może zasięgnąć porady ojca, ale starszy Yamagata nadal tkwił w Himalajach bawiąc się w lamę.

— To, czego chcę — rzekł wreszcie — nigdy nie może zostać przypisane Yamagata Corporation. Czy to jasne? Nigdy.

Umetzu prawie się uśmiechnął.

— To musi być coś naprawdę strasznego, skoro pan aż tak się boi.

— Tak, to coś strasznego — odparł Nobu. — Naprawdę strasznego.

— O co więc chodzi?

— Kosmiczna wieża. Musi zostać zniszczona.

Umetzu wstrzymał oddech.

— Otrzymałem informację, że przy budowie wieży korzysta się z nanomaszyn.

— Skąd pan to wie? — wyrzucił z siebie zaskoczony Nobuhiko.

Umetzu uśmiechnął się skromnie i odparł:

— Kwiecisty Smok ma kontakty w wielu miejscach, także w Nowej Moralności.

— Nie wiedziałem, że korzystają z nanomaszyn.

— Coś w tym rodzaju. Podobno w granicach prawa, czy raczej, na jego granicy.

— Może moglibyśmy ich powstrzymać zupełnie legalnie, zwracając się do międzynarodowego sądu?

Umetzu potrząsnął nieznacznie głową.

— Nie ufałbym sądom. Lepiej po prostu działać.

— A zatem mógłby mi pan pomóc?

— Oczywiście. Kosmiczna wieża musi zostać zniszczona.

— Tak. I musi zostać zniszczona tak, by zarazem zdyskredytować sam pomysł budowania takich wież. Musi to być katastrofa tak spektakularna, by nikt już nie odważył się podejmować próby budowania następnej.

Nobuhiko poczuł jak płonie mu twarz i zauważył, że ściska swoją miniaturową czarkę tak mocno, iż jej brzeg wbija mu się w dłoń.

Umetzu wyglądał na nieporuszonego.

— Jak pan ma zamiar coś takiego osiągnąć?

Odzyskując panowanie nad sobą, Nobuhiko odstawił czarkę z laki na tacę i odpowiedział:

— Moi specjaliści doskonale wiedzą, jak ją zburzyć. Mają wszystkie niezbędne informacje. Potrzebujemy tylko ludzi do wykonania zadania.

— Ludzi, którzy staną się męczennikami.

Nobuhiko znów pochylił głowę.

— To nie jest bardzo trudne — rzekł Umetzu. — Są ludzie, którzy chętnie pójdą na śmierć, zwłaszcza wtedy, gdy będą wierzyć, że dokonują czegoś co jest warte ich śmierci.

— Ale to musi pozostać absolutną tajemnicą — powtórzył Nobuhiko z naciskiem. — Żadne ślady nie mogą prowadzić do Yamagata Corporation.

Umetzu przymknął na krótko oczy.

— Możemy znaleźć męczenników gdzie indziej: nawet tłuści Amerykanie mają fanatyków w Nowej Moralności.

— Naprawdę? — spytał Nobuhiko.

— Ale co z pańskimi technikami? Też zostaną męczennikami?

— To nie będzie konieczne.

— Ale będą mieli dostęp do informacji, które pan musi zachować w tajemnicy. Kiedy wieża runie, będą wiedzieli, że to pańskie dzieło.

— Kiedy to się stanie, będą daleko od Ziemi — rzekł Nobuhiko. — Już ich przeniosłem do naszej filii w Pasie Asteroid.

Umetzu zastanowił się przez chwilę.

— Słyszałem, że Pas Asteroid to bardzo niebezpieczne miejsce.

— Niewykluczone.

— Toczyły się tam wojny. Wielu ludzi zginęło.

— Słyszałem, że Kwiecisty Smok ma zwolenników także i w Pasie. Wiernych zwolenników.

Umetzu zrozumiał niewypowiedziane żądanie Nobu. Tym razem uśmiechnął się lekko.

— Więc wasi ludzie nie będą męczennikami. Po prostu padną ofiarą wypadku.

— Sam pan mówił, że Pas to bardzo niebezpieczne miejsce — odparł Nobu.

CIUDAD DE CIELO

Po wyjeździe Moliny do Australii Elliott Danvers czuł się samotny. Brakowało mu wspólnych posiłków, złośliwych przekomarzań, słownej szermierki, która pozwalała im ćwiczyć intelekt.

Przez kilka tygodni od wyjazdu Victora Danvers próbował zapomnieć o własnych potrzebach i pogrążył się w pracy. Nie, przypominał sobie, to nie jest moja praca, to jest boża praca.

Czuł niepokój, gdyż siedziba w Atlancie nie zareagowała w żaden widoczny sposób na jego informację, że przy budowie wieży wykorzystywana jest nanotechnologia. Sądził, że jakaś reakcja nastąpi, a przynajmniej pochwała jego szpiegowskich umiejętności. A tu nic. Ani słowa podziękowania czy gratulacji za dobrze wykonaną pracę. Cóż, powiedział sobie, świadomość dobrze wykonanej pracy będzie w takim razie jedyną nagrodą.

Pracował, ale czuł się jednak rozdrażniony, rozczarowany i niedoceniony.

Poszedł do Bracknella i poprosił o pozwolenie na przerobienie jednego z budynków magazynowych na międzywyznaniową kaplicę. W miarę jak ukończenie budowy wieży było coraz bliżej, wiele budynków przestawało być potrzebnych, bo robotnicy rozjeżdżali się do domów. Danvers zauważył, że na ulicach było coraz mniej robotników budowlanych — Jankesów i Latynosów, a coraz więcej techników: informatyków i elektroników o azjatyckich rysach.

— Kaplicę? — gdy Danvers wyartykułował pytanie, Bracknell wyglądał na zaskoczonego.

Danvers pokiwał głową stojąc przed biurkiem Bracknella.

— Macie kilka pustych budynków. Nie będę potrzebował dużo miejsca…

— Chce ksiądz powiedzieć, że cały czas pracował tu nie mając do dyspozycji kościoła? — Bracknell był chyba szczerze zaskoczony. — To gdzie ksiądz odprawiał msze?

— Głównie na zewnątrz. Czasem w mojej kwaterze, dla mniejszych grup.

Biuro Bracknella nie było specjalnie imponujące. Narożny pokój w budynku operacyjnym z blachy falistej. Siedział przy pogiętym i porysowanym stalowym biurku. Na jednej ze ścian wisiał inteligentny ekran, który prawie sięgał niskiego sufitu. Na drugiej wisiały zdjęcia wieży na różnych etapach powstawania. Dwa okna wychodziły na ulicę, a przez jedno było widać ciemny pień wieży wznoszący się do nieba nad oddalonymi zielonymi wzgórzami.

Wskazując gestem plastikowe krzesło przed biurkiem, Bracknell rzekł:

— Myślałem, że gdzieś tu jest jakiś kościół.

Danvers uśmiechnął się gorzko opadając całym ciężarem na krzesło.

— Nie chodzi pan do kościoła.

— Tu mnie ksiądz ma — przyznał Bracknell z przepraszającym uśmiechem.

— Jest pan wierzący?

Bracknell zastanowił się przez moment, przekrzywiając głowę.

— Tak, sądzę, że tak naprawdę jestem. Nie wyznaję żadnej zorganizowanej religii, rozumie ksiądz. Ale… kosmos jest tak cholernie uporządkowany. Wydaje mi się, że wierzę w jakiś byt, który ma pieczę nad wszystkim. Pewnie to zostało mi z dzieciństwa. Trudno się tego wyzbyć.

— Nie musi pan przepraszać — rzekł Danvers, nieco cierpkim tonem. Mówi, że nie wyznaje żadnej zorganizowanej religii, pomyślał. To jeden z tych intelektualnych estetów, którzy podchodzą do wszystkiego racjonalnie i nazywają to religią. W najlepszym razie to jakiś pieprzony deista.

Bracknell wyświetlił mapę miasta i wydał komputerowi polecenie wyświetlenia nieużywanych budynków. Na ściennym ekranie pojawiły się cztery podświetlone na czerwono.

— Proszę sobie coś wybrać — rzekł do Danversa, wykonując zachęcający gest w stronę ekranu.

Danvers wstał i podszedł do mapy, po czym przyglądał się jej przez chwilę.

— Ten — rzekł wreszcie, stukając kostkami palców w ekran.

— Ten jest najmniejszy — rzekł Bracknell.

— Moja kongregacja nie jest szczególnie wielka. Poza tym lokalizacja jest dobra, blisko centrum miasta. Wielu ludzi zobaczy, jak ich przyjaciele i koledzy z pracy idą na nabożeństwo. To udowodniony fakt: ludzie podążają za tłumem.

— To ciekawska małpa siedząca w naszych genach — rzekł lekkim tonem Bracknell.

Danvers próbował ukryć niechęć, która pojawiła się na jego twarzy.

— Czy to nie przypomniało księdzu teorii Darwina?

— Jesteśmy czymś bardzo odległym od małp — rzekł Danvers stanowczo.

— Tak sądzę. Ale jesteśmy ssakami; lubimy towarzystwo innych. Potrzebujemy go.

— Cóż, pewnie ma pan rację.

— Czemu więc ksiądz nie zje dziś kolacji z Larą i ze mną? Możemy porozmawiać na temat nowej kaplicy.

Zaproszenie zaskoczyło Danversa. Gdzieś głęboko w duszy wiedział, że człowiek może być niewierzący, a mimo to może być uczciwym człowiekiem. Tylko że ten cały Bracknell kieruje budową bluźnierczej wieży. Nie mogę dopuścić do tego, żeby się z nim zaprzyjaźnić, postanowił Danvers. Może i jest sympatyczny, ale to wróg. Albo czynisz dzieła boże, albo diabelskie. W walce między dobrem a złem nie można zachować neutralności.


Restauracja była wypełniona zaledwie do połowy. Bracknell dostrzegł to, gdy wraz z Larą wkroczyli do środka przez otwarte na oścież drzwi. Większość robotników budowlanych już wyjechała. Kiedy tylko platforma geostacjonarna zostanie ukończona, wieża zacznie działać oficjalnie.

Dostrzegł, że wielebny Danvers już zasiadł przy stole i gawędzi z właścicielem restauracji pełniącym rolę gospodarza, wysokim, uprzejmym Albańczykiem, który przewyższał wzrostem większość swojego kuchennego personelu. Kiedy tylko dostrzegł wchodzących Larę i Bracknella, zostawił Danversa w połowie zdania i podbiegł do nich.

— Niewielu dziś gości — rzekł na powitanie.

— Już niedługo — odparł Bracknell. — Dużo ludzi tu przybędzie. Za rok będzie pan musiał powiększyć lokal dwukrotnie.

