ROZDZIAŁ XI

Christoffer i Marit zaprosili całą rodzinę na niedzielne śniadanie, co zostało przyjęte z radością, bo wszyscy chcieli wykorzystać każdą sekundę tego czasu, który Christa mogła z nimi spędzić.

– No, i jak spałaś? – spytała rano Benedikte.

– Wspaniale, dziękuję – uśmiechnęła się Christa. – Ciociu, czy ja mogłabym zabrać te stare pieśni za szylinga? Ostatnio nabrałam sentymentu dla tego rodzaju utworów.

– Bardzo dobrze cię rozumiem! Mogliby jednak ułożyć lepszą balladę o twoim Linde-Lou, a nie to przejmujące zawodzenie, które się teraz wszędzie słyszy!

Christa nie zgadzała się z ciotką, kochała tę pieśń już choćby tylko dlatego, że opowiadała o nim.

– Oczywiście, weź cały ten pakiet – śmiała się Benedikte. – Tutaj prędzej czy później ktoś to wyniesie na śmieci.

Poszli wszyscy do willi Voldenów. Prosto stamtąd Christa miała odjechać do domu. Dlatego nikt nie odebrał telefonu w Lipowej Alei, kiedy wstrząśnięty Abel Gard dzwonił z wiadomością, że Christa powinna jak najprędzej wrócić. Niezbyt wesołe nowiny miał do przekazania, niestety.

Dość wcześnie wyruszyła w stronę domu. Andre zaproponował, że odwiezie ją samochodem, ale nie wiadomo było, co zrobić z rowerem. Żaden z samochodów nie był przystosowany do transportu rowerów.

Christy to specjalnie nie martwiło. Oczywiście była obolała po wczorajszej jeździe na niewygodnym siodełku, mimo wszystko jednak radosna i szczęśliwa machała Ludziom Lodu na pożegnanie i obiecywała, że postara się jak najszybciej przyjechać znowu, w towarzystwie Linde-Lou, rzecz jasna.

Już teraz bardzo się cieszyła na ten dzień! Przedstawić go rodzinie… Na pewno im się spodoba. Jest przecież po prostu fantastyczny! Im więcej o nim myślała, tym większa była jej miłość i tęsknota.

Jeszcze tyle czasu do jutrzejszego wieczora, myślała, pedałując z wysiłkiem przy akompaniamencie pisków, zgrzytów, chrobotania i trzaskania starego roweru.

Szok był oczywiście straszny. Przerażenie stanem Franka mieszało się z wyrzutami sumienia, że zostawiła go samego w domu.

Zastała przy nim Abla i doktora. Wylew, stwierdził doktor. Groźny wylew, ale też zdrowie Franka od dawna było w nie najlepszym stanie. Człowiek nigdy nie czuje się dobrze, jeśli siedzi po prostu w domu i użala się nad sobą. Doktor wielokrotnie powtarzał te słowa, Frank znał je bardzo dobrze.

Niestety, Frank Monsen ma przed sobą nie więcej niż tydzień życia. Teraz trzeba go zabrać do szpitala.

Christa była zrozpaczona. Jak mogła zostawić go samego w domu, jak mogła?

Obaj panowie zapewniali ją, że nie powinna sobie robić wyrzutów.

Lekarzowi najwyraźniej nie dawała spokoju jakaś myśl.

– To dziwne, ale ostatnio w okolicy miało miejsce kilka takich samych przypadków – rzekł przygnębiony. – Zbyt wiele takich wylewów widziałem niedawno w naszej parafii.

– Naprawdę? – zdziwił się Abel Gard.

Siedzieli w kuchni i czekali na ambulans, który się spóźniał, bo miał po drodze jakąś awarię silnika. Lekarz zaczął wyliczać na palcach:

– Pierwszy przypadek był kropka w kropkę podobny do tego, co spotkało Franka Monsena. Zachorował wtedy Bent Nilsen, parobek z Nygaard.

– To się stało bardzo dawno temu – powiedział Abel Gard.

– Tak, ale symptomy były dokładnie takie same. Też chciał coś powiedzieć, lecz był niemal całkowicie sparaliżowany po wylewie i wkrótce umarł.

– Czy mój ojciec chciał coś powiedzieć? – zapytała Christa przestraszona.

– Próbował przez cały czas, ale nie mógł wykrztusić ani słowa. Podobnie jak tamten parobek sprawia wrażenie, jakby go coś śmiertelnie przestraszyło. Taki potężny szok może doprowadzić do wylewu u człowieka, który ma do tego skłonności. Jedyne, ca udało mi się zrozumieć ze słów twojego ojca, to „Nygaard”. Reszta to bełkot.

