ROZDZIAŁ VI

– Christo! Ty też tu jesteś?

Ktoś złapał ją za ramię. Odwróciła się zniecierpliwiona. To Abel! Sprawiał wrażenie zaniepokojonego, a zarazem uradowanego jej widokiem.

– Oczywiście! Przecież jestem tak samo ciekawa jak inni ludzie – burknęła gniewnie. – Przepraszam cię, ale muszę z kimś porozmawiać…

– A ja chcę porozmawiać z tobą. W ciągu dnia nie mam przecież nigdy takiej możliwości. Masz teraz trochę czasu? Moglibyśmy się spotkać gdzieś, gdzie nikt nas nie zobaczy i nie zacznie plotkować.

– Teraz nie, może za chwilę. Wybacz mi, proszę.

Nie czekając na odpowiedź, wyrwała się i pobiegła w stronę porastającego wzgórze lasu. Wypatrywała, czy kogoś tam nie dostrzeże…

On jednak zniknął.

Była po prostu wściekła na Abla.

A może Lindelo jest w tłumie gapiów?

Rozglądała się nerwowo, czy nie zobaczy gdzieś jego jasnych włosów.

On jednak najwyraźniej już sobie poszedł.

Przez las?

Chyba tak. Gdyby zwrócił się w którąkolwiek inną stronę, musiałaby go widzieć.

– Christa! – wołał Abel. – Dokąd ty biegniesz?

– Muszę z kimś porozmawiać! On poszedł na wzgórze.

To była chyba jedyna możliwość, żeby odnaleźć Lindelo. Nie mogła tej szansy zaprzepaścić.

I w tym momencie zobaczyła go znowu. Mignął jej w oddali pomiędzy drzewami, na drodze wiodącej od palącego się dworu na leśne wzgórza.

Christa przecisnęła się przez tłum i pobiegła za nim. Znowu jej zniknął z oczu, ale tym razem wiedziała, gdzie go szukać, była tego pewna. Las nie jest przecież taki rozległy.

A może jest? Ciągnie się przecież aż do wierzchołków wzgórz, nigdy specjalnie daleko w tym lesie nie była, zbierała tylko borówki i jagody z dziewczętami z sąsiedztwa, ale robiły to raczej na obrzeżach lasu, nie zapuszczały się nigdy w głąb. Frank nie pozwalał jej oddalać się za bardzo od domu.

Teraz zapadał już zmierzch. Wkrótce uświadomiła sobie, że straciła trop. Lindelo zniknął, powinna go była zawołać, kiedy jeszcze znajdował się stosunkowo blisko, ale nie chciała, żeby ludzie słyszeli, że biega po lesie i woła go po imieniu.

Sosnowy las stawał się coraz gęstszy, nie widziała właściwie gdzie stawia stopy, ale wciąż biegła dalej.

W końcu jednak musiała się zatrzymać.

Jak ciemno zrobiło się w lesie! Wiosenne wieczorne niebo przesłoniły czarne chmury, drozdy umilkły, zaszła tak daleko, że nie słyszała już ludzi ze wsi.

Jakie to dziwne znaleźć się samotnie wieczorem w tym ponurym lesie!

Miała wrażenie, jakby świat ludzi znajdował się na innej planecie.

Samotność, milczący las wokół. Sosny wyglądały groźnie. Czarne, ponure, jakby pod ich rozkołysanymi gałęziami ukrywały się jakieś niesamowite istoty nie z tego świata. Samotność. Samotność wypełzała zewsząd, czaiła się…

I wtedy zobaczyła księżyc.

Błyskał słabo od czasu do czasu spoza ciężkiej zasłony dymu, który nabrał teraz miedzianoszarej barwy. Księżyc wyglądał upiornie, jak zaczarowany.

Magiczny księżyc.

Christa zaczęła szukać drogi powrotnej. Z przerażeniem stwierdziła, że ogarnia ją panika. Nie była przyzwyczajona do przebywania samotnie w głębokim, nie znanym lesie, na dodatek po ciemku.