Właściciel uśmiechnął się i pokazał im nowe malowidła na ścianach wykonane przez miejscowych artystów. Wiejskie scenki. Panorama Quito. Jedno przedstawiało góry i wieżę na malowane w odcieniu bladej pomarańczy. Bracknell pomyślał, że są dość pospolite i milczał, ale Lara paplała coś radośnie o żywych kolorach.

Kolacja z wielebnym Danversem zaczęła się raczej nudno. Z jakiegoś powodu pastor był powściągliwy i nie wykazywał chęci do rozmowy. Larze jednak udało się go rozruszać — zaczęła z nim rozmawiać o jego dzieciństwie, o młodych latach spędzonych w slumsach Detroit.

— Nie macie pojęcia, jak trudne jest dorastanie w siedlisku grzechu i przemocy. Gdyby nie Nowa Moralność, Bóg raczy wiedzieć, co by się ze mną stało — opowiadał Danvers znad solidnego steku z antrykotu. — Ciężko pracowali, żeby utrzymać porządek na ulicach, pozbyć się rozrabiaków i handlarzy narkotyków. Ciężko pracowali, żeby zrobić porządek ze mną.

— A cóż takiego ksiądz robił? — rzuciła Lara lekkim tonem.

Danvers nieco zbladł.

— Biłem się za pieniądze — wyjaśnił cicho. — Ludzie płacili niemałe sumy, żeby zobaczyć, jak dwóch mężczyzn próbuje sobie zrobić krzywdę, aż do utraty nieprzytomności.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Kobiety też walczyły. Na ringu, a całe tłumy wiwatowały i wyły jak zwierzęta.

Bracknell dostrzegł, że Danversowi drżą ręce. Lara jednak drążyła temat.

— I Nowa Moralność wszystko to zmieniła?

— Tak, dzięki Bogu. Dzięki ich ludziom ulice Detroit stały się bardziej czyste i bezpieczne. Przestępców pozamykano.

— Z tego co słyszałem, także ich prawników — wtrącił Bracknell. To miał być żart, ale Danvers nie zaśmiał się, a Lara rzuciła mu spojrzenie pełne dezaprobaty.

— Wielu prawników poszło do więzienia — rzekł poważnym tonem Danvers — albo do ośrodków resocjalizacji. Pomagali przestępcom, zamiast chronić niewinne ofiary! Dostali to, na co zasłużyli.

— Przy takich gabarytach — rzekła Lara — ksiądz musiał być niezłym bokserem.

Danvers posłał jej uśmiech pełen żalu.

— Zawsze znalazł się ktoś większy.

— Ale ksiądz wygrywał, tak?

— Nie — odparł szczerze. — Bardzo rzadko.

— A teraz ksiądz walczy o ludzkie dusze — oznajmiła Lara.

— Tak.

— To chyba lepiej, prawda?

— Tak.

Bracknell rozejrzał się po restauracji. Zaledwie połowa stolików była zajęta.

— Pusto tu dziś — rzekł, próbując zmienić temat.

— W poniedziałki nigdy się wiele nie dzieje — zauważyła Lara.

— Ale nie u nas — oznajmił Bracknell. — Skończyliśmy dziś prace przy platformie LEO. Jest gotowa i niedługo zacznie oficjalnie działać.

— Naprawdę? — rozpromieniła się Lara. — To nawet przed terminem, prawda?

Bracknell pokiwał z zadowoleniem głową.

— Skytower Corporation ogłosi to publicznie na posiedzeniu zarządu w przyszłym miesiącu. Wielka nowina w mediach. Będę w wiadomościach.

— To cudownie!

Danvers wykazywał mniejszy entuzjazm.

— Czy to oznacza, że już możecie wystrzeliwać satelity z platformy LEO?

— Mamy już kontrakty na cztery starty.

— Ale platforma geostacjonarna nie jest jeszcze gotowa, tak?

— Tu też wyprzedzamy plan.

— Ale nie jest gotowa.

— Mamy na to jeszcze sześć miesięcy — wyjaśnił Bracknell, czując się prawie jakby przyznał się do jakiegoś złego uczynku.

Danversowi udało się popsuć mu nastrój.

Kiedy skończyli desery i dopili kawę, okazało się, że są jedynymi gośćmi w restauracji. Robot-kelner już zamiatał podłogę, a dwóch pracowników kuchni ustawiało krzesła na stołach, żeby zrobić mu miejsce.

Danvers życzył im dobrej nocy i ruszył do swojej kwatery. Bracknell i Lara ruszyli wolno, trzymając się pod ręce.

Mijali plamy światła i cienia rzucane przez uliczne lampy, aż Lara odezwała się nagle:

— Wielebny Danvers chyba czuje się nieswojo w obliczu faktu, że żyjemy w grzechu.

Bracknell uśmiechnął się figlarnie.

— Mając na uwadze wszystkie czynniki, to nie jest wcale takie złe.

— Naprawdę? Rzeczywiście tak uważasz?

Patrząc na światła wieży, która rozcinała nocne niebo na pół, Bracknell mruknął:

— Hm, pewnie Paryż byłby lepszy.

— Tam właśnie ma być posiedzenie zarządu?

— Tak — przytaknął. — Właśnie tak Skytower Corporation uczyni ze mnie gwiazdę mediów.

— Mój ty przystojny bohaterze.

— Chcesz tam ze mną polecieć? — spytał.

— Do Paryża?

— Jasne. Kupisz sobie jakieś ciuchy.

— Chcesz powiedzieć, że przydałyby mi się jakieś ciuchy?

Zatrzymał się w ciemności między lampami i otoczył ją ramieniem.

— Przydałaby ci się nowa sukienka. Będzie wesele.

— Wesele? — Było ciemno, ale nawet w mroku było widać, jak oczy robią jej się okrągłe ze zdumienia.

— Wieża jest prawie gotowa, a mając na uwadze, ile szumu w mediach będzie przy jej otwarciu, dobrze byłoby, żebym zrobił z ciebie przyzwoitą kobietę.

— Ty szowinistyczna męska świnio!

— Poza tym — dodał — Danvers już nie będzie musiał czuć się niezręcznie.

— Mówisz poważnie? — spytała. — To nie żart?

Pocałował ją lekko.

— Śmiertelnie poważnie, kochanie. Wyjdziesz za mnie?

— W Paryżu?

— Jeśli tylko tego chcesz…

Lara zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała najgoręcej jak umiała.

PLATFORMA GEOSTACJONARNA

— Spójrzcie na me dzieło, wy możni — zaintonował Ralph Waldo Emerson, naczelny inżynier — i w rozpaczy pozostańcie.

W euforii wywołanej jego narodzinami, rodzice nadali mu imiona sławnego poety. Emerson podejrzewał, że w tej radości musiały mieć jakiś udział „miękkie” narkotyki, których używali; wiele poszlak o tym świadczyło w czasach, gdy dorastał w miasteczku przyczep kempingowych, przemierzających zniszczony przez suszę pas ziemi w środkowozachodnich Stanach.

Jego ojciec był mechanikiem, a matka pielęgniarką i ich umiejętności były wysoko cenione przez wędrowną społeczność. I oboje kochali poezję. Stąd się wzięło jego imię.

Wszyscy nazywali go Waldo. Od ojca przejął pasję do mechaniki i zgłębiał tę dziedzinę zdalnie, korzystając z sieci komputerowych i łączy satelitarnych, które czasem działały, a czasem nie. Osiągnąwszy wiek dojrzały, Emerson opuścił przyczepę i zaczął studiować w prawdziwym, murowanym college’u. Chciał tylko zdobyć stopień naukowy, by mieć jakiś dowód swoich umiejętności dla potencjalnych pracodawców. Wędrowne życie mu nie odpowiadało. Chciał się gdzieś osiedlić, być bogatym (a przynajmniej zamożnym), cieszyć się szacunkiem i budować dla ludzi nowe rzeczy.

Tak się jednak nie stało. Dla młodego, zdolnego inżyniera było mnóstwo pracy przy odbudowie zniszczonej sieci energetycznej, budowie nowych miast dla uciekinierów, którzy musieli opuścić swoje domy zniszczone przez powódź, projektowaniu farm słonecznych pod czystym niebem pustyni na Południowym Zachodzie. Tylko że przy tych pracach musiał się ciągle przemieszczać z miejsca na miejsce. Nadal był nomadem, choć pozostawał w jednym miejscu dłużej niż jego rodzice o cygańskich upodobaniach.

Nie zdobył nigdy fortuny ani nawet większego majątku. Większość prac, jakie wykonywał, była zlecana przez rząd federalny lub stanowy po stawkach minimalnych. Często był powoływany przez lokalną kapitułę Nowej Moralności i wtedy otrzymywał tylko wikt i opierunek plus nabożne kazanie o czynieniu bożych dzieł. Ożenił się dwa razy i dwa razy rozwiódł, po czym zrezygnował z myśli o małżeństwie.

Aż kiedyś poznał faceta nazwiskiem Bracknell, który opowiedział mu o szalonym pomyśle. Oczy błyszczały mu chorobliwie. Ralph Waldo Emerson zakochał się w pomyśle zbudowania kosmicznej wieży.

Teraz, kiedy budowla była już prawie gotowa, był prawie smutny. Nigdzie dotąd nie spędził tyle czasu, co w Ekwadorze. Zaczął doceniać hiszpańską poezję. Przestał mieć zawroty głowy w nieważkości. Szczycił się tym wyjątkowym dziełem architektury, wieżą sięgającą nieba. Wyrył nawet swoje imię na jednej z płyt, które chroniły wieżę aż do poziomu geostacjonarnego, izolując ją od potężnej energii elektrycznej z pasa Van Allena. Odziany w opancerzony skafander, za pomocą pistoletu elektronowego starannie wypisał swoje imię i nazwisko na jednej z fulerenowych płyt.

Zaśmiał się, uznając to za dobry żart. Kiedyś jakiś głupek konserwator zobaczy je i będzie się zastanawiał, kto u licha wypisał imię poety na pancerzu izolacyjnym wieży.

Teraz stał przy panelu sterowania w niewielkim owalnym pomieszczeniu, które wkrótce stanie się sterownią poziomu geostacjonarnego. Nogi wsunął w plastikowe pętle na podłodze, by nie odlecieć bezwładnie w stanie nieważkości. Otaczały go ekrany, które wypełniały szczelnie ściany, przypominając złożone oko jakiegoś gigantycznego owada. Technicy w szarych kombinezonach unosili się w powietrzu, próbując połączyć ekrany i uruchomić je. Kolorowe światełka na panelu sterowania zamrugały jedno po drugim i nowy ekran rozjarzył się światłem. Emerson zobaczył kilkanaście sekcji potężnej budowli znajdującej się na poziomie geostacjonarnym. Pewnie, ciągle jeszcze było dużo do zrobienia, ale głównie zostało już tylko wnoszenie sprzętu i montowanie go. Wyposażenie hotelu na górnym poziomie platformy. Sprawdzenie tarczy antyradiacyjnej i elektrycznej izolacji śluz powietrznych. Upewnienie się, czy toalety używane w stanie nieważkości rzeczywiście działają. Robota głupiego. Nic twórczego. Żadnych wyzwań.

