ROZDZIAŁ XII

Ostatnie odkrycie stało się dla Christy udręką. Wstrząsana szlochem biegła przez las, nie była w stanie trzeźwo myśleć, nie wiedziała, do kogo się zwrócić. Jedyny przyjaciel, jakiego miała w tej okolicy, Linde-Lou, nie stanowił już dla niej oparcia. Nie mogła u niego szukać pomocy, bo to on sam jej potrzebuje. Christa nie wiedziała, jak sobie z tym wszystkim poradzi.

Bardzo dobrze rozumiała to, co Linde-Lou uczynił pięć lat temu. Zabójstwo „pana Pedera” nie było przecież planowane, Linde-Lou działał w afekcie, pod wpływem gniewu i rozpaczy. Ale ukrywał zwłoki! I to przez pięć długich lat! Tego nie wolno mu było zrobić, choć przecież i to jest w jakiś sposób zrozumiałe.

Tylko że właśnie fakt ukrycia zwłok czynił z niego przestępcę i teraz będzie musiał ponieść karę. To Christa będzie musiała poinformować o wszystkim władze. Ona, która go kocha, jedyna istota, do której się zwrócił w swojej samotności.

Ból, jakiż to straszny ból!

Może jednak dla niego będzie to wyzwoleniem?

Miała nadzieję, że tak się stanie. W każdym razie Christa powinna najpierw z nim porozmawiać.

Akurat tego się nie bała. Linde-Lou z pewnością nie jest człowiekiem, który chciałby się pozbyć niewygodnego świadka. Przez te wszystkie lata chyba też dość się nacierpiał z powodu wyrzutów sumienia i strach niejednokrotnie zaglądał mu w oczy. Ona zaś będzie ostrożna, łagodna i delikatna, nie będzie robić mu wyrzutów. Postara się go przekonać do tego, co musi zostać zrobione.

Mimo wszystko z niepokojem oczekiwała spotkania z nim jutro wieczorem.

A poza tym jest jeszcze Abel…

Podświadomie zwolniła kroku, gdy w dole ukazał się jego dom.

No i Frank! Frank, który miał wylew i leży w szpitalu. Do niego też powinna pojechać.

Abel musiał z daleka widzieć, że Christa wraca. Jeszcze nie opuścił domu Monsenów, prawdopodobnie na nią czekał. Teraz wyszedł powracającej naprzeciw z wahaniem, jakby nie był pewien jej reakcji.

Biedny Abel, dla niego to wszystko też musi nie być łatwe. Frank próbował nakłonić ich do złożenia przysięgi i Abel byłby chyba gotów to zrobić. Ale Christa uciekła.

Jakie teraz będzie ich spotkanie?

Sprawy miały się jednak jeszcze gorzej…

– Christo – rzekł Abel niepewnie, a w jego ciepłych oczach pojawił się wyraz smutku. – Christo, ja…

Przerwała mu pospiesznie:

– Przykro mi, że uciekłam. Wybacz! Ale naprawdę nie mogłam tego znieść.

– Rozumiem cię bardzo dobrze. Nie mówmy o tym więcej! Mam ci co innego do przekazania.

Położył rękę na jej ramieniu i z największą serdecznością poprowadził przestraszoną dziewczynę do domu.

– Christo… Twój ojciec… On nie dojechał do szpitala. W karetce dostał kolejnego wylewu i zmarł.

Nie! Och, nie!

– To moja wina! – zawołała. Należała bowiem do ludzi, którzy zawsze siebie obciążają winą za wszystkie nieszczęścia świata. Zawdzięczała to wychowaniu Franka, to on nieustannie grał na jej wrażliwości, ciągle wszystko składał na jej sumienie.

– Nie, ty w żadnym razie nie możesz za to odpowiadać – przekonywał ją Abel. – Frank był schorowany, te wylewy mogły przyjść dosłownie w każdej chwili, lekarz powiedział, że to było nieuniknione.

– Och, Abel – skarżyła się Christa. – Ten dzień, który zaczął się tak wspaniale, że mógł stać się najpiękniejszym dniem w moim życiu, kończy się tak strasznie!

Abel nie miał jej nic do powiedzenia na pociechę. A przecież znał zaledwie połowę tego, co zaszło.