„W zagrodzie Las Wielki mieszkali…”

Nigdzie tutaj nie było jeziora, przez które co rano mógł wiosłować, reszta też nie bardzo się zgadzała. Wprawdzie w okolicy są jeziora, jedno duże i jedno mniejsze, nawa niedaleko stąd, ale Lindelo nie poszedł w tamtą stronę, on szedł wprost na wzgórza.

A może u podnóża wzniesień? Tutaj teren nie zaczyna się jeszcze wznosić, więc Christa nie wiedziała, co chłopiec zrobił później.

Jakie to komornicze zagrody znajdują się na wzgórzach?

Tego nie wiedziała także.

Aż wstyd, jak w gruncie rzeczy niewiele wie o swoich rodzinnych stronach.

Ale była usprawiedliwiona. Mieszkali tu od niedawna, a poza tym Frank prawie nie pozwalał jej wychodzić z domu.

O, jakże ona teraz tęskniła do Ludzi Lodu! Do Henninga, Benedikte i do młodszych, swoich rówieśników. Bezpieczeństwo, poczucie, że się jest wśród swoich, serdeczność, która nie wymaga niczego w zamian.

Musi pojechać do nich jak najprędzej.

Najpierw jednak musi odnaleźć Lindelo. Odczuwała to teraz jak przymus, była wprost opętana tą myślą.

Ponury nastrój lasu napawał ją lękiem. Przez moment miała ochotę uciekać, ale opanowała się.

Jej kroki stały się nawet jeszcze wolniejsze, wahała się, przystawała…

Gdzie ja jestem? myślała. Dlaczego nie widzę pożaru? Skąd ta ponura cisza? Zaraz jednak w jej uszach rozbrzmiały jakieś dźwięki, których przedtem nie słyszała.

A może one wciąż tu były, tylko ona ich nie zauważała.

Z ukrytych rozpadlin dochodziło posępne wycie, jakieś przeciągłe głuche westchnienia, jakby ktoś się dziwił, ponure warczenie, dobywające się ze zwierzęcych gardzieli. A potem cisza, cisza, przewlekła, wyczekująca.

Christa zadrżała.

Czy w cieniu pod drzewami nie czają się jakieś postaci? Zwierzęta albo inne stworzenia, może upiory? Czy jej nie śledzą, nie wodzą za nią czujnymi ślepiami?

Upiorny księżyc błyskał czasami pośród gałęzi, przesłonięty dymem pożaru, który zawisł ciężką chmurą nad całą parafią.

Upiorny księżyc, magiczny księżyc, trupio blady księżyc.

Gdzie się podziały zabudowania? Z gardła dziewczyny wydobywał się od czasu do czasu suchy szloch, nie mogła pojąć, jak to się stało, dlaczego znalazła się tak daleko w lesie?

I nagle przed sobą usłyszała wołanie:

– Christa!

Dzięki ci, dobry Boże.

– Tutaj jestem!

Pobiegła w kierunku głosu i wkrótce wpadła w objęcia Abla Garda, przytuliła się do niego i wybuchnęła płaczem.

– No, no, dziecko kochane. Już, już dobrze! Co ty robiłaś sama tak daleko w lesie?

– Chciałam porozmawiać z kimś, kogo znam. Ale on mnie nie widział i po prostu zniknął w lesie. Biegłam za nim bo bardzo mu chciałam opowiedzieć, że… I zabłądziłam.

– No, nie jest tak źle. Masz przecież przed sobą dwór Nygaard. Tylko że las wieczorem rzeczywiście robi straszne wrażenie. Wtedy trzeba się po prostu modlić do Pana, żeby wskazał ci drogę.

Nie pomyślałam o tym. Wpadłam w panikę.

Uświadomiła sobie, że Abel gładzi ją po włosach i przytula do nich twarz w jakiś bardzo serdeczny sposób. To sprawiło, że odsunęła się, nie miała ochoty na taką czułość. Akurat teraz nie.

Poza tym to była jego wina, że nie dogoniła Lindelo, więc się na niego złościła, choć może to niesprawiedliwe.

Lindelo? Cóż to za dziwaczne imię! Ładne, zwracające uwagę, ale sztuczne! Nikt chyba nie nosi takiego imienia.