– O Boże! – jęknęła Christa żałośnie. Jej samej nie udało się nawiązać kontaktu z Frankiem, lekarz podał mu środki uspokajające i kiedy wróciła do domu, spał. Z trudem go poznała, twarz miał brzydko wykrzywioną, cała lewa strona była sparaliżowana. Wyglądało to okropnie, nie była w stanie na niego patrzeć, przez cały czas z jej oczu płynęły łzy. Abel Gard był teraz dla niej niezbędną podporą.

– Mówił pan, że tych przypadków było więcej – przypomniał Abel doktorowi.

– No właśnie. Całkiem ostatnio podobny los spotkał Petrusa Nygaarda.

– Czy to o nim Frank chciał coś powiedzieć? – zastanawiał się Abel. – Mówił przecież: „Nygaard”?

– Możliwe. No i był jeszcze Lars Sevaldsen. On również skończył źle. Najpierw popadł w chorobę psychiczną. Zupełnie nie wiadomo dlaczego, ale wyglądało na to, że ze strachu. A wkrótce potem umarł.

– Kto to może chodzić po okolicy i śmiertelnie straszyć ludzi? – krzyknęła Christa wstrząśnięta. – To przecież niewiarygodne!

– Tutaj nikogo nie było – uspokajał ją Abel. – Sevaldsen znajdował się na policji, a Petrus Nygaard leżał w szpitalu. Nikt nie mógł się do nich dostać tak, żeby inni nie widzieli. Nie, Christo, nikt nie chodzi i nie straszy ludzi.

Przez mózg dziewczyny przemknęło jakieś wspomnienie. Wtedy, kiedy się paliło, a ona pobiegła do lasu za Linde-Lou, miała wrażenie, że coś, czy może ktoś, stoi w zaroślach, że czai się na nią, wydając jakieś osobliwe pomruki. Coś podstępnego i niewiarygodnie groźnego.

Ale… to, oczywiście, tylko jej pobudzona wyobraźnia, która już nie raz płatała jej figle. Odegnała od siebie to wspomnienie.

Frank odzyskał świadomość i w tej samej chwili po drugiej stronie równiny ukazał się ambulans. Pobiegli do chorego.

Czegoś od nich chciał, dawał jakieś gwałtowne i rozpaczliwe znaki. Wzrokiem szukał Christy i Abla.

– Czego sobie życzysz, ojcze? – spytała Christa łagodnie, z oczyma znowu pełnymi łez.

Frank zdrowszą ręką ujął dłoń córki i po omacku szukał ręki Abla.

– On was chyba chce połączyć – powiedział doktor.

Christa zesztywniała.

– Obiecaj! Obiecaj! – udało się Frankowi wykrztusić.

Brzmiało to dziwacznie i niewyraźnie, ale rozumieli, że właśnie to chciał powiedzieć.

– Ależ, ojcze – protestowała Christa. Czuła się okropnie, była po prostu chora z tego wszystkiego.

– Ja… umieram – mamrotał mężczyzna na łóżku.

Wyciągał rękę, chciał ich ze sobą połączyć.

– Czy chcesz, żebym się zaopiekował Christą? – zapytał Abel cicho.

– Ślub… ślub… Przysięg… – wycharczał z największym wysiłkiem i prawie niedosłyszalnie.

– Nie! – jęknęła Christa zrozpaczona. – Nie możesz żądać takiej obietnicy!

Abel też był tym wszystkim udręczony. Być może przede wszystkim jej jawną odmową.

– No, karetka przyjechała – oświadczył.

Bogu dzięki, pomyślała Christa.

Ale jeśli o nią chodzi, to niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Już przy karetce Frank ponowił uporczywą prośbę do obojga. Abel spoglądał na nią bezradnie. Christa płakała głośno, zarówno nad losem Franka, jak i nad własną sytuacją.

– Proszę chorego umieścić jak najszybciej w ambulansie – dyrygował doktor, który dobrze pojmował, co się dzieje. – Ja pojadę z nim, ale dla ciebie, Christo, miejsca już nie starczy. Przyjedź do szpitala tak szybko jak to możliwe.

Frank jednak nie ustępował. Trzymał Christę za rękę i w jakimś nieoczekiwanym przypływie sił zaklinał ich ponownie.

– Przysięgnijcie! – mamrotał. – Ja biorę sobie ciebie…

Abel przygnębiony ujął rękę Christy i patrzył na nią smutnym wzrokiem. Tego było jej już za wiele, wyrwała się z głośnym szlochem i pobiegła przed siebie. Drzwi karetki zostały zamknięte i samochód ruszył.

