Na wzgórzu wysokim
Król stary zasiada
Tak stary i siwy
Że ledwie rozumem włada.
Po dojściu Russella Eigenblicka do władzy nadeszły najtrudniejsze lata, jakie pamiętali żyjący ludzie. Nie spodziewali się, że doczekają takich czasów. Gwałtowne burze śnieżne szalejące tego listopadowego dnia, kiedy pomimo jawnej opozycji został wybrany na prezydenta, nie straciły potem ani trochę na sile. Zima nie mogła wtedy trwać wiecznie, wszak lato musiało nadchodzić o zwykłej porze, jednak w pamięci większości ludzi utrwaliły się jedynie zimy: najdłuższe, najmroźniejsze, najostrzejsze zimy, jakie kiedykolwiek panowały, właściwie była to jakby jedna nieustająca zima.
Właśnie ona sprawiała, że wszystkie obostrzenia, które ze skruchą i żalem narzucał tyran, oraz wszelkie niewygody spowodowane z rozmysłem przez jego przeciwników dążących do przejęcia władzy, były jeszcze trudniejsze do zniesienia. W padającym miesiącami deszczu ze śniegiem i w zamarzającej mazi grzęzły wszystkie przedsięwzięcia. Przemieszczanie się ciężarówek i innych pojazdów oraz ruchy oddziałów wojska, ubranych w brązowe mundury, wydawały się upiornym i beznadziejnym działaniem. W pamięci ludzkiej na dobre wyrył się obraz stłoczonych tłumów i kolejek uchodźców, którzy osłaniali się przed zimnem kocami. Pociągi były unieruchomione, samoloty tkwiły na ziemi. Na nowo wytyczonych granicach grzęzły w mokrym śniegu rządki samochodów czekających na kontrolę. Z ich rur wydechowych wzbijały się w powietrze obłoki zimnego dymu. Niedobory wszystkich towarów, straszna walka o przetrwanie, trudności i niepewne jutro były bardziej dotkliwe z powodu niekończącego się zimna. A krew męczenników i buntowników zamarzała na brudnym śniegu, który pokrywał place miasta.
Stary dom w Edgewood nie potrafił walczyć z poniżeniem: antyczne rury kanalizacyjne zamarzały, całe piętro zostało zamknięte, a w nieużywanych pokojach gromadził się kurz. Ponure czarne piece na dobre przycupnęły przed marmurowymi kominkami. Jednak najgorsze ze wszystkiego były płachty folii, którymi po raz pierwszy w historii domu zasłonięto dziesiątki okien. Każdy dzień wydawał się przez to mglisty. Pewnej nocy Smoky usłyszał hałasy dobiegające ze zdziczałego ogrodu przy kuchni i wyszedłszy na zewnątrz, przestraszył światłem latarki zagłodzone stworzonko: długie, szare zwierzątko o czarnych oczach, śliniące się, ogłupiałe z zimna i głodu. Zabłąkany pies, stwierdziła rodzina, albo coś w tym rodzaju, ale tylko Smoky widział stworzenie i nie bardzo zgadzał się z tą opinią.
Na piecu w starym pokoju muzycznym stała miska z wodą, aby sufit nie popękał od zbyt suchego powietrza. W wielkiej drewnianej skrzyni, którą Smoky zbił z desek, spoczywały polana. Piec i skrzynia nadawały miłemu skądinąd pokojowi wygląd chaty w Klondike. Polana porąbał Rudy Flood, który upadł pewnego dnia w czasie tej pracy. Przewrócił się twarzą do przodu, nie wypuszczając z rąk piły łańcuchowej, i umarł, zanim dotknął ziemi, która zadrżała, kiedy jej dosięgnął (tak w każdym razie twierdził Robin, który był świadkiem tego zdarzenia i bardzo się zmienił od tamtego czasu). Ilekroć Sophie wstawała ze swojego miejsca przy stoliku, żeby dorzucić drewna do paszczy nienasyconego Molocha, odnosiła dziwne wrażenie, że wrzuca do ognia szczątki Rudy’ego, a nie zwykłe polana.
Praca zabijała mężczyzn. Nie tak bywało za jej młodości. Nie tylko Robin, ale również Sonny Noon i inni mężczyźni, którzy w dawnych czasach dobrobytu porzuciliby może farmy swoich rodziców, teraz zacinali się w sobie i sądzili, że gdyby wyrzekli się ziemi i pracy, to nic by im nie pozostało. Rudy był mimo wszystko wyjątkiem. Ludzie starszej generacji mieli inne doświadczenia. Żyli w czasach ogromnych możliwości, nagłych zmian na lepsze, nieograniczonej wolności i swobody. Młodsi inaczej patrzyli na życie, ich mottem było: „Wszystko się kończy i trzeba wykorzystać to, co jeszcze pozostało”. Było to widoczne na każdym kroku. Smoky uważał nawet, że opłaty za dzierżawę zostaną zredukowane albo zawieszone na czas nieokreślony. Dom był również dowodem na to, że wszystko schodzi na psy: sprawiał wrażenie, jakby jego dni dobiegały kresu.
Owijając się szczelniej grubym szalem, Sophie rzuciła okiem na kościstą dłoń i ramię wyrysowane z pęknięć na suficie, po czym wróciła do stawiania kart.
Zużyte, zniszczone i nie do zastąpienia. Czy to może być to? Spojrzała na karty, które przed chwilą rozłożyła. Nora Cloud zostawiła Sophie nie tylko karty, ale i przekonanie, że wszystkie ich układy wiążą się jakoś ze sobą, że w gruncie rzeczy karty opowiadają tylko jedną historię, chociaż można ją odczytać na wiele sposobów w zależności od różnych celów. Przez to wydaje się wyrywkowa. Sophie podjęła dzieło Cloud w miejscu, w którym tamta je przerwała, i doszła samodzielnie do dalszych wniosków. Jeśli karty opowiadają ciągle jedną historię, to przynajmniej jedno powtarzane bezustannie pytanie musiałoby się w końcu doczekać pełnej odpowiedzi, jakkolwiek długiej i skomplikowanej. Gdyby tylko potrafiła skoncentrować się wystarczająco i sformułować właściwe pytania z odpowiednimi warunkami i wariantami. Gdyby tylko nie rozpraszały jej mgliste odpowiedzi udzielane przez karty na drobne, nie postawione pytania: tak, dusznica bolesna Smoky’ego pogorszy się, Lily urodzi chłopca — to może poznałaby najważniejszą odpowiedź.
Pytanie, które powinna postawić, nie było dokładnie tym samym pytaniem, na które chciała znaleźć odpowiedź Hawksquill, chociaż nagłe pojawienie się tej kobiety i jej natręctwo zmobilizowały Sophie do tego, by spróbować je zadać. Hawksquill nie miała żadnego problemu z odczytaniem z kart wielkich wydarzeń, które ostatnio wstrząsnęły światem, ich przyczyn i własnej w nich roli. Potrafiła je wyłuskać z zagadkowych układów tak, jak chirurg potrafi znaleźć i usunąć guz. Sophie miała z tym trudności, ponieważ od czasu zaginięcia Lilac pytania i odpowiedzi w kartach wydawały się jednym i tym samym. Wszystkie odpowiedzi tworzyły jedynie kolejny ciąg pytań o najważniejsze pytanie; każde pytanie stanowiło tylko wariant wyszukanej odpowiedzi. Hawksquill miała większą wprawę i dzięki temu umiała przezwyciężyć podobne trudności. Każda Cyganka potrafiłaby wyjaśnić Sophie, jak zignorować tę trudność lub jej uniknąć. Ale może gdyby tak się stało, Sophie nie walczyłaby tak bardzo, przez wszystkie lata, wszystkie długie zimy, z nie postawionym pytaniem i nie byłaby teraz tak bliska stworzenia rodzaju słownika czy almanachu bądź przewodnika zawierającego wszystkie odpowiedzi na jej jedno pytanie (mówiąc szczerze, niemożliwe do zadania). Kończyli się, jeden po drugim, i przez nikogo nie byli zastępowani, umierali, chociaż nie mogli umrzeć, albo przynajmniej Sophie, właściwie nie wiadomo dlaczego, zawsze przypuszczała, że nie mogą. Czy może się tak stać? Czy to tylko myśl wywołana zimą, trudami i niedostatkiem?
Cloud powiedziała: mamy tylko złudzenie, że świat się starzeje i kończy tak jak ludzie. Świat istnieje zbyt długo, by człowiek w ciągu własnego życia mógł odczuwać jego przemijanie. Kiedy się starzejesz, dociera do ciebie prawda, że świat już jest stary, i to od dawien dawna.
No dobrze. Ale Sophie miała wrażenie, że to nie świat się starzeje, lecz jego mieszkańcy. Jeśli istnieje coś takiego jak świat, który zamieszkują, będący czymś odrębnym od nich, czego Sophie nie potrafiła sobie wyobrazić — ale jednak przypuśćmy, że jest taki świat, nieważne, młody czy stary — to Sophie wiedziała z całą pewnością, że jakkolwiek gęsto zaludnione mogły być te lądy w czasach doktora Bramble czy Paracelsusa, to teraz nie były już zaludnione w takim samym stopniu. Sophie sądziła, że w końcu (wkrótce) będzie można, jeśli nie nazwać, to przynajmniej policzyć te wszystkie lądy i że liczba całkowita nie okaże się zbyt wysoka: prawdopodobnie dwucyfrowa. Każdy bez wyjątku podkreślał w Architekturze, że są ich miliardy, przynajmniej po jednym w każdym dzwoneczku i ciernistym krzewie. Przypuszczali tak wszyscy, którzy w ogóle rozważali tę kwestię. Mogło to oznaczać, że ostatnio zostały one jeden po drugim zniszczone w jakiś sposób, tak jak duże polana, które Sophie wrzucała do ognia. Może zabił je żal, niepokój i wiek i zostały starte z powierzchni świata.
Albo zniszczyła je wojna. Ariel Hawksquill twierdziła z przekonaniem, że właśnie wojna spowodowała, iż świat lub Opowieść (jeśli była między tymi dwoma pojęciami jakaś różnica) stał się taki smutny, zagadkowy i pełen niewiadomych. Wojna ta, jak każda wojna, była niechciana, ale nieunikniona, wiązała się z olbrzymimi stratami, przynajmniej po ich stronie. Sophie nie potrafiła sobie wyobrazić, jakie straty oni sami mogli spowodować, ani jak… Wojna: czy zatem wszystkim, co z nich pozostało, był ostatni oddział skazany na stracenie, odważna grupa uwikłana w działania na tyłach i wybita niemal do nogi?
Nie! To było zbyt straszne: umieranie. Całkowite wymarcie. Sophie wiedziała, lepiej niż ktokolwiek, że oni nawet nie myśleli o niej z miłością, że nie obchodziła ich w ludzkim rozumieniu tego słowa ani ona, ani żadna istota podobna do niej. Porwali Lilac i chociaż nie mieli zamiaru skrzywdzić w ten sposób Sophie, to przecież wychowując dziewczynkę, nie kierowali się miłością, ale tylko wyrachowaniem. Sophie nie miała żadnego powodu, żeby ich kochać, ale sama myśl, że odejdą z tego świata całkowicie, była nie do zniesienia. Zupełnie jak myśl o zimie, która się nigdy nie skończy. A jednak sądziła, że wkrótce będzie mogła policzyć tych niewielu pozostałych.
Zgarnęła karty i rozłożyła je na kształt wachlarza. Potem wyciągnęła z niego karty atutowe, które miały reprezentować tych, których już znała, rozłożyła je z kartami niższego rzędu reprezentującymi ich domy, dzieci lub pośredników, tak żeby mogła snuć domysły na ich temat.
Jedna oznacza sen, cztery to cztery pory roku, trzy przepowiadają przyszłość, dwie — to Księżna i Książę. Jedna do przekazywania wiadomości, nie, dwie do przekazywania wiadomości: jedna, żeby pójść, druga, żeby wrócić… Polegało to na dobieraniu funkcji i uczeniu się, jakie funkcje przynależą jakim kartom i jak wiele kart jest potrzebnych. Jedna do przynoszenia darów, trzy do odnoszenia darów. Królowa Mieczy i Król Mieczy, i Rycerz Mieczy; Królowa Denarów i Król Denarów i 10 kart niższego rzędu jako ich dzieci.
Pięćdziesiąt dwie?
A może tylko dlatego, że w jej talii nie ma więcej kart? Pozostawały tylko Małe Atuty, wątek, który snuli.
Nagle rozległ się nad jej głową jakiś łoskot i Sophie skuliła się odruchowo. Brzmiało to tak, jakby ktoś rozsypał ciężkie, żelazne narzędzia na strychu. Smoky pracował w planetarium. Spojrzała na sufit. Pęknięcie wydawało się dłuższe, ale nie sądziła, żeby rzeczywiście tak było.
Trzy symbolizują pracę, dwie muzykę, jedna sny… Włożyła dłonie w rękawy. Mało, w każdym razie nie za wiele. Naprężona folia na oknie przypominała perkusję, w którą uderzał wiatr. Sophie zdawało się — ale nie była tego pewna — że znowu pada śnieg. Porzuciła swoje zajęcie (wciąż za mało wiedziała: w takie popołudnie nie wolno spekulować, jeśli wie się tak mało), zebrała karty i odłożyła je na miejsce.
Siedziała przez chwilę, wsłuchując się w uderzenia młotka dochodzące z góry, na początku nieco niepewne, potem coraz głośniejsze, wreszcie tak silne jak walenie w gong. W końcu jednak ucichły i wrócił nastrój popołudnia.
— Lato jest mitem — powiedziała pani MacReynolds, unosząc głowę znad poduszki. Jej bratanice i bratankowie, stojący wokół łóżka, popatrzyli na siebie z namysłem i powątpiewaniem.
— W zimie — ciągnęła umierająca kobieta — lato jest mitem, pogłoską, plotką, czymś nie do uwierzenia…
Podeszli bliżej, wpatrując się w jej delikatną twarz i drżące, sinawe powieki. Głowa tak lekko spoczywała na poduszce, że niemal błękitne włosy starej kobiety były w nienaruszonym stanie, ale niewątpliwie pani MacReynolds wydawała ostatnie tchnienie. Jej kontrakt wygasał i nie zostanie przedłużony.
— Nigdy — powiedziała i zamilkła, pogrążając się w niebycie, podczas gdy Auberon zastanawiał się, co dalej: nigdy nie zapomnijcie, nigdy nie traćcie wiary, nigdy nie mówcie o śmierci, nigdy, nigdy, nigdy…?
— Nigdy nie tęsknijcie — powiedziała — tylko czekajcie i bądźcie cierpliwi. Tęsknota jest zgubna. To nadejdzie. — Zaczęli popłakiwać, ale ukrywali to, ponieważ stara kobieta nie znosiła łez. — Bądźcie szczęśliwi — dodała jeszcze słabszym głosem.
— Bo wszystko… — Tak. Odchodzi z tego świata. Żegnaj, pani MacR. — Wszystko, dzieci, co nas uszczęśliwia, czyni nas mądrymi.
Ostatni rzut oka na rodzinę. Wymiana spojrzeń z Frankiem MacR., czarną owcą (nigdy tego nie zapomni, rozpocznie nowe życie). Głośniejsza muzyka. I umiera. Auberon zrobił podwójny odstęp i postawił trzy gwiazdki na stronie, po czym wyciągnął kartkę z maszyny.
— Okay — powiedział.
— Okay? — powtórzył Fred Savage. — Gotowe?
— Gotowe — potwierdził Auberon. Złożył razem około dwudziestu stron, ale szło mu to niezręcznie, ponieważ miał na rękach rękawiczki z obciętymi palcami, po czym włożył maszynopis do koperty. — No to jazda.
Fred zabrał kopertę, wsunął ją zgrabnie pod ramię i salutując żartobliwie, ruszył do drzwi pokoju.
— Mam czekać? — zapytał, trzymając rękę na klamce. — Jak będą czytać?
— A tam, nie zawracaj sobie głowy — powiedział Auberon. — Już za późno. I tak muszą to nakręcić.
— W porząsiu — odparł Fred. — Na razie, stary.
Auberon dołożył do ognia, zadowolony z siebie. Pani MacReynolds była ostatnią postacią z grona tych, które odziedziczył po twórcach serialu Inny świat. Młodo rozwiedziona przed trzydziestu laty aktorka, kurczowo trzymała się swojej roli pomimo alkoholizmu, powtórnego małżeństwa, nawrócenia religijnego, starości i choroby. Ale to już koniec. Kontrakt tracił ważność. Frankie też miał wyjechać w długą podróż. Wróci, bo jego kontrakt jeszcze przez wiele lat nie wygaśnie, a poza tym aktor był chłopakiem producenta, ale wróci zupełnie odmieniony.
Zostanie misjonarzem? Tak, w pewnym sensie. Może misjonarzem.
„Więcej powinno się dziać”, tak powiedziała pewnego dnia Sylvie do Freda — i wiele się zdarzyło, odkąd wizje Auberona zaczęły przenikać do serialu, który zastał. Z początku nie mógł w to uwierzyć, ale wydawało się oczywiste, że serial był nadmiernie rozdmuchany i pełen dłużyzn tylko z tego powodu, iż scenarzystom brakowało pomysłów. Auberon nie narzekał początkowo na brak inwencji, a poza tym musiał pozbyć się nudnych i nielubianych postaci, których namiętności i zazdrości nie potrafił pojąć. Wskaźnik umieralności był więc przez jakiś czas wysoki. Bezustannie rozlegał się pisk opon na mokrych drogach, przeraźliwy szczęk stali uderzającej o stal i wycie syren. Pewnej młodej kobiety, lesbijki i narkomanki ze zidiociałym dzieckiem, nie mógł się pozbyć, ponieważ nie pozwalał na to kontrakt. Wymyślił jej więc identyczną siostrę bliźniaczkę, zaginioną wiele lat temu, która miała zupełnie inny charakter, i tym sposobem pozbył się poprzedniej postaci. Dokonanie tego zabrało kilka tygodni.
Producenci wystraszyli się tempa, w jakim następowały wówczas kolejne punkty zwrotne akcji. Widzowie — utrzymywali — nie zniosą takiej rewolucji, przyzwyczaili się do nudy. Ale widownia zareagowała inaczej i chociaż była to już trochę inna widownia, to wcale nie mniej liczna i nawet bardziej przywiązana do serialu. A poza tym niewielu scenarzystów umiałoby pracować tak szybko jak Auberon, i to w dodatku za znacznie obniżone wynagrodzenie. Tak więc producenci, którzy po raz pierwszy w swej karierze mieli ograniczony budżet i byli o krok od bankructwa, zestawiali do późnej nocy aktywa i pasywa i dali w końcu Auberonowi wolną rękę.
Aktorzy wypowiadali więc zdania, które Fred Savage przynosił im codziennie ze Starej Farmy, i próbowali nieśmiało tchnąć trochę życia w pomysły Auberona. Starali się urealnić dziwne nadzieje, znaki nadchodzących wydarzeń i tajemnicze oczekiwania (spokojne, smutne, niecierpliwe bądź stanowcze), które zatruły postacie grane przez nich od wielu lat.
Aktorzy nie mogli obecnie tak przebierać w rolach jak dawniej, w czasach dobrobytu. Chętnych do zagrania każdej postaci wymyślonej przez Auberona były tłumy. Nie zniechęcały ich nawet honoraria, które by wyśmiali w Złotym Wieku dostatku. Byli wdzięczni, że mogą wcielać się w te dziwaczne postacie dążące do wielkiego rozstrzygnięcia, które nieuchronnie nadchodziło, ale nie doczekało się jeszcze ostatniej odsłony. Dzięki temu widzowie już od lat czekali w napięciu na dalszy ciąg serialu.
Auberon roześmiał się, patrząc na ogień i w myślach tworzył już kolejne perypetie i klęski, zwroty i przełomy. Co za forma! Dlaczego nikt nie posiadł wcześniej tego sekretu. Wystarczyła prosta intryga, zwykłe zadanie, które angażowało całkowicie wszystkie postacie i które miało wielkie, ale proste rozwiązanie. Rzecz jasna, do tego rozwiązania nigdy nie dojdzie. Moment ten będzie się ciągle zbliżać, podtrzymując nadzieję, uwydatniając gorycz rozczarowań, nadając kształt życiu i miłości swym nieubłaganym, powolnym nadciąganiem, ale nigdy, przenigdy nie nastąpi.
W dawnych, dobrych czasach, kiedy przeprowadzanie ankiet było tak rozpowszechnionym zajęciem jak obecnie rewidowanie domów, ankieterzy pytali telewidzów, dlaczego lubią znosić dziwaczne tortury mydlanych oper, co ich skłania do oglądania tych seriali. Najczęściej odpowiadali, że lubią mydlane opery, ponieważ przypominają życie.
Przypominają życie. Auberon uważał, że Inny świat, odkąd on sam pisał scenariusze, przypominał wiele rzeczy: prawdę, marzenia, dzieciństwo, w każdym razie jego własne, talię kart albo stary album ze zdjęciami, ale na pewno nie życie — nie jego życie. Kiedy największe nadzieje bohatera serialu zostały zniweczone albo kiedy spełnił on swoje zadanie czy dzięki poświęceniu zdołał uratować dzieci lub przyjaciół, mógł umrzeć albo przynajmniej odejść. Mógł zmienić się całkowicie i pojawić ponownie z nowym zadaniem do wypełnienia, z nowymi kłopotami, nowymi dziećmi. Oprócz postaci granych przez aktorów, którzy byli na wakacjach lub chorowali, żadna inna postać nie znikała całkowicie. Jeśli nie odgrywała już znaczącej roli, majaczyła gdzieś na obrzeżach głównego wątku z ostatnim skryptem w ręku.
To było jednak jak w życiu — jak w życiu Auberona.
Nie przypominało ono serialowej intrygi, ale fabułę, opowiadanie z momentem zwrotnym, który już nastąpił. Fabułą była Sylvie. Sylvie stanowiła ostro uwypukloną, nie zagadkową, ale pełną znaczeń i niewyczerpaną alegorię czy opowieść tkwiącą u podstaw jego życia. Czasem miał świadomość, że myśląc w ten sposób o Sylvie, odbiera jej cielesny kształt, który nadal miała. Ogarniał go wówczas nagły wstyd i przestrach, jak gdyby ktoś naopowiadał mu, lub on komuś, szokujących i zniesławiających kłamstw na jej temat. Ale zdarzało się to coraz rzadziej, w miarę jak historia, fabuła, udoskonalała się, przybierając nawet bardziej pogmatwany kształt, gdy stała się krótsza i możliwa do opowiedzenia. Zdominowała, wyjaśniała, krytykowała i definiowała jego życie nawet wtedy, gdy coraz mniej przypominała historię, która rzeczywiście się wydarzyła.
„Ogień nieodwzajemnionej miłości”. Tak określił kiedyś jego uczucia George Mouse. Auberon przypomniał to sobie teraz. Płonął ogniem nieodwzajemnionej miłości. W tym ogniu była ona. Czasem jaśniała żywym blaskiem, czasem przygasała. Ten ogień rozświetlał mu drogę, chociaż Auberon nie wiedział, którą ścieżką pragnie podążać.
Mieszkał w dawnym pokoju, pracował na farmie i jeden rok nie różnił się od drugiego. Jak człowiek przez długi czas sparaliżowany, zrezygnował z tego, co najlepsze na świecie, nie zawsze sobie uświadamiając, jak wiele traci. Tacy jak on i tak nie mogą zrobić z tego użytku. W jego życiu nic już się nie działo.
Cierpiał na dziwne dolegliwości. Tylko w najciemniejsze zimowe poranki mógł spać dłużej niż do świtu. W kształtach mebli i sprzętów w pokoju dostrzegał nieraz różne twarze. Nie był w stanie ich ignorować. Twarze bywały złe, mądre albo głupie, postacie kiwały na niego, dziwacznie wykoślawione albo kalekie, posiadały zdolność wyrażania uczuć, które go poruszały, chociaż one same wcale ich nie odczuwały. Wydawały się ożywione, chociaż nie żyły, co uważał za nieco wstrętne. Współczuł wbrew własnej woli abażurowi na suficie, dwóm pustym oczodołom lampy i żarówce, która tkwiła w głupiej, rozwartej, ceramicznej buzi. Zasłony w kwiatki stanowiły już tłum ludzi, zgromadzenie, a raczej dwa różne zgromadzenia: ludzi kwiatów i ludzi majaczących w tle, wyzierających zza kwiatów. Kiedy cały pokój był już gęsto zaludniony, aż do granic wytrzymałości, Auberon udał się do psychiatry. Lekarz orzekł, że cierpi na syndrom człowieka na Księżycu, który jest dość rozpowszechnioną dolegliwością. Auberon powinien częściej wychodzić z domu. Jednak leczenie, zawyrokował, potrwa wiele lat.
Wiele lat.
Częściej wychodzić. George, który był nieuleczalnym, a przy tym wybrednym podrywaczem, cieszącym się obecnie niemal takim powodzeniem jak za młodu, zapoznawał go z wieloma kobietami. W Barze Siódmego Świętego też nie brakowało ich towarzystwa. Ale dla niego te kobiety były jak widma. Od czasu do czasu dwie realne kobiety stapiały się w jedną osobę (jeśli potrafił przekonać je, by były jedną osobą) i dawały mu rozkosz, jeśli się dostatecznie skoncentrował. Rozkosz była nawet intensywna. Ale obrazy, które tworzył w wyobraźni i praca nad oporną, chociaż bardzo delikatną materią pamięci, dostarczały mu o wiele większej przyjemności. Nie musiało tak być. Szczerze w to wierzył. W momentach jasności umysłu zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że nie działoby się tak, gdyby on sam był innym człowiekiem. Ta niezdolność nie wynikała z tego, co mu się przytrafiło, ale z jego ułomnej natury.
Nie każdy — być może nikt oprócz niego — zostałby tak zdruzgotany tylko z tego powodu, że zraniła go Sylvie. Co to za starodawna choroba i właściwie już całkowicie wyrugowana ze współczesnego świata! Od czasu do czasu ogarniał go głęboki żal, że najwyraźniej ma być ostatnią jej ofiarą, i dlatego musi zostać wykluczony, ze względów ostrożności, z kręgu tych, którzy uczestniczyli w radosnym, nawet w czasach upadku, życiu Miasta. Żałował, że nie potrafi postąpić tak jak Sylvie, powiedzieć przeznaczeniu „mam cię gdzieś” i uciec. Na pewno był do tego zdolny, ale po prostu nie próbował. Wiedział o tym, ale nic nie mógł poradzić. Winna była jego ułomna natura. Żadnej pociechy nie stanowiło dla niego przekonanie, że być może jego ułomność, jego nieprzystosowanie do świata wynika z faktu, iż został wyłączony z Opowieści. Nie mógł już dłużej zaprzeczać, że istotnie jest jej częścią. Może sama Opowieść stanowiła jakąś skazę, może ułomność i Opowieść były jednym i tym samym. Bycie cząstką Opowieści mogło oznaczać, że jest się przypasowanym do swej roli i niezdatnym do niczego więcej. Zupełnie jakby człowiek miał zeza i z tego powodu postrzegał świat w inny sposób, podczas gdy dla pozostałych ludzi (i nawet często dla samego poszkodowanego) zniekształcenie widzenia wynika tylko z deformacji wzroku.
Wstał, zirytowany, że jego myśli powędrowały znowu tym utartym torem. Miał wiele pracy, to powinno wystarczyć i na ogół wystarczało, był za to wdzięczny. Robota, którą wykonywał, i psie pieniądze, jakie za nią dostawał, zdziwiłyby łagodnego i uprzejmego młodzieńca, któremu Auberon zaniósł swój pierwszy maszynopis (człowiek ten nie żył już z powodu przypadkowego przedawkowania). Życie było wtedy łatwe… Nalał sobie trochę whisky (dżin był zakazany, ale z tamtych czasów pozostał mu jeśli nie nałóg, to przynajmniej niewinna skłonność, ale nie poważne uzależnienie) i zabrał się do przeglądania poczty, którą Fred przyniósł z miasta. Fred, dawniej jego przewodnik, był teraz współpracownikiem i tak traktowali go pracodawcy Auberona. Dorabiał też jako parobek na farmie, a dla Auberona stanowił memento mori albo przynajmniej pewnego rodzaju przypomnienie. Nie potrafił już obyć się bez niego, w każdym razie tak sądził. Otworzył kopertę.
„Niech pan powie Frankiemu, że złamie matce SERCE, jeśli będzie się zachowywał w ten sposób. Czy on tego nie widzi, jak może być taki ZAŚLEPIONY? Dlaczego nie znajdzie sobie porządnej kobiety i się nie ustatkuje?”. Auberona ciągle od nowa zaskakiwał fakt, że widzowie serialu są w stanie we wszystko uwierzyć. W takich chwilach poczuwał się do winy. Czasem odnosił wrażenie, że rodzina MacReynoldsów jest prawdziwa, natomiast widzowie tacy jak ta pani, zostali wymyśleni. Blade zjawy złaknione takiej pełni życia, jaką stworzył Auberon. Wyrzucił list do kosza. Ustatkuje się, ha, znajdzie porządną kobietę. Nic z tego. Dużo wody upłynie w rzece, zanim Frankie się ustatkuje.
Na koniec zostawił sobie list z Edgewood, który szedł kilka tygodni: długi list od matki. Zabrał się do czytania z radością, jak wiewiórka do orzecha, mając nadzieję, że znajdzie w nim coś, co będzie mógł wykorzystać w następnych odcinkach.
„Pytałeś, co się stało z panem Cloud, którego poślubiła ciotka Cloud — pisała matka. — To bardzo smutna historia. Zdarzyło się to na długo przed moim urodzeniem. Mamade jeszcze co nieco pamięta. Nazywał się Harvey Cloud. Jego ojcem był Henry Cloud, miał ładną chatkę, tę, w której ostatnio mieszkali Juniperowie. Utrzymywał się chyba z patentów na swoje wynalazki, silniki chyba, czy jakieś rzeczy związane z astronomią. Nie wiem dokładnie. Stary John włożył w nie sporo pieniędzy. Jednym z tych wynalazków było stare planetarium na poddaszu, wiesz gdzie. To było dzieło Henry’ego. To znaczy nie wynalazł planetariów w ogóle, zostały wynalezione przez lorda Orrery[14] możesz w to wierzyć lub nie (wiem to od Smoky’ego). Ale Henry umarł, zanim prace zostały zakończone (to chyba pochłaniało mnóstwo pieniędzy) i mniej więcej w tym samym czasie Nora, cioteczna babka Cloud, wyszła za Harveya. Harvey również się tym zajmował. Nieodrodny syn. Widziałam kiedyś jego zdjęcie, które zrobił Auberon. W samej koszuli, ze sztywnym kołnierzykiem i w krawacie (chyba nawet do pracy tak się ubierał). Wyglądał bardzo groźnie i mądrze, stał koło silnika planetarium, jeszcze przed zainstalowaniem go. Mechanizm był ogromny i skomplikowany, zajmuje większość fotografii. Kiedy go wreszcie zainstalowali (a John umarł na długo przedtem), zdarzył się wypadek: biedny Harvey spadł z dachu domu i zabił się. Chyba wszyscy wtedy zapomnieli o planetarium albo nie chcieli o nim myśleć. Wiem, że Cloud nigdy o nim nie mówiła. Pamiętam, jak lubiłeś tam przesiadywać. Teraz natomiast, jak wiesz, Smoky siedzi na górze całymi dniami i próbuje się przekonać, czy kiedykolwiek będzie działało. Studiuje książki na temat maszyn i zegarów. Nie wiem, jak mu idzie.