Abel dostrzegał jej rezerwę i odsunął się delikatnie. Poszli w stronę wsi.

– Kogo to chciałaś spotkać? – dopytywał się uprzejmie.

– To znajomy – odparła niepewnie. – Mam dla niego wiadomość.

Abel czekał, ale żadnych więcej informacji nie otrzymał. Christa nie chciała z nim rozmawiać o Lindelo. Między nią a tym nieznajomym przecież chłopcem wytworzył się jakiś delikatny nastrój ludowej pieśni. Nie chciała, by ktoś ten nastrój zburzył.

Chciała powiedzieć Lindelo, że nie jest sam w swoim smutku, że ona jest jego przyjaciółką. Że go rozumie. I że jest coś, co ich łączy: oboje dowiedzieli się wstrząsających rzeczy o swoich matkach, ona także musiała przyjąć do wiadomości, że człowiek, którego uważała za swego ojca, nim nie jest.

Lindelo i ona zrozumieliby się nawzajem, była o tym przekonana. Uśmiechy, jakie między sobą wymienili, były tego zapowiedzią.

A teraz pewnie go już nigdy nie spotka.

– Czy pożar już ugaszono? – zapytała mężczyznę, który szedł obok niej onieśmielony.

– Sytuacja została opanowana – odpowiedział. – Jak widzisz, dym nie jest już taki gęsty.

– A… Petrus?

Po tym, co stało się ubiegłego wieczora, trudno jej było wymawiać jego imię. Wczoraj czuła do niego obrzydzenie, ale teraz było go jej żal. Chociaż żadnych cieplejszych uczuć to w jej sercu nie wzbudziło.

– Właściwie to nie wiem – odparł Abel. – Ludzie przebąkują, że Petrus był pijany i że położył się z papierosem do łóżka. To podobno jego wina, że się zapaliło, a gadanie o beczce z żarem, która rzekomo wytoczyła się z kuźni, to wymysły. Po to, żeby osłonić Petrusa wobec władz.

Czy powinna opowiedzieć Ablowi o próbie gwałtu? Nie, nie była w stanie o tym myśleć; to, co się stało we wsi, jest dostatecznie okropne.

Dużo tego jak na jeden raz! Ingeborg przydarzyło się nieszczęście, Lars Sevaldsen znalazł się w więzieniu za kradzież, sama Christa o mało nie została zgwałcona, dom Nygaardów spłonął, a Petrusa w stanie ciężkim odwieziono do szpitala.

To wszystko w ich spokojnej parafii, w której nigdy nic się nie działo.

Wkrótce oboje z Ablem stanęli nad brzegiem strumienia i patrzyli na pogorzelisko. Tłum gapiów już się rozproszył, większość ludzi znajdowała się teraz na podwórzu. W gęstniejącym mroku widziała, że wielu odchodziło do swoich domów.

– Odprowadzę cię – powiedział Abel i tym razem Christa nie znajdowała żadnej wymówki. Ale perspektywa poważnej rozmowy z nim napełniała ją lękiem. Naprawdę jeszcze do tego nie dojrzała.

Nie było jednak tak źle, jak myślała. Oczywiście, Abel mówił o sprawach ich obojga, lecz, jak się wyraził, Christa ma dopiero siedemnaście lat i nie powinna jeszcze wiązać się na całe życie. Gdyby jednak chciała widzieć w nim szczerego i serdecznego przyjaciela, gdyby zwierzała mu się ze swoich zmartwień, to on byłby bardzo zadowolony. Więcej nie oczekuje.

– Ja bardzo potrzebuję przyjaciela – rzekła Christa w zamyśleniu. – I jestem ci wdzięczna. Ale wiesz, trudno jest zwracać się do ciebie ze zmartwieniami, skoro masz aż siedmiu małych synów, o których musisz się troszczyć.

– O, to coś całkiem innego – zapewnił ją z przekonaniem. – Oni są moimi dziećmi, a ty…

Umilkł, wobec tego ona dokończyła:

– A ja jestem kimś, kto się nimi opiekuje.