Christa natychmiast zwróciła się o pomoc do rodziny w Lipowej Alei. Zatelefonowała do nich, ale nikogo nie zastała. Wszyscy wyjechali na kilka dni, przypomniała sobie teraz, że rozmawiali o tym. Miała to być podróż w interesach połączona z krótkim urlopem. Proponowali też Chriście, by im towarzyszyła, ale ona przecież miała się jutro spotkać z Linde-Lou, a tego za nic by się nie wyrzekła.

Ach, Linde-Lou? Jak się wszystko zmieniło!

Przez chwilę Christa poważnie się zastanawiała, czy by nie zwrócić się do Imrego. Miała wrażenie, że to wszystko ją przerasta. Ale czy powinna niepokoić Imrego swoimi osobistymi problemami? Postanowiła więc zaczekać, dopóki nie porozmawia z Linde-Lou. Jeśli nie uda jej się przekonać go, by sam zwrócił się do władz, wtedy poprosi o pomoc Imrego.

Bolała ją głowa, ale czy należy się temu dziwić?

Abel, życzliwy jak zawsze, obiecał zająć się pogrzebem i sprawami Franka Monsena. Była mu za to ogromnie wdzięczna, o czym mu zresztą powiedziała. Uśmiechnął się smutno w odpowiedzi.

No i oczywiście następnego dnia nie musiała przychodzić do pracy.

Wiedziała, że i za to powinna mu być wdzięczna, choć z drugiej strony zajęcie przy dzieciach mogłoby akurat teraz dobrze jej zrobić. Zamiast siedzieć w domu i rozmyślać…

Noc miała trudną. W końcu musiała zażyć nasenne proszki Franka, żeby choć trochę się zdrzemnąć.

Dom zrobił się pusty bez Franka. Płakała prawie bez przerwy i przeważnie były to łzy rozpaczy nad jego ponurym losem. Że też człowiek może roztrwonić życie tak, jak Frank to zrobił. Zamknąć się w czterech ścianach i roztrząsać nieustannie najrozmaitsze symptomy prawdziwych lub urojonych chorób. Były mu do tego stopnia potrzebne, że gdy niczego nie znajdował, wymyślał sobie.

W głębi duszy jednak Frank nie był egoistą. Jego miłość do Vanji była szczera. Chociaż on darzył miłością tylko istoty doskonałe, za taką uważał Vanję, a potem oczywiście też swoją „córkę”, Christę. Wykorzystywał je obie, to prawda, lecz w uczuciach był szczery, Tego nie można mu odmówić.

Christa siebie samej nie uważała za istotę doskonałą. Wprawdzie z czasem nabrała przekonania, że jeśli o wygląd zewnętrzny chodzi, to nie jest źle, zbyt wielu ludzi jej to stale powtarzało, ale żeby doskonała…? O, wręcz przeciwnie, ileż to zamieszania wzniecała wokół siebie! Tak przynajmniej myślała, choć tak naprawdę w tym wszystkim, co się ostatnio stało, nie było jej winy.

Nie umiała jednak wyzbyć się poczucia odpowiedzialności za wszystkie wydarzenia tego nieszczęsnego poniedziałku. Bo na przykład, gdyby spędziła dzień z dziećmi Abla, to nie doszłoby do strasznej tragedii z Joachimem.

Joachim, najładniejszy z chłopców Abla, aniołeczek, jak nazywały go panie w zgromadzeniu religijnym.

Stara ciotka nie była w stanie utrzymać dyscypliny wśród chłopców zirytowanych nieobecnością Christy. Nieustannie wchodzili sobie w drogę, zaczepiali jeden drugiego, a po południu Joachim był już tak podniecony i zły na wszystkie, jak mówił, niesprawiedliwości, że postanowił uciec z domu. Nigdy już tu nie wróci – oświadczył.

Ciotka odkryła to dopiero przy kolacji. Reszta gromadki opowiadała z rozbawieniem o ucieczce brata.

– Jezu Chryste! – krzyknęła ciotka i nie było to z jej strony nadużywanie boskiego imienia, lecz najszczersze błaganie o pomoc. – Panie Jezu, nie opuszczaj tego biednego dziecka! Panie, ty znasz ścieżki polujących na pustkowiu wilków, trzymaj je z dala od mojego chrzestnego synka!

Właśnie wtedy Abel przyszedł do domu. Od progu usłyszał rozpaczliwe modły ciotki.

– O co tu chodzi?