Mówiło się o budowie nowej wieży na Borneo albo w Środkowej Afryce.

— Nigdy nie jest za późno na szukanie nowszego świata — mruknął do siebie. — Pożeglować w stronę zachodu słońca.

— Hej, Waldo — w słuchawce w uchu zazgrzytał drażniąco głos jednego z jego asystentów — nadlatuje statek z zaopatrzeniem.

— Jeszcze wcześnie — odparł Emerson nawet nie patrząc na cyfrowy zegar wbudowany w panel sterowania.

— Wcześnie czy późno, są tu i potrzebują portu do zadokowania.

Emerson spojrzał na ekran roboczy, po czym zaczął szybko stukać w klawiaturę. Jeden z ekranów zamrugał i przełączył się z widoku wnętrza pustego i nieudekorowanego poziomu hotelowego na górze na zewnętrzny widok z kamery: stożkowaty kliper Mastersona unoszący się na orbicie kilkaset metrów od platformy. Skrzywił się na ten widok.

— Miał być bezzałogowy moduł dostawczy — rzekł do mikrofonu.

— A mamy śliczny, błyszczący kliper — odparł asystent. — Mają nasz ładunek, chcą go wyładować i lecieć do domu.

Potrząsając lekko głową, Emerson sprawdził list przewozowy automatycznie przesłany przez kliper do głównego programu logistycznego platformy. Wszystko się zgadzało.

— Dlaczego przysłali kliper? — zastanawiał się głośno.

— Mówią, że silnik frachtowca ma awarię i wrzucili moduł dostawczy zamiast modułu pasażerskiego klipra.

Dla Emersona nie miało to sensu, ale kliper był tam, czekał, by zadokować i wyładować zaopatrzenie, a na liście przewozowym było dokładnie to, co zamówili.

— Nie nam pytać, czemu — zacytował nieudolnie Emerson. — Wyślij ich do doku trzy, mają najbliżej.

— Zrobi się.


Franklin Zachariah pogwizdywał sobie radośnie, siedząc wtłoczony do małego kokpitu klipra. Pilot, Japończyk, Wietnamczyk, czy jakiś inny azjatycki gnojek, rzucił mu przez ramię rozzłoszczone spojrzenie. Trudno określić jego narodowość, pomyślał Zach, przy tej całej czerni, jaką ma na sobie. Wygląda jak zamaskowany ninja albo jakiś android z zakazanego filmu z terminatorem.

Zachariah przestał nucić, ale nadal powtarzał sobie melodię w głowie. Pomagało mu to zabić nudę. Bał się, że będzie miał mdłości, kiedy statek wejdzie na orbitę, ale lek, który mu podano, najwyraźniej działał. Nieważkość nie była ani trochę uciążliwa. Żadnego rzygania ani nawet mdłości.

Zachariah był Amerykaninem. Nie należał do Nowej Moralności ani ruchu Kwiecistego Smoka, czy w ogóle jakiegokolwiek ruchu fundamentalistycznego. Nie wyznawał nawet religii swoich przodków. Uznał, że nie potrafiłby wierzyć w boga, który popełnił tyle błędów. Uznał też, że jest bardzo inteligentnym młodym człowiekiem — wszyscy, których spotykał, próbowali go o tym przekonać. Nie wiedzieli jednak, że w rzeczywistości był dość niebezpiecznym facetem.

Urodził się w Brooklynie, ale miał zaledwie sześć lat, gdy poziom mórz podniósł się z powodu efektu cieplarnianego i przerwał tamy przeciwpowodziowe miasta i rodzina Zachariaha uciekła do dalekich krewnych w górach koło Charleston w Zachodniej Wirginii. Młody Zach, jak wszyscy go nazywali, dowiedział się, co to znaczy być Żydem. W szkole inni chłopcy na zmianę albo go bili, albo domagali się, żeby odrabiał im lekcje. Jego ojciec, który był przedtem profesorem w Nowym Jorku, teraz musiał zadowolić się pracą księgowego u młodszego kuzyna, jubilera z centrum Charleston, który w końcu został zastrzelony podczas napadu rabunkowego.

Zach nauczył się unikać bicia, zatrudniając najgorszych zbirów w szkole jako goryli. Płacił im pieniędzmi, które zarabiał sprzedając narkotyki, jakie sam produkował w zapleśniałej piwnicy domu, dzielonego z czterema innymi rodzinami.

Jako nastolatek Zach został uznanym hakerem komputerowym, jednak w przeciwieństwie do swoich pryszczatych kolegów, którzy grzebali w nielegalnych stronach pornograficznych albo niszczyli systemy komputerowe za pomocą dziecinnych wirusów, Zach wykorzystywał swoje komputerowe talenty na bardziej tajemnicze i zyskowne sposoby. Podkradał pieniądze z kont. Fałszował policyjne bazy danych. Sprawił nawet, że jego prostacki kolega ze szkoły, który był najgorszym dręczycielem, został aresztowany przez policję stanową za namawianie do aborcji. Dzieciak poszedł do wiezienia, twierdząc, że jest niewinny, ale jego własny komputer dostarczył dowodów winy. Świetnie, pomyślał Zach, gdy ten zdumiony gamoń został odwieziony do obozu pracy Nowej Moralności.

Zach gardził szkołą. Miał za dużo zabawy grając na nosie całemu światu. Był samotnym geniuszem, który wywołał panikę z powodu zagrożenia ospą i zmusił do ustąpienia szefa Centrum Walki z Epidemiami. Dotarł nawet do archiwum nieostrożnego twórcy przemówień dla Białego Domu i wykradł zawartość całego zbioru poufnych notatek służbowych, wywołując panikę w kręgach najbliższych doradców prezydenta. Bombowo.

I wtedy odkrył radość, jaką przynosi prawdziwe zniszczenie. Stało się to, gdy oglądał piracki film, jeszcze nie wyświetlany w kinach kolejny remake Upiora w operze. Zach siedział i w zachwycie patrzył, z otwartymi ustami, jak upiór przecina łańcuch, na którym wisi potężny kandelabr zwieszający się nad widownią. Bosko i bombowo! Potężna góra kryształu uderza w publiczność, rozwalając na strzępy tłuste stare babska w długich sukniach i jeszcze tłuściejszych starych gości w czarnych smokingach.

Franklin Zachariah poznał prawdziwe piękno, dreszcz seksu i prawdziwe zniszczenie. Zniszczenie przęsła autostrady kwasem, by zawaliło się pod ciężarówkami z naczepą, które wjechały na nią rano. Spięcie w instalacji elektrycznej lotniska i zniszczenie generatora awaryjnego w czasie, gdy w powietrzu panował największy ruch. Dyskretne odłączenie silników poruszających zastawami na dolnym Potomacu, by woda burzowa spiętrzona przez nadciągający huragan zalała ulice stolicy, a nadęci politycy zaczęli się przekrzykiwać usiłując zwalić na kogoś winę. Superbosko.

Większość czasu pracował sam, żyjąc z pieniędzy podbieranych tu i ówdzie z kont bankowych hakerskimi metodami. Przy większych robotach, jak powódź, potrzebował wspólników, to jasne. Zawsze jednak utrzymywał w tajemnicy swoją tożsamość, rozmawiając ze wspólnikami tylko za pośrednictwem starannie buforowanych łączy komputerowych, przez które — tego był pewien — nie można było go wyśledzić.

Było dla niego wielkim zaskoczeniem, gdy przedstawiciel ruchu Kwiecistego Smoka skontaktował się z nim i wspomniał o kosmicznej wieży. Zaskoczenie szybko go jednak opuściło, gdy opisał mu najbardziej boski pomysł, o jakim słyszał. Szybko poprosił o dokładne schematy i zagłębił się w ciężkiej pracy.

PODCHODZENIE DO DOKOWANIA

Lara i Bracknell jechali jedną z niewielkich elektrycznych furgonetek używanych przez budowniczych wieży na lotnisko w Quito. Bracknell miał lecieć na spotkanie zarządu Skytower Corporation i konferencję prasową, na której miano ogłosić, że wieża jest już gotowa. Mieli zostać tam na weekend, by udzielać wywiadów i brać udział w różnych wydarzeniach, a następnie wrócić do Quito w następny poniedziałek.

— Jesteś pewna, że nie chcesz wziąć ślubu w Paryżu? — spytał, uśmiechając się radośnie, prowadząc furgonetkę stromą, żwirową drogą. — Moglibyśmy zorganizować ceremonię u stóp wieży Eiffla. To byłoby takie symboliczne.

Ciężarówki i autobusy pędziły w przeciwnym kierunku, w kierunku Podniebnego Miasta, wzbijając tumany szarego pyłu.

Lara potrząsnęła głową.

— Próbowałam poprzez sieć przebrnąć przez tę całą biurokrację, Mance, ale to bez szans. Musielibyśmy tam zostać co najmniej dwa tygodnie.

— Francuzi kochają dolary turystów.

— I chcą własnych badań krwi, własnych poszukiwań w bazie danych obywateli. I pewnie zwróciliby się do Interpolu o nasze kartoteki.

— W takim razie pobierzemy się, kiedy wrócimy — rzekł lekkim tonem.

— I zaprosimy rodziny i przyjaciół.

— Zapytam Victora, czy przyleci i zostanie moim drużbą.

Lara nie odpowiedziała.

— A może poprosimy wielebnego Danversa, żeby udzielił nam ślubu?

— W jego nowej kaplicy?

— Chyba że wolisz katedrę w Quito.

— Nie — odparła Lara. — Niech będzie ceremonia u podstawy wieży. Z wielebnym Danversem.

Chciał ją pocałować, przez chwilę chciał się nawet zatrzymać. Zamiast tego jechali przez chwilę w milczeniu, uśmiechając się radośnie. Gdy zbliżyli się do lotniska w Quito, droga zmieniła się w brukowaną. Ruch był coraz większy. Lara odwróciła się i wyjrzała przez tylne okno.

— Jakie to dziwne, nie widzieć wieży na niebie — powie działa.

— Będzie tam, jak wrócimy — rzekł lekko Bracknell. — Ale przez parę dni będzie musiała ci wystarczyć wieża Eiffla.


— Potwierdzam dokowanie — rzekł drugi pilot klipra. Podobnie jak pilot, miał na twarzy ciemne okulary. Zach pomyślał, że wygląda trochę na Azjatę, ale akcent miał bardziej z Kalifornii albo innej części Stanów.

— Powiem załodze wieży, żeby zaczęli rozładunek — odparł pilot.