Więc on po prostu tu mieszkał, to znaczy Harvey, mieszkał z Norą w jej pokoju. Chodził pracować na górę, do planetarium. A potem spadł. I to cała historia.
Sophie prosi, żebyś uważał na gardło, bo w marcu można złapać bronchit.
Lucy będzie miała chłopca.
Czy ta zima nie wlecze się okropnie?
Twoja kochająca matka”.
No tak. Istnieją smutne albo przynajmniej dziwne sprawy w życiu jego rodziny, o których nie miał pojęcia. Pamiętał, jak opowiadał Sylvie, że w jego domu nigdy nie wydarzyło się nic strasznego. Oczywiście, wtedy nie wiedział jeszcze o prawdziwej i fałszywej Lilac. A teraz okazuje się, że była jeszcze sprawa biednego Harveya Clouda, młodego męża, który spadł z dachu w chwili swego największego triumfu.
Mógłby to jakoś wykorzystać w swoich scenariuszach. Zaczynał myśleć, że nie było rzeczy, której nie potrafiłby spożytkować. Miał niezwykłe zdolności do tego, prawdziwy dar. Wszyscy tak mówili.
Ale tymczasem kolejna scena działa się w mieście. To był łatwy fragment, odpoczynek po innych, bardziej skomplikowanych scenach. Tutaj wszystko było proste: grabież, pościg, ucieczka, triumf i klęska. Słabi muszą zginąć, tylko silni przetrwają. Z długiego rzędu książek, które zastąpiły na półce kieszonkowe wydania George’a, wybrał jedno ze starych dzieł doktora. Kiedy został scenarzystą, poprosił o przysłanie książek z Edgewood i tak jak się spodziewał, okazały się bardzo przydatne. Teraz czytał o przygodach Szarego Wilka i sącząc whisky, zaczął szukać materiału, który można by podkraść.
Księżyc był srebrny, słońce złote albo przynajmniej pozłacane. Merkury był lustrzanym globem — pokrytym rtęcią, oczywiście. Smoky pamiętał, że w którymś rozdziale Architektury wiązano określone metale z określonymi planetami. Ale nie chodziło o konkretne planety, lecz te wydumane — magów i astrologów.
Planetarium, wykonane z mosiądzu, zaopatrzone w dębową skrzynkę, stanowiło jeden z wynalazków z przełomu wieków, które były oparte na racjonalnych i materialnych przesłankach. Był to solidnie zaprojektowany mechanizm — opatentowany wszechświat, zbudowany z prętów i kulek, z kółek zębatych i posrebrzanych, galwanizowanych sprężynek.
Dlaczego Smoky nie mógł pojąć, jak to działa?
Wpatrywał się uporczywie w mechanizm wychwytowy, który miał zamiar zdemontować. Jeśli zrobiłby to, nie poznawszy przedtem zasady jego działania, to prawdopodobnie nie umiałby złożyć go z powrotem. Na podłodze i na stolikach w korytarzu leżało już wiele takich zdemontowanych części, wyczyszczonych i owiniętych w przetłuszczone szmaty. Przeznaczenia tych elementów również nie zgłębił. Mechanizm wychwytowy był ostatni. Smoky pomyślał, nie po raz pierwszy, że w ogóle nie powinien był się do tego zabierać. Zerknął ponownie do Encyklopedii techniki na schemat urządzenia przypominającego to zakurzone i zardzewiałe, które miał przed sobą.
„E to koło wychwytowe, którego ząbki, podczas obrotu, dotykają wygiętego przesuwacza GFL w punkcie G. Aby przesuwacz nie odskoczył za daleko do tyłu, zabezpiecza go sworzeń H, a bardzo delikatna sprężynka K utrzymuje w stałej pozycji”. Boże, zimno tu. Bardzo delikatna sprężynka, czy to to? Dlaczego tutaj jest jakby trochę z tyłu? „Przesuwacz B porusza ramię FL, uwalniając koło wychwytowe, którego ząbki M…”. O Boże. Opis wykorzystał już połowę liter alfabetu. Smoky poczuł się bezradny, jakby zaplątany w sieć. Wziął szczypce i odłożył je z powrotem.
Pomysłowość projektantów była przerażająca. Smoky zrozumiał już podstawową zasadę działania mechanizmu zegarowego, na której opierały się te wszystkie wymysły. Wiedział, że mechanizm wychwytowy zabezpiecza siłę napędową po to, żeby cała energia nie została spożytkowana od razu, tylko wyładowywała się w tykaniu i poruszała wskazówki lub planety w równym tempie. Ruch ten trwał aż do całkowitego wyczerpania energii. Wtedy należało znowu nakręcić mechanizm. Wszystkie kolebniki, palety, sprężynki, bębenki stanowiły tylko zabezpieczenie regularnego ruchu. W przypadku planetarium w Edgewood najgorszą trudnością, która doprowadzała Smoky’ego do szału, było to, że nie mógł odkryć, co jest siłą napędową, co sprawia, że planety się poruszają. A ściślej mówiąc, odkrył już, gdzie mieści się mechanizm napędowy: w wielkiej, okrągłej, czarnej skrzyni o tak grubych ścianach jak staroświecki sejf. Obejrzał go nawet, ale nadal nie przychodziło mu do głowy, w jaki sposób może on cokolwiek wprawić w ruch, skoro wygląda tak, jakby sam wymagał uruchomienia.
Można było to rozgryzać bez końca. Smoky przykucnął i objął rękoma kolana. Miał teraz oczy na tym samym poziomie co płaszczyzna Układu Słonecznego, patrzył na Słońce z takiej pozycji jak człowiek na Saturnie. Bez końca. Na tę myśl ogarnęła go mieszanina żalu i czystej, głębokiej przyjemności, której nigdy przedtem nie odczuwał, a raczej odczuwał bardzo słabo, kiedy był chłopcem i uczył się łaciny. Odkąd zaczął dostrzegać bogactwo tego języka, zrozumiał, że nauka mogłaby wypełnić mu życie i wszystkie puste ścieżki jego nieokreślonej osobowości. Czuł się zarazem pokonany i pocieszony. Porzucił łacinę mniej więcej na półmetku nauki, nie zgłębiwszy do końca jej magicznych tajników. Ale teraz, będąc dorosłym, stanął przed innym zadaniem. I ono również przypominało naukę języka.
Śrubki, kulki, sprężynki były syntaksą, a nie obrazem. Planetarium nie stanowiło wiernego odzwierciedlenia Układu Słonecznego w sensie wizualnym ani przestrzennym. Gdyby tak było, ładna, niebiesko-zielona kula ziemska miałaby maleńkie rozmiary, a cała maszyneria musiałaby być przynajmniej dziesięć razy większa. Nie, zobrazowano tutaj, tak jak za pomocą składni w języku, relacje między elementami. Podczas gdy rozmiary były fikcyjne, wzajemne związki zostały oddane bardzo trafnie.
Upłynęło wiele czasu, zanim to wszystko odkrył, zanim przestał myśleć kategoriami matematyki i mechaniki. Ale teraz znał już słownictwo, a gramatyka stawała się coraz bardziej zrozumiała. Sądził, że kiedyś, pewnie nie tak szybko, będzie w stanie zrozumieć te wielkie zdania wykute w mosiądzu i szkle i że nie okażą się one tak płaskie i nudne, jak okazały się teksty Cezara i Cycerona. Miał nadzieję, że ujawnią coś wspaniałego, ponieważ wspaniały był alfabet, w którym je zakodowano, że dowie się czegoś, co koniecznie musi wiedzieć.
Rozległy się szybkie kroki na schodach prowadzących do planetarium i jego wnuk Bud wetknął rudą głowę w drzwi.
— Dziadziu — powiedział, rozglądając się po tajemniczym miejscu. — Babcia przygotowała ci kanapkę.
— Wspaniale — ucieszył się Smoky. — Wejdź do środka.
Bud wszedł powoli, niosąc kanapkę i kubek herbaty, nie odrywając wzroku od maszynerii, która była ciekawsza i wspanialsza niż jakikolwiek zestaw kolejek.
— Skończyłeś? — spytał.
— Nie — odrzekł Smoky, jedząc.
— Kiedy skończysz? — Bud dotknął jednej planety, po czym szybko cofnął dłoń, kiedy kula poruszyła się łagodnie.
— Och — powiedział Smoky — nie uda mi się to do końca świata.
Bud spojrzał na niego z obawą, po czym roześmiał się.
— Nie żartuj, dziadziu.
— Nie żartuję — wyjaśnił Smoky. — Nie wiem, co porusza mechanizm.
— To tutaj — stwierdził bez wahania Bud, wskazując palcem na czarną skrzynkę podobną do sejfu.
— O tak — Smoky podszedł do skrzynki z kubkiem w dłoni. — Ale co wprawia w ruch skrzynkę?
Nacisnął dźwignię, która odblokowała uszczelnione drzwi (nie przepuszczające kurzu, tylko po co?), i otworzył skrzynkę. Wewnątrz znajdowało się serce maszynerii Clouda: wyczyszczony i naoliwiony mechanizm, gotowy do działania, gdyby tylko mógł działać; niesamowite serce całego Edgewood, jak czasem myślał Smoky.
— Koło — zdziwił się Bud. — Wygięte koło, o rany.
— Przypuszczam — powiedział Smoky — że to prąd miał to wprawiać w ruch. Pod podłogą, jeśli podniesiesz tę klapę, znajdziesz duży, stary motor elektryczny. Tylko że…
— Co?
— Jest z tyłu. Jest z tyłu, i to nie przez przypadek.
Bud przyglądał się mechanizmom, głęboko myśląc.
— No tak — stwierdził. — Może to porusza to, to porusza to, a to porusza tamto.
— Dobra teoria — przyznał Smoky — tylko że w ten sposób zatoczyłeś pełne koło. Każda rzecz porusza inną rzecz. Nawzajem wprawiają się w ruch.
— No dobrze — powiedział Bud. — Ale gdyby poruszało się dostatecznie szybko i gdyby było gładkie…
Na pewno było szybkie, gładkie i ciężkie. Smoky dokładnie to przestudiował, jego umysł zmagał się z paradoksami. Jeśli to wprawia w ruch tamto, a wydaje się to oczywiste, i tamto porusza to, co jest całkiem logiczne, a to i tamto wprawiają w ruch to i to… Niemal to widział: system połączeń, zdanie czytane od końca i od początku jednocześnie, i nawet nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego uważał, że to niemożliwe. Chyba dlatego, że świat jest po prostu taki, jaki jest, a nie inny…
— A gdyby czasem zwolniło — odezwał się Bud — mógłbyś przychodzić na górę raz na jakiś czas i to popchnąć.
Smoky roześmiał się.
— Czy to nie mogłoby być twoje zadanie? — zapytał.
— Nie, twoje — odparł Bud.
Jedno popchnięcie, pomyślał Smoky, jedno nieustające popychanie — ale ktokolwiek miał to zrobić, na pewno tą osobą nie był Smoky. Nie miał niezbędnej siły. Musiałby jakimś sposobem sprawić, żeby wszechświat porzucił na chwilkę swoje niekończące się zadania, wyciągnął olbrzymi palec i dotknął nim tych kółek i trybów. A Smoky nie widział żadnego powodu, dla którego taka łaska miałaby spotkać jego albo Harveya Clouda czy nawet Edgewood.
— No cóż, wracajmy do pracy — powiedział. Delikatnie popchnął pokrytą ołowiem kulę Saturna, a ta poruszyła się, przesunęła o kilka stopni i wprawiła w ruch wszystkie pozostałe części, koła, tryby, pręty i planety.
— A może… — zastanawiała się Ariel Hawksquill. — A może wcale nie ma wojny.
— Co masz na myśli? — spytał cesarz Fryderyk Barbarossa, otrząsnąwszy się z chwilowego zdumienia.
— Myślę — wyjaśniła Hawksquill — że to, co uważamy za wojnę, może wcale nie być wojną. Może wcale nie ma żadnej wojny, może nigdy nie było.
— Nie pleć bzdur. Oczywiście, że trwa wojna. Wygrywamy.
Cesarz siedział w wysokim fotelu, opierając brodę na piersi, Hawksquill zaś przy ogromnym fortepianie, który zajmował prawie cały kąt pokoju. Kazała przestroić fortepian tak, aby mogła wygrywać na nim ćwierćtony. Lubiła grać stare, grzmiące hymny w sposób, który sama wymyśliła. Jej interpretacja była dziwna, przestrojony fortepian wydawał słodkie, ale niemelodyjne dźwięki. Napawało to tyrana smutkiem. Na dworze padał śnieg.
— Nie mówię, że nie masz wrogów — wyjaśniła Hawksquill. — Oczywiście, że masz. Mam na myśli inną długą wojnę: wielką wojnę. Może to, co jest teraz, to wcale nie wojna.
Chociaż ludzie z Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego zostali w końcu zdemaskowani (ich spięte, pozbawione wyrazu twarze i ciemne płaszcze widniały na zdjęciach we wszystkich gazetach), nie poddali się łatwo. Nie było to zresztą dla Hawksquill zaskoczeniem. Ich zasoby były ogromne. Każdy proces wywoływał wzajemne powództwo. Mieli najlepszych obrońców. Jednak ich rola była skończona (nie chcieli słuchać, kiedy Hawksquill ostrzegała ich, że taki może być finał). Ich walka bez wątpienia odwlekała nieco koniec. W krytycznych momentach udawało im się zgromadzić pieniądze, co powodowało dziwaczne, chwilowe zwroty w procesie, ale jednak nie dawało członkom klubu dostatecznie dużo czasu na odrobienie strat. „Petty, Smilodon i Ruth”, po zgarnięciu ogromnych wynagrodzeń, zrezygnowali z obrony w tajemniczych okolicznościach i w atmosferze wzajemnego obwiniania się. Wkrótce potem ujrzały światło dzienne liczne dokumenty, których pochodzenie wydawało się na tyle oczywiste, że nie można było się ich wyprzeć. Ludzie, niegdyś wszechmocni i działający z zimną krwią, pojawiali się w telewizji, ocierając z oczu łzy zawodu i rozpaczy. Podwładni prokuratora, w jednakowych ubraniach i rękawiczkach, prowadzili ich na procesy. Zakończenie tej historii nie było powszechnie znane. Tej samej zimy, kiedy wyszły na jaw najbardziej szokujące rewelacje, ostro ograniczono działalność środków masowego przekazu, które przez blisko siedemdziesiąt pięć wspaniałych lat oświecały naród. Uczynił to sam Russell Eigenblick, aby nie dopuścić do przejęcia mediów przez opozycję. Uczynili to również jego wrogowie, aby uniemożliwić tyranowi zdobycie całkowitej kontroli nad sytuacją.
Wojna — wojna Ludu przeciwko Bestii, która przejęła władzę i podeptała demokratyczne instytucje i wojna cesarza-prezydenta przeciwko wielkim kapitałom prowadzona w imieniu Ludu — była najprawdziwszą wojną. Przelana w niej krew była prawdziwa, rany zadane społeczeństwu — głębokie.
— Jeśli ci — powiedziała Hawksquill — o których myślimy, że wypowiedzieli wojnę ludziom, pojawili się w nowym świecie, po raz pierwszy mniej więcej w tym samym czasie co Europejczycy, to znaczy wówczas, gdy zaczynano przepowiadać nadejście twego poprzedniego imperium; jeśli przybyli tu z tych samych powodów: w poszukiwaniu wolności, przestrzeni i swobody rozwoju, to musieli się w końcu rozczarować tak samo, jak rozczarowali się ludzie…
— Tak — przyznał Barbarossa.
— Dziewicze lasy, które służyły im za kryjówkę, zostały po części wycięte; na brzegach rzek i jezior pobudowano miasta; w górach kopalnie, a ludzie nie darzyli już szacunkiem leśnych elfów i krasnoludków, tak jak czynili to dawni Europejczycy.
— Tak.
— I jeśli istotnie są tak dalekowzroczni, jak nam się zdaje, to musieli przewidzieć skutki, musieli je znać już dawno temu. — Tak.
— Zanim jeszcze zaczęło się osadnictwo. Musieli o tym wiedzieć już w czasach twojego pierwszego królestwa. A ponieważ potrafili to przewidzieć, przygotowali się na tę ewentualność. Ubłagali tego, który rządzi czasem, by zesłał na ciebie długi sen. Naszykowali broń. Czekali…
— Tak, tak — wtrącił Barbarossa. — I po latach cierpliwego czekania wreszcie uderzyli, chociaż są bardzo osłabieni liczebnie. Opuścili swoje fortece i ruszyli do boju. Obrabowany smok otrząsa się i budzi! — Wstał gwałtownie z fotela, a wydruki komputerowe, strategie, plany i cyfry zsunęły się z jego kolan na podłogę.
— A interes, który z tobą ubili — kontynuowała Hawksquill — pomógł im w tym przedsięwzięciu. Odwróciłeś uwagę narodu, skłóciłeś ludzi podobnie jak w dawnym cesarstwie. Wiedzieli, że dobrze się wywiążesz z tego zadania. Kiedy odrosną znowu gęste lasy, kiedy odrodzą się moczary, a ruch samochodowy zupełnie ustanie, kiedy wynagrodzą sobie straty, które ponieśli, oddadzą ci to, co pozostanie jako twoje cesarstwo.
— Na zawsze — powiedział Eigenblick przejęty. — Taka była obietnica.
— To dobrze — stwierdziła Hawksquill, zamyślona. — To dobrze.
Nacisnęła klawisze. Spod jej upierścienionych palców wydobyła się melodia przypominająca Jeruzalem.
— Tylko, że to wszystko nieprawda — dodała.
— Co?
— To wszystko nieprawda. Fałsz, kłamstwo, nie ma sprawy.
— Co…?
— To jest nie dość dziwaczne, po pierwsze. — Wydobyła brzękliwy ton, skrzywiła się i spróbowała zagrać inaczej. — Nie. Myślę, że dzieje się coś zupełnie innego, że następuje jakaś generalna zmiana kierunku, na którą nie ma wpływu nikt… — Pomyślała o nieboskłonie Terminusa, o zodiaku skierowanym w przeciwną stronę. Wtedy winą za to obarczała cesarza, stojącego teraz przed nią. Co za głupota! A jednak… — Coś — dodała — co przypomina jednoczesne tasowanie dwóch talii kart.
— Jeśli mowa o kartach… — wtrącił.
— Albo jednej zdekompletowanej talii — powiedziała, nie zwracając na niego uwagi. — Bardzo małe dzieci, kiedy chcą potasować karty, mieszają je i niektóre odwracają spodem do góry. I wtedy wszystko jest pomieszane, figury znajdują się raz na dole, raz na górze.
— Chcę mieć te karty — powiedział.
— Ja ich nie mam.
— Wiesz, gdzie są.
— Tak. I gdybyś miał je dostać, dostałbyś je.
— Potrzebuję ich rady! I to zaraz!
— Ci, którzy mają te karty — wyjaśniła Hawksquill — wszystko już odpowiednio zaplanowali: twoje zwycięstwo, obecne i przyszłe, przygotowali to o wiele lepiej, niż sam byś to zrobił. Na długo zanim się pojawiłeś, stanowili piątą kolumnę tej armii. — Nacisnęła klawisz, fortepian wydał dźwięk słodkocierpki jak smak lemoniady. — Ciekawe — dodała — czy tego żałują, czy nie czują się podle, jak zdrajcy własnego gatunku? Czy w ogóle kiedykolwiek zdawali sobie sprawę, że stają po przeciwnej stronie barykady niż ludzie?
— Nie rozumiem, dlaczego twierdzisz, że nie ma wojny — powiedział Barbarossa — skoro potem mówisz takie rzeczy.
— To nie wojna — oznajmiła Hawksquill — ale coś podobnego do wojny. Coś, co przypomina burzę. Być może nadciągający front atmosferyczny, który na ciepły świat przynosi zimno, zamienia błękit w szarość, a wiosnę w zimę. Albo zderzenie, mysterium coniunctionis, ale czego z czym? Albo — powiedziała, uderzona nagle pewną myślą — coś, co przypomina dwie furgonetki, które spotykają się przy bramie wjazdowej, przybywają z dwóch różnych odległych punktów i zdążają do dwóch różnych odległych miejsc. Przepychają się przez bramę obie naraz, a po przeciwnej stronie znowu zdążają do odrębnych celów swego przeznaczenia, tylko że być może kilku pasażerów zamieniło się miejscami, została skradziona torba albo dwie, może wymieniono pocałunek…
— O czym ty mówisz? — spytał Barbarossa.
Odwróciła się na stołku i spojrzała na niego.
— Pytanie brzmi, co to za królestwo, do którego wkroczyłeś?
— Moje własne.
— Tak… Chińczycy wierzą, że głęboko we wnętrzu każdego człowieka znajduje się ogród nieśmiertelnych, nie większy niż czubek kciuka, szare aleje, gdzie wszyscy jesteśmy na wieki królami.
— Uważaj — powiedział w przypływie wściekłości.
— Wiem. — Uśmiechnęła się. — To byłaby okrutna hańba, gdybyś skończył nie jako władca Republiki, której mieszkańcy zapałali do ciebie uczuciem, ale całkiem innego miejsca.
— Bzdury.
— Bardzo małego miejsca.
— Chcę mieć te karty.
— Nie możesz. Nie dam ci ich, nie są moje.
— Zdobędziesz je dla mnie.
— Nie.
— Co byś powiedziała, gdybym wydusił z ciebie ten sekret? Mam władzę, dobrze wiesz, że mam władzę.
— Grozisz mi?
— Mógłbym kazać… mógłbym kazać cię zabić. Potajemnie. Nikt by się nie dowiedział.
— Nic z tego — odparła ze spokojem Hawksquill. — Nie możesz kazać mnie zabić. Nie mnie.
Tyran roześmiał się, jego oczy zapałały ponurym ogniem.
— Myślisz, że bym nie mógł? Ho, ho, naprawdę?
— Wiem, że nie możesz — oznajmiła Hawksquill. — Nigdy nie domyśliłbyś się, z jakiego powodu. Ukryłam swoją duszę.
— Co?
— Ukryłam swoją duszę. To stara sztuczka, którą zna każda wioskowa czarownica. I jest na tyle roztropna, że ją stosuje: nigdy nie wiadomo, kiedy ci, którym służysz, zwrócą się przeciwko tobie.
— Ukryłaś? Gdzie? Jak?
— Ukryłam. Gdzieś. Oczywiście, nie powiem gdzie ani w czym. Ale sam rozumiesz, że dopóki tego nie wiesz, nie jesteś w stanie mnie zabić.
— Tortury. — Jego oczy zwęziły się. — Mogę cię torturować.
— O tak. — Hawksquill wstała ze stołka. Dość tego. — Tortury mogłyby się okazać skuteczne. Dobranoc na razie. Mam dużo pracy.
Odwróciła się przy drzwiach i zobaczyła, że nadal stoi jak wykuty z kamienia w swej groźnej pozie, wpatrując się w nią, ale nie widząc jej. Czy usłyszał, czy zrozumiał cokolwiek z tego, co próbowała mu powiedzieć? Owładnęła nią ta dziwna, niepokojąca myśl i przez chwilę patrzyła tylko na niego, podobnie jak on na nią. Wyglądało to tak, jakby oboje próbowali sobie przypomnieć, gdzie się przedtem spotkali i czy w ogóle już się kiedyś spotkali.
— Dobranoc, Wasza Wysokość — powiedziała w końcu Hawksquill z nagłą trwogą i wyszła.
Tego samego wieczora, ale nieco później, nadawano w stolicy kolejny odcinek Innego świata, ten, w którym umierała pani MacReynolds. Czas emisji serialu był różny w różnych miejscach. W niektórych rejonach nie był to już serial popołudniowy, często oglądano go dopiero po północy. Ale docierał wszędzie. Transmitowano go albo nadawano w telewizji kablowej, a tam, gdzie było to niemożliwe — ponieważ transmisje zostały zabronione, a kable przecięte — przemycano go do lokalnych stacji, kopiowano, przekazywano kasety, jak kraj długi i szeroki, do nielegalnych stacji. Z drżeniem serca dostarczano cenne taśmy do odległych, zasypanych śniegiem miasteczek. Przechodzień, który przemierzałby wieczorem jedyną ulicę takiego miasteczka, mógłby dostrzec błękitnawy poblask w każdym salonie. Idąc od domu do domu, w jednym zobaczyłby scenę, w której panią MacReynolds niosą do łóżka, w następnym — zgromadzone wokół niej dzieci, a z następnego dobiegłyby jego uszu oderwane fragmenty rozmów. W ostatnim domu, stojącym na skraju miasta, za którym zaczyna się już cicha preria, obejrzałby śmierć pani MacReynolds.
Cesarz-prezydent również oglądał w stolicy serial, jego bystre, ale ciepłe, brązowe oczy były zasnute mgłą. Nigdy nie tęsknijcie, tęsknota jest zgubna. Spowijał go obłok żalu nad samym sobą. Obłok ten przybrał konkretny kształt (jak wszystkie obłoki): kształt twarzy Ariel Hawksquill, twarzy pełnej rezerwy, rozbawionej i nieugiętej.
Dlaczego ja? — pomyślał, podnosząc ręce w taki sposób, jakby chciał pokazać komuś swoje kajdany. Co on zrobił, że akurat z nim ubito taki straszny interes? Był pełen dobrych chęci i ciężko pracował, napisał parę ostrych listów do papieża, żenił się z własnymi dziećmi. I jeszcze kilka drobiazgów. Dlaczego nie wybrali jego wnuka? Ten był przynajmniej prawdziwym wodzem. Dlaczego nie opowiadano o nim takiej samej legendy? Czyż nie mówiono, że nie umarł, tylko śpi i obudzi się, żeby stanąć na czele swojego ludu?
Ale to była tylko legenda. A on tymczasem jest tutaj, to on ma znosić to wszystko, chociaż wydaje się to niemożliwe do zniesienia. Król w baśniowym królestwie: przekleństwo Artura. Czy to może być prawda? Królestwo nie większe niż czubeczek kciuka. Czy jego ziemskie królestwo jest nietrwałe jak wiatr, który dmie między jednym a drugim snem?
Nie! Wyprostował się. Jeśli dotąd nie było wojny, albo była tylko pozorowana, to teraz dopiero zacznie się prawdziwy bój. Będzie walczył. Wymusi na nich dotrzymanie każdej obietnicy, jaką mu złożyli dawno temu. Spał przez osiemset lat, staczając bitwy z własnymi snami, oblegając własne sny, podbijając wyśnioną Ziemię Świętą, nosząc wyśnione korony. Przez osiemset lat tęsknił rozpaczliwie za realnym światem, którego istnienie wyczuwał, ale którego nie mógł dojrzeć, ponieważ przysłaniały go królestwa jego snów. Być może Hawksquill ma rację, może wcale nie zamierzali oddać mu we władanie żadnego królestwa. Mogła być z nimi w zmowie od samego początku, żeby pozbawić go władzy. (O tak, teraz było to dla niego zupełnie jasne). Omal nie roześmiał się na myśl, że kiedyś jej ufał, a nawet na niej polegał. Koniec z tym. Będzie walczył. Wydobędzie od niej te karty, obojętnie jakich sposobów musiałby w tym celu użyć, o tak, zrobi to, choćby nawet skierowała przeciwko niemu swe straszliwe moce.
Chociaż jest samotny, chociaż wydaje się to beznadziejne, będzie walczył, będzie walczył o ten nowo odkryty ląd: wielki, ciemny i zasypany śniegiem.
— Musicie mieć nadzieję — powiedziała pani MacReynolds tuż przed śmiercią — i cierpliwość.
Samotny przechodzień (uchodźca? komiwojażer? donosiciel?) minął ostatni dom na obrzeżu miasteczka i wyszedł na pustą autostradę. W domach, które za sobą zostawił, gasły jeden po drugim niebieskawe ekrany telewizorów. Zaczynał się serwis informacyjny, tylko że nie było już żadnych wiadomości. Widzowie poszli spać. Noc była długa. Śnili o życiu innych ludzi, życiu wypełniającym ich własne życie, o rodzinie mieszkającej gdzie indziej i o domu, który mógł sprawić, że pogrążona w ciemnościach ziemia wydawała się znowu przyjaznym miejscem.
W stolicy nadal sypał śnieg: rozświetlał mrok, przysypywał odległe pomniki widoczne z monumentalnych okien rezydencji, tworzył zaspy u stóp kamiennych bohaterów, blokował wejścia do podziemnych garaży. Unieruchomiony samochód zawodził rytmicznie gdzieś w oddali, próbując wydostać się z zaspy śnieżnej.
Barbarossa płakał.
— Co masz na myśli, mówiąc, że to prawie koniec? — spytał Smoky.
— Właśnie to: że to już prawie koniec — powiedziała Alice. — Jeszcze nie całkiem koniec, ale już prawie.
Wcześnie poszli do łóżka, co zdarzało im się ostatnio dość często, ponieważ wielkie łoże z kilkoma kołdrami i watowanym przykryciem na nogi było jedynym miejscem, gdzie nie odczuwało się zimna. Smoky miał na głowie szlafmycę: z przeciągami nie ma żartów, a i tak nikt nie widział, jak głupio wygląda. Rozmawiali. W ciągu tych długich nocy rozwikłali wiele starych i trudnych problemów albo przynajmniej doszli do wniosku, że są one nie do rozwiązania, co dla Smoky’ego stanowiło niemal jedno i to samo.
— Jak możesz tak mówić? — pytał Smoky, przewracając się na drugi bok, twarzą do Alice, i unosząc przy tym, jak na dużej fali, dwa koty przycupnięte w nogach łóżka.
— Dobry Boże — powiedziała — to przecież już dość długo trwa, prawda?
Spojrzał na nią: blada twarz i niemal białe włosy zlewały się w ciemności z jasną poduszką. Skąd jej się brały te niedopowiedzenia, te uwagi wypowiadane z takim żelaznym poczuciem konsekwencji i logiki, które nic albo prawie nic nie znaczyły? Za każdym razem niezmiennie go to zdumiewało.
— Nie o to mi chodziło. Chciałem spytać, skąd wiesz, że to prawie koniec? Cokolwiek to jest.