– Nie słyszałeś? – ciotka wybuchnęła głośnym szlochem. – Nie słyszałeś o małych chłopcach zmasakrowanych w naszej okolicy przez jakiegoś zwyrodnialca?

– Ależ to było dawno temu – odparł, ściągając brwi. – A poza tym nie „w naszej okolicy”. Jeden z chłopców mieszkał w Oslo, a drugi w Strammen.

– No, a czy to tak daleko od nas? Ten drań przez jakiś czas nie dawał o sobie znać. A oni później, po takiej długiej przerwie, bywają bardzo niebezpieczni!

– Idziemy wszyscy szukać Joachima! – zarządził Abel. – Mam nadzieję, że nie odszedł daleko.

– Zatelefonuję do lensmana.

– Chyba jeszcze za wcześnie, najpierw poszukajmy go sami.

Ciotka jednak obstawała przy swoim. To zaś, co lensman miał do powiedzenia, brzmiało alarmująco. Poprzedniego dnia pewien dziesięciolatek zdołał uciec jakiemuś obcemu mężczyźnie, który chciał go zaciągnąć do lasu. I to tutaj, w ich parafii! Nie, obcego nie znaleźli, chłopcy, których zaczepiał, nie umieli powiedzieć niczego, na czym policja mogłaby się oprzeć.

Abel drżał ze zdenerwowania.

– Dzisiaj wszystko jest jak odmienione – szepnął. – Jakby jakaś zła siła zawisła nad nami.

Wyszedł z domu, głośno wołając Joachima.

Christa dowiedziała się o wszystkim, kiedy szła spotkać się z Linde-Lou. Przystanęła i rozważała, co powinna teraz robić. Przyłączyć się do poszukiwań, czy…?

Nie mogła jednak pozwolić, by Linde-Lou czekał. Choć sama najchętniej odłożyłaby tę trudną rozmowę, jaką musiała z nim przeprowadzić, Linde-Lou nie zasłużył sobie na to, żeby przebyć długą drogę do wsi na próżno. Zresztą on także mógłby pomóc w poszukiwaniu chłopca!

Serce Christy przepełniał lęk o Joachima, choć w głębi duszy wierzyła, że mały uciekinier znajduje się gdzieś w pobliżu i żadne niebezpieczeństwo mu nie grozi.

Ale niestety.

Joachim zapakował trochę jedzenia do węzełka i ruszył w drogę obrażony na wszystkich z mocnym postanowieniem, że więcej do domu nie wróci. Teraz dopiero wszyscy zobaczą, jak go skrzywdzili, i niech sobie żyją bez niego!

Nikt go nie widział, kiedy wędrował drogą przez błonia, a gdy dotarł do lasu, usiadł na skraju drogi, by trochę odpocząć. Był już daleko od domu, ledwie widział dach po drugiej stronie błoni. Tak daleko nigdy jeszcze nie był. Z pewnością wiele mil.

Nic dziwnego, że jest zmęczony!

Na drodze ukazał się samochód. Joachim nie chciał, żeby go ktoś zobaczył, ukrył się więc pospiesznie w lesie. Siedział tam długo i zjadł prawie wszystkie zapasy, bo człowiek robi się głodny po takiej pełnej niebezpieczeństw wędrówce.

Wciąż jeszcze było jasno, gdy rozmyślania malca przemieniły się w senne marzenie. Utrudzony siedmiolatek zasnął z nie dojedzoną bułką w ręce.

Ocknął się gwałtownie.

Miał wrażenie, że zapada zmrok, ale jakoś dziwnie jak na tę parę roku. Zorientował się, że dzień chyli się ku zachodowi. Słońce stało niepokojąco nisko nad horyzontem.

Serce Joachima zaczęło bić bardzo głośno. Znajdował się daleko od domu i sytuacja wcale już nie wydawała mu się zabawna. Najlepiej chyba będzie wrócić, las jest nieprzyjemny o tej porze dnia. I słychać jakieś takie niepokojące dźwięki. Jakby ktoś ciężko wzdychał.

Jak daleko od domu się znalazł! Jak strasznie daleko! Czy zdąży wrócić przed nocą? Bogu dzięki, że wyszedł już na drogę.

Chłopiec stwierdził, że idzie za nim jakiś mężczyzna. Wspaniale! W takim razie będzie miał towarzystwo! Te jakieś okropne westchnienia w lesie ustały. Jakby ktoś, kto wzdychał, przestraszył się obcego mężczyzny!