Zach wiedział, co to oznacza. Kliper był przyczepiony do wieży tunelem dokującym, krótką izolowaną rurą, która łączyła śluzę powietrzną wieży z ładownią klipra. Zespół techników wieży miał przejść przez tunel i zacząć rozładunek.

Zach wyobraził ich sobie jako szympansy wykonujące jakieś głupie prace.

Tymczasem tuzin kobiet i mężczyzn zrekrutowanych diabli wiedzą gdzie, miało wyjść drugą śluzą powietrzną klipra, w skafandrach, niosąc jego prawdziwy ładunek: pięćdziesiąt malutkich kapsułek z nanomaszynami, pożeraczami zaprogramowanymi tak, by niszczyć molekuły węgla, a więc i fulereny. Zach spędził całe miesiące na badaniu planów wieży, które dostarczyli mu ludzie z ruchu Kwiecistego Smoka, obliczając, w jaki sposób zniszczyć wieżę. Wystraszyli się, gdy po raz pierwszy wspomniał o pożeraczach; nanotechnologia była dla nich złem wcielonym. Jednak ktoś postawiony wyżej w hierarchii najwyraźniej nie przejmował się ich lękami i dostarczył wysoce niebezpieczne pożeracze, których miał użyć Zach.

A teraz dwunastu fanatyków religijnych bawiło się nanomaszynami, które mogły ich zabić, jeśli nie byliby ostrożni. Każdy z zespołu pracującego w przestrzeni kosmicznej miał minikamerę przyczepioną do hełmu, więc Zach mógł wydawać im polecenia siedząc wygodnie w kokpicie, bezpiecznie połączony ze swoją ekipą cienkimi jak włos światłowodami, którymi były przesyłane jego polecenia, i nie było niebezpieczeństwa, że ktoś je przechwyci.

A teraz będzie zabawnie, pomyślał Zach, włączając laptopa, za pomocą którego miał się komunikować ze swoją ekipą.

Ralph Waldo Emerson obserwował rozładunek z daleka, zastanawiając się, po co dostawca zaopatrzenia wykosztował się na wyczarterowanie lśniącego nowością klipra zamiast innego zautomatyzowanego frachtowca.

— Nadzwyczaj dziwnie — mruknął, stojąc w sterowni — lubo, dziwnie lubo.

— A ty znowu cytujesz poezję? — spytał asystent.

Emerson miał dużą ochotę wyjąć sobie z ucha słuchawkę, ale wiedział, że to głupi pomysł. Spytał więc:

— Jak idzie?

— Jakoś idzie. Riley i jego chłopcy przepychają paczki przez klapę, a ja sprawdzam wszystko na wejściu. Niewiele do roboty. Tylko trzeba trochę popracować mięśniami. Wyszkolony szympans by sobie poradził.

Emerson zobaczył na jednym z ekranów znudzoną ekipę pchającą pozornie pozbawione masy skrzynie przez tunel łączący.

— Tylko niech uważają — ostrzegł. — Nieważkość wcale nie oznacza, że te skrzynie nie mają masy. Wystarczy się dostać między skrzynię i po żebrach, zupełnie jak na Ziemi.

— Wiem — odparł asystent zniecierpliwionym, kąśliwym tonem.

— Tylko upewnij się, że szympansy wiedzą.

— Co? Żadnego cytatu okolicznościowego?

— Głupiec szybko rozstaje się ze swoimi żebrami — odwarknął.


Zach nucił coś bezgłośnie, gdy wywołał plany i dopasował je do widoku z kamer na hełmach jego zespołu. Połączenie między platformą geostacjonarną, a głównymi linami wieży, było najważniejszym punktem. Wystarczy je przeciąć, a trzydzieści pięć tysięcy kilometrów wieży spadnie na Ziemię, zaś pozostałe trzydzieści pięć tysięcy, z drugiej strony platformy, odleci wirując w kosmos i unosząc ze sobą platformę.

Z trudem opanował chęć, by nie zachichotać, gdyż wiedział, że mogłoby to rozdrażnić pilotów o ponurych twarzach siedzących nieruchomo jak posągi, w zasięgu ręki tuż przed nim. Zaraz rozwalę największą budowlę na świecie. Bum! I zniknie.

Pewnie spadnie na Quito, pomyślał Zach. Zabije jakiś milion ludzi. Jak młot boży wbije ich w ziemię. Jak wielki but rozdeptujący pluskwy.

Kulminacja mojej kariery, pomyślał Zach. Tylko że nikt nie będzie wiedział, że to ja. Nikt nie wie, kim jestem. Ale po tym się dowiedzą. Powstanę i powiem całemu światu, że to ja tego dokonałem. Ja. Franklin Zachariah. Terrorysta terrorystów. Doktor Destrukcja.


Zamiast zwykłych butów Lara miała na nogach plecione sandały. Bracknell zauważył to, gdy posuwali się powoli w kolejce do odprawy. Skrzywił się, gdy pomyślał, że pewnie każą mu zdjąć buty, gdy będzie przechodził przez bramkę do wykrywania metalu.

Co za głupota, pomyślał. Od dwudziestu lat nie było na tym lotnisku żadnego terrorysty, a dalej stosują tak idiotyczne procedury.

I rzeczywiście, potężnie zbudowany ochroniarz o ponurej twarzy w milczeniu wskazał na buty Bracknella, zaś Lara przeszła nie niepokojona przez bramkę wykrywacza metalu. Posapując ze złości, Bracknell zdjął buty i rzucił je na taśmę, która przebiegała przez urządzenie do prześwietlania bagażu.

Jego wysiłki nie zdały się na nic — alarm i tak się uruchomił i para ochroniarzy musiała go przeszukać. Zapomniał o palmtopie z telefonem, który nosił w kieszeni koszuli.


— Nie, nie — rzucił Zach ostro do mikrofonu laptopa. — Tylko otwórz kapsułę i wklinuj ją między liny. Nic więcej nie musisz robisz, nanomaszyny odwalą całą robotę.

Wszystko trwało dłużej niż przypuszczał. Pięćdziesiąt lin, aż tyle trzeba przeciąć, zżymał się w duch Zach, a te szympansy będą to robić przez cały pieprzony dzień.

Spód platformy geostacjonarnej przypominał Zachowi gigantyczną pajęczynę. Przyglądał się jej za pośrednictwem kamer swojej ekipy. Wszystko pasowało prawie idealnie do dostarczonych planów; zawsze były jakieś drobne rozbieżności między planami a istniejącą konstrukcją. Nie da się zbudować czegoś tak wielkiego bez naciągania planów tu i tam, przynajmniej trochę.

Zach wiedział, że konstrukcję podtrzymywały głównie liny naciągnięte przez siłę odśrodkową — cała budowla wirowała zgodnie z ruchem obrotowym Ziemi. Wystarczy przerwać połączenia na poziomie geostacjonarnym i siła rozciągająca zniknie. Wieża spadnie na ziemię, a górna część odleci w kosmos, wirując jak szalona.

Pięćdziesiąt lin, powtórzył sobie. Niech tylko nanoboty przegryzą te pięćdziesiąt lin, a pozostałe nie zdołają utrzymać razem konstrukcji. Pięćdziesiąt lin.


W uchu Emersona znów rozległ się głos, tym razem należący do oficera ochrony.

— Słucham — rzekł do mikrofonu.

— Tam się dzieje coś dziwnego.

— Co?

— Ten kliper, który zadokował. Wypuszcza jakieś gazy.

— Wypuszcza gazy?

— Wodór i tlen, a przynajmniej tak twierdzi spektrometr laserowy.

Emerson zastanowił się przez chwilę.

— Może opróżniają jakiś zbiornik?

W głosie oficera ochrony pobrzmiewał niepokój.

— Nic podobnego. Wypompowują duże ilości gazu. Jakby paliwo przeznaczone na drogę powrotną.

— Zdziwniej i zdziwniej — znów zacytował Emerson.


Zach oblizał usta. Pożeracze właśnie niszczyły pięćdziesiąt lin. Obliczył, że wystarczyłoby już zniszczenie trzydziestu, ale postanowił na wszelki wypadek przeciąć pięćdziesiąt. Świetnie, będzie pięćdziesiąt i problem załatwiony.

Spojrzał na dwóch pilotów Azjatów, którzy nadal mieli na twarzach ciemne okulary.

— Nanomaszyny już pracują.

— Dobrze.

— Czy cały zespół wrócił do środka?

— To nie pański problem.

Zach odniósł wrażenie, że pilot zadziera nosa.

— Doskonale — odparł. — Jeśli ktoś z nich zginie z powodu nanomaszyn, wy będziecie pisać listy z kondolencjami.

— Proszę uruchomić nanomaszyny — powiedział pilot, nie odwracając się w stronę Zacna.

— Już pracują.

— Bardzo dobrze.

— Nie powinniśmy czasem odłączyć się od doku?

— Nie. Jeszcze nie.

UPADEK

Zach pomyślał, że to trochę dziwne, nie odłączać się od tunelu dokującego wieży na poziomie geostacjonarnym, kiedy nanomaszyny pożerają liny, ale uznał, że pilot wie co robi. Nanomaszyny nie będą miały szans na uszkodzenie klipra; odłączymy się, zanim zrobi się niebezpiecznie, był tego całkowicie pewien.

Poza tym dwaj piloci w ciemnych okularach przecież nie mieli zamiaru popełniać samobójstwa, pocieszał się w duchu Zach. Świadomie by tego nie zrobili.

Na zewnątrz statku nie rozlegał się ani jeden dźwięk. Ani śladu wibracji. Nic.

Po raz pierwszy pilot odwrócił się w stronę Zacha w swoim fotelu i zdjął okulary, by spojrzeć mu prosto w oczy.

— No i jak? Udało się.

— Tak — odparł Zach, czując rozdrażnienie. — Udało się.

A teraz wynośmy się stąd, zanim górna połowa wieży odleci w stronę Alfy Centaura.

— To nie będzie konieczne — odparł pilot.

W sterowni na poziomie geostacjonarnym Emerson poczuł lekkie drżenie, ledwo odczuwalną wibracje, jakby metro przejechało pod podłogą budynku, w którym się znajdowali.

— Co to było? — zastanowił się głośno.

— Tak, też to poczułem — odparł jego asystent.

Drżenia i wibracje nie zwiastowały nic dobrego. Spędził tyle godzin na różnych poziomach wieży i nigdy nie poczuł najlżejszego drżenia, wieża była solidna i niewzruszona jak skała. Co u licha mogło spowodować taki wstrząs?

— Wszystko jedno — odezwał się asystent. — Już przestało.