— Nie jestem pewna — odparła po długiej chwili milczenia. — Prócz tego, że to na pewno dzieje się ze mną, przynajmniej częściowo. Czuję, jakbym się kończyła w pewien sposób i…
— Nie mów tak — przerwał. — Nawet nie żartuj na ten temat.
— Nie — powiedziała. — Nie mówię o umieraniu. Myślałeś, że o to mi chodzi?
Tak właśnie myślał. Pojął teraz, że zupełnie nic nie rozumie, i znowu odwrócił się do niej plecami.
— Do diabła — powiedział — to nigdy nie miało nic wspólnego ze mną.
— Ojej. — Przysunęła się bliżej i otoczyła go ramionami. — Oj, Smoky, nie bądź taki. — Podgięła kolana tak, że przylegały ściśle do jego kolan. Wspólnie tworzyli kształt podobny do podwójnego „s”.
— Jaki?
Po długiej chwili milczenia powiedziała w końcu:
— To Opowieść, to wszystko. A opowieści mają początek, rozwinięcie i zakończenie. Nie wiem, kiedy się zaczęła, ale znam jej treść…
— Co było treścią?
— Ty! Co było? No przecież ty!
Przyciągnął ją bliżej do siebie.
— A koniec?
— Właśnie o tym mówię. O końcu.
Zanim zdążyła go pochłonąć tajemnicza groza jej słów; powiedział szybko:
— Nie, nie, nie. Nic nie ma takiego końca, Alice. I nie ma również początku. W życiu wszystko jest rozwinięciem. Jak w serialu Auberona. Jak w historii. Jedna rzecz następuje po drugiej, to wszystko.
— Opowieści mają zakończenia.
— To ty tak twierdzisz, ale…
— I ten dom — dokończyła.
— Co znowu z domem?
— Czy nie może kiedyś zakończyć żywota? Wygląda na to, że niedługo się tak stanie. Gdyby…
— Nie. Po prostu jest coraz starszy.
— Gdyby się rozpadł…
Pomyślał o popękanych ścianach domu, o pustych pokojach, o wodzie sączącej się w piwnicy. Niemalowana boazeria była wypaczona, sufit zbutwiały, mogły się zalęgnąć termity.
— To nie jest wina domu — stwierdził.
— Nie, oczywiście, że nie.
— Powinien mieć elektryczność. Tak został zaprojektowany. Powinien mieć sprawne pompy, gorącą wodę w rurach, gorącą wodę w kaloryferach, światło, wentylację. Wszystko zamarza i pęka, bo nie ma ogrzewania, nie ma prądu.
— Wiem.
— Ale to nie jest wina domu. I nie nasza wina. Wszystko zeszło na psy. Russell Eigenblick. Jak można to naprawić, skoro trwa wojna? Jego polityka wewnętrzna. To szaleństwo. I dlatego wszystkiego brakuje, nie ma prądu i w ogóle…
— A kto, twoim zdaniem, ponosi winę za to, że rządzi Russell Eigenblick? — spytała.
Przez chwilę, ale tylko przez chwilę, Smoky przestał się bronić i poczuł, że Opowieść pochłania i jego, i całą rodzinę. Pochłania wszystko wokół nich.
— Daj spokój — powiedział, jakby wypowiadał zaklęcie, które miało odpędzić to wrażenie. Jednak ono trwało. Opowieść. Przypominało to bardziej jakiś potworny żart. Po nie wiadomo ilu latach przygotowań, powodując rozlew krwi, niezgodę i ogromne cierpienia, tyran doszedł do władzy tylko po to, żeby pozbawić jeden stary dom tego, co było niezbędne do jego przetrwania. Tylko po to, żeby wywołać albo przyspieszyć zakończenie jakiejś pogmatwanej historii, które dziwnym trafem zbiegło się z rozpadem domu. A on odziedziczył ten dom — zwabiony tu początkowo przez miłość tylko po to, by móc go odziedziczyć — żeby sprawować pieczę nad jego rozkładem. I łatwo mógł sobie wyobrazić, że na skutek pewnej własnej niezręczności czy niedopasowania do sytuacji, istotnie nadawał się do tego zadania. Ciągle walczył z rozkładem, ciągle miał w swych rękach jakieś narzędzia, ale i tak nie przynosiło to żadnego pożytku. A z kolei upadek domu miał spowodować…
— Więc co z nami będzie? — spytał. — Jeśli nie będziemy mogli tu dłużej mieszkać?
Nie odpowiedziała, poszukała tylko w ciemności jego dłoni i ujęła ją.
Rozproszenie. Poznał to po dotyku jej ręki.
Nie! Może inni mogli sobie coś takiego wyobrazić (ale jak, skoro ten dom należał zawsze bardziej do nich niż do niego?), może Alice potrafiła albo Sophie, albo dziewczęta. Może umiały sobie wyobrazić jakieś niewyobrażalne miejsce przeznaczenia, jakiś odległy zakątek… On nie potrafił. Pamiętał pewną zimową noc dawno temu i obietnicę. Noc, kiedy on i Alice po raz pierwszy ze sobą spali. Zrzucili ubrania i leżeli w łóżku, tworząc podwójne „s”. Zrozumiał wtedy, że po to, aby pójść za nią i nie zostać w tyle, będzie musiał odnaleźć w swym wnętrzu dziecięcą wiarę, której właściwie nigdy nie miał albo miał, przez długi czas nie wiedząc nawet o tym. I okazało się, że teraz jest tak samo niegotowy pójść za Alice jak dawniej.
— Odejdziesz? — zapytał.
— Chyba tak.
— Kiedy?
— Gdy dowiem się, dokąd mam pójść. Kiedykolwiek to będzie. — Przytuliła się do niego jeszcze mocniej, jakby przepraszająco. Zapadła cisza i czuł tylko jej delikatny oddech na szyi. — Może dopiero za jakiś czas. — Potarła policzkiem jego ramię. — I może nie odejdę, to znaczy może nie całkiem odejdę, może nigdy.
Ale wiedział, że mówi tak tylko po to, by go pocieszyć. W końcu przez cały czas był zaledwie drugoplanową postacią. Zawsze się spodziewał, że zostanie w tyle. Jednak przeznaczenie tak długo pozostawało w zawieszeniu, nie przysparzając mu smutku, że przestał się nim przejmować (chociaż nigdy całkiem o nim nie zapomniał). Czasem nawet pozwalał sobie myśleć, że dzięki własnej dobroci i przychylnemu nastawieniu oddalił je. Ale to nie była prawda. Bo oto pojawiło się i Alice właśnie mu oznajmiła, najłagodniej jak umiała, że nie ma co do tego wątpliwości.
— Dobrze, dobrze — powiedział. — Dobrze.
To było w ich małżeństwie słowo klucz, które oznaczało: „Nie rozumiem, ale znalazłem się u kresu wytrzymałości, próbując zrozumieć. Ufam ci, wierzę, że jest tak, jak mówisz. Porozmawiajmy o czymś innym”. Ale tym razem mówiąc „dobrze”, Smoky miał na myśli inną treść. Ponieważ właśnie w tej chwili pojął, że musi istnieć jakiś sposób, nieprawdopodobny, ale jedyny, żeby z tym walczyć. I odkryje, co to za sposób.
Ten przeklęty dom należy teraz do niego i musi utrzymać go przy życiu, to wszystko. Bo jeśli dom będzie żył, wówczas Opowieść nie dobiegnie końca. Nikt nie będzie zmuszony odchodzić, może nikt nie będzie mógł odejść (nie był tego pewny), jeśli dom przetrwa, jeśli znajdzie się sposób, żeby powstrzymać jego rozpad. Sama siła nie wystarczy, w każdym razie nie jego siła. Potrzebny będzie spryt. Musi wpaść na jakiś doskonały pomysł. (Czyżby nie czuł, że już się rodzi w jego umyśle? A może to tylko zwodnicza nadzieja?). Będzie to wymagało odwagi, ogromnych starań i wytrwałości. Ale to był jedyny sposób.
Czując nagły przypływ energii, poruszył się gwałtownie na łóżku, aż szlafmyca podskoczyła.
— Dobrze, Alice, dobrze — powtórzył.
Pocałował ją namiętnie, potem jeszcze raz, mocno. Roześmiała się, oplotła go ramionami — nie wiedząc (tak sądził), że właśnie postanowił zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby podkopać jej wiarę — i odwzajemniła pocałunek.
Jak to możliwe, dziwiła się Daily Alice, podczas pocałunku, że pomimo iż w najciemniejszą noc roku naopowiadała takich rzeczy mężowi, którego kochała, to nie odczuwała wcale smutku, lecz zadowolenie, i przepełniało ją radosne oczekiwanie? Koniec. Zakończenie Opowieści oznaczało dla niej, że wreszcie i już na zawsze wszystkie jej fragmenty będą znane, że nareszcie stanie się pełna i jednolita. Oczywiście, Smoky nie pozostanie na uboczu, za bardzo został wciągnięty w jej tryby. Jak dobrze, że Opowieść wreszcie się zakończy, jak jakieś ogromne dzieło znane tylko wyrywkowo, tworzone w nadziei, że ostatni gwóźdź, ostatni szew, ostatnia sprężynka sprawi, iż całość nabierze sensu. Co za ulga! Opowieść jeszcze się nie skończyła, ale tej zimy Alice mogła uwierzyć, że kiedyś to nastąpi. Koniec był bliski.
— A może — powiedziała do Smoky’ego, który osłabł na moment w swym zapale — może to początek.
Smoky jęknął, potrząsając głową. Alice roześmiała się i mocno do niego przywarła.
Kiedy z łóżka przestały dobiegać odgłosy rozmowy, dziewczynka, która od pewnego czasu podsłuchiwała ich i obserwowała unoszące się kołdry, teraz odwróciła się i odeszła. Weszła tutaj po cichutku przez drzwi otwarte po to, żeby koty mogły swobodnie wchodzić i wychodzić.
Miała bose stopy. Stała w cieniu z uśmiechem na ustach, patrząc i słuchając. Smoky i Alice nie widzieli jej, ponieważ widok zasłaniała im góra pościeli, a znudzone koty wprawdzie otworzyły oczy, kiedy weszła, ale po chwili znowu zaczęły zapadać w drzemkę, zerkając na nią spod przymkniętych powiek. Zatrzymała się teraz na moment przy drzwiach, ponieważ z łóżka dochodziły znowu jakieś odgłosy, ale nic nie mogła z tego zrozumieć. Słyszała tylko ciche dźwięki, a nie słowa, więc wyśliznęła się na korytarz.
Było ciemno, jedynie słaba śnieżna poświata wpadała przez okna na końcu korytarza. Powoli, jak ślepiec, postąpiła cichutko kilka kroków, wyciągając przed siebie ręce. Przystawała przy kolejnych zamkniętych drzwiach, które mijała, ale za każdym razem kręciła jasną główką z namysłem. Wreszcie, gdy korytarz skręcił, znalazła się przy tych właściwych. Uśmiechnęła się, po czym małą dłonią przekręciła szklaną gałkę i otworzyła je.
Wspominanie o szaleństwie fikcji, absurdalności zachowań, poplątaniu imion i obyczajów z różnych epok, nieprawdopodobieństwie wydarzeń to marnowanie krytycyzmu na wytknięcie nieodpartej głupoty, błędów zbyt łatwych do wykrycia i zbyt wielkich do wybaczenia.
Sophie również położyła się wcześnie, ale nie po to, żeby spać. Leżała skulona blisko świecy stojącej na nocnym stoliku. Miała na sobie stary, wzorzysty szlafrok, a na nim kardigan. Spod kołdry wystawały tylko dwa palce, którymi trzymała drugi tom starej, trzytomowej powieści. Świeca już prawie dogasała, więc Sophie sięgnęła do szuflady stolika po następną, wyjęła ją i odpaliła od pierwszej, po czym wcisnęła w świecznik i z westchnieniem odwróciła kartkę. Jeszcze wiele, wiele stron pozostało do ślubów kończących powieść. Dopiero ukryto testament w starym sekretarzyku, a córka biskupa rozmyślała o balu. Drzwi pokoju Sophie otworzyły się i stanęło w nich dziecko.
Dziewczynka była ubrana w niebieską sukienkę bez rękawów, przewiązaną paskiem. Zrobiła krok do środka, nadal trzymając dłoń na klamce. Na jej ustach błąkał się uśmiech dziecka, które zna niezwykłą tajemnicę i nie jest pewne, czy ujawnienie tej tajemnicy rozbawi, czy też rozzłości dorosłych. Przez chwilę stała tylko w drzwiach, słabo widoczna w świetle świecy. Opuściła brodę i patrzyła na Sophie, która zupełnie skamieniała.
W końcu dziewczynka odezwała się:
— Witaj, Sophie.
Wyglądała dokładnie tak, jak Sophie sobie wyobrażała. Dokładnie tak, jak powinna wyglądać w tym wieku, a ona nigdy nie potrafiła sobie wyobrazić jej ani trochę starszej. Płomień świecy drżał w przeciągu. Otwarte drzwi rzucały na dziecko dziwne cienie. Przez chwilę Sophie czuła przerażenie z powodu dziwności tego zjawiska, jakiego nie doświadczyła nigdy w życiu, ale dziecko nie było zjawą. Nabrała pewności co do tego w momencie, gdy zobaczyła, jak dziewczynka wchodzi i odwraca się, żeby zamknąć za sobą ciężkie drzwi. Żadna zjawa by tego nie uczyniła.
Dziewczynka podeszła powoli do łóżka z tajemniczym uśmiechem na ustach.
— Wiesz, jak mam na imię? — zwróciła się z pytaniem do Sophie.
Nie wiadomo dlaczego to, że przemówiła, było dla Sophie trudniejsze do zniesienia niż sam fakt, że stała przed nią. Po raz pierwszy w życiu zrozumiała, co to znaczy nie wierzyć własnym uszom. Słyszała, że dziecko przemówiło, ale nie wierzyła, że to prawda, i nie mogła sobie wyobrazić, że miałaby na to pytanie odpowiedzieć. To byłoby tak, jakby zwracała się do jakiejś cząstki samej siebie, która nagle w niewytłumaczalny sposób oddzieliła się od reszty ciała, stanęła naprzeciw niej i zadawała pytania.
Dziewczynka zaśmiała się. Sytuacja ją bawiła.
— Nie wiesz — powiedziała. — Mam ci podpowiedzieć?
Podpowiedzieć! Nie była zjawą, nie była też snem, ponieważ Sophie nie spała. Nie była oczywiście jej córką, jej córka bowiem została porwana przeszło dwadzieścia pięć lat temu, a to było dziecko. A jednak Sophie doskonale wiedziała, jak dziewczynce na imię. Podniosła dłonie do twarzy i zasłaniając nimi usta wyszeptała:
— Lilac.
Lilac wydawała się rozczarowana.
— Tak — potwierdziła. — Skąd wiesz?
Sophie roześmiała się albo załkała, a może był to śmiech przez łzy.
— Lilac — powtórzyła.
Dziewczynka wybuchnęła śmiechem i zaczęła się wdrapywać na łóżko, ale Sophie musiała jej w tym dopomóc. Schwyciła ją za rękę z obawą, że być może poczuje dotyk swej własnej dłoni. A jeśli tak się stanie, to co wtedy? Ale Lilac była cielesna, a jej skóra chłodna. Dłoń Sophie objęła dziecięcy nadgarstek i podniosła Lilac, która sporo ważyła. Kolana dziewczynki dotknęły łóżka, a ono zaczęło podskakiwać. Wszystkie zmysły mówiły teraz Sophie, że to bez wątpienia Lilac jest tu z nią.
— I co — powiedziała dziewczynka, odgarniając szybkim ruchem złociste włosy, które opadły jej na oczy. — Nie jesteś zdziwiona? Nie powiesz „cześć”, nie pocałujesz mnie? — Wpatrywała się w napiętą twarz matki.
— Lilac — powtórzyła Sophie. Przez wiele lat zabraniała sobie myśleć o jednej rzeczy, o tej właśnie niewyobrażalnej scenie, i nie była teraz przygotowana do takiego spotkania z córką. Ta chwila i ta dziewczynka były dokładnie takie, jakimi by je mogła widzieć, gdyby popuściła wodze fantazji. Ale zabroniła sobie tego i nie wiedziała teraz, co ma powiedzieć i co uczynić.
— Ty mówisz — zaczęła Lilac, wskazując na Sophie. Miała trudności z przypomnieniem sobie tego wszystkiego, a przecież nie mogła się pomylić. — Ty mówisz: „Witaj, Lilac, co za niespodzianka”, bo nie widziałaś mnie, odkąd byłam bardzo mała. A wtedy ja mówię: „Przybywam z daleka, żeby powiedzieć ci to i owo”, a ty słuchasz, ale przedtem mówisz jeszcze, jak bardzo za mną tęskniłaś, kiedy mnie porwano, i padamy sobie w objęcia. — Rozwarła ramiona, a jej twarz promieniowała udawaną radością, wzruszeniem, które miało dać Sophie wskazówkę. I Sophie nie mogła wtedy zrobić nic innego, jak tylko otworzyć ramiona, powoli i ostrożnie (już bez strachu, ale z wielką ostrożnością, ponieważ wydawało jej się to zupełnie niemożliwe) i objąć Lilac.
— Powiedz: „Co za niespodzianka” — wyszeptała jej dziewczynka do ucha.
Lilac pachniała śniegiem, ziemią i sobą.
— Co za niespodzianka — zaczęła Sophie, ale nie mogła dokończyć, bo łzy żałości i zachwytu ścisnęły ją za gardło. Uwolnione zostały te wszystkie uczucia, których doznawania Sophie odmawiała sobie przez wiele lat. Zapłakała, a Lilac, zdziwiona, chciała wysunąć się z jej objęć, lecz ona trzymała ją mocno. Dziewczynka poklepała więc Sophie delikatnie po plecach, żeby ją pocieszyć.
— Tak — powiedziała do matki — wróciłam. Przebyłam długą drogę, bardzo długą drogę.
Możliwe, że przebyła bardzo długą drogę. Pamiętała, że tak właśnie miała powiedzieć. Nie pamiętała jednak, żeby odbywała jakąś daleką podróż. Albo większą część drogi przemierzyła we śnie i miała ją za sobą, gdy się obudziła, albo droga ta była w rzeczywistości bardzo krótka…
— We śnie? — zapytała Sophie.
— Spałam — wyjaśniła Lilac — bardzo długo. Nie wiedziałam, że aż tak długo. Nawet dłużej niż misie. O tak, spałam przez cały czas od dnia, kiedy cię obudziłam. Pamiętasz?
— Nie — odparła Sophie.
— Tego dnia — powiedziała Lilac — skradłam twój sen. Krzyknęłam: „Obudź się!” i pociągnęłam cię za włosy.
— Skradłaś mój sen?
— Bo musiałam spać. Przepraszam — powiedziała wesoło.
— Tego dnia — powtórzyła Sophie, myśląc, że to dziwne uczucie, kiedy wszystko w życiu odwraca się do góry nogami, gdy jest się już takim starym i doświadczonym człowiekiem… Tego dnia. Czy spała tyle czasu?
— Tak, spałam od tamtej pory — wyjaśniła Lilac. — A potem przyszłam tutaj.
— Ale skąd?
— Stamtąd. Ze snu. Ale w końcu…
W końcu się obudziła z najdłuższego snu na świecie i gdy tylko otworzyła oczy, zapomniała, co jej się śniło. Szła ciemną drogą. Był wieczór. Po obu stronach drogi rozpościerały się ciche, zaśnieżone pola, a bezchmurne, zimne niebo przybrało kolor różowobłękitny. Miała do wypełnienia zadanie, do którego przygotowywano ją, zanim zapadła w sen, i o którym nie zapomniała w czasie jego trwania. Wszystko było zupełnie jasne i Lilac niczemu się nie dziwiła. W jej dzieciństwie nie brakowało zaskakujących sytuacji. Zmieniała nieraz miejsca pobytu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przyzwyczaiła się do tego jak dziecko, które nagle przebudzone, musi uczestniczyć w przyjęciu, mruży zaspane oczy, ale nie sprzeciwia się, ponieważ obejmują je ręce bliskich osób. Więc szła spokojnie przed siebie, patrzyła na wrony, wspinała się na wzgórze i widziała, jak gaśnie ostatni promyk czerwonego słońca, niebo staje się jeszcze bardziej różowe, śnieg zaś przybiera błękitną barwę. I dopiero kiedy schodziła na dół, myślała o tym, gdzie jest i jak daleka droga jeszcze ją czeka.
U stóp wzgórza ujrzała chatkę, wyłaniającą się spomiędzy małych, wiecznie zielonych drzewek. Żółty blask bijący z okien rozświetlał błękit wieczoru. Kiedy Lilac znalazła się przy chatce, popchnęła małą, białą furtkę w drewnianym płocie — w tym samym momencie w domu zabrzęczał dzwonek — i ruszyła ścieżką do drzwi. Spośród zasypanego śniegiem trawnika wyglądała głowa krasnoludka, na którego wysokim kapeluszu uformowała się czapa śniegu. Krasnoludek przyglądał się wchodzącym już od wielu lat.
— Dom Juniperów — powiedziała Sophie.
— Co?
— To był dom Juniperów — powtórzyła.
Wewnątrz czekała bardzo, bardzo stara kobieta, najstarsza (nie licząc pani Underhill i jej córek), jaką Lilac kiedykolwiek widziała. Kobieta otworzyła drzwi, trzymając w górze lampę, powiedziała cichym, słabym głosem:
— Przyjaciel czy wróg? O Boże. — Zobaczyła, że stoi przed nią na śniegu prawie nagie dziecko, w dodatku bose i bez nakrycia głowy.
Margaret Juniper zachowała się bardzo rozsądnie. Otworzyła drzwi, żeby Lilac mogła wejść do środka, a ona, po chwili wahania, postanowiła skorzystać z zaproszenia. Przeszła przez maleńki przedpokój z wystrzępionym dywanem na podłodze, minęła miniaturową etażerkę (Margaret od dawna jej nie odkurzała, ponieważ obawiała się, że stojące tam drobiazgi wyślizną się z jej niezdarnych, starych rąk i potłuką, a poza tym nie dostrzegała już kurzu) i przez drzwi w kształcie łuku weszła do salonu. W piecu było napalone. Marge szła za dziewczynką, niosąc lampę, ale zatrzymała się w drzwiach do salonu, niepewna, czy ma ochotę tam wejść. Patrzyła, jak dziecko siada w fotelu, w którym zwykł siadać Jeff, i kładzie ręce na szerokich oparciach z taką miną, jakby mu to sprawiało przyjemność. Potem dziewczynka spojrzała na Margaret.
— Może mi pani powiedzieć — spytała — czy ta droga prowadzi do Edgewood?
— Tak — odparła Marge, wcale nie zdziwiona, że dziewczynka zadała jej właśnie takie pytanie.
— To dobrze — powiedziała Lilac. — Muszę im przekazać wiadomość.
Wyciągnęła dłonie i stopy w stronę pieca, chociaż wcale nie wyglądała na przemarzniętą. To również nie zdziwiło Marge.
— Jak daleko jeszcze?
— Kilka godzin drogi.
— Ile dokładnie?
— Nigdy tam nie szłam piechotą.
— To nic. Ja szybko chodzę. — Dziewczynka skoczyła na równe nogi i wskazała pytająco palcem w jedną stronę, ale Marge zaprzeczyła ruchem głowy. Lilac roześmiała się i wskazała drugi kierunek. Marge przytaknęła. Poczekała, aż dziewczynka minie ją w drzwiach, po czym ruszyła za nią.
— Dziękuję pani — powiedziała Lilac, trzymając dłoń na klamce.
Przy drzwiach stała miska, w której Marge miała zawsze parę dolarów i słodycze. Płaciła nimi chłopcom odgarniającym śnieg ze ścieżki i rąbiącym drewno na opał. Wyjęła teraz stamtąd dużą czekoladę i dała ją Lilac. Dziewczynka z uśmiechem przyjęła podarunek i stanąwszy na paluszkach, pocałowała starą Marge w policzek. Potem wyszła z domu i ruszyła w stronę Edgewood, nie oglądając się za siebie.
Marge stała w drzwiach, patrząc za dziewczynką, i przepełniało ją dziwne uczucie, że żyła tak długo tylko po to, by to dziecko mogło jej złożyć krótką wizytę. Miała wrażenie, że ten przydrożny domek i lampa w jej ręku oraz cały łańcuch wydarzeń, które powołały to wszystko do istnienia, nabrały sensu dopiero dzięki tym odwiedzinom. A Lilac, maszerując szybkim krokiem, pamiętała, że miała odwiedzić ten dom i powiedzieć do starej kobiety dokładnie to, co powiedziała — przypomniał jej o tym smak czekolady. I wiedziała też, że następnego wieczora, tak bezchmurnego i błękitnego jak ten, każdy mieszkaniec pięciu miast, otaczających Edgewood na kształt pentagramu, dowie się, iż Marge Juniper miała gościa.
— Ale — powiedziała Sophie — nie mogłaś tutaj dojść tak szybko.
— Ja szybko chodzę — wyjaśniła Lilac — a może szłam na skróty.
Droga, którą wędrowała, prowadziła wzdłuż zamarzniętego jeziora i wyspy rozświetlanej blaskiem gwiazd. Stała tam mała altanka otoczona kolumienkami. A może tylko kształt śniegu przywodził jej na myśl taki budynek. Następnie przeszła przez las, budząc cykady, i minęła miejsce, które wyglądało jak zamek zbudowany z zamarzniętego śniegu…
— Letni domek — wtrąciła Sophie.
…Miejsce, które widziała już wcześniej, dawno temu, o innej porze roku. Zbliżyła się do tego budynku, mijając klomby okalające trawnik. Kwiaty zdziczały i tylko wysokie, zmarznięte badyle malw oraz dziewanny wystawały spod śniegu. Na podwórku stało szare, płócienne krzesło. Widząc to wszystko, Lilac pomyślała: czy to nie tutaj miałam przekazać wiadomość, czy to nie temu domowi miałam przynieść pocieszenie? Stała tam przez chwilę, patrząc na porzucone krzesło, ale nie zauważyła żadnych śladów stóp na śniegu i po raz pierwszy zadrżała z zimna. Jednak nie mogła sobie przypomnieć, jaką wiadomość i komu miała przekazać. Ruszyła więc w dalszą drogę.
— Auberonowi — rzuciła Sophie.
— Nie — zaprzeczyła Lilac. — Nie Auberonowi.
Szła przez cmentarz, nie wiedząc, co to za miejsce. Po prostu były tam dziwne kupki ziemi w miejscu, gdzie pochowany został John Drinkwater, i podobne kupki ziemi tam, gdzie pochowano pozostałych członków rodziny. Niektórych z nich znała, innych nie. Lilac była zdziwiona widokiem dużych kamieni pokrytych płaskorzeźbami, rozrzuconych tu i ówdzie jak ogromne, zapomniane zabawki. Przyglądała im się przez jakiś czas, krążąc od jednego do drugiego i zgarniając czapy śniegu, żeby popatrzeć na smutne aniołki, głęboko wyżłobione litery i granitowe kwiaty.
Sztywne kości pod jej stopami, przykryte śniegiem, opadłymi liśćmi i ziemią, odprężyły się, a z zapadniętych piersi wypłynęłoby zapewne westchnienie, gdyby tylko mogły się one poruszać. Dopiero teraz zelżał stan napięcia i oczekiwania, którego nie złagodziła nawet śmierć. Kiedy Lilac spacerowała po cmentarzu, ludzie złożeni tu na wieczny spoczynek zasnęli nareszcie prawdziwym, głębokim snem (zupełnie tak jak zdarza się to śpiącym, gdy minie wreszcie koszmar albo niepokojący hałas).
— Violet — powiedziała Sophie, a łzy płynące po jej twarzy nie były już łzami cierpienia — i John, i Harvey Cloud, i ciotka Cloud. Tatuś. I również ojciec Violet, i Auberon. I Auberon.
Tak, Auberon, tamten Auberon… Stojąc nad nim, na ziemi przykrywającej jego ciało, Lilac zaczęła sobie przypominać, jaką wiadomość ma przekazać i w jakim celu tutaj przyszła. Wszystko zaczynało być jasne, jakby dopiero teraz naprawdę się rozbudziła.
— O tak — powiedziała do siebie. — O tak… — Odwróciła się i ujrzała ciemny zarys domu za czarnymi jodłami. W ani jednym oknie nie świeciło się światło. Dom był tak przysypany śniegiem jak ten pierwszy, który widziała, ale nie można go było pomylić z żadnym innym. Znalazła ścieżkę, wejście oraz schody wiodące na górę i drzwi ze szklaną gałką: te, których szukała.
— A teraz — rzekła, klęcząc na łóżku przed Sophie — muszę ci coś powiedzieć.
— Czy ja to wszystko zapamiętam?
— Więc miałam rację. Tylko niewielu — stwierdziła Sophie. Minęła północ i dopalała się już trzecia świeca.
— Pięćdziesięciu dwóch — powiedziała Lilac. — Wszystkich policzyli.
— Tak mało.
— Jest wojna. Wszyscy zginęli. A ci, którzy zostali, są starzy. Nawet sobie nie wyobrażasz, jacy starzy.
— Ale dlaczego? — spytała Sophie. — Dlaczego musieli poświęcić tak wielu, skoro wiedzieli?
Lilac wzruszyła ramionami i spojrzała w bok. Wyjaśnienie tego nie było jej misją. Miała tylko przekazać wieści i wezwanie. Nie potrafiła dokładnie wytłumaczyć Sophie, co się z nią działo, gdy została porwana, ani jak żyła. Kiedy wypytywała ją, odpowiadała tak jak wszystkie dzieci. Mówiła o ludziach i zdarzeniach nieznanych słuchaczowi, oczekując, że ten wszystko zrozumie i że to dla niego jest tak samo oczywiste jak dla dziecka. Ale Lilac nie była podobna do innych dzieci.
— No wiesz — powiedziała tylko niecierpliwie, kiedy Sophie ją wypytywała, i powróciła do relacjonowania tego, co powinna była przekazać.
Wojna miała być zakończona. Musi się odbyć konferencja pokojowa, zebranie parlamentu. Wszyscy, którzy mogą przybyć, muszą to uczynić, by zakończyć konflikt i położyć kres smutnym czasom.
Będzie to parlament, gdzie wszyscy przybyli spotkają się twarzą w twarz. Gdy Lilac to powiedziała, Sophie poczuła szum w głowie, a serce na moment przestało jej bić, jak gdyby to dziecko właśnie oznajmiło jej śmierć lub coś równie ostatecznego i niewyobrażalnego.
— Więc musicie przybyć — powiedziała Lilac. — Musicie. Wojna powinna się skończyć, bo jest ich teraz za mało. Trzeba przygotować traktat dla wszystkich.
— Traktat.
— Albo wszyscy zginą. Zima może trwać wiecznie. Potrafią tego dokonać. To ostatnia rzecz, którą mogą zrobić.
— O nie — powiedziała Sophie. — Tylko nie to.