Joachim był ufnym dzieckiem. Człowiek, który go dogonił, rozmawiał z nim życzliwie i w ogóle sprawiał sympatyczne wrażenie. Oczywiście, pójdzie z chłopcem aż do wsi, przedtem jednak musi zabrać coś, co schował w lesie, Joachim może mu towarzyszyć, załatwią to szybko. Jakie ładne imię, Joachim. Ciekawe, skąd takie imię może pochodzić? Aha, z Biblii. Wszyscy bracia mają imiona zaczerpnięte z Biblii? A to dopiero! Teraz to już tylko kawałeczek, tam pod tą skalną ścianą…

Christa spotkała Linde-Lou w ich zwykłym miejscu i razem poszli do lasu. Z bardzo mieszanymi uczuciami spoglądała na jego plecy, idąc krok w krok za nim pod górę. Drżała z miłości do tego chłopca, a jednocześnie nie mogła się pozbyć bolesnego skurczu serca. On zabił człowieka. Prawdopodobnie w obronie własnej albo oszalały z bólu, gdy zobaczył, że jego rodzeństwo nie żyje, więc jak miałaby go za to potępiać? A przecież musiała to zrobić. Nie mogą milczeć, zwłaszcza teraz, gdy oboje znają prawdę.

– Jeden z synków Abla uciekł z domu – powiedziała, żeby zyskać na czasie. A poza tym los Joachima niepokoił ją naprawdę. – Musimy pomóc go szukać.

Linde-Lou odwrócił się do niej gwałtownie. Był przerażony.

– Dziecko? Czy grozi mu jakieś niebezpieczeństwo? Zdawało mi się, że głos ci drży…

– Nie wiem – odparła Christa bardzo zmartwiona. – Ludzie mówią o nieznanym mężczyźnie, który jakiś czas temu dopuszczał się przestępstw wobec małych chłopców.

Linde-Lou zbladł.

– Musimy go natychmiast znaleźć! Nie możemy pozwolić, żeby ktoś zrobił krzywdę dziecku!

– Właśnie chciałam cię prosić o pomoc – szepnęła, a jej serce zalało uczucie ciepła. – Mamy dużo czasu na poszukiwania, ja nie muszę chodzić po mleko dzisiejszego wieczora. Wiesz… Frank umarł.

Chłopak stanął bez słowa. Mogła dokładnie przyjrzeć się jego fantastycznej twarzy.

– Jak widzę, sporo się ostatnio wydarzyło – powiedział w końcu.

– Tak, Linde-Lou – westchnęła Christa ciężko. – Wydarzyło się jeszcze więcej. Ja… tak byłam wstrząśnięta chorobą Franka, że chciałam się z tobą zobaczyć i pobiegłam do komorniczej zagrody.

Doszli tymczasem do swojego miejsca i usiedli na trawie.

– Naprawdę? – zapytał Linde-Lou, marszcząc brwi. – To dlaczego ja cię nie widziałem?

– Bo nie dotarłam na miejsce. Ja… doszłam tylko do grobów.

Spojrzał na nią spłoszony.

– Byłaś tam?

Słyszała lęk w jego głosie.

– Byłam – wykrztusiła. – Nie miałam zamiaru tam szpiegować, ale… przypadkiem… znalazłam… trzeciego trupa.

Zaległa grobowa cisza. Zdawało się, że nawet ptaki umilkły. Linde-Lou pochylił głowę, ukrył twarz w dłoniach.

– Teraz to już koniec – szepnął. – O Christo, moja najdroższa!

– Linde-Lou! – zwróciła się do niego stanowczo. – Czy ty myślisz, że ja cię nie rozumiem? Że nie pojmuję, iż wtedy… mogłeś zabić? To było nieszczęście, prawda?

Minęło sporo czasu, nim zdołał opanować głos.

– Nie miałem wyboru. To było tak, że albo ja jego, albo on mnie.

– Tak właśnie myślałam. I nie chciałeś uderzyć zbyt mocno, prawda? No, ale potem? Dlaczego milczałeś tak długo?

Och, kochany, najdroższy! Serce jej krwawiło nad losem tego samotnego chłopca w zniszczonym ubraniu. Plecy mu drżały i Christa uświadomiła sobie, że Linde-Lou płacze, jego silne barki sprawiały teraz wrażenie całkowicie bezbronnych.