Emerson jednak już stukał szaleńczo w klawiaturę, sprawdzając programy bezpieczeństwa. Żadnych wycieków, żadnego spadku ciśnienia. Instalacja elektryczna — na zielono. Zasilanie działa normalnie. Integralność konstrukcji…

Szybko przebiegł oczami po ekranie, na którym jedno po drugim zapalały się czerwone światełka. Czterdzieści, nie, pięćdziesiąt ze stu dwudziestu głównych lin zostało uszkodzonych. Zaniemówił na długą chwilę, oddychał z trudem. Czuł, że mózg przestaje mu funkcjonować. Pięćdziesiąt lin. Wszyscy zginiemy.

Spojrzał na ekran. Właśnie rozpadła się kolejna lina. I kolejna. Poczuł, że cały pokład pod jego stopami drży.

— Hej, co się dzieje? — wrzasnął jakiś technik po drugiej stronie pomieszczenia.

Idźmy tam, choć myśl w bezładzie uciekła — szepnął Emerson, bardziej do siebie niż do kogokolwiek z obecnych.

Dłonią w dłoń, gdy nie do nieba, to do piekła.


Bracknell stał przy sięgającym sufitu oknie na lotnisku w Quito, przy bramce terminala, czekając, aż zacznie się odprawa klipra do Paryża. Stał on na wypalonym betonowym lądowisku, pękata szyszka zbudowana z diamentowych paneli, wyprodukowana przez księżycowe nanomaszyny w Selene.

Tam można było korzystać z nanomaszyn, tu było to niemożliwe, pomyślał Bracknell. Cóż, mamy te durne przepisy. Kiedy dostaniemy patent…

Uwagę jego przykuł błysk światła. Był jasny, wręcz oślepiający, ale tak krótki, że Bracknell nie był pewien, czy w ogóle cokolwiek zobaczył. Jak błyskawica. Odniósł wrażenie, że błysk nastąpił gdzieś w okolicach podniebnej wieży, wysokiej i smukłej, wznoszącej się wśród gór prosto w białe chmury, które przepływały nad szczytami.

Lara podeszła do niego i zaczęła narzekać.

— Z Quito do Paryża leci się krócej niż godzinę, samo wejście na pokład klipra dłużej trwa.

Bracknell uśmiechnął się do niej.

— Cierpliwość jest cnotą, jak powiedziałby wielebny Danvers.

— Mam to gdzieś. Mam… — urwała. Patrzyła na wieżę. — Mance! Patrz!

Też to dostrzegł. Wieża nie była już długą prostą linią rozcinającą niebo. Wyglądała, jakby zaczęła się marszczyć, jak sznur, którym ktoś porusza z jednego końca.

Bracknell patrzył na wieżę, czując, jak różne myśli kłębią mu się w głowie. Przecież ona nie może się zawalić! Ale jeśli jednak…

Chwycił Larę za ramiona i zaczął biec, odciągając ją jak najdalej od wielkich okien.

— Uciekajcie od okien! — krzyczał. — Quitarse las venatas! Uciekajcie! Vamos!


— Nic się nie dzieje — rzekł pilot oskarżycielskim tonem.

— Ależ dzieje się — odparł Zach. Czuł się znużony tą azjatycką głupotą. Ci goście powinni być cierpliwi, czy nikt nie dawał im lekcji zen? — Poczekajmy parę minut. Liny powinny zacząć pękać jedna po drugiej. Im więcej pęknie, tym szybciej będą pękać kolejne.

— Nic nie widzę — marudził pilot, wskazując przez bulaj w kokpicie.

Może gdybyś zdjął te swoje pieprzone okulary, to coś byś zobaczył, dupku, zżymał się w duchu Zach. Na głos rzekł jednak:

— Za jakieś dwie albo trzy minuty zobaczycie aż za wiele.

A teraz spadajmy stąd zanim sami oberwiemy i rzuci nas gdzieś w pieprzony głęboki kosmos!

— Tak pan sądzi?

Oślepiający błysk światła boleśnie zakłuł Zacha w oczy. Usłyszał wrzask pilotów. Co to było, do cholery, zastanawiał się Zach, trąc oczy. Przez palące łzy dostrzegł kokpit klipra, zamazany, poczerniały, wszystko było skąpane w czerwiem. Wciąż trąc oczy Zach zerknął okiem na laptopa. Ekran był ciemny i martwy.

Usłyszał, że piloci rozmawiają we własnym języku.

— Co się stało? — jęknął.

— Wyładowanie elektryczne — głos pilota trochę drżał.

— Potężne wyładowanie elektryczne.

— Spodziewaliśmy się tego — oznajmił drugi pilot — ale to i tak było solidne uderzenie.

— Nic nam się nie stało? — dopytywał się Zach.

— Właśnie sprawdzam…

— Zabierajmy się stąd! — wrzasnął Zach.

— Żaden z systemów nie działa — oświadczył drugi pilot.

— Całkowita awaria zasilania.

— Zróbcie coś!

— Nie ma już nic do zrobienia.

— Wszyscy zginiemy!

— To oczywiste.

Zach zaczął bełkotać, próbując coś powiedzieć tym wariatom.

Pilot zdjął okulary i pocierając obolałe oczy zwrócił się po japońsku do drugiego pilota:

— Amerykański geniusz nie chce zostać męczennikiem.

Szczupła twarz drugiego pilota była pokryta potem.

— Nikt mu nie powiedział, że zostanie.

— Ciekawe, czy to będzie miało jakiś wpływ na jego następny żywot? Czy odrodzi się jako inna istota ludzka czy coś gorszego? Może będzie karaluchem?

— On nie wierzy w reinkarnację. On nie wierzy w nic poza zniszczeniem i jego własnym ego.

— W tym przypadku doskonale mu się udało — zauważył pilot. — Zniszczył własne ego.

Żaden z nich nie roześmiał się. Siedzieli przypięci do swoich foteli czekając, aż wypełni się ich los, ze spokojną rezygnacją, a Zach krzyczał na nich nadaremnie.


Potężne wyładowanie elektryczne, uwolnione w chwili uszkodzenia paneli izolacyjnych, dopełniło dzieła zniszczenia łączników utrzymujących oba segmenty wieży na poziomie geostacjonarnym.

Choć włókna fulerenowe są lżejsze niż jakikolwiek materiał mający połowę ich wytrzymałości na rozciąganie, budowla o wysokości trzydziestu pięciu tysięcy kilometrów musiała ważyć miliony ton.

Wieża zakołysała się, gdy została wyszarpnięta z platformy geostacjonarnej, pozbawiona siły odśrodkowej utrzymującej ją w miejscu. Jeden koniec został uwolniony z miejsca, gdzie był przymocowany, a drugi był nadal zakotwiczony w gruncie; dolna połowa zakołysała się jak znokautowany bokser, po czym zaczęła wolno opadać ku ziemi.

Górna część wieży, o takiej samej długości jak dolna, także została pozbawiona siły podtrzymującej. Poddała się sile bezwładności, która sprawiała, że okrążała Ziemię w dwadzieścia cztery godziny. Dalej się kręciła, ale teraz, pozbawiona miejsca zaczepienia, powoli odlatywała w kosmos, daleko od Ziemi, w czarne, milczące głębie kosmosu.


W sterowni Emerson zobaczył, że wszystkie ekrany nagle gasną; jego panel sterowania także się wyłączył. Poczuł, że jego stopy wysuwają się z uchwytów w podłodze, a on sam szybuje wolno przez sterownię. Technicy, którzy pracowali przy instalacji nowego wyposażenia byli przyczepieni do uprzęży i wisieli w powietrzu, bardziej zdumieni i zaskoczeni niż wystraszeni.

— Co się dzieje, Waldo, do cholery? — wrzasnął jeden z nich.

Uderzył boleśnie ramieniem o ścianę i opadł na podłogę. Wiedział, że potężna konstrukcja zaraz zacznie wirować, a wszyscy polecą w przeciwnym kierunku.

— Waldo, co tu się, kurwa, dzieje? — usłyszał panikę w ich głosach.

Już po nas, pomyślał. Niczego już nie da się zrobić. I ani słowa nie zmyją wszystkie twoje łzy.

— Waldo! Co jest?

Krzyczeli, ogarnięci paniką, już wiedząc, że stało się coś bardzo złego. Emerson usiłował nie słyszeć ich wycia, przerażonych, pełnych strachu krzyków.

— Strach przed śmiercią? — zacytował Browninga:


By poczuć mgłę w ustach

I deszcz na twarzy

Gdzie pada śnieg, a blask znaczy miejsce

Gdzie idę

Gniazdo wroga

Ta stoi brama strachu, widzialna

Lecz silny człowiek musi iść…


I górna część podniebnej wieży zaczęła wirować, na zawsze oddalając się od Ziemi.

Dolna połowa wieży wolno, majestatycznie opadała na ziemię jak potężne drzewo, które nagle zmieniło się w wosk. Jego podstawa, zakotwiczona w obracającej się Ziemi, przemieszczała się z zachodu na wschód z prędkością przekraczającą tysiąc kilometrów na godzinę. Jej bezmiar, teraz niczym nie podparty, opadał powoli, powoli, powoli na Ziemię.

Pozostająca na dyżurze w Podniebnym Mieście załoga zobaczyła, że ekrany rozjarzyły się czerwonymi złowieszczymi światełkami. Niektórzy z nich wybiegli na zewnątrz, nie chcąc wierzyć we wskazania czujników; uwierzyli, gdy zobaczyli to na własne, otwarte szeroko ze strachu oczy. Podniebna wieża waliła się w dół. Widzieli to! Falowała i spadała jak trzcina obalona przez wiatr.

Ludzie na ulicach Quito patrzyli w górę i krzyczeli. Wieśniacy w górach patrzyli i czynili znak krzyża.

Na lotnisku w Quito, Mańce Bracknell ciągnął Larę za ramię i biegł głównym korytarzem terminala, krzycząc:

— Uciekajcie od okien! Quitarse las venatas!

Wciągnął Larę do pierwszej dostrzeżonej toalety, męskiej.

Dwóch mężczyzn, starszy pracownik działu konserwacji i biznesmen w płóciennym garniturze, stało obok siebie przy pisuarach, z wyrazem zdumienia w oczach na widok rozszalałego gringo ciągnącego kobietę. Zaczęli protestować, ale Mance wrzasnął:

— Na podłogę! Kładźcie się na podłogę! Zaraz będzie eksplozja! Wybuch!

Erupción? — spytał starszy mężczyzna, nerwowo dopinając rozporek.

Erupción grandę! — odparł Mance. — Temblor de tierra!

— Trzęsienie ziemi!

Biznesmen ruszył do wyjścia, zaś starszy mężczyzna stał, sparaliżowany strachem.

Mance popchnął Larę na zimne kafelki i opadł przy niej, osłaniając ją ramieniem.

— Mance, jak…

— Nie ma dokąd uciekać — wysyczał jej do ucha. — Jeśli uderzy tutaj, zostanie z nas kupka pyłu.