— Wszystko w waszych rękach — oznajmiła Lilac tonem pogróżki, przybierając majestatyczną pozę. I kiedy już wypełniła to uroczyste posłannictwo, rozrzuciła szeroko ramiona. — Więc zgadzasz się? — powiedziała radośnie. — Przyjdziecie? Wszyscy?
Sophie przyłożyła zziębnięte knykcie do ust. Lilac uśmiechała się, była ożywiona i radosna w tym zimnym, zakurzonym pokoju. I te wieści. Sophie czuła się pusta. Jeśli któraś z nich dwóch była zjawą, to właśnie ona, a nie jej córka. Jej córka!
— Ale jak?! — zapytała — Jak mamy się tam dostać?
Lilac spojrzała na nią skonsternowana.
— Nie wiesz?
— Kiedyś wiedziałam — odparła Sophie i znowu poczuła, że łzy utrudniają jej mówienie. — Przykro mi, Lilac. Widzisz, moje życie było smutne…
Dziewczynka spojrzała na nią obojętnie.
— Och, już wiem — zawołała z nagłym ożywieniem. — Te karty! Gdzie one są?
— Tutaj — odparła Sophie, wskazując drewniane pudełko na nocnym stoliku.
Lilac sięgnęła po nie i otworzyła je.
— Dlaczego twoje życie było smutne? — zapytała, wyjmując karty.
— Dlaczego? — powtórzyła Sophie. — Bo zostałaś porwana, przede wszystkim dlatego…
— Ach to. To nie ma znaczenia.
— Nie ma znaczenia? — Sophie zaśmiała się przez łzy.
— Nie, to był tylko początek. — Lilac niezręcznie tasowała karty w swych małych dłoniach. — Nie wiedziałaś o tym?
— Nie. Nie, myślałam… Myślałam, że to koniec.
— To głupie. Gdybym nie została porwana, nie odebrałabym wykształcenia, a gdybym nie odebrała wykształcenia, nie mogłabym przynieść tych wiadomości, więc to naprawdę był początek. Więc wszystko w porządku, nie rozumiesz?
Sophie patrzyła, jak dziewczynka niedbale tasuje karty, upuszczając co rusz niektóre z nich i dołączając je z powrotem do talii. Próbowała sobie wyobrazić, jakie życie wiodła Lilac, ale nie umiała.
— Czy kiedykolwiek za mną tęskniłaś? — spytała.
Lilac, zajęta tasowaniem, wzruszyła jednym ramieniem.
— Proszę. — Wręczyła Sophie talię kart. — Kieruj tym.
Sophie powoli wzięła karty z jej rąk i odniosła wrażenie, że w tym momencie Lilac zobaczyła ją naprawdę, po raz pierwszy odkąd tu weszła.
— Sophie — usłyszała. — Nie smuć się. To jest o wiele większe, niż myślisz. — Lilac położyła dłoń na jej ręce. — Jest tam fontanna albo wodospad, nie pamiętam. Można się tam umyć. Woda jest taka czysta i lodowata. To wszystko jest o wiele, o wiele większe niż myślisz!
Zeszła z łóżka na podłogę.
— Teraz śpij — poleciła. — Muszę już iść.
— Dokąd? Nie będę spać, Lilac.
— Będziesz — odparła Lilac. — Teraz możesz, bo ja już nie śpię.
— Jak to?
Sophie położyła się powoli i oparła o poduszki, które Lilac poprawiła.
— Bo ja ukradłam twój sen — wyjaśniła z tajemniczym uśmiechem. — Ale teraz już nie śpię, więc ty możesz spać.
Sophie, wyczerpana, trzymała w dłoni karty.
— Dokąd pójdziesz? — spytała. — Jest ciemno i zimno. Lilac zadrżała, ale powiedziała tylko:
— Spij. — Stanęła na paluszkach przy wysokim łóżku, odgarnęła białe loki z policzka Sophie, pocałowała ją delikatnie. — Śpij.
Podeszła bezgłośnie do drzwi, otworzyła je i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na matkę, wyszła na cichy, zimny korytarz, zamykając je za sobą.
Sophie leżała wpatrzona w zamknięte drzwi. Trzecia świeca dopaliła się z sykiem. Nadal ściskając karty, Sophie otuliła się kołdrami. Sądziła — a może wcale nie sądziła, tylko była pewna — że Lilac z jakiegoś powodu kłamała, z jakiegoś powodu wprowadziła ją w błąd. Ale co to był za powód?
Spać.
Z jakiego powodu? Rozmyślała i czuła się tak, jak gdyby jej umysł oddychał. Nagle, z westchnieniem rozkoszy, które niemal ją przebudziło, poczuła, że zasypia.
Auberon, ziewając, przejrzał wyrywkowo pocztę, którą Fred Savage przyniósł wieczorem z miasta.
„Drogi Inny świecie — pisała jakaś pani zielonym atramentem. — Piszę, żeby zadać pytanie, nad którym długo rozmyślałam. Wolałabym wiedzieć, jeśli można, gdzie znajduje się dom, w którym mieszkają MacReynoldsowie i cała reszta. Muszę dodać, że dla mnie osobiście jest to bardzo ważne. Chciałabym znać dokładne położenie. Nie zawracałabym Wam głowy listami, tylko że nie mogę sobie wyobrazić tego domu. Kiedy mieszkali w Shady Acres (kiedy to było!), to bardzo łatwo mogłam to sobie wyobrazić, ale tego drugiego miejsca już nie umiem. Proszę dać mi jakąś wskazówkę. Nie mogę myśleć o niczym innym”. Podpisała list: „Pozostaję z nadzieją” i dodała postscriptum: „Obiecuję, że nie będę nikogo nachodzić”. Auberon spojrzał na znaczek — przesyłka z zachodu — i cisnął list do kosza.
Po co, do diabła, wstał tak wcześnie? Przecież nie miał zamiaru przeglądać poczty. Zerknął na stary, kwadratowy zegar stojący na obramowaniu kominka. A tak: pora na dojenie. Przez cały tydzień. Szybko poskładał pościel na łóżku, włożył rękę pod spód, powiedział: „No to jazda” i łóżko zamieniło się w starą szafę z lustrem na drzwiach. Zawsze był zadowolony, słysząc znajomy szczęk, gdy rano wracało na swoje miejsce.
Włożył wysokie gumiaki i gruby sweter. Wyjrzał przez okno: padał śnieg. Znowu ziewając (czy George zaparzył kawę? — pozostaję z nadzieją), wcisnął na głowę kapelusz i poczłapał na korytarz. Zamknął za sobą drzwi składanej sypialni, zszedł po schodach, przeszedł przez okno i idąc wyjściem pożarowym od holu, znalazł się na schodach prowadzących do kuchni George’a.
Wpadł na niego u stóp schodów.
— Nie uwierzysz, co się stało. — Tymi słowami kuzyn powitał Auberona.
Auberon zatrzymał się, ale George nie powiedział nic więcej. Wyglądał tak, jakby zobaczył ducha. Auberon natychmiast rozpoznał ten wyraz twarzy, chociaż nigdy przedtem nie widział żadnego człowieka, który zetknął się z duchem. George sam wyglądał jak zjawa, jeśli zjawy mogą być zaaferowane, szarpane sprzecznymi uczuciami i zdumione do granic wytrzymałości.
— Co się stało? — spytał.
— Nie uwierzysz w to. — Miał na sobie skarpetki pamiętające lepsze czasy i połatany szlafrok z napisami klubu bokserskiego „Yonkers A.C.”. Wziął Auberona za rękę i poprowadził na dół do drzwi kuchni.
— O co chodzi? — spytał ponownie Auberon.
Przy drzwiach, które były lekko uchylone, George odwrócił się do niego.
— Na miłość boską — wyszeptał pospiesznie — tylko ani słowa o tamtej historii, o tym, co opowiadałem, no wiesz… — Zerknął na uchylone drzwi. — O Lilac — powiedział, a raczej poruszył tylko bezgłośnie wargami z pewną egzaltacją i mrugnął ostrzegawczo okiem, przerażony. Potem otworzył drzwi na oścież.
— Popatrz — powiedział. — No popatrz. — Tak jakby Auberon mógł tego nie widzieć. — Moje dziecko.
Dziewczynka siedziała na skraju stołu i machała w powietrzu skrzyżowanymi, bosymi nogami.
— Cześć, Auberon — rzuciła. — Ale urosłeś.
Auberon miał wrażenie, że obraz skacze mu przed oczami i rozmazuje się, ale mimo to wpatrywał się uparcie w dziecko. Przyłożył dłoń do serca, gdzie mieszkała jego wymyślona Lilac. Była tam. A więc to jest…
— Lilac — powiedział.
— Moja córka Lilac — oznajmił George.
— Ale jak to możliwe?
— Mnie nie pytaj.
— To długa historia — wtrąciła Lilac. — Najdłuższa, jaką znam.
— Ma się odbyć spotkanie — wyjaśnił George.
— Parlament — poprawiła Lilac. — Przyszłam, żeby wam powiedzieć.
— Przyszła, żeby nam powiedzieć.
— Parlament — powtórzył Auberon. — Co to za licho?
— Słuchaj, chłopie — powiedział George. — Mnie nie pytaj. Zszedłem na dół, żeby zaparzyć kawę, i nagle słyszę pukanie do drzwi…
— Ale dlaczego ona jest taka mała? — zdziwił się Auberon.
— Mnie pytasz? Więc wyjrzałem, a tam to dziecko na śniegu…
— Powinna być o wiele starsza.
— Spała. Czy coś w tym rodzaju. Skąd mam wiedzieć? Więc otwieram drzwi…
— Trudno w to wszystko uwierzyć — powiedział Auberon.
Lilac patrzyła to na jednego, to na drugiego, złożywszy dłonie na podołku. Uśmiechała się z serdeczną miłością do swojego ojca i z szelmowskim błyskiem w oku do Auberona. Mężczyźni zamilkli, wpatrzeni w dziewczynkę. George podszedł bliżej. Jego twarz miała wyraz niepokoju, ale i radosnego zachwytu, jak gdyby Lilac była pisklęciem, które sam wysiedział.
— Mleko — powiedział, strzelając palcami. — Może napijesz się mleka? Dzieci lubią mleko, prawda?
— Ja nie lubię — odparła Lilac i roześmiała się, widząc jego zafrasowaną minę. — Nie lubię.
Ale George wyjmował już z lodówki słoiczek galaretki i kankę z kozim mlekiem.
— No jasne — powiedział. — Mleko.
— Lilac, dokąd mamy się udać? — spytał Auberon.
— Na spotkanie — odparła. — Na zebranie parlamentu.
— Ale dokąd? Dlaczego? Co…
— Ojej, Auberon — zniecierpliwiła się. — Oni ci wszystko wytłumaczą, jak przyjdziesz. Masz tylko przyjść.
— Oni?
Dziewczynka wzniosła oczy z udanym zdumieniem.
— No daj spokój — powiedziała. — Musicie się pospieszyć, żeby zdążyć na czas, to wszystko…
— Nikt teraz nigdzie nie pójdzie — oświadczył George, wkładając w dłoń Lilac kubek. Spojrzała na naczynie z zaciekawieniem i odstawiła je.
— Wróciłaś, to wspaniale. Jesteś tutaj, nic ci nie grozi i nie ruszymy się stąd.
— Ale musicie przyjść — nalegała Lilac, ciągnąc go za rękaw. — Musicie, bo w przeciwnym razie…
— Co w przeciwnym razie? — spytał George.
— To się dobrze nie skończy — dokończyła miękko. — To znaczy Opowieść — dodała jeszcze łagodniej.
— Oho — powiedział George. — Oho, Opowieść. No dobrze. — Stał przed nią, założywszy ręce. Kiwał sceptycznie głową, ale nie potrafił znaleźć żadnej odpowiedzi.
Auberon patrzył na ojca i córkę, myśląc: „Więc to jeszcze nie koniec”. Ta myśl przyszła mu do głowy, gdy tylko przekroczył próg starej kuchni. A raczej nie była to jedynie myśl, lecz pewność. Pewność, od której włosy zjeżyły mu się na głowie i odniósł dziwne wrażenie, że obraz skacze mu przed oczami. Mimo to był w stanie dostrzegać wszystko o wiele wyraźniej niż przedtem. Jeszcze nie wszystko skończone. Mieszkał bardzo długo w małym pokoju, w składanej sypialni, i poznał każdy skrawek tego miejsca tak dobrze, jak znał samego siebie. I doszedł do wniosku, że wszystko w porządku, że można tu jakoś żyć: miał krzesło przy kominku, miał łóżko i okno z widokiem. Nawet jeśli źle się czuł w tych warunkach, to jednak jego życie miało jakiś sens. A teraz poczuł się tak, jakby po opuszczeniu szafy nie znalazł łóżka z pocerowanym prześcieradłem i starą kołdrą, ale statek pod pełnymi żaglami, podnoszący kotwicę, wietrzny świt i aleję z wysokimi drzewami, której koniec niknął gdzieś na horyzoncie.
Przeraziła go ta wizja. Miał już za sobą przygody. Podążał już odległymi ścieżkami i porzucił je, ponieważ były ku temu ważne powody. Wstał i poczłapał w gumiakach do okna. Niewydojone kozy zawodziły.
— Nie — powiedział. — Nigdzie nie pójdę, Lilac.
— Ale nawet nie znasz powodów — zaprotestowała dziewczynka.
— Nie obchodzi mnie to.
— Wojna! Pokój! — zawołała.
— Nie obchodzi mnie to — powtarzał z uporem.
Nie tęskniłby za światem, który prawdopodobnie musiałby porzucić, wyruszając w drogę. A może nawet by tęsknił. Jednak wszystko było lepsze niż wstępowanie po raz drugi do morza namiętności, i to teraz, kiedy szczęśliwie dobił do brzegu. Nigdy.
— Auberon — powiedziała miękko Lilac. — Sylvie tam będzie.
Nigdy, nigdy, nigdy.
— Sylvie? — powtórzył George.
— Sylvie — przytaknęła Lilac.
Ponieważ żaden z nich nie odezwał się, dodała:
— Prosiła mnie, żebym ci powiedziała…
— Nieprawda! — wykrzyknął Auberon, zwracając się w jej stronę. — Nieprawda. To kłamstwo! Nie wiem, dlaczego chcesz nas nabrać, nie wiem dlaczego i po co tu przyszłaś, ale powiesz wszystko! Wszystko, tylko nie prawdę! Tak jak oni, bo dla was to nie ma znaczenia. O tak, jesteś zła jak oni, taka zła jak ta Lilac, którą George wysadził w powietrze, ta fałszywa. Nie różnisz się niczym od tamtej.
— O rany — powiedział George, wznosząc oczy ku niebu. — Wspaniale.
— Wysadziłeś ją w powietrze? — Lilac spojrzała uważnie na George’a.
— To nie była moja wina — wyjaśnił George, gromiąc Auberona spojrzeniem.
— Więc dlatego zniknęła — powiedziała z rozmysłem Lilac, po czym roześmiała się. — Byli wściekli, kiedy popioły spadły na ziemię. To było okropnie stare, miało paręset lat. I nie mieli nic innego, tylko to im zostało. — Zeskoczyła ze stołu na podłogę, a jej niebieska spódniczka trochę się przy tym uniosła. — Muszę już iść — oznajmiła, zerkając na drzwi.
— Nie — powiedział Auberon. — Zaczekaj.
— Iść! O nie — zaprotestował George, chwytając ją za ramię.
— Jest tyle do zrobienia — powiedziała Lilac. — A tutaj już wszystko gotowe, więc… Ach, zapomniałam. Droga prowadzi przez las, więc lepiej będzie, jeśli znajdziecie jakiegoś przewodnika. Kogoś, kto zna lasy, kto wam pomoże trafić. Przynieście monetę dla przewoźnika i ubierzcie się ciepło. Jest wiele bram, ale przez jedne dochodzi się szybciej niż przez inne. Nie zwlekajcie zbyt długo, bo spóźnicie się na przyjęcie! — Była już przy drzwiach, lecz cofnęła się jeszcze, żeby uścisnąć George’a. Wspinając się na palce, otoczyła jego szyję szczupłymi, złocistymi ramionkami, pocałowała jego chude policzki i stanęła z powrotem na podłodze. — Będzie niezła zabawa — powiedziała.
Rzuciła im jeszcze ostatnie spojrzenie, uśmiechając się z niewinną złośliwością, i już jej nie było. Słyszeli plaskanie jej bosych stóp na starym linoleum w korytarzu, ale nie słyszeli odgłosu otwierania i zamykania drzwi wyjściowych.
George zdjął z wieszaka kombinezon i płaszcz, włożył je, po czym wzuł buty. Podszedł do drzwi, ale gdy już był przy nich, zapomniał, co chciał zrobić i dlaczego się spieszy. Rozejrzał się po kuchni, ale nic sobie nie przypomniał, więc podszedł do stołu i usiadł.
Auberon zajął krzesło naprzeciwko niego i przez długą chwilę siedzieli w milczeniu, wbijając spojrzenie w blat stołu, ale nic nie widząc. Światło nadające sens zdarzeniom zgasło i kuchnia znowu miała swój zwykły wygląd: pomieszczenie, w którym przygotowuje się owsiankę, pije kozie mleko i w którym dwóch starych kawalerów siedzi przy stole w gumowych butach, podczas gdy robota czeka.
Mieli wyruszyć w drogę.
— No dobra — George pierwszy przerwał milczenie. — Co? — Podniósł głowę, ale Auberon nic nie mówił.
— Nic.
— Powiedziała — zaczął George, ale nie potrafił dokładnie powtórzyć, co Lilac powiedziała. Nie mógł zapomnieć jej słów, ale nie mógł też ich sobie przypomnieć (co z kozami? co ze śniegiem na ulicy? co z jego sercem?).
— Sylvie — rzekł Auberon.
— Przewodnik — powiedział George, strzelając palcami. — W korytarzu rozległy się czyjeś kroki. — Przewodnik — powtórzył George. — Powiedziała, że musimy znaleźć przewodnika.
Obaj odwrócili się i spojrzeli na drzwi, które właśnie się otworzyły.
Do środka wszedł Fred Savage w gumiakach na nogach. Miał zamiar zjeść śniadanie.
— Przewodnik? — powiedział. — Ktoś gdzieś idzie?
— Czy to ona? — zapytała Sophie, rozsuwając zasłony jeszcze bardziej, żeby lepiej widzieć.
— To musi być ona — powiedziała Alice.
Ostatnio bardzo rzadko błyskały przy kamiennej bramie światła samochodu podjeżdżającego pod dom, więc nie mógł to być nikt inny. Długi, niski samochód, czarny o zmierzchu, omiótł dom jasnymi światłami, podskakując na wyboistym podjeździe. Zakręcił przy werandzie, światła zgasły, ale niecierpliwy silnik warkotał jeszcze przez chwilę. Wreszcie umilkł.
— Widzisz George’a? — zapytała Sophie. — Albo Auberona?
— Nie. Jest sama.
— O Boże.
— To nic — powiedziała Alice. — Dobrze, że chociaż ona przyjechała.
Odwróciły się od okna i spojrzały na wyczekujące twarze zgromadzonych gości, którzy zasiedli w dwóch połączonych pokojach salonu.
— Już jest — oznajmiła Alice. — Wkrótce zaczniemy.
Po zgaszeniu silnika Ariel Hawksquill siedziała jeszcze przez chwilę w samochodzie, wsłuchując się w ciszę. Potem wysiadła, zabierając z sąsiedniego siedzenia torebkę ze skóry aligatora, i stała chwilę na dworze. Padał drobny deszcz. Wdychała głęboko wieczorne powietrze i pomyślała o tym, że nadeszła wiosna.
Już po raz drugi przyjechała na północ do Edgewood, tym razem po wyboistych, zaniedbanych i opustoszałych drogach. Mijała też punkty kontrolne, na których musiała pokazywać przepustki i wizy. Pięć lat temu, gdy przyjechała tu po raz pierwszy, było to nie do pomyślenia. Wydawało jej się, że jest śledzona, przynajmniej przez połowę drogi, ale nawet jeśli miała ogon, to na pewno zgubiła go w gmatwaninie gruntowych dróg prowadzących z autostrady do Edgewood. Przyjechała sama.
List od Sophie był dziwny, ale naglący. Miała nadzieję, że sprawa jest na tyle pilna, by usprawiedliwić fakt wysłania go (Hawksquill nalegała, żeby kuzynki nigdy nie pisały do niej do stolicy, ponieważ jej poczta z pewnością była kontrolowana) oraz jej przybycia do Edgewood, mimo że wymagało to opuszczenia rządu na dłuższy czas, i to w krytycznym momencie.
— Witaj, Sophie, witaj, Alice — powiedziała Hawksquill, kiedy obie siostry wyszły na werandę. Powitanie było radosne.
— Dobry wieczór — odpowiedziała Alice. — Gdzie jest Auberon? I George? Prosiłyśmy…
Hawksquill weszła na schody.
— Udałam się pod ten adres — wyjaśniła — i długo pukałam. Miejsce wyglądało na opuszczone.
— Zawsze tak wygląda — wtrąciła Sophie.
— …i nikt nie otwierał. Zdawało mi się, że słyszę ruch za drzwiami. Wołałam ich, ale ktoś z dziwnym, obcym akcentem odkrzyknął, że wyjechali.
— Wyjechali? — powtórzyła Sophie.
— Wyjechali. Zapytałam dokąd, na jak długo, ale nikt nie odpowiedział. Bałam się tam stać zbyt długo.
— Bałaś się? — Alice była zdziwiona.
— Możemy wejść do domu? — poprosiła Hawksquill. — Wieczór jest piękny, ale trochę siąpi.
Jej kuzynki nawet sobie nie wyobrażały, na jakie niebezpieczeństwo mogły się narazić, pisząc do niej. Wielkie żądze zbliżały się nieustannie do domu, nie wiedząc o jego istnieniu. Miała nadzieję, że nie było potrzeby wszczynać alarmu.
W holu nie paliło się światło, ale tylko przyćmiona świeca, przez co sprawiał on wrażenie obszernego i mrocznego. Hawksquill szła za kuzynkami, najpierw na dół, potem dookoła i na górę przez niesamowite wnętrze domu. Wreszcie znalazły się w dwóch połączonych pokojach, gdzie płonął ogień na kominku, światła były zapalone, a wiele osób z zainteresowaniem i nadzieją oczekiwało jej przybycia.
— To nasza kuzynka — zwróciła się do nich Daily Alice. — Odnaleziona po długim czasie. Ma na imię Ariel. To nasza rodzina — powiedziała do Ariel — znasz ich, i kilkoro przyjaciół. Sądzę więc, że wszyscy są obecni. Wszyscy, którzy mogli przybyć. Pójdę po Smoky’ego.
Sophie podeszła do stolika, na którym paliła się lampa przykryta kloszem z zielonego szkła. Leżały tam również karty. Ariel Hawksquill poczuła, że na ich widok serce bije jej nierównym rytmem. Czyjekolwiek jeszcze losy były lub nie były zapisane w kartach, Hawksquill wiedziała w tym momencie, że jej przeznaczenie na pewno się w nich mieści.
— Witajcie. — Skinęła lekko głową do zgromadzonych. Usiadła na prostym krześle między niezwykle starą damą o jasnych oczach i bliźniętami, chłopcem i dziewczynką, którzy zajmowali wspólnie jeden fotel.
— W jaki sposób jest pani spowinowacona? — zapytała ją Marge Juniper.
— Właściwie nie jestem — odparła Hawksquill. — Ojciec Auberona, który był synem Violet Drinkwater, był też, za sprawą późniejszego małżeństwa, moim dziadkiem.
— Ach tak — powiedziała Marge. — To ta gałąź rodziny.
Hawksquill rzuciła okiem na dwoje dzieci w fotelu, które wpatrywały się w nią z nieśmiałą ciekawością, i uśmiechnęła się do nich. Rzadko widują obcych, pomyślała. Ale Bud i Blossom, ze zdumieniem i przestrachem, zobaczyli przed sobą ucieleśnienie tajemniczej i napawającej trwogą postaci, która w śpiewanej przez nich piosence pojawiała się zwykle w decydującej chwili. Dama z torebką ze skóry aligatora.
Alice wdrapała się szybko na górę, pokonując kolejne stopnie ciemnych schodów ze zręcznością niewidomego człowieka.
— Smoky?! — zawołała, kiedy znalazła się u stóp spiralnych, wąskich schodków wiodących do planetarium. Nie było odpowiedzi, ale w środku paliło się światło. — Smoky?
Nie lubiła tam wchodzić. Wąskie schody i małe drzwi oraz ciasna kopuła, zapchana po brzegi maszynerią, działały jej na nerwy. Pomieszczenie nie zostało zaprojektowane z myślą o osobie tak wysokiej jak ona.
— Wszyscy już są — powiedziała. — Możemy zaczynać.
Czekała, poklepując się dla rozgrzewki. Na opuszczonym piętrze panowała okropna wilgoć, a papierowe ściany były pokryte brunatnymi plamami. Smoky powiedział „dobrze”, ale nie słyszała żadnego ruchu.
— George’a i Auberona nie ma — poinformowała go. — Gdzieś wyjechali. — Czekała dalej, ale ponieważ Smoky nie schodził na dół, wspięła się po schodach i wetknęła głowę przez małe drzwi.
Siedział na małym taborecie jak skruszony grzesznik przed obiektem kultu i wpatrywał się uporczywie we wnętrze stalowej skrzynki. Widząc go przed obnażonym mechanizmem, Alice poczuła się niepewnie, jak intruz naruszający czyjąś prywatność.
— Okay — powiedział Smoky, ale wstał tylko po to, żeby wyjąć stalową kulkę wielkości piłeczki do krykieta z siatki umieszczonej w tyle skrzynki. Włożył ją do miseczki na końcu jednego z dwóch rozwartych, połączonych ramion koła, które znajdowały się w skrzynce. Zwolnił mechanizm i kulka ciężarem pociągnęła ramię w dół. Kiedy się przesunęło, poruszyła się również druga para połączonych ramion. Klak, klak, klak i ramiona przyjęły następną kulkę.
— Widzisz, jak to działa? — powiedział Smoky ze smutkiem.
— Nie.
— Koło przeważające — wyjaśnił. — Te połączone ramiona sterczą sztywno po tej stronie, ale kiedy przesuną się na tę stronę, złącza zawijają się i ramiona otaczają koło. Ta strona koła, po której ramiona sterczą, jest zawsze cięższa i zawsze spada w dół. Więc kiedy włożysz kulkę w miseczkę, koło się obraca i następne ramię trafia na swoje miejsce. A kulka wpada do miseczki tamtego ramienia i ściąga je w dół i znowu koło się obraca, i tak dalej.
Mówił o tym bez uczucia, jakby opowiadał starą jak świat i znaną historię albo wykładał nudny i zbyt często powtarzany temat z gramatyki. Alice przyszło do głowy, że wcale nie jadł obiadu.
— Potem — kontynuował — ciężar kulek, które wpadają do miseczek ramion po tej stronie, przesuwa je na tę stronę i ramiona odginają się, miseczki się odwracają i kulka wypada. — Odwrócił koło ręką, żeby to zademonstrować. — Wraca do siatki i wpada do miseczki ramienia, które właśnie się rozwarło po tej stronie i to znowu ściąga ramiona na dół. I tak to działa bez końca. — Ramię wyrzuciło kulkę, kulka wpadła do miseczki, ramię się rozwarło, klak, klak, klak, koło się obraca. Ramię spada w dół. Koniec cyklu.
— Zdumiewające — powiedziała łagodnie Alice.
Smoky wpatrywał się ponuro w nieruchome koło, założywszy ręce na plecach.
— To najgłupsza rzecz, jaką w życiu widziałem — oznajmił.
— Och.
— Ten facet Cloud musiał być najgłupszym wynalazcą, jaki kiedykolwiek… — Nie wiedział, jak dokończyć to zdanie, i pochylił głowę. — To nigdy nie działało, Alice. Ten mechanizm niczego by nie poruszył. Nigdy nie będzie działać.
Przeszła ostrożnie pomiędzy narzędziami i naoliwionymi częściami maszynerii i wzięła go pod ramię.
— Smoky — powiedziała. — Wszyscy już czekają na dole. Ariel Hawksquill przyjechała.
Spojrzał na nią i zaśmiał się ze smutkiem, przejęty swą całkowitą, absurdalną porażką. Nagle skrzywił się i szybko położył dłoń na klatce piersiowej.
— Powinieneś był coś zjeść — stwierdziła Alice.
— Czuję się lepiej, kiedy nic nie jem. Tak sądzę.
— No chodź — ponagliła go Alice. — Na pewno to rozgryziesz. Możesz zapytać Ariel. — Pocałowała go w czoło i wyszła pierwsza przez małe drzwi. Odetchnęła z ulgą, gdy zaczęła schodzić.
— Alice — zagadnął ją Smoky — czy to już to? Dziś wieczorem?
— Czy to już co?
— To już to, prawda?
Nic nie odpowiedziała, gdy szli przez hol i schodzili na drugie piętro. Trzymała Smoky’ego pod ramię i zastanawiała się, co powinna powiedzieć, ale w końcu (ponieważ nie było już sensu mnożyć zagadek, i tak wiedział zbyt dużo, tak jak i ona) odparła tylko:
— Chyba tak. Już wkrótce.
Dłoń, którą Smoky przyciskał do piersi pod mostkiem, zaczęła mrowić. Powiedział tylko „ojej” i przystanął.
Znajdowali się u szczytu schodów. Smoky widział już słabe światło lamp i słyszał niewyraźne głosy. Nagle wszystko ucichło, a jego głowę wypełnił narastający szum. Wkrótce. Jeśli to już wkrótce, to znaczy, że przegrał. Został daleko w tyle, miał do wykonania pracę, której nawet jeszcze dobrze nie przemyślał, a co dopiero mówić o rozpoczęciu. Przegrał.
Czuł, jakby w jego piersi otwierała się ogromna dziura, większa niż on sam. Ból pulsował na jej obrzeżu i Smoky wiedział, że za chwilę rozprzestrzeni się i wypełni całą tę dziurę. Ale w tej chwili w jego sercu nie było nic oprócz strasznego przeczucia i rodzącego się objawienia. Walczyły między sobą o lepsze miejsce w jego pustym sercu. Przeczucie było czarne, ale objawienie będzie jasne. Stanął jak skamieniały, ponieważ nie mógł złapać tchu, i starał się przezwyciężyć panikę. W dziurze brakowało powietrza do oddychania. Czuł, że toczy się bitwa między przeczuciem a objawieniem, i wsłuchiwał się w głośny szum w uszach. Miał wrażenie, że to głos, który mówi: „A widzisz, teraz rozumiesz, nie prosiłeś o to i nie spodziewałeś się, że olśnienie przyjdzie tutaj, na tych ciemnych schodach”. Nagle głos umilkł. Jego serce szarpnęło się jeszcze dziko dwa razy, po czym zaczęło bić równo i gwałtownie, jak gdyby z furią, a znajomy, przynoszący ulgę ból wypełnił piersi. Bitwa była skończona. Mógł oddychać i przezwyciężyć cierpienie.