To znaczy kimś, kto, taką masz nadzieję, będzie się nimi zajmował także w przyszłości. Lecz wymagasz ode mnie zbyt wiele, Ablu. Bardzo lubię twoich chłopców i to nie o to chodzi, ale…

No, tak, znowu jesteśmy w punkcie wyjścia. Ja jestem za młoda.

A poza tym jesteś już zużyty, Ablu, myślała dalej. Myśl o tym sprawia, że waham się jeszcze bardziej. Trzeba niezwykle mocno kochać mężczyznę, by znieść świadomość, że w jego życiu już była kobieta. Bardzo mi przykro, ale…

Abel protestował przeciwko określeniu, że ona jest jedynie kimś, kto opiekuje się jego chłopcami:

– Nie to miałem na myśli.

– Będziemy dobrymi przyjaciółmi, Ablu – oświadczyła Christa zmęczona. – Dobranoc i dziękuję, że odprowadziłeś mnie do domu.

Stali przy bramie. Nagle Christa jakby sobie coś przypomniała.

– Czy mogłabym jutro dostać wolne? – zapytała. – Mam pewną sprawę do załatwienia i zajmie mi to chyba kilka godzin.

– Och, naturalnie – zgodził się Abel zaskoczony. – Ciotka może się zająć dziećmi. Ale one będą, oczywiście, za tobą tęsknić – zakończył z uśmiechem.

Stał bezradny, nie chciał pozwolić jej odejść tak po prostu. Ona jednak nie miała mu już nic do powiedzenia, podziękowała więc raz jeszcze i wbiegła do domu.

Jak funkcjonuje taki mężczyzna jak Abel? myślała. Od dwóch lat bez żony. Co w takiej sytuacji robią mężczyźni? Jak żyją? Frank się nie liczy, jeśli o to chodzi, zawsze był po prostu stary. Wygląda, jakby miał dziewięćdziesiąt lat, i odkąd Christa pamięta, zawsze tak wyglądał. Ale Abel…?

Ingeborg, która wiedziała prawie wszystko o tych sprawach, powiedziała kiedyś, że normalny mężczyzna musi często mieć kobietę, bo jak nie, to gromadzi się w nim zbyt wiele nasienia, a to może być dla niego niebezpieczne. Christa uznała, że to dosyć obrzydliwe wyjaśnienie i nie bardzo w nie uwierzyła. Ale może…? Zastanawiała się nad sytuacją Abla. Że na przykład został doprowadzony do granicy wytrzymałości i gotów byłby do… Jakiego to Ingeborg użyła wyrażenia? Wydalenia?

Uff! Nie, Christa niewiele z tego wszystkiego rozumiała. Frank nigdy o takich sprawach nie rozmawiał, a ona miała uczucie graniczące z przekonaniem, że Ingeborg nie była najodpowiedniejszą informatorką.

Frank jęczał na swoim fotelu i zadawał mnóstwo pytań. Dlaczego jej tak długo nie było? Oczywiście, nie ma obowiązku się nim przejmować, ale gdzie się tyle czasu podziewała? I dokąd jechały wozy strażackie?

Odpowiadała półgębkiem i odniosła do kuchni swoją nadal pustą bańkę na mleko. Frank rozzłościł się nie na żarty, że nie wróciła, żeby mu powiedzieć o pożarze, przecież on powinien był tam pójść. A teraz już za późno.

– Myślałam, że jesteś zbyt chory, żeby wychodzić z domu – próbowała się bronić. – Przecież zwykle nie masz nawet siły przynieść poczty.

Nie skomentował tego, długo siedział w milczeniu i sapał ze złością. W końcu powiedział:

– Nikt nie rozumie, jak ja się czuję. Ale gdybym tak miał samochód! Ludzie Lodu mają tyle samochodów, chociaż oni akurat wcale ich nie potrzebują!

– Kto by prowadził tę maszynę? – zastanawiała się Christa.

– To nie taka wielka sztuka, można się nauczyć. Ludzie Lodu się nauczyli, a przecież nie są geniuszami.