Christa przysunęła się bliżej i objęła go ramieniem.

– Najdroższy przyjacielu – szepnęła. – Przecież wiem, że nie jesteś przestępcą. Zobacz, jestem przy tobie. Nie boję się ciebie. Wiem, że nic mi z twojej strony nie grozi, choć jestem jedyną osobą, która zna twoją tajemnicę. Przejdziemy przez to razem, nie opuszczę cię.

Odwrócił się, oparł głowę na jej ramieniu i zaniósł się gorzkim szlochem. Strasznie było słuchać ciężkiego, rozdzierającego serce płaczu, gwałtownego, jakby nieszczęsny chciał wypłakać gorycz wszystkich lat potwornej udręki i samotności, cały swój żal i wyrzuty sumienia.

Chriście również zbierało się na płacz.

– No dobrze, dobrze – powtarzała, gładząc go po włosach. – Płacz, płacz, Linde-Lou. To ci pomoże.

Była jednak wstrząśnięta i przerażona. Linde-Lou czekały ciężkie chwile. Z pewnością pomoże mu to, że mógł się przed kimś otworzyć, ale…

To niezwykłe przeżycie tak siedzieć z dorosłym mężczyzną w ramionach i pocieszać go, być tą silniejszą. Ale jeśli ktoś na świecie mógł płakać na czyimś ramieniu, to właśnie Linde-Lou na ramieniu Christy. Nie uważała tego za niemęskie czy ośmieszające, przeciwnie, jego zachowanie było jak najbardziej naturalne, jeśli pamiętać, przez co musiał przejść.

Kiedy się nareszcie uspokoił, zapytała:

– Nie chciałbyś mi o tym opowiedzieć?

Linde-Lou wyprostował się, otarł łzy i głęboko wciągnął powietrze.

– On miał kij, taką grubą pałkę. Rzucił się na mnie, kiedy go oskarżyłem, że zamordował moje rodzeństwo. Żeby się bronić, złapałem jakiś kamień. Nie, nie chcę o tym nawet myśleć.

– Rozumiem. Ale, Linde-Lou, musiał być jakiś świadek!

– Tak – powiedział spokojnie. – Był jeden.

– Kto? – zapytała, blednąc.

– Dokładnie go nie widziałem, stał pod drzewami. Zauważyłem tylko, że to mężczyzna. On zaraz stamtąd uciekł.

Christa zastanawiała się przez chwilę.

– No tak – szepnęła. – Ktoś przecież widział, co się stało. Ktoś napisał balladę o Lindelo. Czy myślisz, że mógł to być Lars Sevaldsen? Ten, który widział? Tylko dlaczego w takim razie na ciebie nie doniósł?

– Ja myślę, że on samego końca bójki nie widział – powiedział Linde-Lou. – Uciekł wcześniej. Był tam tylko wtedy, kiedy ja… kopałem groby w lesie.

– To znacz że pochowałeś dzieci, zanim „Pan Peder” wrócił? A właściwie, to dlaczego on to zrobił?

– Bo ja wiedziałem, że to on zabił. Chciał się mnie pozbyć.

– Uff! – Christa zadrżała. – Linde-Lou, zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że będziesz musiał iść na policję?

– Tak – odparł spokojnie.

Ujęła jego rękę i uścisnęła, chcąc dodać mu odwagi.

– Nie przypuszczam, żebyś został surowo ukarany. A ja… będę na ciebie czekać, jeżeli mi pozwolisz.

– Nie powinnaś tego robić – rzekł zdławionym głosem. – My oboje nigdy nie będziemy mogli być razem.

– Dlaczego?

– Dobrze znasz powody.

Christa zerwała się z ziemi.

– To najbardziej bolesna odprawa, jaką kiedykolwiek w życiu dostałam.

On także się zerwał. W jego głosie słyszała rozpacz.

– Christa…

– Nie mówmy już o tym więcej. I chodźmy szukać Joachima – ucięła krótko.

– Chodźmy – zgodził się. – Zdaje mi się, że ja z daleka widziałem jakiegoś chłopca. To musiał być on. Kiedy szedłem do ciebie…

– Widziałeś go? To dlaczego mi nic nie powiedziałeś?

– Ty zaczęłaś rozmawiać o… innych sprawach.

– Tak, masz rację. Pokaż mi, gdzie to było!