— Ojej — powiedziała Alice. — Tym razem bolało. — Zobaczył, że trzyma rękę na własnej piersi, a w jej oczach maluje się współczucie. Czuł uścisk jej dłoni na lewym ramieniu.
— O tak — przyznał, gdy odzyskał głos. — Bardzo.
— Przeszło?
— Prawie. — Ból przepłynął przez lewe ramię, zwężając się w wąską niteczkę biegnącą do palca, na którym nosi się obrączkę. Jednak miał takie uczucie, jakby nie było już na nim obrączki, jakby długo noszony krążek został zdarty siłą, co spowodowało uszkodzenie nerwów i ścięgien.
— Idź sobie — powiedział i ból opuścił palec. — Już dobrze, już dobrze.
— Na pewno? — spytała Alice.
— Przeszło.
Zaczął schodzić w stronę świateł salonu. Alice podtrzymywała go, lecz nie czuł się osłabiony. Nie był nawet chory. Wyczytał w starych księgach doktora Fisha i doktora Drinkwatera, że to, na co się uskarżał, to nie była nawet choroba, ale tylko pewna dolegliwość związana z wiekiem, na którą cierpią nawet ludzie cieszący się dobrym zdrowiem. Dolegliwość, z którą można żyć. Więc dlaczego odbierał to jak objawienie, które nigdy nie przychodzi i którego potem się nie pamięta? „O tak — powiedział stary Fish — przeczucie śmierci to bardzo pospolite wrażenie przy angina pectoris, nie ma się czym martwić”. Ale czy rzeczywiście było to przeczucie śmierci? Czy właśnie tym byłoby objawienie, gdyby kiedyś przyszło?
— To bolesne — rzekła Alice.
— Tak — potwierdził Smoky, śmiejąc się czy raczej sapiąc. — Chyba bym wolał, żeby mi to nie dokuczało. Tak.
— Może to już ostatni raz — powiedziała Alice. Myślała o atakach tak, jakby chodziło o kichanie: jedno potężne kichnięcie może oczyścić system.
— Na pewno nie — odparł spokojnie Smoky. — Myślę, że nie życzymy sobie ostatniego razu.
Zeszli po schodach, trzymając się pod ramię, i wkroczyli do salonu, gdzie czekali na nich goście.
— Już jesteśmy — oznajmiła Alice. — Smoky też.
— Cześć, cześć — powiedział.
Sophie podniosła wzrok znad stolika, a jego córki znad robótki na drutach. Dostrzegł na ich twarzach odbicie swojego bólu. Nadal czuł mrowienie w palcu, ale był ocalony. Długo noszona obrączka znajdowała się jeszcze na swoim miejscu. Dolegliwość, ale przypominająca objawienie. Czy im również sprawia to taki ból jak mnie? — pomyślał po raz pierwszy.
— Zatem zaczynamy — powiedziała Sophie. Spojrzała po twarzach, które otaczały ją kołem: rodziny Drinkwaterów i Barnable’ów, Flowersów, Stone’ów i Woodsów, jej kuzynowie, sąsiedzi, powinowaci. Światło miedzianej lampy stojącej na stoliku sprawiało, że reszta pokoju była niewidoczna dla jej oczu. Czuła się tak, jakby siedziała przy ognisku i patrzyła na zwierzęta przyczajone w ciemności, które miały dzięki jej zaklęciom zyskać świadomość i cel istnienia.
— Miałam gościa — oznajmiła.
Ale jak mogliście oczekiwać, że będziecie podążać tą ścieżką myśli samotnie? Jak mogliście oczekiwać, że zmierzycie księżyc? Nie, moi państwo, nie spodziewajcie się, że ta ścieżka jest krótka. Musicie mieć serca lwów, by nią podążać, nie jest krótka, a jej morza są głębokie. Będziecie szli nią długo w zdumieniu, to uśmiechając się, to płacząc.
Zwołanie wszystkich krewnych i znajomych było łatwiejsze, niż Sophie sądziła, chociaż miała trudności z podjęciem ostatecznej decyzji. Tak samo trudne okazało się przedstawienie im tego, co wiedziała, wymagało to bowiem przełamania niemal odwiecznego milczenia, trwającego od tak dawna, że mieszkańcy Edgewood nie pamiętali już nawet, iż zostali do niego zobowiązani przysięgą. Milczenie broniło dostępu do serca wielu historii. Zanim je przełamano, upłynęły ostatnie miesiące zimy. W tym czasie wieści docierały do zasypanych śniegiem farm i odizolowanych domostw, do stolicy i do Miasta. I w końcu ustalono taką datę, która odpowiadała wszystkim.
Kiedy wieści dotarły wreszcie do wszystkich, bez oporów zgodzili się przybyć i co dziwniejsze, wcale nie byli zaskoczeni. Tak jakby od dawna oczekiwali takiego wezwania. I tak też było, chociaż większość z nich nie zdawała sobie z tego sprawy aż do tej chwili.
Kiedy gość Margaret Juniper minął pentagram wytyczony przez pięć miast, porównywany kiedyś przez Jeffa Junipera do pięcioramiennej gwiazdy, która miała wskazać Smoky’emu drogę do Edgewood, niejeden z gospodarzy przebudził się, czując, że ktoś albo coś nadchodzi. Wszyscy odnieśli wrażenie, że spływa na nich długo oczekiwany pokój, z uczuciem szczęścia poczuli, że ich życie nie skończy się w zwykły sposób, nie skończy się, dopóki nie zostanie wypełniona obietnica lub nie nastąpi coś wielkiego. To tylko wiosna, stwierdzili rano, to tylko nadchodząca wiosna. Świat jest taki, jaki był, nic się nie zmieniło, życie nie przynosi takich niespodzianek. Ale historia Marge była przekazywana od domu do domu, przy czym wzbogacano ją o szczegóły, snuto przypuszczenia i domysły. I kiedy nadeszło wezwanie do Edgewood, ludzie wcale nie byli zaskoczeni — jedynie zdziwieni, że jest to dla nich takie naturalne.
Była to ich sprawa, sprawa tych wszystkich rodzin, z którymi zetknął się August, które uczył Auberon, a potem Smoky, które odwiedzała Sophie w czasie swoich staropanieńskich spacerów. Stało się dokładnie tak, jak przewidywała cioteczna babka Nora Cloud: dotyczyło to Drinkwaterów i Barnable’ów. Prawie sto lat temu ich przodkowie osiedlili się na tych ziemiach, ponieważ znali Opowieść albo tych, którzy ją snuli. Niektórzy z nich byli dopiero studentami, a nawet uczniami. Ludzie tacy jak rodzina Flowersów zostali wtajemniczeni albo przynajmniej tak im się zdawało. Wielu z nich było tak zamożnych, że nie musieli pracować. Mogli całymi dniami zgłębiać tajemnicę wśród jaskrów i mleczy, rosnących na farmach, które kupili i które zaniedbali. Ciężkie czasy sprawiły, że poziom życia ich potomków znacznie się obniżył: pracowali jako rzemieślnicy, imali się dorywczych zajęć, zamienili się w farmerów ciułających grosz do grosza, a małżeństwa z dziećmi mleczarzy i prostych robotników, z którymi ich dziadkowie nie zamieniliby słowa, wcale nie należały do rzadkości. Mimo to nadal krążyły wśród nich historie, jakich nie znano nigdzie na świecie. Warunki ich życia pogorszyły się, a oni myśleli, że świat się zestarzał i coraz trudniej na nim żyć, że wszystko jest tak rozpaczliwie pospolite. Ale byli potomkami bardów i bohaterów, a kiedyś panował przecież na ziemi złoty wiek, tętniła ona życiem i była gęsto zaludniona. Pamiętali o tym, czasy współczesne wydawały się bowiem ordynarne i nieciekawe. Wszyscy jako dzieci zasypiali, słuchając opowieści o dawnych wiekach, a potem przekazywali te same historie własnym dzieciom. Wielki dom był zawsze na ich ustach, jego mieszkańcy zdziwiliby się, słysząc, jak dużo wiedzą o nim i o jego dziejach. Często dumali o tych rzeczach, siedząc przy stole i nie mając w tych mrocznych dniach innych rozrywek. I chociaż zniekształcali trochę prawdę, to jednak niczego nie zapomnieli. Kiedy nadeszło wezwanie od Sophie, byli zdziwieni, że wcale ich to nie dziwi. Od razu odłożyli narzędzia, zdjęli fartuchy, zwołali dzieci i zapalili silniki starych aut. Przybyli do Edgewood, gdzie powiedziano im, że pojawiło się zaginione dziecko, że sprawa jest pilna i wkrótce będzie trzeba wyruszyć w podróż.
— Tak więc to jest brama — powiedziała Sophie, dotykając jednej z kart, które przed nią leżały — a to dom.
W salonie panowała niezakłócona cisza.
— To jest rzeka — mówiła dalej — albo coś w tym rodzaju…
— Mów głośniej, kochanie — poprosiła Mamade, która siedziała tuż obok Sophie. — Nikt cię nie słyszy.
— To jest rzeka — Sophie niemal krzyknęła. Zarumieniła się. W ciemnej sypialni, gdy była przy niej cielesna Lilac, wszystko wydawało się… nie, nie łatwiejsze, ale przynajmniej bardziej zrozumiałe. Koniec był znany, lecz miała teraz mówić o sposobach, a to okazało się dość trudne. — I most, albo bród czy też prom, w jakiś sposób trzeba się przedostać. A na drugim brzegu stary człowiek, który nas poprowadzi, on zna drogę.
— Drogę dokąd? — spytał nieśmiało ktoś za jej plecami. Sophie zdawało się, że to głos Bird.
— Do tego miejsca — powiedział ktoś inny. — Nie słuchasz?
— Do tego miejsca, gdzie są oni — wyjaśniła Sophie. — Gdzie ma się zebrać parlament.
— Och, myślałam, że tu jest parlament — powiedział pierwszy głos.
— Nie — odparła Sophie. — Tam będzie.
Znowu zapadło milczenie, a Sophie usiłowała sobie przypomnieć, co jeszcze wie.
— Czy to daleko stąd? — zapytała Marge Juniper. — Niektórzy z nas nie dojdą, jeśli to daleko.
— Nie wiem — odrzekła Sophie. — Nie sądzę, żeby było daleko. Wiem, że czasem wydaje się to daleko, a czasem blisko. Ale na pewno nie będzie to zbyt duża odległość, to znaczy nie aż taka, żeby wszyscy nie mogli dojść. Ale właściwie to nie wiem.
Czekali. Sophie spojrzała na karty i potasowała je. A jeśli było daleko?
Blossom zapytała miękko:
— Czy tam jest pięknie? Musi być pięknie.
Bud zaprotestował:
— O nie! Jest niebezpiecznie. I strasznie. Trzeba walczyć z różnymi rzeczami, prawda, ciociu Sophie?
Ariel Hawksquill popatrzyła na dzieci i na Sophie.
— Czy istotnie? Czy naprawdę trwa wojna? — spytała.
Sophie podniosła głowę i wyciągnęła przed siebie puste dłonie.
— Nie wiem — powiedziała. — Chyba jest wojna, tak mówiła Lilac. Ty sama tak mówiłaś — zwróciła się do Ariel z wyrzutem. — Nie wiem, nie wiem! — Wstała i odwróciła się, żeby widzieć wszystkich. — Wiem tylko, że musimy się tam udać, musimy im pomóc, bo jeśli tego nie zrobimy, zginą. Oni umierają, wiem o tym! Albo odchodzą stąd. I odejdą tak daleko, ukryją się tak, że to będzie jak śmierć, i to wszystko przez nas! Pomyślcie, co by było, gdyby wszyscy nas opuścili.
Myśleli o tym albo przynajmniej próbowali sobie to wyobrazić. Każdy wyciągał inne wnioski, każdy miał inne wizje albo nie miał ich wcale.
— Nie wiem, gdzie to jest — ciągnęła Sophie — ani jak mamy się tam dostać, ani co możemy zrobić, żeby im pomóc i dlaczego to właśnie my musimy się tam udać. Ale wiem, że musimy, musimy spróbować! Nieważne nawet, czy tego chcemy, czy nie, rozumiecie? Ponieważ wcale by nas tu nie było, gdybyśmy byli im niepotrzebni, jesteśmy tu tylko ze względu na nich. Tego też jestem pewna. Gdybyśmy teraz nie poszli, to byłoby tak, jakbyśmy się urodzili, dorośli, pożenili i wychowali dzieci, a potem powiedzieli: „Właściwie zmieniłem zdanie, wolę ich nie mieć”. A przecież nie ma tu osoby, która by tak powiedziała, skoro już je ma. Rozumiecie? Z nimi jest tak samo. Nie moglibyśmy odmówić, gdybyśmy nie byli tymi, którzy mają tam pójść, gdybyśmy nie mieli zamiaru się tam udać.
Spojrzała po zgromadzonych: rodziny Drinkwaterów i Barnable’ów, Birdów, Stone’ów, Flowersów, Woodsów i Wolfów, Charles Wayne i Cherry Lake, Bud i Blossom, Ariel Hawksquill i Marge Juniper, Sonny Noon, stary Phil Flowers i jego dziewczynki i chłopcy, wnuki, prawnuki i praprawnuki Augusta.
Bardzo jej brakowało ciotki Cloud, która powiedziałaby im o tym wszystkim w sposób prosty i nie wzbudzający sprzeciwu. Daily Alice patrzyła tylko na Sophie, opierając brodę na dłoni, uśmiechała się. Córki Alice spokojnie dziergały, jak gdyby to, co powiedziała ciotka, było jasne jak słońce, chociaż Sophie własne słowa wydawały się stekiem bzdur już w chwili, gdy je wypowiadała. Jej matka mądrze potakiwała, ale być może nie dosłyszała wszystkiego. A na twarzach kuzynów zgromadzonych wokół niej malowały się głupota i mądrość, wesołość i smutek. Jedne były zmienione, inne pozostały niewzruszone.
— Powiedziałam wam wszystko, co wiem — rzekła bezradnie Sophie. — Wszystko, co przekazała mi Lilac: że zostało ich pięćdziesięciu dwóch, że to się stanie na świętego Jana, że tutaj jest brama, zawsze była, a karty stanowią mapę. I powiedziałam wam to, co z nich wyczytałam: o psie i rzece i tak dalej. Teraz musimy pomyśleć, co robić.
Wszyscy zatopili się w myślach, choć wielu z nich nie przywykło do myślenia. Niektórzy, chociaż trzymali dłoń na czole albo spletli ręce, pogubili się w domysłach bądź odpłynęli we wspomnienia. Odczuwali dawny ból i zastanawiali się, czy to nie zapowiada tej lub innej podróży. Albo po prostu dumali nad własną naturą, przypominając sobie dawne obawy i stare rady, wspominając miłość i dostatek. Albo też nie robili zupełnie nic.
— To może być łatwe — powiedziała nagle Sophie. — Naprawdę łatwe! Po prostu jeden kroczek! Albo trudne, być może to nie odbywa się zawsze w ten sam sposób, może z każdym jest inaczej, ale na pewno istnieje jakaś metoda, musi istnieć. Powinniście o tym pomyśleć, każdy z was musi to sobie wyobrazić.
Spróbowali poruszyć wyobraźnię, podnosząc się w krzesłach i krzyżując nogi. Pomyśleli o północy, południu, wschodzie i zachodzie. Pomyśleli o tym, w jaki sposób się tu znaleźli. Przypuszczali, że jeśli znaleźli ścieżkę do tego miejsca, to być może znajdą też dalszy ciąg tej ścieżki. I nagle w tej ciszy, po raz pierwszy w tym roku, usłyszeli znany dźwięk: kukułki gwałtownie wypowiadały jedyne słowo, które znały.
— A więc… — zaczęła Sophie i usiadła. Złożyła karty, tak jakby opowiedziały już całą historię. — Pójdziemy krok po kroku. Mamy na to całą wiosnę. Potem się spotkamy i zobaczymy, co dalej. Nie umiem nic więcej wymyślić.
— Ale Sophie — powiedziała Tacey, odkładając robótkę — jeśli dom jest bramą…
— I jeśli się w nim znajdziemy… — dodała Lily.
— To czy już i tak nie podróżujemy? — dokończyła Lucy.
Sophie spojrzała na siostrzenice. Ich słowa miały głęboki sens, a przy tym zostały wypowiedziane tak zwyczajnie.
— Nie wiem — odparła.
— Sophie — powiedział Smoky od drzwi, przy których stał. Odezwał się po raz pierwszy od początku spotkania. — Mogę ci zadać pewne pytanie?
— Oczywiście.
— Jak wrócimy?
Milczenie, które zapadło, wystarczyło za odpowiedź. Właśnie tego się spodziewał. Wszyscy obecni domyślali się, że tak właśnie będzie. Sophie w milczeniu pochyliła głowę. Nikt nie przerwał ciszy. Wszyscy zrozumieli jej odpowiedź, a w niej dojrzeli ukryte pytanie, prawdziwe pytanie, które im postawiono, ale którego Sophie nie była w stanie zadać wprost.
W końcu są rodziną, pomyślała Sophie. I jeśli przyszli, to spodziewali się tego, a jeśli nie, to trudno, nie ma nic więcej do dodania. Otworzyła usta, żeby zapytać: „Pójdziecie?”. Ale ich twarze onieśmielały ją, były tak różne i tak znajome. Nie zdobyła się na postawienie tego pytania.
— To chyba wszystko — powiedziała w końcu. Łzy napłynęły jej do oczu, a wpatrzone w nią twarze rozmazały się.
Blossom zeskoczyła z fotela.
— Już wiem — zawołała. — Musimy się wszyscy wziąć za ręce, zrobić kółko, żeby mieć siłę, i powiedzieć: „Zrobimy to!”. — Rozejrzała się wokół siebie: — Zgoda?
Niektórzy się roześmiali, inni zaprotestowali, a Lily przyciągnęła Blossom do siebie i powiedziała, że być może nie każdy tego chce. Jednak dziewczynka, wziąwszy brata za rękę, zaczęła ponaglać swoich kuzynów, ciotki i wujów, żeby zrobili to samo. Unikała tylko damy z torebką ze skóry aligatora. Potem doszła do wniosku, że koło będzie mocniejsze, jeśli skrzyżują swoje ręce i podadzą sobie przeciwne dłonie. Dzięki temu koło byłoby nawet ciaśniejsze. Kiedy jednak udawało jej się połączyć łańcuch dłoni w jednym miejscu, to przerywał się gdzie indziej.
— Nikt mnie nie słucha — skarżyła się ciotce Sophie.
A Sophie patrzyła tylko na siostrzenicę, jakby nic nie słysząc, i zastanawiała się, co by mogło wyrosnąć z Blossom, co wyrosłoby z tych odważnych ludzi, ale nie była w stanie sobie tego wyobrazić. W tym momencie Mamade, która nie dosłyszała ponaglania Blossom, wstała chwiejnie i powiedziała:
— W kuchni jest herbata, kawa i trochę kanapek.
Po jej słowach koło się zupełnie rozerwało. Słychać było już tylko szuranie odsuwanych krzeseł, po czym wszyscy udali się do kuchni, rozmawiając przyciszonymi głosami.
— Chętnie napiję się kawy — powiedziała Hawksquill do bardzo starej kobiety, która siedziała koło niej.
— Ja też — odparła Marge Juniper. — Tylko że pójście do kuchni to dla mnie zbyt duży wysiłek.
— Może przynieść pani filiżankę? — zaproponowała Hawksquill.
— To bardzo uprzejmie z pani strony — rzekła Marge z ulgą.
Przywiezienie jej tutaj i tak sprawiło duży kłopot wielu osobom i była zadowolona, że może siedzieć na miejscu, na którym ją posadzili.
— Drobiazg — powiedziała Hawksquill. Ruszyła za innymi, ale zatrzymała się przy stoliku do kart. Siedziała tam Sophie, podpierając dłonią policzek i patrząc ze zdziwieniem i smutkiem na talię. — Sophie — zagadnęła ją Hawksquill.
— A jeśli to za daleko — powiedziała tamta. Spojrzała na Hawksquill, a w jej oczach pojawił się nagle strach. — A jeśli się mylę?
— Nie sądzę, żebyś mogła się mylić — uspokoiła ją Hawksquill. — O ile rozumiem, co miałaś na myśli. To bardzo dziwne, wiem, ale nie ma powodu przypuszczać, że się mylisz. — Dotknęła ramienia Sophie. — Właściwie odnoszę wrażenie, że to jest jeszcze nie dość dziwne.
— A Lilac?
— Tak, to było rzeczywiście osobliwe — przyznała Hawksquill. — Tak.
— Ariel, nie spojrzysz w karty? Może coś byś w nich zobaczyła, ten pierwszy krok…
— Nie — odparła, odsuwając się. — Nie, nie powinnam ich dotykać. Nie. — W figurze, którą Sophie przed chwilą ułożyła, teraz pomieszanej, nie było Głupca. — Są teraz zbyt ważne.
— No nie wiem. — Sophie bezmyślnie rozkładała karty. — Sądzę, że doszłam już prawie do końca. Już mi nic nie mówią. Może to dotyczy tylko mnie, ale wydaje mi się, że już niczego w nich nie ma. — Wstała i odeszła od stolika. — Lilac powiedziała, że są przewodnikiem — dodała. — Ale nie wiem. Myślę, że tylko udawała.
— Udawała? — zdziwiła się Hawksquill, idąc za Sophie.
— Żeby podtrzymać nasze zainteresowanie — odparła Sophie. — I nadzieję.
Hawksquill odwróciła się, żeby spojrzeć na talię kart. Nawet leżąc w nieładzie, karty były ze sobą mocno powiązane, jakby trzymały je niewidzialne ręce. Przypominały koło, które próbowała utworzyć Blossom. Koniec… Odwróciła się szybko i skinęła głową starej kobiecie, obok której siedziała. Jednak tamta zdawała się jej nie widzieć.
Marge Juniper istotnie jej nie widziała, ale nie z powodu słabego wzroku czy roztargnienia. Po prostu była pogrążona w myślach. Zastanawiała się, jak dojdzie do tego miejsca i co mogłaby ze sobą zabrać: zasuszoną roślinkę, szal z wyhaftowanymi kwiatami, puzderko zawierające kosmyk włosów, kartkę z dnia świętego Walentego, na której czułe słówka już wyblakły i brzmiały nieszczerze. Rozmyślała, jak ma oszczędzać siły do dnia, gdy wyruszy w drogę. Wiedziała, o jakim miejscu mówiła Sophie, pomimo że jej pamięć była już ostatnio kiepska. Nie przechowywała całej przeszłości, wszystkich momentów, poranków i wieczorów jej długiego życia. Zupełnie jakby plomba została złamana, a jej wspomnienia rozproszyły się na wszystkie strony i pomieszały, przez co nie można ich było odróżnić od chwili obecnej. Z wiekiem pamięć Marge nie panowała już nad wszystkim. Jednak stara kobieta wiedziała dobrze, do jakiego miejsca ma się udać. Do tego samego, do którego przed osiemdziesięcioma paroma laty uciekł August Drinkwater. Do miejsca, w którym ona pozostała, kiedy August odszedł. Do miejsca, gdzie odchodzą nadzieje miłości, kiedy przychodzi starość. Do miejsca, gdzie odchodzi początek, gdy nadciąga koniec i wreszcie sam przemija.
Dzień świętego Jana, pomyślała i próbowała policzyć dni i tygodnie, które jeszcze pozostały. Ale nie pamiętała, jaka jest pora roku i od jakiego dnia należało zacząć odliczanie, więc porzuciła ten zamiar.
W jadalni Hawksquill podeszła do Smoky’ego, który stał bezczynnie w kącie. Wydawał się zagubiony i pozbawiony zajęcia w swoim własnym domu.
— Jak pan to rozumie, panie Barnable? — spytała.
— Słucham? — Przez chwilę patrzył na nią nieobecnym wzrokiem. — Nie rozumiem. Nie rozumiem tego. — Wzruszył ramionami, ale nie był to gest przepraszający, raczej gest człowieka, który chce pokazać, że zajął właśnie takie a nie inne stanowisko w danej sprawie, choć wiele można by na ten temat powiedzieć. Odwrócił wzrok.
— Jak przebiegają prace w planetarium? — zapytała, wiedząc, że nie powinna dłużej rozwijać tamtego tematu. — Czy już udało się panu je uruchomić?
To chyba też nie było właściwe pytanie. Westchnął.
— Nie działa — odparł. — Wszystko jest gotowe, tylko nie działa.
— Na czym polega trudność?
Wetknął dłonie w kieszenie.
— Problem polega na tym, że to jest ruch w kółko…
— No cóż, taki jest też ruch planet — powiedziała Hawksquill — przynajmniej w przybliżeniu.
— Nie to miałem na myśli — wyjaśnił Smoky. — Chodzi mi o fakt, że ten mechanizm porusza się sam z siebie. Musi się obracać, żeby się obracać. Ruch okrężny powoduje ruch okrężny. To perpetuum mobile, może mi pani wierzyć lub nie.
— To samo dzieje się z planetami — wtrąciła Hawksquill. — Przynajmniej w przybliżeniu.
— Nie rozumiem tylko, jak ktoś taki jak Harvey Cloud mógł wpaść na taki głupi pomysł — powiedział Smoky, nieco podniecony tym tematem, podzwaniając małymi przedmiotami, które miał w kieszeniach: śrubokrętami, uszczelkami i sprężynkami. — Perpetuum mobile. Każdy wie… — Spojrzał na Hawksquill. — A tak a propos, jak działa pani planetarium? Co wprawia je w ruch?
— No cóż — zaczęła Hawksquill, stawiając na tacy dwie filiżanki kawy, które trzymała. — Chyba podobnie jak pańskie. Moje przedstawia trochę inne sklepienie. Uproszczone pod wieloma względami…
— Ale jak działa? — Smoky nie dawał za wygraną. — Proszę mi dać jakąś wskazówkę. — Uśmiechnął się, a Hawksquill pomyślała, że ostatnio niezbyt często miał po temu okazję. Zastanawiała się, jak wyglądało jego życie w tej rodzinie.
— Mogę panu powiedzieć tylko tyle: odnoszę wrażenie, że cokolwiek porusza teraz moje planetarium, zostało ono zaprojektowane tak, aby poruszało się samo z siebie.
— Samo z siebie — powtórzył Smoky z powątpiewaniem.
— Ale nie udało się — ciągnęła Hawksquill. — Może dlatego, że to złe sklepienie. Moje planetarium jest modelem sklepienia, które nigdy nie poruszało się samo z siebie, ale zawsze było napędzane siłą woli aniołów czy bogów. To stary model. Ale pana model jest nowy, newtonowski. Być może więc pańskie planetarium porusza się samo z siebie, bez niczyjego udziału.
Smoky wpatrywał się w nią.
— Jest tam maszyneria, która wygląda jak mechanizm napędowy — powiedział. — Ale sama też wymaga siły napędowej, wymaga popchnięcia. No cóż, kiedy raz się go właściwie ustawi… Gdyby odwzorowywało ruchy gwiazd, byłoby porywające, prawda? Na zawsze. — Dziwny błysk zamigotał w oczach Smoky’ego. Hawksquill uznała to za oznakę cierpienia. Nie powinna była nic mówić. Mała nauczka. Gdyby nie odniosła wrażenia, że Smoky nie bierze udziału w tym wszystkim, co planowały jej kuzynki, a czego Hawksquill nie miała zamiaru popierać, nie powiedziałaby:
— Równie dobrze może działać wstecz, panie Barnable. Napędza i jest napędzane. Gwiazdy mają energię do spożytkowania.
Podniosła filiżanki z kawą, a kiedy wyciągnął rękę, żeby ją zatrzymać, wskazała na nie, skinęła głową i odeszła. Na następne pytanie, które by jej zadał, nie mogłaby odpowiedzieć, nie łamiąc przyrzeczeń. Ale chciała mu pomóc. Czuła, że z jakiegoś powodu potrzebny jest jej sprzymierzeniec. Stojąc niezdecydowanie na skrzyżowaniu korytarzy (kiedy wychodziła z jadalni, skręciła w niewłaściwą stronę), widziała, jak Smoky szybko idzie na górę, i miała nadzieję, że jego trud okaże się owocny.
Tylko w którą stronę powinna pójść? Rozejrzała się wokół siebie i skręciła w pierwszy z brzegu korytarz, potem w następny. Kawa stygła.
Kolejny zakręt — skrzyżowanie wielu korytarzy, na którym można było zajrzeć w głąb każdego z nich. Nawet przybytki w jej pamięci nie zachodziły bardziej na siebie, nie miały tylu odgałęzień, tylu miejsc, które okazywały się dwoma miejscami naraz, nie były tak precyzyjnie pogmatwane jak ten dom. Czuła, że pochłania ją to marzenie Johna, ten zamek Violet, wysoki i obszerny. Całkowicie zapanował nad jej umysłem, jak gdyby został wzniesiony z materii jej pamięci. Zrozumiała teraz z całą jasnością, że jeśli to był właśnie gmach jej pamięci, to wszystkie wnioski okażą się zupełnie inne, całkowicie różne. Przepełniło ją to trwogą.
Siedziała tego wieczoru wśród nich, uśmiechając się i słuchając uprzejmie ich słów, tak jakby uczestniczyła w nabożeństwie wyznawców innej religii, uznana przez pomyłkę za członka kongregacji. Z początku czuła się trochę zakłopotana ich szczerością i wolna od uczuć, które oni dzielili. Ogarniał ją nawet smutek, że jest wykluczona z ich grona, bo zrozumienie rzeczy i zjawisk w taki prosty sposób wydawało się niemal zabawne. A tymczasem dom bez przerwy ich osaczał, tak jak osaczał ją teraz: wielki, ponury i niecierpliwy. Dom mówił, że wcale nie jest tak, wcale nie tak. Hawksquill potrafiła wsłuchać się w mowę domu — to była jej najważniejsza umiejętność i wielka sztuka. Dziwiła się tylko, że tak długo była głucha na jego słowa. Dom mówił, że wcale nie oni, nie Drinkwaterowie i nie Barnablebwie, i nie cała reszta, nie oni, którzy rozumieją rzeczy zbyt prosto. Pomyślała, że wspaniałe karty, którymi się bawili, znalazły się w ich rękach przez przypadek, jak gdyby ktoś pomylił świętego Graala z filiżankami używanymi na co dzień. To był przypadek o historycznej doniosłości. Ale dom nie wierzył w przypadki. Dom mówił, że znowu wprowadzono ją w błąd, lecz zdarzyło się to już po raz ostatni. Drżała ze strachu i nie chciała uwierzyć, tak jakby siedząc obojętnie w skromnym kościele pomiędzy zwykłymi parafianami śpiewającymi stare psalmy, doświadczyła nagle namacalnie cudu lub łaski. Przecież mogła zostać tak okrutnie oszukana, jej umysł nie mógł znieść tej myśli, to wszystko zaraz okaże się snem i rozpadnie na kawałki, a ona obudzi się w jakimś dziwnym i nowym domu…
Głos Daily Alice, wołającej jej imię, dochodził z nieoczekiwanej strony. Nadal trzymała w dłoniach filiżanki z kawą, które lekko dzwoniły o spodeczki. Wzięła się w garść, zebrała się na odwagę i wymknęła z gmatwaniny wyobraźni, w której utknęła.