– Tylko że ty nie potrafisz nawet naprawić bezpieczników, więc jakim sposobem…

– Niczego nie rozumiesz – uciął Frank urażony. Nie chciał rozmawiać o bezpiecznikach, bo dużo wygodniej było ważne kłopotliwe sprawy domowe składać na barki Christy.

Do tego jednak nigdy by się nie przyznał nawet sam przed sobą.

Resztę wieczoru Christa wolała spędzić w milczeniu, a Frank spoglądał na nią zraniony.

Następnego ranka zrobiła jak zawsze śniadanie Frankowi i o niczym go nie informując, wyszła o zwykłej porze z domu. Frank był przekonany, że poszła do domu Abla.

Tak się jednak nie stało.

Christa wyprowadziła z szopy swój stary rower. Po raz ostatni jeździła na nim jakiś rok temu, a od stania przez całą zimę w zakurzonej szopie nie wypiękniał, Skrzypiał okropnie na pokrytej wiosennym błotem drodze, łańcuch spadał, a pedały zacinały się, tylne koło było skrzywione, wszystkie mechanizmy zgrzytały nie naoliwione. Ale Christa nie zwracała na to uwagi.

Próbowała przypomnieć sobie mapę tutejszych okolic, którą oglądała u nauczycielki. Koncentrowała się na topografii obu pobliskich jezior. Jedno znała zresztą dobrze, ale w jego pobliżu nie było lasu. Z drugiej jednak strony nie wiedziała przecież, dokąd Lindelo zwykle wiosłował. Mógł wyruszać z tej strony jeziora i wiosłować do dworu leżącego gdzieś znacznie dalej.

W takim razie jednak z pewnością by go kiedyś spotkała. Wszyscy w parafii by go znali.

Nie, on nie pochodzi stąd, tego była pewna. Mimo to nie mógł mieszkać gdzieś bardzo daleko, skoro Christa widziała go we wsi, i to dwukrotnie.

Do drugiego jeziora miała kawałek drogi. Christa widziała je tylko z daleka, dawno temu na jakiejś szkolnej wycieczce. Ale wiedziała, którędy jechać. Najpierw przez całą parafię, a potem przez las…

No właśnie, las. To brzmi nieźle.

Minęła w pewnej odległości zabudowania Nygaardów. Nad ziemią wciąż jeszcze snuł się dym. Frank zdążył już zadzwonić do przełożonego sekty religijnej – ciekawość nie dawała mu spokoju – i wypytał dokładnie o okoliczności pożaru. Dowiedział się też, że stan Petrusa nie uległ zmianie.

Przypomniały jej się teraz słowa, które usłyszała wczoraj wieczorem. Ktoś z tłumu rzucił mimochodem: „Dobrze, że nic się nikomu innemu u Nygaarda nie stało. Bo to dobrzy ludzie”. A ktoś drugi odparł: „Tak, Petrus nosi w sobie tę samą złą krew, co jego dziadek. Tamten to był prawdziwy szatan!” „Tak, tak – potwierdził rozmówca. – Trzeba jednak mieć nadzieję, że ten drań przeżyje. To by nie było przyjemne dla Linusa, stracić syna”. „Szczęście, że mają więcej synów” – mruknął tamten i właśnie na to Christa zareagowała bardzo gwałtownie. Wiedziała, że można mieć i piętnaścioro dzieci, ale utrata choćby jednego jest wielkim nieszczęściem. Akurat tego dziecka nikt rodzicom nie zastąpi.

Pogrążona w rozmyślaniach wyjechała na swoim skrzypiącym i piszczącym wehikule poza granicę parafii i znalazła się w lesie. Droga stała się jeszcze gorsza, Christa wpadała w głębokie koleiny i wkrótce cała była ochlapana błotem.

Niech to licho! Ale co tam! Wszystko idzie nieźle, błoto da się zetrzeć, rower jakoś wytrzymuje trudy podróży. Żeby tylko nikt jej teraz nie zobaczył! Ale najbliższe ludzkie siedziby zostawiła już za sobą.

W dzień jazda przez las nie była taka straszna. Światło słoneczne przeciskało się od czasu do czasu przez gałęzie i zaraz wszystko stawało się weselsze i bardziej przyjazne. Dopóki znowu słońce nie zniknęło za chmurami. Pogoda jakoś nie mogła się zdecydować, ale Christa była odpowiednio ubrana i niczego jej nie brakowało.