Abel Gard został sam na dziedzińcu. Był zbyt mądry, żeby biec za Christą, ale odczuwał wielki żal.

Christa miała w głowie tylko jedną myśl: Linde-Lou. Tylko on mógł ją pocieszyć. Frank będzie miał opiekę w szpitalu i, oczywiście, Christa pojedzie tam w najbliższym czasie, najpierw jednak musi porozmawiać ze swoim najlepszym przyjacielem.

Biegła jak szalona tą samą drogą, którą on zawsze przychodził do wsi, przez las porastający zbocze, a potem brzegiem jeziora. Musiała pójść znowu do komorniczej zagrody i nic nie mogła na to poradzić, że jej zachowanie ktoś mógłby uznać za bezwstydne. Musiała porozmawiać z Linde-Lou.

W pędzie mijała drzewa i krzewy, z lewej strony widziała otwartą wodę, to, oczywiście, jezioro. Christa biegła i biegła rozmokłą, pokrytą wiosennym błotem ścieżką. Słyszała własny ciężki oddech i trzaski rozdzieranej tkaniny, gdy sukienka zaczepiała o gałęzie.

Frank wiedział, myślała. On się domyślał, że mam kogoś innego i nie chcę Abla, od kilku dni poznawałam to po jego oczach. I chciał przeszkodzić, bym nie „wybrała źle”. Chciał decydować o moim losie nawet w tym stanie, w jakim się znalazł.

Zostawiłam go samego. Czy kiedyś zdołam to sobie wybaczyć? Chyba nie. Będę musiała żyć z tą świadomością. Chcę porozmawiać z Linde-Lou, chcę, żeby to on mi powiedział, że nie zrobiłam nic złego.

Ale ja to jednak zrobiłam! Frank prosił, żebym została w domu, a ja okazałam się nieustępliwa i pojechałam do Lipowej Alei. Jak zdołam kiedykolwiek o tym zapomnieć?

Ani przez chwilę nie wierzyłam w to, że coś go przestraszyło. Jeśli tak mówił doktorowi, to zrobił to dlatego, by mnie ukarać. I ta wyliczanka doktora o przypadkach śmiertelnego strachu, który doprowadza ludzi do wylewu, to też jakaś bzdura. Ciężko chorzy ludzie boją się, oczywiście, z powodu swojej choroby, i to jest naturalne.

O, czy to jeszcze daleko?

Zwolniła trochę tempo, nie była w stanie już dalej biec tak szybko. Niedługo powinna być na miejscu, poznawała to po brzegu jeziora.

Nagle zatrzymała się gwałtownie, serce podskoczyło jej w piersi. Znajdowała się na polance, na której Linde-Lou pochował swoje rodzeństwo. Na grobach w dalszym ciągu leżały jej bukiety, teraz całkiem zwiędłe.

Sama w głębi lasu, nad mogiłkami nieszczęsnych dzieci! Christa poczuła, że strach dławi ją w gardle. Chciała odejść stąd jak najszybciej.

Żeby jednak biec dalej, musiała się przedostać przez wysoki stos gałęzi w pobliżu grobów. Jednym skokiem, co przecież akurat jej nie sprawiało najmniejszej trudności, znalazła się po drugiej stronie.

Tam zatrzymała się z wahaniem.

Pod gałęziami mignęło jej coś białego. Coś, czego tam absolutnie nie powinno być. Odwróciła się i podeszła bliżej.

Ostrożnie zaczęła grzebać między gałęziami, odsunęła kilka z nich na bok. I jeszcze parę. Pod spodem było coś…

Długo stała z ciężką gałęzią w ręce. Nie bardzo pojmując, co widzi, wpatrywała się w tę wyraźnie teraz dostrzegalną biel.

Zakręciło jej się w głowie, jakby miała zemdleć. W końcu jednak zdołała oderwać wzrok od tego niepojętego, strasznego widoku, odwróciła się i jak oszalała popędziła z powrotem w stronę domu. Przedzierając przez leśne zarośla, nie myślała o niczym.

Ale trudno było wymazać z pamięci tamten widok.

Pod stosem gałęzi leżał szkielet dorosłego człowieka.

I teraz nareszcie zrozumiała, co Linde-Lou miał na myśli, kiedy mówił o dwóch powodach, dla których nie będzie mógł się z nią połączyć. Pierwszy był oczywisty, domyśliła się go natychmiast. Linde-Lou uważał, że jest niej za biedny, syn komornika, a ona panienka z dobrego domu. Drugi zaś był taki, że Linde-Lou zabił człowieka.

Tego człowieka, którego nienawidził jak nikogo na świecie. Tego, który zaginął.

„Pana Pedera”.

Загрузка...