— Zostaniesz na noc, prawda Ariel? — spytała Alice. — Sypialnia jest przygotowana…
— Nie — odparła Hawksquill. Zaniosła kawę Marge. Kobieta nadal siedziała w tym samym miejscu. Wzięła machinalnie filiżankę, a Hawksquill zdawało się, że Marge płacze, ale może było to tylko starcze łzawienie oczu. — To bardzo miło z twojej strony, ale muszę jechać. Muszę złapać pociąg o północy. Już powinnam tam być, ale udało mi się jakoś wyrwać, żeby najpierw przyjechać tutaj.
— Nie mogłabyś…
— Nie — powiedziała Hawksquill. — To pociąg prezydencki. Na usługach władzy. Prezydent wyrusza w jedną ze swych podróży. Nie wiem, dlaczego zadaje sobie ten trud. Albo go wyśmiewają, albo ignorują. Nadal.
Goście już powoli wychodzili. Wkładali ciężkie płaszcze i czapki. Wielu ociągało się, żeby zamienić parę słów z Sophie. Hawksquill zauważyła, że jakiś stary mężczyzna płacze. Sophie go objęła.
— Więc wszyscy pójdą? — zwróciła się z pytaniem do Alice.
— Chyba — powiedziała Alice. — Większość. Zobaczymy, prawda?
Jej czyste brązowe oczy spoczęły na Hawksquill, przebijała z nich pewność. Hawksquill odwróciła wzrok, bojąc się, że ona również może się rozpłakać.
— Moja torba — powiedziała. — Wrócę tylko po nią, a potem muszę już iść. Muszę.
Salon, w którym odbyło się spotkanie, był teraz pusty. Majaczyła w nim tylko ciemna postać staruszki popijającej małymi łykami kawę i przypominającej porcelanową figurynkę. Hawksquill zabrała torebkę. Wtem zauważyła, że karty nadal leżą rozrzucone na stoliku pod lampą. Koniec ich historii. Ale nie jej historii, gdyby tylko mogła cokolwiek zrobić.
Rozejrzała się szybko. Słyszała głosy Alice i Sophie żegnających gości przy drzwiach frontowych. Marge miała zamknięte oczy. Nie namyślając się długo, Hawksquill odwróciła się plecami do staruszki, otworzyła torebkę i wsunęła do niej karty. Końce palców piekły ją jak po dotknięciu lodu. Zamknęła torebkę i odwróciła się do drzwi. Alice stała w salonie, przyglądając się kuzynce.
— A więc do zobaczenia — powiedziała szybko Hawksquill, ale serce jej waliło. Czuła się jak niegrzeczne dziecko, które, obejmowane przez dorosłych, nie może wyładować gniewu.
— Do zobaczenia — odpowiedziała Alice, robiąc jej przejście. — Powodzenia z prezydentem. Wkrótce się zobaczymy.
Hawksquill unikała jej wzroku, wiedząc, że w oczach Alice wyczyta potępienie swojego postępku i coś jeszcze, czego wcale nie pragnęła w nich dojrzeć. Na pewno istnieje jakaś droga ucieczki, musi istnieć, i jeśli rozum nie potrafi jej znaleźć, uczyni to moc. A teraz było już za późno i mogła myśleć jedynie o ucieczce.
Daily Alice i Sophie patrzyły, jak Hawksquill wsiada pospiesznie do samochodu, jakby ją ktoś gonił, i zapala silnik. Jej samochód wyrwał do przodu jak rumak i przemknął niczym strzała między kamiennymi kolumnami przy bramie, zanurzając się w ciemność i w mgłę.
— Nie zdąży na ten pociąg — zauważyła Alice.
— Myślisz, że się przyłączy? — zapytała Sophie.
— O tak — odparła Alice. — Na pewno.
Weszły do środka i zamknęły drzwi.
— Ale co z Auberonem — powiedziała Sophie. — Z Auberonem i George’em…
— Wszystko w porządku — zapewniła ją siostra.
— Ale…
— Sophie, czy mogłabyś posiedzieć chwilę ze mną? — poprosiła Alice. — Nie idę spać.
Alice była spokojna i uśmiechała się, lecz Sophie słyszała w jej głosie błagalny ton, a nawet jakby strach.
— Pewnie, Alice — powiedziała.
— Może pójdziemy do biblioteki? Nikt nam nie będzie przeszkadzał.
— Okay. — Przeszły do wielkiego, ciemnego pokoju. Alice zapaliła lampę i przykręciła knot. We mgle za oknami zdawały się migotać przyćmione światełka, ale nic więcej nie było widać. — Alice — zaczęła Sophie. Alice przebudziła się jakby z zamyślenia i spojrzała na siostrę. — Alice, wiedziałaś o tym, co chciałam powiedzieć dziś wieczorem?
— O tak. Prawie o wszystkim.
— Naprawdę? Od jak dawna?
— Nie wiem — powiedziała, siadając powoli w jednym końcu długiej skórzanej kanapy. — Myślę, że w pewnym sensie zawsze wiedziałam, a z czasem stawało się to po prostu bardziej jasne. Tylko czasami… Czasami bywały takie momenty, kiedy było jeszcze bardziej niezrozumiałe. Kiedy nic nie szło tak, jak oczekiwałaś, albo nawet działo się coś wręcz przeciwnego. Takie momenty, kiedy miałaś wrażenie, że wszystko gdzieś odchodzi.
Sophie odwróciła się. Jej siostra mówiła z głębokim namysłem, w jej głosie nie było wymówki. Ale wiedziała, o jakich momentach wspominała Alice, i żałowała, że o tym wie, że nawet przez dzień, przez godzinę mogła zatracić wiarę w pewniki. A wszystko zdarzyło się tak dawno temu!
— Jednak potem — ciągnęła Alice — kiedy rzeczy znowu nabrały sensu, to sprawiały wrażenie bardziej sensownych niż przedtem. I wydawało się zabawne, że kiedykolwiek mogliśmy pomyśleć, iż coś jest nie w porządku, że zostaliśmy oszukani. Czyż tak nie było?
— Nie wiem — odparła Sophie.
— Usiądź koło mnie — poprosiła Alice. — Czy z tobą tak właśnie nie było?
— Nie. — Usiadła obok Alice, a ta otuliła ją i siebie wielobarwnym szalem stanowiącym dzieło Tacey. W pokoju nie było napalone. — Myślę, że z biegiem czasu nie miało to już tyle sensu, co w dzieciństwie.
Tak trudno było o tym mówić po wielu latach milczenia. Kiedyś, dawno temu, gawędziły na ten temat bez końca, nie próbując doszukiwać się sensu i nie dbając o to, mieszając wszystko z własnymi snami i zabawami. Zrozumienie nie sprawiało im trudności, ponieważ nie potrafiły odróżnić tego od własnego pragnienia przygód, cudu, pocieszenia. Nagle wróciło w jej umyśle pewne wspomnienie, tak żywe i wyraźne, jakby rzecz cała działa się teraz. Zobaczyła siebie i Alice nagie, i wuja Auberona gdzieś na skraju lasu. Przez długi czas miejsce wspomnień zajmowały fotografie Auberona, na których zostały uwiecznione z Alice: piękne, blade i spokojne dziewczynki. Kiedy więc jedno z tych wspomnień ożyło w pełni, Sophie aż wstrzymała oddech. Znowu poczuła tamten upał, niezachwianą pewność i zachwyt nad cudem, uczucia, które towarzyszyły jej owego pięknego lata w dzieciństwie.
— Dlaczego — powiedziała — nie mogłyśmy tam pójść wtedy, kiedy wiedziałyśmy? Kiedy było to takie proste?
Alice chwyciła jej dłoń ukrytą pod szalem.
— Mogłyśmy — odparła — mogłyśmy w każdej chwili. Ale to Opowieść decyduje, kiedy mamy się tam udać. — Po chwili dodała: — To nie będzie łatwe. — Jej słowa zatrwożyły Sophie, która mocniej uścisnęła dłoń siostry. — Sophie — ciągnęła Alice. — Mówiłaś o dniu świętego Jana.
— Tak.
— No dobrze. Tylko że ja… muszę się tam udać wcześniej.
Sophie uniosła głowę znad oparcia sofy, nie uwalniając dłoni Alice z uścisku, i zapytała z obawą:
— Co?
— Muszę iść wcześniej — powtórzyła Alice. Spojrzała na siostrę i odwróciła wzrok. Jej spojrzenie powiedziało Sophie, że wyjawiła jej teraz rzecz, o której wiedziała od dawna.
— Kiedy?
— Zaraz.
— Nie.
— Dziś w nocy, albo nad ranem. To dlatego… To dlatego chciałam, żebyś ze mną posiedziała, bo…
— Ale dlaczego? — spytała Sophie.
— Nie mogę powiedzieć.
— Nie, Alice, nie, ale…
— W porządku, Sophie — powiedziała Alice, uśmiechając się na widok zaskoczonej miny siostry. — Wszyscy mamy się tam udać, tylko że ja pójdę wcześniej. To wszystko.
Sophie wpatrywała się w Alice i nagle zawładnęła nią bardzo dziwna myśl, wypełniając pustkę w jej sercu. Pod wpływem tej myśli aż otworzyła szeroko oczy i usta. Dziwne, przecież słyszała o tym od Lilac, wyczytała to w kartach, powiedziała o wszystkim rodzinie i znajomym, a dopiero teraz w pełni pojęła istotę sprawy.
— Więc idziemy — stwierdziła.
Alice przytaknęła.
— To wszystko prawda — dodała Sophie. Siostra, spokojna i gotowa, przybrała nagle w oczach Sophie rozmiary olbrzyma i przesłoniła sobą cały pokój. — To prawda.
— Tak.
— Och, Alice. — Alice, która tak zogromniała, napełniała ją strachem. — Ale, Alice, nie możesz. Poczekaj. Nie idź teraz, nie tak od razu…
— Muszę.
— Ale zostawisz mnie… i wszystkich. — Odrzuciła szal i stanęła przed siostrą, błagając: — Nie, nie idź beze mnie, poczekaj!
— Muszę, Sophie, ponieważ… Nie mogę tego powiedzieć, to zbyt dziwne albo zbyt proste, żeby to powiedzieć. Muszę iść, bo jeśli nie pójdę, to nie będzie już dokąd pójść. Nie będzie miejsca dla ciebie i innych.
— Nie rozumiem.
Alice zaśmiała się, ale przypominało to bardziej łkanie.
— Ja też nie. Ale wkrótce…
— Ale całkiem sama — powiedziała Sophie. — Jak możesz?
Alice nic na to nie odrzekła, a Sophie pożałowała swoich ostatnich słów. Odważna! Przepełniła ją ogromna miłość, miłość przypominająca najgłębsze współczucie. Ponownie ujmując dłoń siostry, Sophie usiadła obok niej. Gdzieś w domu zegar wybijał jakąś poranną godzinę, a dźwięki kurantów przenikały ciało Sophie.
— Boisz się? — zapytała, nie mogąc się powstrzymać.
— Po prostu posiedź ze mną przez chwilkę — odparła na to Alice. — Już wkrótce będzie świtać.
Nad ich głowami rozległy się czyjeś szybkie, ciężkie kroki. Obie zadarły głowy. Ktoś zbiegał po schodach. Po chwili odgłos kroków stał się głośniejszy i bardziej gwałtowny. Alice ścisnęła dłoń siostry w sposób, który tylko Sophie rozumiała. To, co Alice chciała wyrazić, wstrząsnęło nią bardziej niż wszystkie słowa, które do tej pory padały z jej ust.
Smoky otworzył drzwi do biblioteki i był zaskoczony, widząc dwie kobiety siedzące na sofie.
— Jeszcze nie śpicie? — powiedział. Z trudem łapał powietrze. Sophie była pewna, że wyczyta prawdę z ich ściągniętych twarzy, ale on niczego nie zauważył. Podszedł do lampy, podniósł ją i zaczął krążyć po bibliotece, zerkając na ciemne, przeładowane półki.
— Nie wiecie przypadkiem, gdzie mogą być efemerydy?
— Co takiego? — spytała Alice.
— Efemerydy. — Wyciągnął jedną z książek i odstawił z powrotem. — Duża czerwona książka, która opisuje pozycje planet w każdym dniu. No wiecie.
— Zaglądałeś do niej, kiedy patrzyliśmy na gwiazdy?
— Właśnie. — Odwrócił się do nich, nadal trochę posapywał, ale wydawał się niezwykle podniecony. — Nie domyślacie się? — Trzymał lampę w górze. — Nie uwierzycie w to. Sam jeszcze nie mogę uwierzyć. Ale to jedyna rzecz, która ma sens. Jedyna rzecz na tyle zwariowana, żeby mieć sens.
Czekał na to, co powiedzą, i w końcu Alice zapytała:
— Chodzi o planetarium?
— O planetarium. Będzie działać.
— Och — zdziwiła się Alice.
— To nie wszystko, to nie wszystko — Triumfował. — Myślę, że naprawdę będzie działać. Myślę, że miało działać. To takie proste! Nigdy o tym nie pomyślałem. Możecie sobie wyobrazić? Alice, dom nie upadnie. Jeśli planetarium będzie działać, to poruszy wszystko, uruchomi generatory. Będzie prąd! Ogrzewanie!
W świetle lampy, którą trzymał, widziały jego odmienioną twarz. Był tak bliski przekroczenia jakiejś niebezpiecznej granicy, że Sophie zadrżała. Przypuszczała, że nie widzi ich dwóch zbyt dokładnie. Spojrzała na Alice, która nadal ściskała mocno jej dłoń, i pomyślała, że te oczy wypełniłyby się łzami, gdyby mogły. Jednak to nie było możliwe. Wiedziała, że już nigdy nie zobaczy jej łez…
— To dobrze — powiedziała Alice.
— Dobrze — powtórzył Smoky, podejmując na nowo poszukiwania. — Myślisz, że zwariowałem. Ja też tak myślę. Ale zdaje się, że Harvey Cloud nie był szaleńcem. Być może nie. — Wyciągnął grubą książkę spod sterty innych, które z hukiem upadły na podłogę. — Jest, to ta, to ta — powiedział i nie patrząc już na Alice i Sophie, ruszył do drzwi.
— Smoky, lampa — przypomniała mu Alice.
— Ach, przepraszam. — Niósł ją zupełnie bezmyślnie. Odstawił lampę na stół i uśmiechnął się do nich z taką wielką satysfakcją, że nie mogły nie odpowiedzieć uśmiechem. Niemal biegiem opuścił pokój, dźwigając pod pachą ciężką książkę.
Po jego wyjściu obie kobiety siedziały przez jakiś czas w milczeniu. W końcu Sophie spytała:
— Nie powiesz mu?
— Nie — odparła Alice. Zaczęła mówić coś jeszcze, może chciała podać przyczynę albo usprawiedliwić się, jednak zrezygnowała z tego, a Sophie nie ośmieliła się już nic więcej dodać.
— Ja właściwie nie odejdę — powiedziała Alice. — Naprawdę nie. To znaczy odejdę, ale nadal tu będę. Zawsze. — Wierzyła w prawdziwość swoich słów. Patrząc na ciemny sufit i na wysokie okna, pomyślała, że to, co ją przyzywało, nawołując z samego serca rzeczy, przyzywałoby ją tak samo w każdym innym miejscu. Nie miała uczucia, że coś traci, tylko czasem jej się tak zdawało, ale to było złudzenie.
— Sophie — powiedziała, a jej głos stał się nagle ochrypły. — Sophie, musisz się nim zaopiekować. Musisz na niego uważać.
— Ale jak to zrobić, Alice?
— Nie wiem, ale musisz. Naprawdę, Sophie. Zrób to dla mnie.
— Oczywiście — odparła Sophie. — Ale niezbyt dobrze mi to wychodzi. Nie jestem opiekunką.
— To nie potrwa długo — dodała Alice. Tego również była pewna, a przynajmniej wierzyła i miała nadzieję, że tak jest. Próbowała znaleźć w swym wnętrzu tę pewność, znaleźć spokojne zadowolenie, wdzięczność i rozradowanie, które odczuwała, gdy zaczęła pojmować, jakie to wszystko będzie mieć zakończenie. Przeżyła całe wieki jak kurczak w skorupce, ale urosła za duża i w końcu znalazła sposób, żeby rozbić skorupkę. Właśnie miała wyjść na ogromny świat, którego istnienia nawet się nie domyślała. Nie wypróbowała jeszcze skrzydeł, które miały jej ułatwić życie na tym świecie. Czuła przerażenie, ale jednocześnie miała poczucie własnej potęgi. Była pewna, że inni nabiorą w końcu takiej samej pewności, jaką miała ona, i zrozumieją też inne rzeczy, coraz to cudowniejsze. Ale w zimnym, starym pokoju, w ciemnościach wiecznej nocy, nie odczuwała tej ożywiającej nadziei. Pomyślała o Smokym. Bała się. Bała się tak, jakby… — Sophie, czy myślisz, że to śmierć? — zapytała miękko.
Sophie drzemała z głową opartą na ramieniu siostry.
— Hm? — zamruczała.
— Czy myślisz, że to jest w gruncie rzeczy śmierć?
— Nie wiem — odparła Sophie. Czuła, że Alice drży. — Chyba nie, ale nie wiem.
— Ja też myślę, że to nie jest śmierć — powiedziała Alice. — Ale jeśli tak, to nie jest to takie, jak myślałam…
— Chodzi ci o śmierć czy o miejsce?
— Jedno i drugie. — Owinęła trochę mocniej szalem siebie i siostrę. — Smoky opowiadał mi kiedyś o takim miejscu w Indiach czy w Chinach, gdzie przed wiekami dawali skazanym na śmierć narkotyk, który działał podobnie jak środek nasenny. Tylko że to była trucizna o bardzo powolnym działaniu. Najpierw taki skazaniec zasypia, głęboko zasypia i ma bardzo żywe sny. Śni przez długi czas, zapomina nawet, że to sen. Śpi przez wiele dni. Śni mu się, że podróżuje czy coś w tym rodzaju. I w pewnym momencie umiera podczas tego snu. Narkotyk działa tak łagodnie, że człowiek śpi mocno i nawet nie zauważa, kiedy umiera. Nie wie, że umarł. Może sen się zmienia, ale on nawet nie wie, że to sen. Po prostu tak jakby dalej śnił. Myśli tylko, że znalazł się w innej krainie.
— To okropne — stwierdziła Sophie.
— Smoky powiedział, że nie za bardzo w to wierzy.
— Nie. To nie może być prawda.
— Powiedział, że jeśli narkotyk miał w końcu doprowadzić do śmierci, to skąd ludzie wiedzieli, jakie właściwie jest jego działanie.
— Och.
— Myślałam, że może to się odbędzie w podobny sposób.
— Nie, Alice, to straszne, nie.
Ale Alice nie wydawało się to straszne. Sądziła, że jeśli ktoś został skazany na śmierć, to wędrówka do jakiejś innej krainy wcale nie jest najgorszym rozwiązaniem. Przeczuwała coś, czego nie przeczuwał nikt inny, i nawet Sophie nie była tego świadoma: miejsce, do którego ich wezwano, nie jest prawdziwe. Gdy dorastała, wydawało jej się, iż żadne miejsce nie istnieje w oderwaniu od jego mieszkańców. Im mniej ich było, tym mniejsza była ta kraina. I jeśli teraz mieli odbyć podróż do tej krainy, to każdy emigrant będzie musiał stworzyć miejsce, do którego się udaje, stworzyć je z samego siebie. A ona, jako pionier, będzie również musiała zbudować ląd z własnej śmierci, czy z tego, co w tej chwili zdawało jej się podobne do śmierci, ląd, do którego przybędą pozostali. Stanie się tak ogromna, żeby mogła zamknąć w sobie cały świat, albo cały wielki świat skurczy się na tyle, żeby zmieścić się w jej piersi.
Smoky oczywiście w to nie uwierzy. W każdym razie będzie mu trudno. Wszystko teraz wydawało mu się bardzo trudne. Jakkolwiek znosił to cierpliwie i nauczył się z tym żyć, nigdy nie było mu łatwo. Czy przyjdzie? Była pewna wielu spraw, ale nie tego. Już dawno zrozumiała, że to samo, dzięki czemu Smoky ją zdobył, może teraz stać się przyczyną tego, iż go utraci. Chodziło o jej rolę w Opowieści. Ta umowa nadal obowiązywała. Miała wrażenie, że Smoky znajduje się na końcu długiego i cienkiego sznura, który może pęknąć, jeśli któreś z nich go pociągnie, albo wyśliznąć się z jej lub jego dłoni. Odejdzie teraz bez pożegnania, żeby się łudzić, iż nie odchodzi na dobre.
Smoky, pomyślała, śmierć. I przez długi czas nie mogła myśleć o niczym innym. Życzyła sobie tylko, choć nie wyraziła tego na głos, żeby to rozwiązanie nie okazało się jedynym możliwym rozwiązaniem, jedynym, jakie ta historia musi mieć czy kiedykolwiek miała.
— Będziesz na niego uważać, Sophie — wyszeptała. — Musisz dopilnować, żeby przyszedł. Musisz.
Ale Sophie z szalem podciągniętym pod brodę znowu spała. Alice rozejrzała się wokół siebie, tak jakby dopiero co się przebudziła. Za oknami jaśniał błękitny blask. Noc dobiegała końca. Jak ktoś odzyskujący przytomność bez bólu, ogarnęła jedną myślą cały świat, ten brzask i swoją przyszłość. Potem wstała, uwolniwszy się z uścisku śpiącej siostry. Sophie właśnie o tym śniła i prawie się obudziła, wypowiadając słowa: jestem gotowa, idę. Zamruczała coś jeszcze bez sensu i westchnęła. Znowu rozległ się odgłos nadchodzących kroków. Alice otuliła Sophie szalem, ucałowała ją w czoło i zgasiła żółty płomień lampy. Błękit świtu wypełnił pokój. Było później, niż myślała. Wyszła na korytarz. Smoky zbiegał po schodach w stronę podestu.
— Alice! — zawołał.
— Ciszej — powiedziała. — Obudzisz cały dom.
— Alice, to działa. — Chwycił się poręczy na zakręcie schodów, jak gdyby bał się, że lada moment upadnie. — To działa, musisz przyjść zobaczyć.
— Tak?
— Chodź, Alice, chodź zobaczyć! Wszystko w porządku. Działa, obraca się. Słuchaj! — Wskazał w górę.
Z oddali dobiegał cichy szum, ledwie słyszalny wśród odgłosów świtu i śpiewu budzących się ptaków. Przypominał przesuwanie się wielkich kół zębatych, metaliczne tykanie ogromnego zegara, w którego wnętrzu mieścił się cały dom.
— Działa?
— Wszystko w porządku, nie musimy nigdzie odchodzić! — Przerwał, żeby wsłuchać się w odległy szum i stukot. — Dom się nie rozpadnie na kawałki. Będzie prąd i ogrzewanie. Nie musimy nigdzie iść!
Stała u stóp schodów i patrzyła na niego, zadzierając głowę.
— Czy to nie wspaniale? — powiedział.
— Wspaniale — powtórzyła.
— Chodź zobaczyć. — Już wchodził na górę.
— Dobrze, za minutę przyjdę — odparła.
— Pospiesz się. — Pędził już po schodach.
— Smoky, nie tak szybko — przestrzegła go.
Słyszała jego oddalające się kroki. Podeszła do lustra w holu, zdjęła z wieszaka swój ciężki płaszcz i otuliła się nim. Spojrzała raz jeszcze na swoje odbicie w lustrze. W ostrym świetle poranka wyglądała staro. Podeszła do wielkich drzwi i przekręciwszy gałkę, otworzyła je.
Ranek obejmował we władanie cały świat i zimnymi podmuchami wdzierał się do domu. Stała długo w otwartych drzwiach, myśląc: tylko jeden krok. Jeden krok, który będzie się wydawał krokiem w nicość. Jeden krok w stronę tęczy, krok, który zrobiła właściwie już dawno, którego nie mogła nie zrobić, każdy kolejny przybliżał tylko obecny moment. Postąpiła do przodu. Po trawniku, zatopionym w porannej mgle, biegł w jej stronę mały piesek, podskakując i radośnie szczekając.
Itur in antiquam silvam, stabula alta terrarum.
Kiedy Daily Alice stała zamyślona na progu domu, Sophie spała, a Hawksquill sunęła po spowitych we mgle wiejskich drogach, żeby zdążyć na pociąg na północnej stacji, Auberon i George Mouse siedzieli przy małym ognisku, zastanawiając się, dokąd też powiódł ich Fred Savage. Nie byli jednak w stanie przypomnieć sobie, w jaki sposób tutaj trafili.
Wyruszyli jakiś czas temu, ale przygotowania rozpoczęli dużo wcześniej. Przejrzeli stare pudła i szuflady George’a, żeby się odpowiednio wyposażyć, choć nie mieli pojęcia, na jakie trudności bądź niebezpieczeństwa mogą natrafić. Pakowanie odbywało się w dość przypadkowy sposób. George powyciągał skądś stare swetry, miękkie plecaki, włóczkowe czapeczki i kalosze.
— Już dawno tego nie nosiłem — powiedział Fred, naciągając na potargane włosy czapkę.
— Na co to wszystko? — dziwił się Auberon, stojąc na uboczu z rękami w kieszeniach.
— Lepiej się zabezpieczyć zawczasu niż potem żałować — stwierdził George. — Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— To tutaj i tak ci nie pomoże — powiedział Fred, trzymając ogromne poncho.
— To głupie — powiedział Auberon.
— Okay, okay. — George wymachiwał ze złością dużym pistoletem, który właśnie znalazł w kufrze. — Okay, ty decydujesz, panie wszystkowiedzący. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem. — Zatknął pistolet za pasek, ale zmienił zdanie i wrzucił broń z powrotem do kufra. — A co powiesz o tym? — Wyjął scyzoryk o dwudziestu ostrzach, służący niemal do wszystkiego. — Boże, nie pamiętam, kiedy go ostatni raz widziałem.
— Niezły — powiedział Fred, podważając korkociąg żółtym paznokciem. — Bardzo ładny. Poręczny.
Auberon przyglądał się tylko, trzymając ręce w kieszeniach, ale nie robił już żadnych uwag. Po chwili przestał nawet patrzeć. Odkąd Lilac pojawiła się na Starej Farmie, życie na tym świecie było dla niego coraz trudniejsze. Uczestniczył tylko w poszczególnych scenach, nie mających ze sobą żadnego powiązania, jak pokoje w domu, którego rozkładu nie potrafił ani nawet nie chciał zapamiętać. Czasem podejrzewał, że to pierwsze oznaki szaleństwa, i chociaż ta myśl sama w sobie wydawała się rozsądna, a przy tym stanowiła przekonujące wyjaśnienie, to jednak wcale nie odczuwał przerażenia. Oczywiście, natura rzeczy i zjawisk zmieniła się nagle ogromnie, ale nie potrafił dokładnie określić, na czym polegała ta różnica. Każdy pojedynczy element wydawał się nie zmieniony, taki sam jak kiedyś, a jednak na pewno istniały jakieś różnice. „Takie same, ale inne” — mawiał często jego kuzyn o rzeczach, które były bardziej lub mniej do siebie podobne. Ale dla Auberona to wyrażenie oznaczało jedną jedyną rzecz, która została w jakiś sposób — i prawdopodobnie nieodwracalnie — bardziej lub mniej odmieniona.
— Takie samo, ale inne.
Prawdopodobnie jednak (nie był tego pewien, ale wydawało się to prawdopodobne) zmiana nie nastąpiła wcale w gwałtowny sposób, tylko on zaczął ją nagle zauważać. Doznał olśnienia, to wszystko. Stało się to dla niego jasne. I ze słabym przebłyskiem zrozumienia przewidział moment, gdy nie będzie już dostrzegał zmian, ani pamiętał, że kiedyś rzeczy były czy raczej nie były inne. Przeczuł, że nadejdzie chwila, kiedy zmiany będą następować jedna po drugiej, zgodnie z własnym porządkiem, a on wcale nie będzie niczego zauważał. Już teraz zaczynał zapominać, że jego wspomnienia o Sylvie, które dotychczas były bardziej trwałe i niezmienne niż wszystko to, co posiadał, odmieniły się tak, jakby spustoszył je gwałtowny front atmosferyczny. A kiedy przywoływał je teraz, zdawały się zamieniać w jesienne liście koloru czystego złota, w wilgotną ziemię, skorupki ślimaków, w ślady stóp faunów.
— Co? — zapytał.
— Weź to — powiedział George i wręczył mu nóż, na którego pochwie widniały nieco starte litery, tworzące napis „Ausable Chasm”. Auberonowi nic to nie mówiło, ale wsunął nóż za pasek, nie wiedząc w tym momencie, dlaczego miałby tego nie zrobić.
Oczywiście, to przesuwanie się przez coś, co przypominało kolejne rozdziały powieści, pomogło mu uporać się z trudnym zadaniem, jakie przed nim stanęło: musiał zakończyć historię zatytułowaną Inny świat (sądził kiedyś, że nigdy nie nadejdzie ta chwila), zakończyć opowieść, która ze swej natury była prawie niemożliwa do zakończenia! A jednak wystarczyło tylko zasiąść przy zupełnie zdezelowanej maszynie do pisania (tak wiele wycierpiała), żeby finałowe odcinki zaczęły rozwijać się bez trudu, tak sprytnie i niesamowicie jak niemający końca łańcuch szali, które wyłaniają się z pustego rękawa iluzjonisty. Jaki może być finał opowieści, która niosła obietnicę nieskończoności? Taki sam jak zmienność świata, który pod każdym względem nadal pozostaje niezmienny. Taki sam jak obrazek przedstawiający kielich — gdy na niego długo patrzeć, przybiera kształt dwóch twarzy zwróconych do siebie.
Wypełnił obietnicę, że to się nie skończy: i taki był koniec. To wszystko.
Nie pamiętał później, jak tego dokonał, jakie sceny wyszły spod dwudziestu sześciu głównych i kilku pomocniczych klawiszy maszyny, jakie słowa zostały wypowiedziane, kto umarł, a kto się urodził. To były tylko wizje człowieka, któremu się śni, że jest pogrążony we śnie, wymyślone obrazy, pozbawione treści sprawy osadzone w świecie, który sam stawał się pozbawiony treści. Czy kiedykolwiek te sceny zostaną wykorzystane, jaki skutek mogą wywrzeć tam, jeśli zostaną wyprodukowane, jaki urok rzucić, jaki odwrócić — nie potrafił sobie wyobrazić. Wysłał tylko Freda z ostatnimi stronami i pomyślał, śmiejąc się w duchu, o tym kluczowym ostatnim zdaniu, o szkolnej sztuczce, za pomocą której chciał uprawdopodobnić swoje dzikie fantazje. Bez tego zakończenia wydawałyby się one pozbawione sensu. Zdanie to brzmiało: wtedy się obudził.