Najpierw wolno, potem coraz szybciej, dolna połowa podniebnej wieży opadła na ziemię. Jej potężna masa rozniosła w proch Ciudad de Cielo, gdy liny u podstawy pękały jak sprężyny, a fala uderzeniowa zmiotła te budynki, w które nie uderzyły kawałki wieży. Huk był tak głośny, jakby wszystkie wulkany na Ziemi wybuchły naraz. Kilka sekund później upadająca wieża roztrzaskała północne przedmieścia Quito, jak gigantyczne drzewo uderzające w mrowisko. Nowoczesne drapacze chmur w mieście, wieże ze szkła i stali, zbudowane tak, by wytrzymać trzęsienia ziemi, zakołysały się i zadrżały. Ich fasady z bezpiecznego szkła rozpadły na miliony odłamków. Zwykłe okna rozpadły się, wyrzucając ostre jak brzytwy odłamki, które cięły na krwawe wstążki krzyczących ze strachu ludzi, którzy tłoczyli się na ulicach. Starsze budynki zostały wyrwane z posad, jakby przez miasto przetoczyła się eksplozja nuklearna. Grube ściany starej katedry popękały, a witraże wypadły, wszystkie, jeden po drugim. Pękały rury z wodą i wybuchały rury z gazem. Ogień i woda dokończyły dzieła zniszczenia tam, gdzie nie dotarła fala zniszczenia.

A wieża opadała dalej.

Na zboczu, które opadało w stronę morza, wioski, drogi, uprawy i drzewa zostały wbite w ziemię, starte w proch, a fala uderzeniowa zdmuchnęła lasy i budynki w promieniu setek kilometrów we wszystkich kierunkach, jakby potężny meteor spadł z nieba. Rybacka wioska uległa zagładzie pod nagłym uderzeniem, a mieszkańcy patrzyli, jak potężne ramię Boga opada na nich jak miecz anioła śmierci.

A wieża opadała nadal.

Część wpadła do Oceanu Spokojnego z odgłosem, od którego pękały bębenki uszne i jelita u ludzi, zwierząt, ptaków i ryb.

Z szelfu zsunęła się w morskie głębiny. Wieloryby migrujące setki kilometrów w morze zamieniły się w galaretę wskutek fali uderzeniowej, która pędziła po powierzchni wody. Tsunami, jakie spowodował upadek, zmiotło nadmorskie miejscowości na całym Pacyfiku, zatapiając wyspy Galapagos, już wcześniej zatopione w połowie przez globalne ocieplenie. Pacyficzne wybrzeże Ameryki Środkowej zostało całkowicie zniszczone. Fala uderzyła w Hawaje i Japonię, zanim systemy ostrzegania poinformowały ludność, że należy się przemieścić w głąb wysp. W Samoa i Tahiti uderzyła ściana wody o wysokości prawie piętnastu metrów, która zmiotła z powierzchni ziemi wioski i całe miasta. Ludzie w Los Angeles i Sydney usłyszeli potężny huk i zastanawiali się, czy to grom dźwiękowy.

A wieża opadała nadal, z hukiem, gdy jej część opasująca glob tonęła wolno w morskich głębinach. Kiedy uderzyła pokrytą drzewami górę na Borneo, rozpadła się na dwie części, z których jedna zsunęła się po zniszczonym zboczu, niszcząc lasy, wioski i uprawy, jak wijący się po wyspie wąż.

Druga część uderzyła w Sumatrę i Ocean Indyjski, mijając o włos długi, zielony palec Malezji, ale powodując tsunami, które przetoczyło się przez zalane ruiny Singapuru. Wieża upadła przez całą szerokość Afryki równikowej, roztrzaskując Kenię, wbijając się w północną część Jeziora Wiktorii, zatapiając falą miasto Kampala i leciała dalej, niszcząc miasta i lasy, powodując potężne pożary lasów, doprowadzając do paniki stada zwierząt, które uciekały w popłochu. Górny koniec wieży, nadal dymiąc od potężnego wyładowania elektrycznego, z sykiem wpadł do Atlantyku, opadając w rów tektoniczny, gdzie gorąca magma z wnętrza ziemi otoczyła wykonaną przez ludzi budowlę, która jeszcze kilka minut wcześniej sięgała gwiazd.

Niegdyś wznosząca się dumnie wieża legła w gruzach, siejąc śmierć i zniszczenie, odbierając życie ludziom, roślinom i zwierzętom, kładąc kres ludzkim ambicjom i marzeniom, kładąc kres nadziei.

Leżąc płasko na podłodze męskiej toalety na lotnisku, Bracknell poczuł, jak podłoga podskakuje, po czym przetoczył się nad nimi grzmot, tak głośny, że dzwoniło mu w uszach. Słyszał jednak krzyki i przerażone głosy.

— Nic ci się nie stało? — zwrócił się do Lary, a jego głos brzmiał dziwnie, jakby stłumiony.

Pokiwała słabo głową. Dostrzegł, że krwawi z nosa. Powoli stanął na nogach. Stary człowiek leżał nadal na podłodze, twarzą w dół. Bracknell zawołał do niego, po czym trącił go w ramię. Mężczyzna nie poruszył się. Bracknell odwrócił go i spojrzał w jego niewidzące oczy, brązowe i zamglone.

— Nie żyje — oznajmiła Lara. Bracknell z trudem ją słyszał poprzez buczenie w głowie.

Otępiały, mający problemy ze skupieniem myśli Bracknell rozejrzał się dookoła pobawionej okien toalety. Jedna z wyłożonych kafelkami ścian pękła. Czy może tak już wyglądała, kiedy tu wpadliśmy?

— Nie żyje? — powtórzył tępo.

— Pewnie miał atak serca — rzekła Lara. Objęła Bracknella mocno. Poczuła, jak drży.

— Szczęściarz — powiedział Bracknell.

RUINY

Bracknella aresztowano dopiero po trzech dniach. Przedzierał się przez ruiny Podniebnego Miasta, walcząc z rozszalałym tłumem na lotnisku, trzymając Larę przy sobie. Olbrzymi parking przy lotnisku nie wyglądał na uszkodzony, był tylko pokryty pyłem, który trzeszczał pod ich stopami, gdy szli, potykając się, tak długo, iż wydawało im się to ciągnąć godzinami, aż dotarli do minivana tam, gdzie go zostawili.

Po parkingu kręcili się inni ludzie, wyglądający na zszokowanych i otępiałych.

Nad miastem unosił się blady dym. Bracknell uświadomił sobie, że zaraz zacznie się plądrowanie. Przez jakiś czas będą zbyt oszołomieni, żeby cokolwiek zrobić, ale zaraz oprzytomnieją i zaczną plądrować. I grabić. I gwałcić.

Minivan wyglądał, jakby przejechał tysiące kilometrów bez mycia. Bracknell pomógł Larze usiąść na miejsce pasażera, po czym obszedł samochód dookoła i wsiadł sam. Samochód ruszył od razu. Bracknell włączył wycieraczki, aby zetrzeć kurz przynajmniej na tyle, żeby dało się jechać, po czym ruszył wolno drogą prowadzącą w stronę wzgórz. Kilka osób machało na niego rozpaczliwie, prosząc o podwiezienie. Dokąd? Bracknell sam zadawał sobie w duszy to pytanie, przejeżdżając obok nich i przyspieszając. Kilku młodych mężczyzn ruszyło w stronę samochodu, więc nacisnął mocniej na gaz. Bramka przy wyjeździe była otwarta, szlaban uniesiony, więc przejechał. W lusterku wstecznym dostrzegł strażnika czy też policjanta w mundurze, machającego za nim ze złością. Jechał dalej.

Kiedy dojechali do Ciudad de Cielo, dostrzegli, że większość miasta została zrównana z ziemią. Budynki zostały zmiażdżone uderzeniami szczątków wieży lub zostały zdmuchnięte przez fale uderzeniową. Na drogach leżały przewrócone samochody, latarnie były połamane i powyginane. W powietrzu wirował kurz i czuło się nieunikniony odór śmierci.

Przez trzy dni Bracknell i Lara wykopywali zwłoki spod zawalonych budynków miasta u podstawy wieży. Wieża leżała na ruinach jak potężny czarny robak, martwa i nieruchoma, dziwnie ciepła, kiedy się jej dotykało. Zerwała wszystkie liny podstawy z wyjątkiem jednej. Gdzieś, w jakimś zakamarku umysłu Bracknell pomyślał, że dobrze zaprojektowali liny, skoro wytrzymały takie naprężenie choć częściowo.

Pracował na ślepo, w otępieniu, ramię w ramię z nielicznymi, którzy ocaleli: technikami, urzędnikami, ludźmi z konserwacji, kucharzami i innymi, którzy kiedyś należeli do dumnego zespołu budowniczych. Lara pracowała przy nim, nigdy się nie skarżąc, podobnie jak Bracknell i pozostali zbyt zmęczona, zbyt zszokowana i zrozpaczona, żeby robić cokolwiek poza rozgarnianiem gruzu, jedzeniem skromnych racji, jakie byli w stanie odnaleźć, i spaniem, kiedy już byli zbyt zmęczeni, by ustać na nogach. Brudna, z twarzą umazaną sadzą i krwawiącymi od kopania rękami, Lara pracowała z uporem, próbując ratować tych nielicznych, którzy ocaleli, i wykopując zdeformowane zwłoki.

Trzeciej nocy dostrzegli, że od strony drogi prowadzącej do Quito zbliżają się w ich stronę światła pochodni.

— Ochotnicy? — spytała Lara, głosem łamiącym się z wy czerpania.

— Raczej tłum, którzy przyszedł linczować — odparł Bracknell, wstając z kupy gruzu, którą rozkopywał.

— Dziwisz się im? — spytał Danvers, który pracował tuż przy nich. — Przyszli zabić wszystkich, których znajdą.

— Nie — odparł Bracknell, prostując się. — Oni chcą mnie. To ja jestem za to odpowiedzialny.

Lara, nagle zapominając o zmęczeniu, zwróciła czarną od sadzy twarz w stronę Danversa.

— Niech ksiądz coś zrobi! Ksiądz jest tu człowiekiem bożym! Proszę im coś powiedzieć! Powstrzymać ich!

Danvers wyglądał na przerażonego.

— Ja?

— Nikogo innego tu nie ma — nalegała Lara.

— Pójdę — oznajmił ponuro Bracknell. — Przyszli po mnie.

— Ja… pójdę z panem — wyjąkał Danvers.

— Zostań tu — zwrócił się do Lary Bracknell.

— Nie ma mowy!

— To nie będzie przyjemne.

— Idę z tobą, Mance.

Cała trójka ruszyła, potykając się, zasłaną gruzem ulicą w stronę głównej drogi, gdzie w ich stronę maszerował tłum z pochodniami. Dalej na drodze Bracknell dostrzegł światła nadjeżdżających ciężarówek.