Po kryjomu wzięła na drogę sporo jedzenia. Będzie mi potrzebne, przekonywała sama siebie, w rzeczywistości jednak wzięła więcej, niż byłaby w stanie zjeść w ciągu kilku dni.

Bo przecież nigdy nie wiadomo…

Zawsze może przywieźć zapasy z powrotem do domu.

Długo, bardzo długo jechała przez las, mijała mniejsze lub większe polanki, mijała leśne jeziorka i wielkie głazy. Teren wznosił się ku górze, zauważyła to po wysiłku, jaki musiała wkładać w pedałowanie. Łańcuch zgrzytał i zacinał się, co nie ułatwiało jej jazdy.

Wreszcie droga znowu zaczęła opadać i oczom Christy ukazało się jezioro. Leżało w bok od drogi, na prawo. Po drugiej stronie znajdowało się bagno.

Jakiś trakt? Christa wypatrywała bocznej drogi.

Zapamiętała z mapy, że wokół tego jeziora zaznaczono cienkimi liniami małe regularne prostokąty. Zagrody komornicze. Niewiele ich było. O ile dobrze pamiętała, to po tej stronie tylko dwie.

Czy jedna z nich mogłaby być tą…?

Nie przypominała sobie, jak wyglądał brzeg od strony parafii, czy były tam jakieś budynki. Może chłopskie gospodarstwa? Utkwiły jej w pamięci tylko te czarne prostokąty na pustkowiu.

Nagle zobaczyła boczną dróżkę!

Może raczej należało powiedzieć: ścieżkę, chyba rzadko używaną. Porozrzucane kawałki sosnowej kory i gałęzie świadczyły, że w zimie wożono tędy drzewo z lasu. To tu, to tam widziała odchody łosi.

Jak zdoła utrzymać równowagę na tej dziurawej nawierzchni, pełnej wystających korzeni? No, trudno, trzeba próbować. Skoro się powiedziało a, trzeba powiedzieć b.

Dobrze, że nad jeziorem wciąż znajdują się zagrody komorników, w przeciwnym razie bardzo by się bała samotnie przedzierać przez gęsty las. Na szczęście też słońce zdecydowało się znowu wyjrzeć i światło nieco poprawiło jej humor. Cienie drzew rysowały się gęstą siecią na ziemi zasypanej zeszłorocznym igliwiem. Christa poczuła przypływ odwagi. Było jej trochę wstyd gonić tak za nieznajomym chłopakiem, ale co miała zrobić. Coś jej mówiło, że on jest niewypowiedzianie samotny. I chyba się ucieszy z jej wizyty. Miała już gotowy plan działania. Powie, że chciała się przejechać nieznaną dotychczas drogą i wcale się nie spodziewała, że spotka tu ludzi.

Jeśli go tylko odnajdzie…

Mógł przecież teraz mieszkać w zupełnie innej okolicy. Cóż ona o tym wie?

Ale wczoraj zniknął jej przecież właśnie tak, jakby poszedł w tym kierunku. No, powiedzmy… Z odrobiną dobrej woli tak można stwierdzić. Właściwie to kierował się na wschód, a ona znajdowała się teraz na północ od parafii, ale ta droga skręcała przedtem na wschód. Więc jej przewidywania nie były całkiem bezsensowne.

Przeniknął ją dreszcz, gdy nieoczekiwanie na sporej polance ukazała się zagroda. Rozłożyła się na skłonie wzgórza, schodzącym ku jezioru, i wszystko ze straszliwą wyrazistością wskazywało, że jest opuszczona. Tego się Christa nie spodziewała. Przez cały czas pocieszała się myślą, że w lesie są jacyś ludzie. Teraz poczuła się znowu potwornie samotna.

Nieco dalej jednak, ukryta wśród zarośli, znajdowała się druga taka sama zagroda. Jakiś kilometr od pierwszej.