Wtedy się obudził.
Tych kilka słów określało jego stosunek do świata.
Wszyscy trzej: Auberon, George i Fred, ubrani w wysokie buty i uzbrojeni, stali u wejścia do metra. Ten zimny wiosenny poranek przypominał łóżko ze wzburzoną pościelą, w którym spał jeszcze świat.
— Do centrum? Za miasto? — spytał George.
Auberon zaproponował, żeby skorzystali z innych bram, to jest z tego, co według niego mogło stanowić bramy. Miał na myśli pawilon czterech pór roku w parku, do którego klucz spoczywał w jego kieszeni, budynek w centrum, który był ostatnim miejscem przeznaczenia Sylvie, krzyżowe sklepienie w podziemnych przejściach Terminusa na skrzyżowaniu czterech korytarzy. Ale to Fred prowadził wyprawę.
— Prom — powiedział. — Jeśli mamy płynąć promem, to musimy poszukać rzeki. Więc odpada Bronx i Harlem, Kills i Spuyten Duyvil, bo jest jak ocean, nie idziemy tak daleko na północ jak Saw Mill, omijamy East i Hudson, bo tam są mosty. I tak została kupa rzek, ale innych, płyną pod ziemią, nie widać ich. Nad nimi są ulice i domy, i interesy. To są tylko małe strugi, strumyczki. Drążą skały, sączą się, nazywacie to wodą gruntową. Ale są, więc wpierw musimy znaleźć rzekę, a potem ją przekroczyć. A jeśli prawie wszystkie są pod ziemią, to musimy tam pójść.
— Okay — zgodził się George.
— Okay — powiedział Auberon.
— Patrzcie pod nogi — polecił Fred.
Stąpali uważnie po schodach, jakby znajdowali się w nieznanym miejscu, chociaż wszyscy trzej byli tu wiele razy. Schodzili tylko do metra, którego korytarze i zakamarki przypominały jaskinie i nory, a zwariowane drogowskazy ustawiono tak dziwnie, że stanowiły niewielką pomoc dla zagubionych; do metra, gdzie płynęły strugi atramentowej wody i rozlegało się odległe dudnienie.
Auberon przystanął w połowie schodów.
— Zaraz — powiedział. — Poczekajcie.
— Co jest? — spytał George, rozglądając się szybko.
— To bez sensu — stwierdził Auberon. — Coś tu nie gra.
Fred szedł przed siebie, skręcał już za narożnik, kiwając na nich. George stał pomiędzy nimi niezdecydowany, patrząc to na jednego, to na drugiego.
— Chodźmy, chodźmy — popędzał.
To będzie trudne, bardzo trudne, pomyślał Auberon, niechętnie ruszając za kuzynem. Trudniejsze do zniesienia niż wewnętrzna pustka i poczucie klęski w czasach pijaństwa.
A jednak nauczył się wtedy wiele. Nauczył się, jak tracić nad sobą panowanie, jak nie przejmować się wstydem ani tym, że robi z siebie widowisko, jak nie kwestionować istniejących okoliczności albo przynajmniej nie dziwić się, kiedy nie mógł znaleźć odpowiedzi na zadawane pytania. Te umiejętności były wszystkim, co teraz posiadał, i tylko one mogły stanowić jego osobisty wkład do tej wyprawy. Mimo to wątpił, czy dotrwa do końca. Ale gdyby ich wcale nie posiadał, nie byłby nawet w stanie wyruszyć w drogę.
— Poczekajcie — powiedział, kierując się za tamtymi do głębiej położonych korytarzy. — Poczekajcie.
A jeśli ten straszny okres pijaństwa w jego życiu służył tylko temu, żeby teraz mógł przetrwać jakoś te burzliwe zmiany i znaleźć drogę przez ciemny las? Może to był tylko trening?
Nie. To przez Sylvie wkroczył na tę ścieżkę, a raczej sprawiło to jej zniknięcie.
Zniknięcie Sylvie. A jeśli jej odejście, jeśli sama jej obecność w jego życiu, Boże, jeśli jej miłość do niego i jej uroda były tylko elementami intrygi, uknutej po to, żeby go wpędzić w pijaństwo, żeby nauczyć go odnajdywania ścieżek, żeby zamknąć go na całe lata w czterech ścianach Starej Farmy, kazać mu czekać na wieści, chociaż nie wiedział nawet, że czeka, czekać na przybycie Lilac, na jej obietnice albo kłamstwa, które miały poruszyć jego wypalone serce i na nowo wzniecić w nim płomień? Co wtedy? A może mieli jeszcze jakiś inny cel, niezwiązany ani z nim, ani nawet z Sylvie?
Dobrze. Przypuśćmy, że ma się odbyć zgromadzenie parlamentu, przypuśćmy, że to nie były kłamstwa i że w jakimś miejscu spotka się z nimi twarzą w twarz. Chciał im zadać wiele pytań i otrzymać wyczerpujące odpowiedzi. Jeśli już o tym mowa, to niech tylko znajdzie Sylvie, a spyta ją od razu, jaką odegrała w tym wszystkim rolę. Zada jej naprawdę trudne pytanie. Niech tylko ją znajdzie. Niech ją tylko znajdzie.
Kiedy o tym pomyślał, schodząc z ostatniego stopnia zdezelowanych schodów, dostrzegł dziewczynę o blond włosach, ubraną w niebieską suknię. Stanowiła jasną plamę w ciemnościach.
Spojrzała za siebie i (widząc, że ją zobaczył) odwróciła stojak, na którym zawieszono tabliczkę: „Proszę trzymać kapelusze”.
— Myślę, że to ta droga — zawołał George. W chwili gdy mieli zejść jeszcze niżej, pociąg przetoczył się z hukiem koło nich. Wiatr poderwał im kapelusze, ale ręce były szybsze. — W porządku? — zapytał George, przytrzymując dłonią nakrycie głowy i przekrzykując dudnienie metra.
— No — przytaknął Fred, również trzymając nakrycie głowy. — Właśnie miałem to powiedzieć.
Zaczęli schodzić niżej. Auberon podążył za nimi. Obietnice czy kłamstwa, i tak nie miał wyboru, i na pewno przez cały czas dobrze o tym wiedzieli. Bo czyż to nie oni właśnie obłożyli go klątwą? Zrozumiał teraz z przerażającą jasnością, że poszczególne elementy jego życia łączyły się w logiczny łańcuch, nic nie było zbędne, nawet ta wędrówka przez cuchnące podziemne korytarze i te schody prowadzące na dół. Wszystko wiązało się w całość, prawda ta chwytała go za gardło, wstrząsała nim, wstrząsała, wstrząsała, aż się ocknął.
Fred Savage wrócił z lasu z chrustem na podpałkę.
— Ale tam tłoczno — powiedział z zadowoleniem, kiedy wrzucał gałązki do ognia. — Okropny ścisk.
— Naprawdę? — powiedział George, nieco zatrwożony. — Może dzikie zwierzęta?
— Może — mruknął Fred. Jego białe zęby błysnęły w ciemności.
W czapce i poncho wyglądał staromodnie, przypominał bezkształtnego garbusa, mądrą, napęczniałą od wody ropuchę. George i Auberon przysunęli się nieco bliżej do słabego ognia i nadstawili uszu, usiłując jednocześnie przeniknąć wzrokiem gęsty mrok.
Znajdowali się ciągle na skraju lasu, kiedy złapała ich noc. Fred zarządził postój. Nadal byli w pobliżu brzegu rzeki, do którego przybił prom. Już na tym starym, szarym, stukającym i trzeszczącym promie, który wolno pokonywał przestrzeń między jednym a drugim brzegiem rzeki, obserwowali, jak czerwone słońce kryje się za wielkimi, ciągle jeszcze bezlistnymi drzewami, jak rozpada się na szkarłatne kawałeczki, roztapia w leśnym poszyciu i w końcu ginie. Krajobraz oblany czerwonym światłem sprawiał dziwne i przerażające wrażenie, jednak George powiedział:
— Chyba już tu kiedyś byłem.
— Tak? — zdziwił się Auberon. Stali razem na dziobie, podczas gdy Fred siedział po turecku na rufie i zagadywał przewoźnika. Ten jednak wcale nie reagował.
— No, może tak naprawdę nie byłem — dorzucił George — ale coś w tym rodzaju. — Chyba ktoś mu naopowiadał o swoich przygodach na tej łodzi i w tych lasach, ale nie pamiętał kto. Boże, jego pamięć stała się ostatnio dziurawa jak sito. — Nie wiem — powiedział i spojrzał ze zdziwieniem na Auberona. — Nie wiem. Tylko… — Przytrzymując kapelusz, obejrzał się na brzeg, który opuścili, a potem na ten, do którego się zbliżali. — Tylko wydaje mi się… Czy nie pomyliliśmy czasem drogi?
— Nie mam pojęcia — odparł Auberon.
— Nie. Niemożliwe… — A jednak nie opuszczało go wrażenie, że cofali się zamiast podążać do przodu. Pomyślał, że to pewnie podobne uczucie dezorientacji jak to, którego nieraz doświadczał po wyjściu z korytarzy metra na niezbyt dobrze znany teren. Wszystko w jego umyśle było wtedy na opak i nie mógł tego doprowadzić do ładu, nawet znaki drogowe i pozycja słońca wprowadzały go w błąd, jak gdyby widział świat w lustrzanym odbiciu. — Tak — powiedział i wzdrygnął się. Ale jego słowa pobudziły pamięć Auberona. On również przypomniał sobie ten prom, w każdym razie musiał o nim słyszeć. Dobijali do brzegu. Przewoźnik wziął długi bosak i ruszył na dziób, żeby zacumować. Auberon wpatrywał się w jego łysą głowę i siwą brodę, ale on nie zwracał na niego uwagi.
— Czy kiedyś — zaczął Auberon — miał pan… — Nie wiedział, jak sformułować pytanie. — Czy pracowała kiedyś u pana dziewczyna, ciemnoskóra dziewczyna? Jakiś czas temu?
Przewoźnik ciągnął linę promu długimi, silnymi rękoma. Spojrzał na Auberona oczyma tak niebieskimi i mętnymi jak niebo.
— Miała na imię Sylvie — dorzucił Auberon.
— Sylvie? — powtórzył przewoźnik.
Prom przybił z jękiem do brzegu i zatrzymał się. Przewoźnik wyciągnął odwróconą dłoń, a George położył na niej błyszczącą monetę, którą przygotował wcześniej.
— Sylvie — powiedział George, gdy siedzieli przy ognisku. Podkurczył kolana i otoczył je rękoma. — Nie myślałeś kiedyś… — ciągnął — bo ja sobie tak pomyślałem, że to jakby sprawa rodzinna?
— Sprawa rodzinna?
— No, to wszystko — mówił niejasno George. — Pomyślałem, że tylko rodzina jest w to zamieszana, przez Violet.
— Też tak myślałem — przyznał Auberon. — Ale co z Sylvie?
— Tak, właśnie o to mi chodzi.
— Ta cała historia z Sylvie może być kłamstwem — stwierdził Auberon.
— Oni powiedzą wszystko. Cokolwiek.
George wpatrywał się w ogień, a po chwili powiedział:
— Hm. Muszę ci coś wyznać.
— Co takiego?
— Możliwe, że Sylvie należy do rodziny. Nie jestem pewien, ale… Dawno temu, jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz, może więcej, znałem pewną kobietę, Portorykankę. Była bardzo uwodzicielska. Zupełnie szalona. Ale piękna. — Zaśmiał się. — Gorący numerek. To najwłaściwsze określenie. Wynajmowała pokój, mały pokój, wtedy jeszcze nie było farmy. Prawdę mówiąc, wynajmowała składaną sypialnię.
— Coś podobnego — wtrącił Auberon.
— Ależ to była kobieta! Przyszedłem do niej kiedyś, akurat zmywała naczynia i miała na nogach wysokie obcasy. Zmywała naczynia w czerwonych butach na wysokich obcasach! Nie wiem, chyba wtedy mnie wzięło.
— Hm — mruknął Auberon.
— No tak — westchnął George. — Miała gdzieś dwoje dzieci. Myślałem, że jak tylko zajdzie w ciążę, to się tego pozbędzie. Po cichu. Byłem ostrożny. Ale…
— Rany, George.
— I chyba się wściekła, czy coś w tym rodzaju. Nie wiem dlaczego. Nigdy mi nie powiedziała. Po prostu wróciła do Puerto Rico. Nigdy jej już nie widziałem.
— No i?
— No i — odchrząknął — Sylvie była do niej bardzo podobna. I znalazła farmę. Po prostu kiedyś się pojawiła. I nigdy nie powiedziała jak.
— Rany boskie — powiedział Auberon, kiedy dotarła do niego cała prawda. — Rany boskie, nie zmyślasz? Ale czy ona…
— Nie. Nic nie powiedziała. Imię się zgadzało, ale nie było w tym nic dziwnego. Jej matka odeszła, Sylvie powiedziała, że umarła, zresztą nigdy więcej jej nie spotkałem.
— Ale oczywiście nie wiedziałeś…
— Prawdę mówiąc — odparł George — nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałem.
Auberon, zdumiony, siedział przez chwilę w milczeniu. A więc ona należała do intrygi. Była jedną z nich.
— Ciekawe, co ona… — powiedział. — Ciekawe, co myślała.
— Tak. Tak, to dobre pytanie. Cholernie dobre pytanie.
— Mawiała zwykle, że przypominałeś jej…
— Wiem, co mówiła.
— Boże, George, więc jak mogłeś…
— Nie byłem pewny. Skąd miałem mieć pewność? Wszyscy Latynosi są trochę podobni, w tym samym typie.
— Naprawdę masz do tego słabość, no nie? — powiedział Auberon ze zgrozą. — Naprawdę jesteś…
— Daj mi spokój. Nie byłem pewny. Myślałem, że to niemożliwe, do diabła.
— No tak. — Obaj kuzyni zapatrzyli się w ogień. — To wiele wyjaśnia — stwierdził Auberon. — Jeśli należy do rodziny…
— Tak też myślałem — przytaknął George.
— Tak? — odezwał się Fred Savage, a oni spojrzeli na niego zaskoczeni. — To co, do diabła, ja tu robię?
Patrzył to na jednego, to na drugiego, szczerząc zęby. W jego tępych, ruchliwych oczkach malowało się rozbawienie.
— No i co? — powiedział.
— No… — zaczął George.
— No… — podjął Auberon.
— Widzicie? Co ja tu, do diabła, robię?
Pożółkłe oczy Freda otwierały się i zamykały, podobnie jak wiele par żółtych oczu, skrytych w lasach, które rozpościerały się za jego plecami. Kiwał głową ze zdziwieniem, ale nie był wcale zdziwiony. Nigdy nie był poważny, gdy zadawał takie pytanie: na przykład, co robi tu, gdzie akurat jest. Zadawał je tylko wtedy, gdy sprawiało mu radość obserwowanie, jak inni zastanawiają się nad tym z konsternacją. Konsternacja i rozmyślanie, a w istocie myśl sama, były dla niego tylko widowiskiem. Niełatwo wprawić w zakłopotanie człowieka niedostrzegającego już od dawna różnic pomiędzy światem, w którym się pogrąża, zamykając oczy, a tym, na który codziennie patrzy. Fred nie zastanawiał się, w jakim miejscu się znaleźli. Nie tonął w domysłach, czy kiedykolwiek przebywał gdzie indziej.
— Dręczycie się — powiedział miękko i uprzejmie do swoich dwóch przyjaciół. — Dręczycie się.
Przez chwilę czuwał albo spał, a może robił obie te rzeczy jednocześnie lub nie robił żadnej z nich. Noc minęła. Zobaczył ścieżkę… Bladym świtem, gdy ptaki się przebudziły, a ogień zgasł, dojrzał ją między drzewami. Obudził George’a i Auberona, którzy spali skuleni obok siebie, i brązowym, kościstym paluchem, pokrytym odwiecznym brudem, wskazał im drogę.
George Mouse rozglądał się wokół siebie, zdumiony i przejęty niepokojem. Od chwili gdy wkroczył na ścieżkę, którą znalazł Fred, towarzyszyło mu uczucie, że nic nie jest tak dziwne ani tak nieznane, jak powinno być. A gdy zatopił się w gęstym leśnym poszyciu, przytłoczony ogromem strzelistych drzew, uczucie to jeszcze się nasiliło. Już tu kiedyś był. Właściwie rzadko przebywał z dala od tego miejsca.
— Poczekajcie — powiedział do Freda i Auberona, którzy szli przed siebie, patrząc, dokąd wiedzie ścieżka. — Sekundę.
Zatrzymali się i odwrócili w jego stronę.
George popatrzył w górę, w dół, na prawo i lewo. Po prawej stronie znajdowała się polana. Nie widział jej, ale wyczuł, że tam jest. Za tym rzędem drzew strażników powietrze wydawało się bardziej złote i błękitne niż w szarym lesie.
Rząd drzew stojących na straży.
— Wiecie co — powiedział. — Mam wrażenie, że wcale nie zaszliśmy zbyt daleko.
Ale tamci wysforowali się już do przodu i nie słyszeli jego słów.
— Chodź, George! — zawołał Auberon.
George ruszył z wolna za kompanami, lecz zdołał postąpić ledwie kilka kroków i znowu poczuł, że coś go ciągnie z powrotem. Las przypominał ogromny dom z wieloma pokojami, choć trudno było w to uwierzyć, widząc to bogactwo i bezładne przemieszanie wszelkiej roślinności. A jednak. Cały czas przechodziło się jakby przez drzwi prowadzące z jednej komnaty do drugiej, zupełnie innej. Wystarczyło, że zrobił pięć kroków, a już opuścił miejsce, w którym czuł się tak dobrze. Chciał tam wrócić. Bardzo chciał tam wrócić.
— Poczekajcie chwileczkę — zawołał do swoich towarzyszy, ale nie odwrócili się. Byli już daleko w przedzie, w zupełnie innym miejscu. Śpiew ptaków zagłuszał nawoływanie George’a. Będąc w rozterce, postąpił dwa kroki w stronę, dokąd poszli, a potem, przyciągany ciekawością silniejszą niż strach, powrócił do miejsca, z którego dostrzegł polanę.
Nie wydawała się zbyt oddalona. W jej kierunku wiodła nawet ścieżka. Ruszył nią i prawie natychmiast zniknęły mu sprzed oczu opiekuńcze drzewa i plamy słonecznego światła. Potem zniknęła również sama ścieżka. A już w chwilę później George zapomniał, dlaczego idzie tą drogą.
Uszedł kawałek, grzęznąc butami w miękkiej ziemi, jego płaszcz ocierał się o ostre krzaki rosnące na moczarach. Dokąd? Po co? Stanął jak wryty, ale ponieważ zaczął się pogrążać, znowu ruszył ostro do przodu. Las rozbrzmiewał różnymi melodiami, tak że George nie słyszał nawet własnych myśli. Zapomniał, kim jest. Znowu przystanął. Było ciemno, a jednak powietrze połyskiwało, zdawało się, że wszystkie drzewa rozkwitły w jednej chwili, jakby otuliła je mgiełka. Nadeszła wiosna. Jak się znalazł w tym miejscu, przepełniony strachem, co to było za miejsce i czas, co się z nim stało? Kim był? Zaczął przetrząsać kieszenie, nie wiedząc, co się w nich kryje, ale mając nadzieję, że znajdzie odpowiedzi na dręczące go pytania. Z jednej kieszeni wyjął poczerniałą fajkę, która nie nasuwała mu żadnych skojarzeń, chociaż obracał ją w ręku we wszystkie strony. Z drugiej wyciągnął kieszonkowy zegarek.
Zegarek, tak. Nic nie mógł wyczytać z jego niepokojącej tarczy, ale na pewno był to jakiś trop. Zegarek w ręce. Tak.
Bez wątpienia zażył jakiś narkotyk (prawie sobie przypomniał, że to zrobił), nowy narkotyk, który chciał wypróbować, narkotyk o zdumiewającej, niespotykanej dotąd mocy. To się zdarzyło jakiś czas temu, tak, zegarek mu podsunął tę myśl, to wszystko jest skutkiem działania narkotyku. To on odebrał mu pamięć do tego stopnia, że nie wiedział nawet, kiedy go zażył. To on sprawił, że znalazł się w całkowicie nierealnym miejscu, o Boże. Narkotyk miał taką moc, że George ujrzał las z czarnymi jagodami, słyszał śpiew ptaków i widział homunculusa, samego siebie, wędrującego po tym lesie. Ale realny świat ciągle delikatnie przenikał ten wymyślony las. George trzymał przecież w ręce zegarek, za pomocą którego chciał ocenić czas działania narkotyku. Dopiero kiedy odurzenie zaczęło ustępować, wyobraził sobie, że wyciągnął zegarek z kieszeni, ponieważ dopiero w tym momencie zaczynał powoli przychodzić do siebie. Prawdziwy zegarek wdarł się do nierealnego lasu. Lada moment straszny liściasty las zniknie, a George zobaczy znowu swój pokój, w którym w istocie siedział przez cały czas, trzymając w dłoni zegarek, i zobaczy bibliotekę na trzecim piętrze swojej kamienicy. Tak! Siedział tam bez ruchu nie wiadomo jak długo, narkotyk sprawił, że wydawało się, iż trwa to całe wieki. Ocknie się w otoczeniu przyjaciół, czekających niecierpliwie na jego reakcję. W każdej sekundzie ich twarze mogą przybrać realny kształt, tak jak zegarek. Franz, Smoky i Alice wyłonią się z mgły w pełnej kurzu bibliotece, gdzie tak często przesiadywał. Na ich twarzach dostrzeże niepokój, rozradowanie i oczekiwanie. Jak było, George? Jak było? A on przez długą chwilę będzie tylko potrząsał głową i wydawał niezrozumiałe dźwięki, niezdolny opowiadać o tym, dopóki nie stwierdzi z niezbitą pewnością, że znajduje się w realnym świecie.
— Tak, tak — powiedział George i niemal zapłakał z ulgą, że sobie przypomniał. — Pamiętam, pamiętam. — I w momencie gdy to mówił, wsunął zegarek z powrotem do kieszeni, rozglądając się po zielonej okolicy. — Pamiętam. — Wyciągnął jeden but z grzęzawiska, potem drugi i już nie pamiętał.
Rząd drzew strażników, polanka skąpana w słońcu i jakby zarys pól uprawnych na horyzoncie. Gdzieś w oddali. Tylko że teraz schodzi z mozołem w dół, stąpając po omszałych skałach, aż czarnych od wilgoci. Zmierzał w stronę parowu, w którym wartko płynął zimny strumień. Wdychał jego parującą wilgoć. Nad strumieniem biegł prymitywny mostek, nieco chybotliwy, pod nim zaś płynęły niesione z prądem gałęzie i wirowała spieniona woda. Mostek wydawał się niebezpieczny i trudny do przebycia. Kiedy ostrożnie i ze strachem, ciężko dysząc, postawił na nim stopę, zapomniał, dokąd właściwie zdąża z takim mozołem, a gdy zrobił następny krok (to tylko obluzowana klapka — uspokajał się), nie pamiętał już, kim jest i po co się tak trudzi. Postąpiwszy jeszcze krok do przodu — był już na środku mostku — uświadomił sobie, że wszystko zapomniał.
Dlaczego stoi, gapiąc się na spienioną wodę? Co tu się właściwie dzieje? Włożył ręce do kieszeni w nadziei, że znajdzie tam coś, co mu podsunie choćby drobną wskazówkę. Wyciągnął stary, kieszonkowy zegarek, który z niczym mu się nie kojarzył, oraz poczerniałą fajkę z małym cybuchem. Obracał fajkę w dłoniach. Fajka, tak.
— Pamiętam — powiedział bez przekonania. Fajka, fajka. Tak. Jego piwnica. W piwnicy swojego domu odkrył stare zapasy. To było zdumiewające, wspaniałe znalezisko. Niezwykłe! Palił niekiedy tę fajkę, tak, to o to chodzi; nabijał ten poczerniały cybuch. Widział jeszcze strzępki wypalonej żywicy. Wszystko znajdowało się teraz w jego organizmie i oto był efekt! Nigdy, przenigdy nie przeżył czegoś tak gwałtownego! Dosłownie go zmiotło! Gdy przykładał zapałkę do cybucha, stał na mostku, tak, na kamiennym mostku w parczku, do którego chadzał nieraz z Sylvie palić fajkę. Teraz przebywał w jakimś dziwacznym lesie, który wydawał się tak realny, że czuł nawet jego zapach. Zatracił się całkowicie. Miał wrażenie, że już od wielu godzin, wieki całe błądzi po tym lesie, nie pamiętając, kim jest, podczas gdy w rzeczywistości (pamiętał, pamiętał to dokładnie) dopiero co odsunął fajkę od ust. O proszę, nadal trzyma ją w dłoni, tuż przy ustach. Tak, to pierwsza rzecz, która znowu przybrała realny kształt, pierwszy znak, że wraca do rzeczywistości z krótkiego, ale całkowicie zniewalającego transu. Za chwilę ujrzy Sylvie w starym kapeluszu na głowie. Odwróci się zaraz do niej (gdy nierealny las zniknie i otoczy go znowu zaśmiecony, zimowy park) i powie: „Oho, to mocna rzecz! Uważaj, to mocna rzecz”. A ona odpowie coś po swojemu, biorąc fajkę z jego rąk.
— Rozumiem, pamiętam — rzekł, jakby wypowiadał zaklęcie, ale poraziło go znowu straszne przeczucie, że już kiedyś coś sobie przypomniał, coś zupełnie innego. Już kiedyś? O nie, może wiele razy, o nie, nie. Stał jak przykuty do ziemi. Zastanawiał się, czy nie podlega ustawicznym nawrotom pamięci, czy za każdym razem nie przypomina sobie wszystkiego w nieco innym kształcie. Może ulega niekończącej się serii przypomnień, powtarzanych bez przerwy. Pamiętam, pamiętam. Jeden krótki moment w tym niesamowitym lesie (odwrócenie głowy, jeden krok) obejmował całe życie. Pod wpływem tych rozmyślań George odniósł wrażenie, że został nagle — na długi, odwieczny czas — strącony do piekła.
— Pomocy — powiedział czy raczej wyszeptał. — Pomocy, pomocy.
Kroczył po chwiejnym mostku, pod którym wirował spieniony strumień. Na ścianie w jego kuchni wisiał obraz w starej, pozłacanej ramie (lecz George nie pamiętał w tej chwili o jego istnieniu). Przedstawiał taki sam niebezpieczny most i dwoje niewinnych, spokojnych dzieci, może po prostu nieświadomych niebezpieczeństwa, które przekraczały go, trzymając się za ręce: jasnowłosa dziewczynka i ciemnowłosy, odważny chłopiec. Czuwał nad nimi anioł, gotowy pospieszyć z pomocą, gdyby luźne deseczki załamały się lub któreś z dzieci źle postawiło stopę: biały anioł ze złocistą opaską na włosach i ckliwą twarzą spowitą draperiami z gazy; anioł na tyle wszechmocny, żeby je ocalić. George odczuwał właśnie obecność kogoś tak potężnego za swoimi plecami (chociaż nie odważył się odwrócić) i biorąc tę osobę, może Lilac, a może Sylvie, za rękę, ruszył odważnie po skrzypiącym moście w stronę przeciwległego brzegu.
Potem nastąpił długi, niemal wieczny okres niepamięci, ale w końcu George znalazł się po drugiej stronie parowu. Kolana miał podrapane, ręce obtarte. Wyszedł pomiędzy dwie skały, przypominające podniesione kolana i wkroczył — o tak — na małą polankę pełną kwiatów. W oddali ukazał się rząd drzew strażników. Za nimi — teraz widział to wyraźnie — widoczne było ogrodzenie z palików oraz budynek lub dwa. Z komina unosił się wijący dym.
— O tak — powiedział George, sapiąc. — O tak.
Obok niego stało jagnię. Słyszał pobekiwanie zwierzęcia, lecz początkowo pomylił ten dźwięk z biciem swego zagubionego serca. Jagnię zaplątało się wśród pędów jakiejś okropnej, płożącej dzikiej róży i chcąc uwolnić nogę, kaleczyło się coraz bardziej.
— Spokojnie, spokojnie — powiedział George. — No już, spokojnie.
— Bee, bee — beczało jagnię.
George wyplątał jego delikatną, czarną nóżkę. Jagnię pokuśtykało przed siebie, ciągle pobekując. Było bardzo młode, jakim cudem oddaliło się od matki? George podszedł do zwierzęcia, chwycił je za nogi i podniósł do góry, aby położyć je sobie na ramionach. Już to kiedyś widział, ale zapomniał gdzie. Niosąc jagnię, które słabo kopało i wykręcało swój niemądry, smutny pyszczek, żeby spojrzeć na jego twarz, podszedł do bramy w płocie za rzędem drzew. Była otwarta.
— O tak — powiedział George, stając przed nią. — O tak, rozumiem, rozumiem.
Wszystko stało się zupełnie jasne. Przed nim stał mały, walący się domek z małymi oknami, obora, szopa dla kóz i grządka świeżo posadzonych warzyw, na której pracował mały człowieczek o brązowej skórze. Kiedy ujrzał George’a, rzucił narzędzia i uciekł, mamrocząc coś pod nosem. Znajdowała się tam również ocembrowana studnia, kopiec, sterta drewna z siekierą wbitą w pieniek. Głodne owce, stłoczone przy ogrodzeniu, czekały na trawę. A dookoła polanki rozpościerał się dziki i ciemny las.
Nie wiedział, w jaki sposób tu trafił, nie wiedział też, skąd przybył, ale było dla niego jasne, gdzie jest. Znalazł się w domu.
Postawił jagnię na ziemi obok pozostałych owiec. Natychmiast pobiegło do matki, która je zganiła. George wolałby pamiętać chociaż odrobinę. Ale co tam, do diabła, spędził życie, uganiając się za rozrywkami. Był już za stary, żeby się zamartwiać tą odmianą. To, co widział, było dla niego wystarczająco realne.
— Do diabła — powiedział — do diabła, takie jest życie. — Odwrócił się i dokładnie zaryglował bramę, jak dobry gospodarz, który pragnie ochronić mieszkańców zagrody przed dzikim lasem i zamieszkującymi go stworzeniami, po czym zacierając ręce, podszedł do drzwi domku.