– Zdaje mi się, że powinniśmy pójść przez wzniesienia aż do tej wystającej skały, tam, będziemy mieć stamtąd widok na okolicę.

Zanim zdążyła pomyśleć, powiedziała pół żartem, pół serio coś, czego naprawdę nie miała zamiaru mówić:

– I nie zepchniesz mnie ze skały w dół? – Gdy stwierdziła, jak głęboko zraniły go jej słowa, pospieszyła z zapewnieniami: – Linde-Lou, ja tylko żartowałam!

Uśmiechnął się smutno i niepewnie.

– Teraz rachunki się wyrównały, oboje zraniliśmy się nawzajem.

– No tak, ale przecież żadne nie zrobiło tego po to, żeby sprawić ból.

– Tylko że słowa mogą okazać się dla człowieka podstępną pułapką, prawda?

– Masz, niestety, rację.

Linde-Lou dosyć niezdarnie posługiwał się językiem. Mówił, rzecz jasna, dialektem, ale to nic takiego, bo przecież dialekty są na ogół niesłychanie trafne w sformułowaniach, Linde-Lou jednak miał bardzo ubogi zasób słów, a wymowa świadczyła, że pochodzi z prostego środowiska. Myśli jednak i uczucia miał piękne, przynajmniej zdaniem Christy, co wskazywało na inteligencję i wrażliwość.

Lubiła go tak bardzo, że aż jej to sprawiało ból. Jej miłość do Linde-Lou pełna była współczucia i czułości. Ale przecież nie tylko na tym polegała jej wartość.

Poszli szybko po coraz bardziej wznoszącym się wzgórzu.

Christa zastanawiała się nad pochodzeniem Linde-Lou. Matka musiała być prostą kobietą, ale…

– Linde-Lou, czy ty wiesz coś w swoim ojcu?

– O ojcu?

– No tak, o twoim prawdziwym, biologicznym ojcu; nie o ojczymie, który, jak rozumiem, był ojcem twojego przyrodniego rodzeństwa.

– On nie żył długo. Matka zresztą też nie. Pomarli na suchoty.

– I ty zostałeś sam z dziećmi. Ale czy w ogóle coś wiesz?

– O moim ojcu? Tak. Wiem, że nazywał się Lind… jak ci już mówiłem.

– Ale coś poza tym musisz chyba wiedzieć?

– Tylko tyle, ile mi powiedziała matka. Ale to się zdarzyło tylko raz. On pochodził z dobrej i bogatej rodziny. Byli właścicielami dworu.

– Ach, tak?

– Myślę, że nie jest to wielki majątek, ale stary. Do dworu prowadzi wysadzana lipami aleja i dlatego cały majątek ma nazwę Lipowa Aleja. To właściwie wszystko, co matka mi powiedziała. Spotkała ojca w Christianii.

Christa nie była w stanie powiedzieć ani słowa. Myśli kłębiły jej się w głowie. Nawet nie poprawiła nazwy stołecznego miasta. Zresztą w tamtym czasie stolica nazywała się Christiania. Linde-Lou zaczął już mówić o czym innym, że mianowicie przed wieczorem widział małego chłopca niżej na drodze, ale Christa nie słuchała.

Lipowa Aleja? Boże, miej nas w opiece, myślała. Jego ojcem jest któryś z moich krewnych! W gruncie rzeczy ja nie mam żadnych bardzo bliskich krewnych, tyle tylko że pochodzimy wszyscy od wspólnych przodków, ale, Boże drogi, kto to mógł być? Komu przydarzyła się jakaś przygoda, o której nigdy nie opowiedział rodzinie?

Henning? Jakieś dwadzieścia trzy lata temu? Oczywiście, że mógłby to być on, jeśli chodzi o czas, ale jakież to niewiarygodne! Sander Brink? Nie. Andre? Czy był już dostatecznie dorosły? Nie, to całkiem bez sensu. Christoffer Volden? On nigdy nie mieszkał w Lipowej Alei, nie nazywa się też Lind, chociaż to nie musi mieć znaczenia. Vetle? Za młody, to nie on. W tamtych czasach żył też Per Volden, ale to nieprawdopodobne, żeby on…

Kto? Który z nich?

Christa czuła się okropnie. Czy powiedzieć Linde-Lou, że są ze sobą spokrewnieni, choć jest to pokrewieństwo takie odległe?

Nie, powinna z tym zaczekać.