Z pewnym trudem Christa odnalazła dróżkę do drugiego obejścia, ponieważ ta, która ją tutaj przywiodła, ginęła na porosłym chwastami podwórzu opuszczonego domostwa. W końcu dostrzegła nikłą ścieżynkę za ruinami czegoś, co kiedyś musiało być oborą.

Wszystko było takie małe i takie nędzne. Ludzie prawdopodobnie wyprowadzili się stąd bardzo dawno temu, teraz pozostały już tylko obracające się w rumowisko budynki, gdzieś pod ścianą został kamień do ostrzenia, w trawie porzucone rolnicze narzędzia, rozpadająca się altanka pośród krzaków bzu całkiem już zdziczałego.

Uczucie przygnębienia zelżało, gdy opuściła to ponure miejsce.

Las, przez który teraz jechała, trwał w przejmującej, dziwnej ciszy. Przez długie odcinki musiała prowadzić, a nawet niekiedy nieść rower. Słyszała jedynie wiosenne trele drozda i przez chwilę zastanawiała się, czy aby to nie on został jej nowym łącznikiem i posłańcem. Odrzuciła jednak tę myśl, bo ten gatunek drozdów trzymał się na ogół lasów i rzadko zapuszczał się do ludzkich siedzib, a przecież jej zwierzę powinno zawsze być w pobliżu. Prawdopodobnie nadal mały wróbelek jest jej jedynym łącznikiem z mistycznym Imrem.

Ścieżka wiodła teraz wzdłuż brzegu jeziora i tu sprawy miały się znacznie lepiej. Christa mogła znowu jechać na rowerze, miała przed sobą rozległy widok na okolicę i na chwilę opuściło ją poczucie samotności.

Jezioro było spokojne, Christa stwierdziła, że po jego drugiej stronie znajdują się spore gospodarstwa. Krajobraz był tam też bardziej otwarty, pofałdowany, i – zdawało się – bardziej żyzny niż tutaj.

Czy to nie…?

Tak, ale to przecież jej rodzinna parafia! Oglądana tylko z innego punktu! Te domy zaś, które teraz widziała znajdują się po prostu w innej części parafii, w której ona bywała rzadko. Wcale nie było niemożliwe, by Lindelo wczoraj dotarł stąd do wsi piechotą nad jeziorem albo łodzią poprzez jezioro.

Tu gdzieś musi być zagroda komornicza, ukryta w zaroślach…

A jeśli nie? Znajdowała się tak daleko od znajomych miejsc, że nagle obleciał ją strach.

Przystanęła. Spłoszona rozglądała się wokół. Czy tam, na brzegu, to nie łódź?

Tak jest! Na wodzie, tuż przy samym brzegu, dostrzegła starą łódź ze skrzyżowanymi wiosłami, kołyszącą się leciutko na fali. Christa znowu wsiadła na rower i pojechała w tamtą stronę.

Żadnych domów wciąż nie było widać, ale od łódki w stronę zarośli wiodła wąska ścieżka. Christa ruszyła pod górę. Łańcuch skrzypiał niebezpiecznie, ona jednak miała silne mięśnie nóg.

Pierwszy odcinek był rzeczywiście dosyć stromy, ale potem szło już łatwiej, i wtedy zobaczyła zabudowania. Przepięknie położone, w otwartej okolicy, z widokiem na jezioro. Dym pożaru musiał być stąd widoczny, pomyślała.

Niewielka komornicza chałupina, stara i niziutka, ale najwyraźniej ktoś tu mieszkał. Wszystko było utrzymane starannie i zadbane.

Po małym poletku za domem chodził jakiś mężczyzna i spulchniał ziemię. Kiedy Christa nadjechała na swoim skrzypiącym rowerze, wyprostował się i patrzył na nią z zaciekawieniem. Boże drogi, to musi być okropnie śmieszne entree, pomyślała sobie i zeskoczyła z roweru.

Serce zaczęło jej bić głośno, i to chyba nie tylko ze zmęczenia.

Nie miała żadnych wątpliwości, kim jest ten chłopak o białej grzywce.

To Lindelo. Nareszcie go znalazła!

Teraz już jej nie umknie.

Загрузка...