Tłum składał się głównie z młodych mężczyzn, którzy wyglądali na zmęczonych i brudnych, w poszarpanych ubraniach, z twarzami poczerniałymi od sadzy i brudu. Nieśli łopaty, kije, kłody drewna. Jezu, oni wyglądają jak my, powiedział do siebie Bracknell. Też kopali szukając ocalonych.

Danvers wyjął z kieszeni mały, srebrny krucyfiks i uniósł go w górę. Zalśnił w migoczącym świetle pochodni. Tłum zatrzymał się niepewnie.

— Dzieci boże — zaczął Danvers.

Jeden z mężczyzn, wyższy od pozostałych, z oczami lśniącymi od wściekłości i nienawiści, wyrzucił coś z siebie po hiszpańsku. Bracknell uchwycił główną myśl: chcemy tych, którzy zabili nasze rodziny. Chcemy sprawiedliwości.

Danvers podniósł głos.

— Czy ktoś z was mówi po angielsku?

— Chcemy sprawiedliwości! — krzyknął ktoś z tłumu.

— Sprawiedliwość należy do Pana — odparł Danvers. — Bóg ich pomści.

Tłum niebezpiecznie ruszył do przodu. Danvers cofnął się o kilka kroków. Bracknell zrozumiał, że to wszystko nie ma sensu. Ciężarówki napierały na tłum od tyłu. Przywieźli posiłki, pomyślał. Zrobił krok do przodu.

— To ja jestem tym, którego szukacie — rzekł po hiszpańsku. — To ja jestem odpowiedzialny.

Starszy mężczyzna podbiegł do Bracknella i spojrzał na niego, po czym zwrócił się w kierunku pozostałych i krzyknął:

— To on! To on był szefem budowy wieży!

Tłum ruszył, otaczając Bracknella. Lara krzyknęła, gdy Danvers szarpnął ją i usunął w cień, gdzie było bezpiecznie. Prowodyr splunął Bracknellowi w twarz i uniósł łopatę.

W ciemności rozległ się strzał. Wszyscy zastygli nieruchomo. Bracknell poczuł, jak serce bije mu tak mocno, że ociera się o żebra. I wtedy dostrzegł, że z ciężarówek wyskakują żołnierze, każdy z nich uzbrojony w karabin szturmowy. Oficer zamachał pistoletem i nakazał tłumowi, by się cofnął.

— Ten człowiek jest aresztowany — oświadczył głośno oficer. — Zabieramy go do więzienia.

Kolana o mało nie ugięły się pod Bracknellem. Perspektywa więzienia była o wiele milsza niż lincz.

ROZPRAWA

Żołnierze w świeżo wyprasowanych mundurach i wypolerowanych hełmach, z bronią gotową do strzału, wrzucili Bracknella do jednej z ciężarówek. Oczywiście, pomyślał, kogoś trzeba obciążyć winą za katastrofę. A kogóż by innego? To ja byłem odpowiedzialny. I ja poniosę karę.

Traktowano go z ostrożnym szacunkiem, jakby był fiolką z nitrogliceryną, która może wybuchnąć przy nieostrożnym ruchu. Umieścili go w więziennym szpitalu, gdzie zespół lekarzy i psychologów uznał, że Bracknell cierpi z powodu wyczerpania psychicznego i poważnej depresji emocjonalnej. Przez pięć czy sześć miesięcy dzielących aresztowanie od rozprawy podawano mu leki psychotropowe. Przez te kilka miesięcy nie dopuszczano do niego żadnych gości, żadnej telewizji, żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym, jedynie policyjni śledczy przesłuchiwali go codziennie po kilka godzin.

Skytower Corporation ogłosiła bankructwo. Zarząd wydał oświadczenie, w którym winnym katastrofy ogłosił dyrektora technicznego prowadzącego projekt w Ekwadorze, amerykańskiego inżyniera Mance’a Bracknella. Kilku członków zarządu salwowało się ucieczką do Selene, gdzie nie mogła ich dosięgnąć ziemska jurysdykcja.

Po pięciu miesiącach więzienia przesłuchujący Bracknella pozwolili, by jego ciało oczyściło się z podawanych mu narkotyków i pokazali mu jego zeznania w formie pisemnej. Podpisał je bez dyskusji. Dopiero wtedy pozwolono mu porozmawiać z adwokatem, którego przydzielił mu rząd Ekwadoru. Kiedy wreszcie wpuszczono do niego Larę, z trudem przypominał sobie, co działo się od chwili aresztowania. Fizycznie był w dobrym stanie, schudł tylko pięć kilo, głęboka opalenizna znikła z jego twarzy, a głos zmienił się w szept. Psychicznie był wrakiem.

— Załatwię ci najlepszych prawników na Ziemi — zapewniła go Lara.

Bracknell wzruszył ramionami.

— To nie ma znaczenia.


Procesowi przyglądał się cały świat; rozprawa odbyła się w sądzie, w zrujnowanym Quito. Budynek sądu zbytnio nie ucierpiał, choć tu i ówdzie kręcili się jeszcze sprowadzeni z Brazylii inżynierowie, którzy robili coś przy fundamentach, a zamiast większości okien, które wypadły od podmuchu, wisiały płachty przezroczystego plastiku.

Skytower Corporation uległa rozwiązaniu w obliczu roszczeń sięgających bilionów dolarów. Bracknell był zbyt pogrążony w rozpaczy, by znaleźć sobie lepszego adwokata niż sługus, z urzędu. Lara namówiła przyjaciela rodziny, by go reprezentował. Starszy pan niechętnie przerwał emerytalny odpoczynek i podczas pierwszego spotkania powiedział Bracknellowi, że ma wielką nadzieję na to, że uda im się uniknąć kary śmierci.

Lara doznała wstrząsu.

— Myślałam, że prawo międzynarodowe zabrania kary śmierci.

— Oskarżają pana o śmierć ponad czterech milionów ludzi — rzekł starszy pan, marszcząc brwi z niechęcią. — Mówi się o ludobójstwie. Chcą zrobić pokazowy proces.

— Czemu nie? — szepnął Bracknell.

Choć proces miał miejsce w Quito, odbywał się zgodnie z zasadami prawa międzynarodowego. Wiele lat temu prawnik Lary uczestniczył w opracowaniu wytycznych prawa międzynarodowego. Nie pomogło to wiele. Dla Bracknella też nie było to pomocne.

— To moja wina — powtarzał. — Moja wina.

— Nie, to nieprawda — upierała się Lara.

— Konstrukcja się zawaliła — rzekł Larze i prawnikowi. — To ja byłem odpowiedzialny za ten projekt, więc to moja wina.

— Nie, nie możesz siebie o to oskarżać — podkreślała Lara za każdym razem. — Przecież nie zburzyłeś wieży celowo.

— Tylko mnie można o to oskarżyć — przypomniał jej posępnie Bracknell. — Wszyscy inni zginęli w katastrofie.

— Nie, to nie jest prawda — rzekła Lara. — Victor jest w Melbourne. On ci pomoże.

Nagabywany przez Larę Molina przyleciał do Quito. Siedząc między dwoma prawnikami pierwszego dnia procesu, ubrany w państwowy garnitur i wykrochmaloną na sztywno koszulę, która śmierdziała detergentem, Bracknell poczuł ukłucie nadziei, gdy zobaczył, jak jego stary przyjaciel wkracza na salę sądową i siada obok niego. Kiedy jednak rozprawa się zaczęła, stało się jasne, że już nic nie zdoła go ocalić.

Pierwszym świadkiem powołanym przez sąd złożony z trzech sędziów był wielebny Elliott Danvers.

Prokurator był smukłym, ciemnowłosym, żywo gestykulującym Ekwadorczykiem, odzianym w trzyczęściowy garnitur, który leżał na nim bez jednego załamania. Na ekranach prezentował się wspaniale: przystojna twarz z wąsikiem, poza tym wiedział, jak się przypodobać światowej publiczności oglądającej proces. Bracknellowi przypominał wąsatego anioła zemsty. Rozpoczął od opisywania stanowiska Danversa jako duchowego przewodnika społeczności Ciudad de Cielo.

— Większość tych ludzi już nie żyje, prawda? — spytał prokurator. Ponieważ proces odbywał się zgodnie z proce durami prawa międzynarodowego, i pokazywano go nawet w Selene i ośrodkach górniczych na Ceres, odbywał się po angielsku.

— Tak — odparł cicho Danvers.

Prokurator wygładził wąsik i spojrzał na pęknięcia w pokrytym kasetonami suficie sali sądowej, przygotowując się dramatycznie do zadania następnego pytania.

— Podczas budowy wieży ksiądz dowiedział się czegoś, co go niepokoiło, prawda?

Słowo po słowie, prokurator wydusił z Danversa, że Bracknell korzystał z drobnoustrojów poddanych inżynierii genetycznej, które pracowały jako nanomaszyny produkujące elementy konstrukcyjne wieży.

Adwokat z urzędu milczał, ale prawnik wynajęty przez Larę wstał wolno, po czym zawołał zmęczonym głosem:

— Sprzeciw. Wykorzystywanie drobnoustrojów poddanych inżynierii genetycznej nie jest nielegalne. A określanie ich „nanomaszynami” jest szkodliwe.

Sędziowie porozumieli się szeptem, po czym podtrzymali sprzeciw.

Prokurator uśmiechnął się słabo i skinął głową, akceptując ich decyzję, wiedząc, że to określenie, którego tak się bano, zostanie przez wszystkich zapamiętane.

— Czy takie drobnoustroje poddane inżynierii genetycznej były wykorzystywane przy innych projektach budowlanych?

Danvers wzruszył ciężkimi ramionami.

— Nie jestem inżynierem…

— A co ksiądz wie na ten temat?

— Z tego co wiem, nie. Biolog projektu, doktor Molina, był dumny z jego pionierskości. Nawet złożył wniosek o patent.

Prokurator odwrócił się w stronę Bracknella z cienkim uśmieszkiem.

— Dziękuję księdzu.

Adwokat Bracknella wstał, spojrzał na adwokata z urzędu i rzekł:

— Nie mam w tej chwili żadnych pytań do świadka.

Siedząca za Bracknellem Lara dotknęła jego ramienia.

Odwrócił się i zobaczył na jej twarzy niepokój. Milczał. Siedzący obok niej Molina wyglądał na zniecierpliwionego i niepewnego.

— Wzywam na świadka doktora Molinę — rzekł prokurator, tonem, jakby wyciągał z czarodziejskiego kapelusza królika.

Molina wstał i podszedł wolno do krzesła dla świadków; próbował uśmiechnąć się do Bracknella, ale wyszedł mu tylko grymas.

I znów prokurator spędził kilka minut na ustalaniu, kim jest Molina i jakie było jego znaczenie dla projektu, a następnie spytał:

— Odszedł pan z tego projektu przed jego ukończeniem, prawda?