Ale miała oto przed sobą jeszcze jednego potomka Ludzi Lodu. Musi poinformować o tym rodzinę.

O mój Boże, jak się to wszystko pokomplikowało! Za dużo na raz tych wydarzeń. Christa nie miała czasu, żeby dojść do siebie po kolejnych wstrząsach.

Przede wszystkim jednak powinni skoncentrować się na poszukiwaniu Joachima. Inne sprawy muszą czekać na swoją kolej.

Linde-Lou, Linde-Lou, czy ty musisz być taki urodziwy, taki pociągający i taki nieszczęśliwy jednocześnie? Czy nie moglibyśmy kochać się nawzajem w sposób naturalny i nieskomplikowany?

Stali obok siebie na wysokiej skale, skąd mieli szeroki widok na okolicę. Linde-Lou wybierał absolutnie najwłaściwsze miejsca.

Widziała teraz jeziora, i to duże, i to jego, jezioro Linde-Lou. Widziała też zabudowania wiejskie, domy, w których mieszkali ona i Abel, Ingeborg i wielu innych. Na równinie widziała skrzyżowanie dróg, przy którym po raz pierwszy spotkała Linde-Lou. Jaka nieduża wydawała się stąd rampa przy mleczami! Jak stolik dla lalek. A nieco bliżej znajdowało się drugie skupisko domów z największym we wsi obejściem Nygaarda. Szkoła, kościół i dom zgromadzenia religijnego leżały w trzecim rzędzie.

Poprzez całą parafię wiła się rzeka. Albo raczej strumień, to bardziej odpowiednie określenie.

– Dużo ludzi wyszło na poszukiwania – stwierdził Linde-Lou.

– To prawda. – Christa śledziła wzrokiem drobne czarne punkciki na dole.

Samochody i rowery posuwały się wolno po drogach i ścieżkach, ludzie krążyli po lesie i okolicznych łąkach.

Linde-Lou stał bardzo blisko. Christa czuła dotyk jego ubrania.

– Zdaje się, że nikt nie natrafił jeszcze na ślad chłopca – powiedziała ochrypłym głosem. Serce zaczęło jej znowu mocniej bić z niepokoju. – Gdzie ty go widziałeś?

– Nie stałem przecież w tym miejscu – powiedział, kładąc rękę na jej ramieniu. – Ale nie mógł odejść bardzo daleko.

– Gdyby go ktoś wziął do samochodu, to…

– To mogłoby być źle – dokończył.

Podświadomie Christa przysunęła się bliżej, jakby szukając poparcia. Czuła teraz jego ciało tuż przy sobie.

– Christa… Gdyby wszystko było inaczej…

Chociaż przed chwilką myślała dokładnie to samo, teraz wybuchnęła niezrozumiałym protestem:

– Dlaczego miałoby być inaczej? Czy nie jest dobrze tak, jak jest?

– Nie jest. Ale gdyby było inaczej, oddałbym ci wszystkie moje uczucia, całą miłość. Kochałbym cię bez pamięci, bo jesteś tym wszystkim, o czym całe życie marzyłem i do czego tęskniłem. Ale teraz mogę ci dać jedynie czułość.

– Czułość jest bardzo ważna. Gdyby mężczyźni wiedzieli, ile czułości i oddania potrzeba kobietom, nie odczuwali-by takiej jak dotychczas presji na to, by być… perfekcyjnymi kochankami. To znaczy… zawsze być w stanie… no wiesz…

Umilkła spłoszona. To nie były jej słowa, to Mali tak powiedziała poprzedniego dnia. W ustach Mali brzmiało to naturalnie i prawdziwie. W ustach Christy jednak był to dość fałszywy zgrzyt, ona bowiem nie należała do osób które otwarcie i ze swobodą mówią o takich sprawach. Jąkając się, próbowała tłumaczyć, że to właśnie starsza kuzynka tak twierdzi, ale zaplątała się okropnie w wyjaśnieniach, w końcu ukryła twarz w dłoniach, czując, że dławi ją płacz.

Linde-Lou przygarnął ją do siebie.

– Ja wiem, że ty nie masz doświadczenia w takich sprawach, Christo. I bardzo się cieszę, kiedy chcesz mi się zwierzać z takich myśli. Z tego co mówisz, twoja rodzina wydaje się bardzo sympatyczna i taka szczera.