— Tak, istotnie — przytaknął Molina.

— Dlaczego?

Molina zawahał się na moment, zaczął spoglądać to na Bracknella, to na Larę, która za nim siedziała.

— Z powodów osobistych — odparł.

— Mógłby pan uściślić?

— Molina znów się zawahał, po czym wziął głęboki oddech i odparł:

— Nie byłem pewien, czy konstrukcje wytworzone przez moje genomodyfikowane drobnoustroje będą na tyle wytrzymałe, by były wystarczające dla naprężeń występujących w wieży.

Bracknell zamrugał i poruszył się jak człowiek, który właśnie budzi się ze śpiączki.

— To nieprawda — szepnął, bardziej do siebie niż do swoich prawników.

Molina jednak mówił dalej.

— Domagałem się dalszych testów, dalszych badań celem upewnienia się, że budowla będzie bezpieczna. Ale szef projektu nie zamierzał tego zrobić.

— Szefem projektu był pan Mance Bracknell? — upewnił się prokurator zupełnie zbędnie. — Oskarżony?

— Tak — odparł Molina. — Upierał się, żebyśmy kontynuowali budowę zanim przeprowadzono niezbędne badania.

— To nieprawda! — rzekł Bracknell do swojego adwokata. — Nic takiego nie miało miejsca!

Sędzia przewodniczący, w towarzystwie dwóch innych sędziów w togach zasiadających za ławą z polerowanego mahoniu, postukał rysikiem w biurko.

— Przywołuję oskarżonego do porządku — rzekł ponurym tonem. — Nie będę tolerował takiej niesubordynacji.

— Dziękuję, wysoki sądzie — rzekł prokurator, po czym zwrócił się do Moliny, siedzącego na miejscu dla świadka.

— Więc oskarżony zlekceważył pańskie ostrzeżenia dotyczące bezpieczeństwa wieży?

Molina spojrzał w stronę Bracknella, po czym odwrócił wzrok.

— Tak, tak było.

— On kłamie! — zwrócił się do swojego adwokata Bracknell. Zerwał się na równe nogi i krzyknął do Moliny: — Victorze, dlaczego kłamiesz?

Adwokat pociągnął go z powrotem na krzesło. Sędzia przewodniczący zmierzył go oskarżycielskim wzrokiem.

— Ostrzegam oskarżonego, że jeszcze jeden taki wybryk i każę go usunąć z sali.

— A co za różnica? — warknął Bracknell. — Przecież już mnie skazaliście.

Sędzia skinął głową w stronę dwóch krzepkich żołnierzy stojących po obu stronach ławy sędziowskiej. Odepchnęli adwokata siedzącego po lewej stronie Bracknella, chwycili Mance’a pod pachy i postawili.

Gdy wywlekali go z sali sądowej, odwrócił się i spojrzał na Larę. Uśmiechała się. Uśmiechała! Bracknell poczuł, jak wszystko w środku skręca mu się z nienawiści.

Lara patrzyła, jak wywlekają Mance’a z sali i uśmiechała się na myśl, że przynajmniej się obudził. Przestał siedzieć nieruchomo i patrzeć tępo, jak go oskarżają. Zaczął się bronić. A przynajmniej próbuje.

WYROK

Proces przebiegał szybko. Bracknell oglądał go na ekranie siedząc w zamkniętej i strzeżonej celi w odległej części sądu. Prokurator powołał na świadków długą listę inżynierów i innych ekspertów technicznych, którzy świadczyli, że wieża sama w sobie była niebezpieczna.

— Bez względu na to, jakie by podjęto środki ostrożności — oznajmił poważny, siwowłosy dziekan wydziału etyki technicznej uniwersytetu w Heidelbergu — taka konstrukcja stanowi nieakceptowalne zagrożenie dla światowego środowiska, czego dowodem jest ta straszna tragedia. Już samo jej istnienie jest niebezpieczne.

Adwokat Bracknella powoływał świadków technicznych, którzy także oświadczyli, że zgodnie ze specyfikacjami i danymi inżynieryjnymi, podniebna wieża została zbudowana z dużym marginesem bezpieczeństwa.

— Osobiście dokonałem oceny planów, zanim jeszcze rozpoczęła się budowa — oświadczył siwy, o kwadratowej twarzy profesor inżynierii z kalifornijskiej politechniki. — Plany wieży były poprawne.

— A jednak się zawaliła! — warknął prokurator podczas prze słuchania krzyżowego. — Zawaliła się i zabiła miliony ludzi.

— To nie powinno było się wydarzyć — odparł profesor.

— I nie wydarzyłoby się — odparł prokurator — gdyby budowa została przeprowadzona zgodnie z planem.

— Jestem pewien, że tak właśnie było — odparł profesor.

— Czy plany zakładały, że przy produkcji elementów konstrukcyjnych zostanie użyta nanotechnologia?

— Nie, ale…

— Dziękuję. Nie mam dalszych pytań.

Bracknell siedział w swojej celi i szalał, a oskarżenie z pewnością siebie i sprawnie zbudowało odpowiedni obraz. Przeżyło niewielu budowniczych wieży, którzy mogliby poświadczyć, że wieża została zbudowana właściwie. A ci, co ocaleli, kiedy próbowali się bronić, słyszeli odwołania się prokuratora do nanotechnologii.

— Powołajcie jeszcze raz Victora — nalegał Bracknell, bliski obłędu. — Poddajcie go krzyżowym pytaniom, zmuście go, żeby powiedział prawdę!

— To nie byłoby rozsądne — mruknął jego adwokat. — Nie ma sensu przypominać sędziom, że korzystaliście z nanomaszyn.

— To nie były nanomaszyny! To były naturalne organizmy!

— Genetycznie modyfikowane.

— Ale to nie ma znaczenia!

Adwokat potrząsnął głową ze smutkiem.

— Jeśli znów wezwę Molinę na świadka, a on powtórzy to, co już powiedział, będzie to dla pana koniec.

— Jeśli pan go nie wezwie i tak jestem skończony.

Najtrudniejszym elementem procesu był dla Bracknella fakt, że sędziowie nie pozwalali mu widywać się z nikim poza adwokatami. Całymi dniami siedział w małym, dusznym pomieszczeniu i patrzył na Larę na sali sądowej, teraz z Moliną u boku. Wychodziła także w jego towarzystwie. Tego ranka, gdy miał być ogłoszony wyrok, także przyszła z Victorem.

Zanim zaczęła się rozprawa, sędzia przewodniczący wkroczył do celi, w której trzymano Bracknella, z dwoma żołnierzami uzbrojonymi w ciężkie pistolety zawieszone u bioder. Po kilku tygodniach oglądania go tylko w todze za lawą Bracknell zdziwił się, gdy zobaczył, że mężczyzna jest niski i krępy. Miał jasną twarz, ale był zbudowany jak typowy Metys. Na jego twarzy malował się ponury i smutny wyraz człowieka, który musi zrobić coś nieprzyjemnego.

Widząc wkraczającego sędziego, Bracknell wstał.

Bez żadnych wstępów, sędzia zwrócił się do niego prawie pozbawioną obcego akcentu angielszczyzną.

— Dziś muszę wydać na pana wyrok. Czy jest pan w stanie opanować się na tyle, bym mógł panu pozwolić na powrót na salę?

— Tak — odparł Bracknell.

— Daje pan słowo honoru?

Bracknell prawie się uśmiechnął.

— Jeśli wierzy pan, że mam jeszcze jakiś honor, to tak, daje słowo honoru.

Sędzia nie odwzajemnił uśmiechu. Pokiwał ponuro głową.

— Doskonale — odparł.

Następnie zwrócił się do żołnierzy i szybko wydał im po hiszpańsku rozkaz odprowadzenia więźnia na salę sądową.

Sala była zatłoczona. Bracknell dostrzegł to dopiero wchodząc w towarzystwie żołnierzy. Z ekranu w celi nie był w stanie wydedukować, ile osób przygląda się procesowi. Teraz uświadomił sobie, że byli tam reporterzy i kamerzyści z całego świata, stłoczeni wzdłuż bocznych ścian. Na ławkach siedział tłum, przeważnie Ekwadorczycy o ciemnej skórze, którzy patrzyli na niego z nienawiścią. Chcą mojej krwi, pomyślał Bracknell.

Lara zerwała się na równe nogi, gdy wszedł; Molina wstał powoli. Obaj adwokaci Bracknella również wstali, z minami, jakby przyszli na pogrzeb. Są, pomyślał Bracknell. Gdy podszedł do swego krzesła, Lara przechyliła się przez mahoniową balustradę, która ich oddzielała, i zarzuciła mu ręce na szyję.

— Jestem z tobą, kochany — wyszeptała mu do ucha. — Bez względu na to, co się stanie, jestem z tobą.

Bracknell napawał się ciepłem jej ciała, jej zapachem. Patrzył jednak na Molinę, który rzucił mu niechętne spojrzenie.

Czemu on jest na mnie wściekły? Bracknell pytał samego siebie. O co jest taki zły? Przecież to on mnie zdradził. Nic mu nie zrobiłem.

— Proszę wstać — ogłosił woźny sądowy.

Sędziowie weszli, ich togi wyglądały na nowsze i ciemniejsze, niż je Bracknell zapamiętał. Twarze też mieli ciemne.

Kiedy wszyscy się już rozsiedli, sędzia przewodniczący podniósł z ławy jedną kartkę papieru. Bracknell dostrzegł, że trochę drżą mu ręce.

— Oskarżony, proszę wstać.

Bracknell wstał, czując się, jakby stał przed plutonem egzekucyjnym.

— Sąd ogłasza, że Mance Bracknell jest winien śmierci ponad czterech milionów ludzi i zniszczenia mienia o wartości setek miliardów dolarów.

Bracknell nic nie czuł. Miał wrażenie, jakby znalazł się poza swoim ciałem, patrząc na z dawna ukartowane przedstawienie z niemałej odległości.

— Ponieważ nie było to morderstwo z premedytacją, nie braliśmy pod uwagę wyroku śmierci.

Tłum w wypełnionej szczelnie sali poruszył się.

— On zabił całą moją rodzinę! — krzyknęła jakaś kobieta po hiszpańsku.

— Cisza! — krzyknął sędzia, z taką siłą w głosie, która pozwoliła mu uciszyć tłum. — To jest sąd. Tu rządzi prawo.

W sali zapadła cisza.

— Mance Bracknell zostaje uznanym za winnego śmierci ponad czterech milionów osób. Sąd skazuje go na wygnanie z Ziemi na zawsze, by już nie mógł zagrozić życiu niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci.

Bracknell poczuł, że kolana ugięły się pod nim. Oparł się o blat stołu.

— Ogłaszam zamknięcie rozprawy — rzekł sędzia.

Загрузка...