– O, powinieneś ich poznać! – zawołała Christa. – Ty też jesteś przecież…

Nie, to zbyt wcześnie. Nie powinna mu jeszcze mówić o pokrewieństwie z Ludźmi Lodu. Nie powinna zanadto mieszać się już teraz do jego i tak bardzo skomplikowanego życia.

– Tam w dole widzę Abla Garda. Obok niego jest lensman i jeszcze jacyś ludzie – zawołała Christa, machając energicznie do niedużych postaci na drodze. Oni jej, oczywiście, nie widzieli, wołania też na nic się nie zdały, odległość była zbyt duża.

– Skąd wiesz, że to oni? – dziwił się Linde-Lou.

– Bo Abel jest taki wysoki. A na czapce lensmana połyskuje blaszany znaczek.

– Abel Gard… Lubisz go? – zapytał Linde-Lou, bo słyszał serdeczność w jej głosie.

– Nie w taki sposób, jak myślisz – uspokajała go. – Nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby się w nim zakochać.

Dłoń Linde-Lou zacisnęła się na jej ramieniu. Przez kilka sekund widziała w jego wzroku niemal bezgraniczną miłość, potem ostrożnie uniósł obie jej ręce i całował czule wszystkie palce po kolei; po każdym pocałunku Christę przenikał dreszcz.

Obejmij mnie, myślała. Przytul mnie mocno, tak żebym czuła twoje ciało, zrób tak, jak Ingeborg opowiadała, że mężczyźni robią. Daj mi odczuć, że mnie pożądasz, że pragniesz mnie!

On jednak cofnął się o krok, z wahaniem, niechętnie, a Christa nie była jeszcze na tyle dojrzała, żeby sama zarzucić mu ręce na szyję.

Bezradna zawróciła w stronę równiny. Ludzie na dole wciąż stali.

– Zobaczyli nas – powiedziała Christa. – Nasze sylwetki muszą być widoczne na tle nieba.

Mimo woli Linde-Lou się cofnął.

– Nie mów, że ja tu jestem! – zawołał.

– Nie bój się ludzi, Lou – powiedziała z uśmiechem i zaraz zdała sobie sprawę, że to imię do niego nie pasuje. On nazywa się Linde-Lou i nie należy tego zmieniać. Tylko to imię wyraża całą łagodność jego charakteru, jego ciepło i smutek.

Odwrócił się, ale wciąż stał pod drzewem tak, żeby ludzie na dole nie mogli go zobaczyć.

– Christa! Spójrz! – zawołał.

Pochyliła się nad krawędzią skalnego urwiska i patrzyła tam, gdzie Linde-Lou pokazywał. W dole pod sobą widzieli dwie postaci, jedną małą i jedną dużą. Co najmniej kilometr od drogi, pośród gęstego lasu.

– To oni! O Boże! Mały chłopiec, to musi być Joachim, on ma taki sam zielony sweterek.

– A mężczyzna nakłonił go do zdjęcia ubrania – powiedział Linde-Lou wstrząśnięty. – Chodź! Musimy biec na dół!

Biegał wzdłuż urwiska, żeby znaleźć jakąś drogę w dół. Christa jednak stała jak wryta. Nie zdążymy, myślała przerażona. Nim tam dobiegniemy, katastrofa już się dopełni. A tamci na drodze nie mają o niczym pojęcia. Nie zdołamy się do nich dostać. Krzyczeć też nie mogę, bo spłoszony zboczeniec zabije chłopca i ucieknie. A potem znowu będzie popełniał nowe przestępstwa.

Rozpaczliwie poszukiwała jakiejś możliwości zawiadomienia ludzi na drodze. Machała rękami, pokazywała miejsce w lesie, gdzie znajdował się chłopiec, ale to na nic, bo z dołu musiała wyglądać jak mucha na tle nieba.

Linde-Lou zatrzymał się.

– Dlaczego nie idziesz, Christo?

Wołał niecierpliwie, głosem drżącym z lęku.

– Żeby tam dojść, potrzeba co najmniej pół godziny! – krzyknęła zdyszana.

Christa widziała jedną jedyną możliwość uratowania Joachima.

Oddychała ciężko, niepewnie, jękliwie.

– Imre, bądź przy mnie! – krzyknęła i skoczyła.

Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, z ufnością w swoje niezwykłe zdolności rzuciła się w dół z przerażająco wysokiej skały.

Загрузка...