Niebiosa, pomyślała Ariel Hawksquill, głęboko we wnętrzu, niebiosa nie większe niż czubeczek kciuka. Ogród nieśmiertelnych, dolina, w której wszyscy jesteśmy na wieki królami. Pod wpływem rytmicznego stukotu kół pociągu myśl ta nieustannie krążyła po jej głowie.
Hawksquill nie należała do osób, na które jazda pociągiem działa kojąco. Zgrzyt i stukot drażnił jej system nerwowy i chociaż deszczowy świt zawisł ciężko nad krajobrazem, który przesuwał się za oknami, nie spała, mimo iż rozgłosiła, wsiadając do pociągu, że ma taki zamiar. Zrobiła to tylko po to, by prezydent zostawił ją przez jakiś czas w spokoju. Kiedy stary, uprzejmy steward przyszedł pościelić jej łóżko, odesłała go, a potem przywołała z powrotem i poprosiła, żeby przyniesiono jej butelkę brandy i żeby nikt jej nie przeszkadzał.
— Na pewno pani nie chce, żebym zaścielił łóżko, proszę pani?
— Na pewno. To wszystko.
Gdzie też ludzie prezydenta znaleźli tego uprzejmego, zgarbionego czarnego mężczyznę, który musiał być powolny i stary nawet za czasów jej młodości? I gdzie znaleźli te wielkie, stare wagony i szyny, po których jeszcze można jeździć?
Nalała sobie brandy, zaciskając zęby z nerwowego wyczerpania, czując, że nawet najbardziej wytrzymałe obszary jej pamięci są wstrząsane do głębi na skutek jazdy pociągiem. A jednak musiała teraz, bardziej niż kiedykolwiek, myśleć jasno, logicznie i prosto. Na półce leżała jej torebka ze skóry aligatora, w której znajdowały się karty.
Niebiosa głęboko we wnętrzu, ogród nieśmiertelnych. Tak, jeśli istotnie tak jest, jeśli przypomina to niebiosa albo jakieś podobne miejsce, to z całą pewnością można powiedzieć jedno: jakiekolwiek inne wspaniałe cechy ma to miejsce, niewątpliwie jest tam więcej przestrzeni niż w zwykłym świecie, który opuszczamy, aby tam dotrzeć.
Więcej przestrzeni: bezkresne niebo, niezdobyte szczyty gór, głębokie i niezbadane morze.
Ale sami nieśmiertelni też zapewne marzą, rozmyślają i poddają duszę ćwiczeniom, poszukując jeszcze mniejszych niebios w obrębie tego nieba. I niebiosa te, jeśli istnieją, muszą być jeszcze obszerniejsze, jeszcze bardziej nieograniczone, wyższe, szersze i głębsze niż te pierwsze. I tak dalej… „A najrozleglejszym miejscem, centrum, nieskończonością jest Czarodziejska Kraina, w której gigantyczni herosi galopują po bezkresnych przestrzeniach, żeglują po niekończących się morzach i w której wszystko jest możliwe — ten kraj jest tak maleńki, że nie prowadzi do niego żadna brama”.
Tak, stary Bramble mógł mieć rację, tylko że wydaje się to zbyt proste albo zbyt skomplikowane: dwa różne światy, do których prowadzą bramy. Nie, wcale nie dwa światy. Można ten pomysł zdusić w zarodku. Tylko jeden świat, ale przybierający różne formy. Czym w końcu był „świat”? Ten, który widziała w telewizji w serialu Inny świat, mógł wypełnić tamten bez potrzeby mnożenia bytów, był cząsteczkowy, ale stanowił skończoną całość. To była tylko inna forma, fikcja.
I właśnie w takiej formie jak fikcja, jak bajka, istniała kraina, do której, jak powiedziały jej kuzynki, ona również została zaproszona. O nie! Powiedziały, że musi wyruszyć w podróż. Tak, wyruszyć w podróż, ponieważ jedynym sposobem dotarcia do tej krainy była właśnie podróż. Wszystko wydawało się już dostatecznie jasne. Nie ma na to rady.
Chińczycy wierzyli, że niebiosa i czarodziejskie krainy mają jedną wspólną cechę: wybór sposobu, w jaki chcesz się tam dostać, należy do ciebie. Takie podróże wymagały prawie zawsze długich przygotowań i żelaznej woli albo przynajmniej ogromnej siły marzeń. I co to miało wspólnego z formą, która wbrew woli tego świata albo przynajmniej nie pytając o zdanie jego mieszkańców, zajęła go kawałek po kawałku, wykorzystując fantazję architektów, pentagram miast, blok slumsów, sufit Terminusa i wreszcie samą stolicę? Która spadła na obywateli tego zwykłego świata i wchłonęła ich niechcący jak wielka fala przypływu? Nazwała to Świętym Cesarstwem Rzymskim. Wprowadzono ją w błąd. Cesarz Fryderyk Barbarossa okazał się tylko marnym szczątkiem okrętu, dryfującym na fali, która poruszyła wody czasu. Wtargnięcie fali zakłóciło jego sen, tak jak powódź zakłóca wieczny sen zmarłych, unosząc ich doczesne szczątki z grobów. Kierował się gdzie indziej. Ona jednak nie miała zamiaru skończyć w jakimś miejscu rządzonym nie wiadomo przez jakich mistrzów, którzy mogli bardzo źle potraktować jej bunt przeciwko nim. Może była w stanie zmienić kierunek jego drogi? Zmienić jego samego, tak jak można przekabacić tajnego szpiega i sprawić, żeby stanął po stronie tych, których szpiegował? W tym celu ukradła karty. Z ich pomocą była w stanie nim rządzić albo przynajmniej otworzyć mu oczy na przyczyny.
Ten plan miał jednak bardzo słaby punkt. Co za kłopot, co za kłopot! Spojrzała na torebkę leżącą na siatce na bagaże. Czuła, że jej próba przeciwstawienia się temu sztormowi była beznadziejna jak każdy opór stawiany przez tych, którzy stanowili tylko przeszkodę na drodze czegoś obojętnego, nadciągającego nieuchronnie i o wiele potężniejszego, niż sobie wyobrażali. Eigenblick wspominał o tym czymś w każdym przemówieniu i miał rację, natomiast ona była zaślepiona. Zarówno witanie tego z radością, jak i stawianie oporu były jałowymi zajęciami. To coś dostanie każdego, jeśli tylko zechce. Hawksquill bardzo żałowała, że była taka pewna siebie, ale to nie zmieniało faktu, iż ocalenie widziała jedynie w ucieczce.
Usłyszała kroki. Jej ucho wyłowiło ich odgłos spośród stukotu kół pociągu. Zbliżały się do jej przedziału.
Nie ma czasu, żeby ukryć karty. Jednak najciemniej jest pod latarnią. To wszystko dzieje się zbyt szybko, w końcu jest tylko starą kobietą i wcale nie umie zbyt dobrze sobie radzić w takich sytuacjach. Wcale.
— Nie patrz tam — ostrzegła się w duchu. — Nie patrz na torebkę.
Drzwi otworzyły się: Russell Eigenblick stanął przed nią, trzymając się oburącz słupka przy drzwiach, żeby utrzymać równowagę w pędzącym pociągu. Jego ciemny krawat był przekrzywiony, na czole błyszczały kropelki potu. Spojrzał złowrogo na Hawksquill.
— Czuję ich zapach — powiedział.
A więc to był słaby punkt jej planu. Po raz pierwszy przemknęło jej to przez myśl, gdy siedzieli pewnej zimowej nocy w owalnym biurze, a na dworze sypał śnieg. Teraz miała pewność. Cesarz jest szalony, zupełnie zbzikowany.
— Zapach czego, sir? — spytała potulnie.
— Czuję ich zapach — powtórzył tylko.
— Wcześnie pan wstał — zauważyła. — Nie za wcześnie na kieliszek tego? — Wskazała na butelkę brandy.
— Gdzie one są? — powiedział, wchodząc chwiejnie do maleńkiego przedziału. — Masz je przecież, muszą tu gdzieś być.
Nie patrz na torebkę.
— Ale co?
— Karty, ty suko.
— Muszę z panem pomówić o pewnej sprawie — oznajmiła, wstając. — Przepraszam, że spóźniłam się na pociąg wczorajszej nocy, ale…
Kręcił się gwałtownie po przedziale, przewracając dziko oczami, jego nozdrza falowały.
— Gdzie? — powtarzał. — Gdzie?
— Sir — zaczęła, usiłując przezwyciężyć ogarniające ją uczucie beznadziejności — Sir, proszę mnie wysłuchać.
— Karty.
— Działa pan po złej stronie — wyrzuciła z siebie, nie będąc w stanie sformułować tej myśli ostrożniej. Bardzo ją korciło, żeby spoglądać na torebkę, której on jeszcze nie dostrzegł. Obmacywał ściany w poszukiwaniu tajnej skrytki. — Musi mnie pan wysłuchać. Ci, którzy panu tyle naobiecywali, wcale nie mają zamiaru dotrzymać słowa. Nawet gdyby mogli. Ale ja…
— Ty! — wykrzyknął, odwracając się do niej. — Ty! — Roześmiał się głośno. — To przezabawne!
— Chcę panu pomóc.
Przerwał poszukiwania. Spojrzał na nią z wyrazem głębokiego wyrzutu w brązowych oczach.
— Pomóc. Ty. Pomóc mi.
Użyła niewłaściwych słów. Wiedział — czytała to z jego twarzy — że pomaganie mu nigdy nie leżało w jej planach i nie miała takiego zamiaru również teraz. Może i był szalony, ale nie głupi. Dojrzała w jego oczach, że poczuł się przez nią zdradzony, i odwróciła wzrok. Było oczywiste, że nic, co by w tej chwili powiedziała, nie poruszyłoby go. To, czego chciał od niej teraz, było bez niej bezużyteczne, ale nawet tego nie umiałaby mu wyjaśnić.
Przyłapała się na tym, że patrzy na torebkę z kartami. Czuła niemal, że odwzajemniają jej spojrzenie. Szybko odwróciła wzrok, ale tyran już zauważył torebkę. Sięgnął po nią, odpychając Hawksquill.
— Stój! — wykrzyknęła, uciekając się do siły zaklęć. Przyrzekła kiedyś, że użyje tej metody tylko w ostateczności i w dobrych zamiarach. Cesarz skamieniał, trzymając dłoń na torebce. Z całej siły próbował przezwyciężyć zaklęcie Hawksquill, ale nie mógł się ruszyć. Ona zaś schwyciła torebkę i pędem wybiegła z przedziału. W korytarzu wpadła prawie na przygarbionego i powolnego stewarda.
— Idzie pani teraz spać, proszę pani? — spytał uprzejmie.
— Ty będziesz spać — powiedziała i przecisnęła się obok niego. Osunął się po ścianie, otwierając usta i zamykając oczy. Zapadł w głęboki sen. Wpadając do następnego wagonu, Hawksquill słyszała, jak Eigenblick wrzeszczy z wściekłości i przerażenia. Odsunęła na bok ciężką zasłonę, która zagradzała jej drogę i znalazła się w przedziale sypialnym. Ludzi pobudziły już wrzaski Eigenblicka. Zaspani, bladzi i zatrwożeni, wychylali głowy zza zasłon na górnych i dolnych kuszetkach. Zobaczyli Hawksquill. Wróciła do wagonu, z którego przyszła.
Jej spojrzenie padło na sznur znajdujący się w małej niszy, który widziała już wiele razy podczas podróży pociągami. Ten, kto pociągnie go dla żartu albo złośliwości, naraża się na surową grzywnę. Właściwie nigdy nie dowierzała, że taki cienki sznureczek może zatrzymać pociąg, ale słysząc wrzawę i kroki w odległym przedziale, pociągnęła go teraz, po czym szybko podeszła do drzwi i chwyciła za klamkę. W ciągu kilku sekund pociąg ostro zahamował ze zgrzytem i piskiem. Hawksquill jednym szarpnięciem otworzyła drzwi, zdumiona tym, co robi. Uderzyły w nią krople deszczu. Pociąg stał w samym środku pustkowia, w ciemnych, skąpanych w deszczu lasach, w których topniały jeszcze ostatnie zaspy śniegu. Było przenikliwie zimno. Hawksquill zeskoczyła z krzykiem na ziemię i przywarła do niej bez ruchu. Potem z trudem zaczęła się wspinać po nasypie, plącząc się we własnej spódnicy. Spieszyła się, żeby nie dosięgło jej poczucie nieprawdopodobieństwa tego, co robi.
Świt był pochmurny, jego szarość wydawała się bardziej nieprzenikniona niż ciemności nocy. Gdy stanęła na szczycie nasypu, w lesie, przystanęła, sapiąc, i spojrzała na ciemny, długi kształt zatrzymanego pociągu. Wewnątrz zapalały się światła. Po chwili z pociągu wyskoczył jakiś mężczyzna, dając znak następnym.
Hawksquill wbiegła głębiej w las, zapadając się w przysypanym śniegiem podłożu. Słyszała za sobą nawoływania. Rozpoczęto polowanie.
Skryła się za wielkim drzewem i przywarła do niego plecami, z trudem chwytając ostre, zimne powietrze i nasłuchując. Trzaskały gałązki: torowali sobie drogę przez las. Rzuciła okiem za siebie i dostrzegła ciemną sylwetkę w oddali po lewej stronie. Człowiek trzymał w ręku krótki, czarny przedmiot, wymierzony w jej stronę.
Potajemnie skazana na śmierć.
Drżącymi rękoma otworzyła torebkę ze skóry aligatora i wyjęła spomiędzy rozsypanych kart małą kopertę. Para własnego oddechu przysłaniała jej widok. Nie mogła zapanować nad drżeniem rąk. Otworzyła kopertę i zaczęła w niej gmerać, usiłując namacać kawałek kostki, jeden jedyny kawałek spośród tysiąca dziwnych kości czarnego kota. Gdzie jest ta przeklęta kość? Poczuła znajomy kształt. Uchwyciła przedmiot dwoma palcami, lecz przestraszył ją nagły trzask w zaroślach gdzieś w pobliżu. Poderwała głowę, a niewielki magiczny przedmiot wyśliznął się jej z palców. Dłoń Hawksquill dotykała go, gdy zsuwał się po fałdach spódnicy, ale tak gorączkowo ją zaciskała, że jeszcze szybciej zleciał na ziemię. Upadł na śnieg i czarne liście, a Hawksquill krzyknęła z rozpaczą „nie!” i bezmyślnie deptała po miejscu, na które spadł.
Ścigający nawoływali się. Ich głosy były łagodne, ale stanowcze i coraz bardziej się przybliżały. Hawksquill uciekła ze swojej kryjówki za drzewem, dostrzegając kątem oka cień następnego z żołnierzy Eigenblicka, a może nawet był to ten sam. W każdym razie miał broń. I również ją zobaczył.
Nigdy nie myślała nad tym, co się stanie z jej śmiertelnym ciałem, jeśli przeszyją ją pociski i popłynie krew. Nie myślała o sprawach ostatecznych, ponieważ jej dusza została dobrze ukryta. Nie mogła umrzeć, tego była pewna. Ale co dokładnie się stanie? Co? Odwróciła się i zobaczyła, że napastnik mierzy do niej z broni. Padł strzał, zaczęła znowu biec, nie będąc w stanie stwierdzić, czy została trafiona, czy ogłuszył ją tylko huk wystrzału.
Trafił. Odróżniała ciepłą wilgoć krwi od zimnego deszczu. Dlaczego nie czuje bólu? Biegła nadal, choć było z nią kiepsko: jedna noga okazała się niesprawna. Hawksquill oparła się o wysokie drzewo, słysząc, jak jej prześladowcy krótkimi komendami naprowadzają się na jej trop. Byli już dość blisko.
Na pewno istniały jakieś sposoby ucieczki, jakieś wyjście z tej sytuacji, ale w tej chwili niczego nie mogła sobie przypomnieć.
Niczego nie mogła sobie przypomnieć! Opuściła ją moc. No cóż, to było sprawiedliwe. Postępowała niehonorowo, kłamała, kradła, pełna pychy chciała posiąść władzę. Wykorzystała do własnych celów moce, których przysięgała nie używać w taki sposób. To, co ją spotkało, było sprawiedliwe. Odwróciła się: osaczali ją. Ze wszystkich stron nadchodziły ciemne sylwetki jej prześladowców. Chcieli pewnie podejść jak najbliżej, żeby nie robić zbędnego zamieszania: jeden albo dwa strzały. Ale co się z nią stanie? Potworny ból, którego dotąd nie czuła, przeszył na wylot jej ciało. Nie ma sensu dłużej uciekać. Oczy zachodziły jej mgłą. Jednak odwróciła się, żeby biec dalej.
Zauważyła ścieżkę.
Rysowała się całkiem wyraźnie w świetle poranka. Mogłaby tam pobiec, mogłaby… Do tego małego domku na polanie. Kule szarpnęły jej ciałem, ale dom widziała teraz jeszcze wyraźniej, jakby nagle padł na niego promień słońca. Zabawny dom, najdziwniejszy domek, jaki kiedykolwiek widziała. Co jej przypomina? Dom jak z pierników, różnokolorowy, ze śmiesznymi wylotami kominów w kształcie kapeluszy. Przez głębokie, małe okienka dostrzegła wesołe promyki ognia na kominku. Ujrzała też okrągłe, zielone drzwi: przyjazne, witające przybyszów zielone drzwi. Właśnie w tym momencie otworzyły się i wyjrzała zza nich na powitanie twarz, na której malował się szeroki uśmiech.
Zastrzelili ją. Oddali kilka strzałów, byli bowiem przesądni. I oczywiście jej ciało wyglądało tak samo jak ciało jakiejkolwiek zabitej osoby: kończyny rozrzucone bezładnie jak u lalki, twarz pozbawiona wyrazu. Nie ruszała się. Nad jej ustami nie gromadziła się para oddechu. Byli zadowoleni. Jeden złapał torebkę z aligatora, po czym wrócili do pociągu.
Łkając, wybuchając co rusz ochrypłym śmiechem, trzymając nareszcie w kurczowym uścisku tuż przy piersi stare karty, Russell Eigenblick, prezydent, pociągnął sznurek, dając sygnał do odjazdu. Przemierzał pociąg wzdłuż i wszerz, zaślepiony strachem i radością, i niemal się przewrócił, kiedy pojazd ruszył z ostrym szarpnięciem.
Wypuszczając obłoki pary, pociąg sunął przez tonący w deszczu kraj. Pomiędzy Sandusky i South Bend deszcz przemienił się najpierw w śnieg, potem w deszcz ze śniegiem, a następnie w zadymkę. Oślepiony maszynista nie widział drogi. Wykrzyknął, kiedy jego oczom ukazała się nagle paszcza ciemnego tunelu, ponieważ wiedział, że w tej okolicy nie ma i nigdy nie było żadnego tunelu, ale zanim zdołał coś przedsięwziąć (co przedsięwziąć?), pociąg z hukiem wpadł w bezkresną ciemność, mroczniejszą i głośniejszą niż zwycięstwo i triumf Barbarossy. Kiedy przyjechał na następną stację (do miasta o indiańskiej nazwie, w którym od lat nie zatrzymywały się pociągi), nie było w nim ani jednego pasażera, a steward, uśpiony przez uciekającą Hawksquill, wreszcie się obudził.
Co się dzieje?
Wstał i powoli, zmęczony po czterdziestu latach pracy, przeszedł przez pociąg. Zdumiewało go zarówno własne nagłe zaśnięcie, jak i postój pociągu niezgodny z rozkładem jazdy oraz nieobecność pasażerów. Gdy był w połowie drogi przez uśpione wagony, spotkał pobladłego maszynistę. Naradzili się, wymieniając lakoniczne uwagi. Prócz nich nie było w pociągu żywego ducha, konduktor z nimi nie jechał, był to bowiem pociąg specjalny i wszyscy pasażerowie wiedzieli, dokąd się udają. Tak więc steward powiedział do maszynisty: „Wiedzieli, dokąd jadą”.
Maszynista wrócił do swojej kabiny, żeby nadać wiadomość przez radio, chociaż jeszcze nie zdecydował, co ma powiedzieć. Steward kontynuował wędrówkę po opustoszałych wagonach, czując się tam jak w domu nawiedzonym przez duchy. W wagonie restauracyjnym, pomiędzy opróżnionymi szklankami i niedopałkami papierosów, walały się bardzo stare karty. Wyglądało to tak, jakby ktoś porozrzucał je w przypływie złości.
— Ktoś grał talią pięćdziesięciu dwóch kart — powiedział steward.
Zaczął zbierać karty. Jeszcze nigdy nie widział takich figur: rycerzy, królów i królowych. Patrzyły na niego błagalnie z różnych kątów wagonu, jakby dopraszając się, żeby je pozbierał. Ostatnia karta — chyba joker, postać z bardzo długą brodą spływającą po końskim grzbiecie aż do strumienia — utknęła na skraju okna, przylepiona awersem do szyby, jakby próbowała uciekać. Kiedy zebrał wszystkie i równiutko poskładał, stał bez ruchu, trzymając je w dłoniach. Przepełniało go głębokie poczucie sensu świata, całego świata i zrozumiał swoje na nim miejsce. I wiedział, jaką wartość będzie miała po latach jego samotna obecność tutaj, w tej chwili: w pustym pociągu, na opuszczonej stacji.
Pamięć o tyranie Russellu Eigenblicku nie zaginie. Nadchodziły złe czasy dla jego ludu, czasy pełne goryczy. Ci, którzy walczyli przeciwko niemu, zwrócą się teraz, pod jego nieobecność, przeciwko sobie. I krucha republika zostanie podzielona i rozczłonkowana na wiele różnych sposobów. Podczas tej długiej walki pójdą w zapomnienie trudy i cierpienia, przez jakie przeszli ludzie pod rządami Bestii. Następne pokolenia, z narastającą nostalgią i z głębokim, bolesnym poczuciem straty, będą wracać myślą do tamtych lat, jeszcze nie całkiem zapomnianych, do lat kiedy, w ich mniemaniu, zawsze świeciło słońce. Jego dzieło, powiedzą, nie zostało ukończone, jego objawienie — nie całkiem objawione. Odszedł i zostawił swój lud z nieodkupionymi grzechami.
Ale nie umarł. Nie. Odszedł, zniknął pewnej nocy o tej dziwnej godzinie między świtem a porankiem, wymknął się, ale nie umarł. Leży może uśpiony gdzieś w Górach Skalistych, w otoczeniu swego rządu, a jego ruda broda rośnie i rośnie. Czeka na dzień (który przepowiadały setki znaków), kiedy obudzi się ponownie, gdy jego lud znajdzie się w wielkiej potrzebie.
Jesteś czy cię nie ma? Znasz smak swego istnienia czy też nie? Czy jesteś w kraju czy na granicy? Jesteś śmiertelny czy nieśmiertelny?
„— Chcę czystą filiżankę — przerwał Kapelusznik.
— Każdy przesuwa się o jedno miejsce”.
Alice nie zdziwiła się specjalnie, że pies, który zgodnie z przepowiednią Sophie powitał ją przy drzwiach, okazał się Sparkiem. Zaskoczył ją jednak fakt, że stary człowiek, którego spotkała na drugim brzegu i który miał być jej przewodnikiem, to kuzyn George Mouse.
— Nie dociera do mnie, że jesteś starym człowiekiem, George — powiedziała. — Nie możesz być stary.
— Hej — powiedział George — jestem przecież starszy od ciebie, a i ty, mała, nie jesteś już młoda jak wiosenka.
— Jak się tutaj znalazłeś? — spytała.
— Jak się gdzie znalazłem? — odpowiedział pytaniem.
Szli razem przez ciemne lasy, rozprawiając o wielu rzeczach. Przebyli długą drogę, wiosna była w całej pełni. Otaczał ich coraz gęstszy las. Alice cieszyła się z jego towarzystwa, chociaż nie była pewna, czy potrzebny jej przewodnik. Nie znała tych lasów i trochę się lękała, George natomiast niósł grubą laskę i rozpoznawał wszystkie ścieżki.
— Gęste lasy — zauważyła i gdy tylko wypowiedziała te słowa, przypomniała sobie swoją podróż poślubną. Pamiętała, jak Smoky zapytał, gdy minęli gospodarstwo Rudy’ego Flooda, czy to właśnie na skraju tych lasów leży Edgewood. Przypomniała sobie noc, którą spędzili w omszałej jaskini. Przypomniała sobie, jak szli przez las do domu Amy i Chrisa.
— Gęste — przytaknął George.
— Opiekuńcze — dodała.
Obrazy z przeszłości stanęły jej przed oczami jak żywe, ale Alice zdawało się, że przypomina je sobie po raz ostatni, tak jakby zblakły i odeszły niemal tak szybko, jak rozkwitły. Każde wspomnienie przestawało być wspomnieniem, gdy tylko je przywołała, i zamieniało się w jakiś dziwny sposób w przeczucie, w coś, co się jeszcze nie wydarzyło, ale czego nadejścia wyczekiwała z uczuciem głębokiego szczęścia.
— Dalej już nie idę — oznajmił George.
Dotarli do skraju lasu. Przed ich oczyma rozpościerały się nasłonecznione polany podobne do jezior, a promienie słońca przechodząc przez gęstwinę wysokich drzew, tworzyły na polanach świetliste kwadraty. Jeszcze dalej znajdował się biały, skąpany w słońcu świat, niewidoczny dla ich oczu przywykłych do mroku.
— Zatem do zobaczenia — powiedziała Alice. — Przyjdziesz na bankiet?
— Jasne — odrzekł George. — Jak mógłbym nie przyjść?
Przez chwilę stali w milczeniu, a potem George poprosił ją o błogosławieństwo. Był nieco zmieszany, ponieważ robił to po raz pierwszy. Alice chętnie spełniła prośbę kuzyna i pobłogosławiła jego stada, płody rolne i również jego samego. Pochyliła się i pocałowała go, gdy klęczał, po czym ruszyła w dalszą drogę.
Polany jak jeziora ciągnęły się jedna za drugą przez długi czas. Ta część drogi jest jak dotąd najpiękniejsza, pomyślała Alice, fiołki i paprocie pokryte świeżą rosą, kamienie porosłe szarym mchem, dobroczynne promienie słońca. — Taka duża — powiedziała — taka duża.
Tysiące stworzeń przerywało na moment swe wiosenne zajęcia, żeby na nią popatrzeć. Szelest nowo narodzonych owadów przypominał nieprzerwany oddech. Tacie podobałoby się to miejsce, pomyślała i w tej samej chwili pojęła, w jaki sposób mógł rozumieć głosy stworzeń, ponieważ ona sama je rozumiała, wystarczyło tylko się wsłuchać.
Nieme króliki i hałaśliwe sójki, kumkające żaby i wiewiórki rzucające bystre uwagi… Ale co to za stworzenie na następnej polance, które stoi na jednej nodze, podnosząc to jedno, to drugie skrzydło? Czy to bocian?
— Czy ja cię czasem nie znam? — spytała Alice, kiedy tam dotarła. Bocian drgnął, zaskoczony i jakby pełen skruchy.
— Nie jestem pewna — odparła bocianica. Popatrzyła na Alice znad długiego, czerwonego dzioba, najpierw jednym okiem, a potem obydwoma. Wydawała się zmartwiona, ale jednocześnie taksowała Alice wzrokiem, zupełnie jakby zerkała znad pince-nez. — Wcale nie jestem pewna. Właściwie wielu rzeczy nie jestem pewna, prawdę mówiąc.
— Chyba cię znam — powiedziała Alice. — Czy nie miałaś kiedyś gniazda na dachu domu w Edgewood, nie wychowywałaś tam małych?
— Może i miałam — odrzekła bocianica. Zaczęła muskać piórka dziobem, ale robiła to bardzo nieporadnie, jak gdyby zdumiona faktem, że w ogóle ma pióra.
— Widzę — stwierdziła Alice — że będzie to trudna próba.
Alice pomogła jej wyprostować skrzydło, które odgięło się w niewłaściwą stronę, i bocianica, strzepując niezręcznie piórka, powiedziała:
— Zastanawiam się, czy nie masz nic przeciwko temu, żebym przeszła się z tobą kawałeczek?
— Oczywiście, że nie. Jeśli jesteś pewna, że nie wolałabyś sobie polatać.
— Polatać? — powtórzył zatrwożony ptak. — Polatać?
— Właściwie to nie wiem dokładnie, dokąd idę — wyjaśniła Alice. — Po prostu jakoś tu trafiłam.
— Nieważne. Ja też tu po prostu jakoś trafiłam, jeśli można tak powiedzieć.
Szły dalej razem. Bocianica, jak wszystkie bociany, stawiała ostrożnie długie kroki, jakby lękała się, że może niechcący na coś nadepnąć.
— Ale jak się tu właściwie dostałaś? — spytała Alice, ponieważ bocianica już nic więcej nie powiedziała.
— No cóż…
— Opowiem ci moją historię — zaproponowała Alice — jeśli ty opowiesz mi swoją. — Bocianica miała najwyraźniej ochotę komuś się zwierzyć, lecz nie była w stanie zacząć opowieści.
— To zależy — powiedziała w końcu — czyją historię chcesz usłyszeć. No dobrze, dość już tych wykrętów. Kiedyś — zaczęła po chwili wahania — byłam prawdziwym bocianem. A raczej byłam tylko bocianem i niczym więcej, właściwie ona nim była. Bardzo zawile to opowiadam, ale w każdym razie chodzi o to, że byłam też, czy raczej byłyśmy młodą kobietą, bardzo dumną i bardzo ambitną młodą kobietą, która nauczyła się w dalekim kraju bardzo trudnych sztuk od mistrzów o wiele starszych i mądrzejszych od niej. Nic nie uzasadniało tego, żeby wypróbować jedną z poznanych sztuczek na nieświadomym ptaku, lecz była młoda i lekkomyślna i nadarzyła się sposobność. Sztuczka czy manipulacja udała się znakomicie i kobieta była uszczęśliwiona, że ma taką moc, ale jak to zniósł bocian… Obawiam się, że ona, ja, nigdy się nie zastanawiała, albo raczej ja, bocianica, nie myślałam o niczym innym. Otrzymałam świadomość. Nie wiedziałam, że to nie moja świadomość, tylko świadomość innej osoby, ukryta we mnie ze względów bezpieczeństwa. Ja, ja bocianica, myślałam, to bardzo przykre, ale myślałam, że nie jestem wcale ptakiem. Wierzyłam, że jestem kobietą, istotą ludzką, która na skutek czyjejś złośliwości, nie wiedziałam czyjej, została przemieniona w bociana czy też uwięziona w tym ciele. Nie miałam żadnych wspomnień, nie pamiętałam tej kobiety, którą byłam, bo oczywiście ona zatrzymała moje życie i wspomnienia i żyła sobie wesoło dalej. Pozostawiono mnie samej sobie z tą zagadką.
Latałam daleko, wiele się nauczyłam, przekraczałam bramy, których żaden bocian przede mną nie przekroczył. Ułożyłam sobie życie, wychowałam małe, tak, właśnie w Edgewood, i miałam inne zajęcia, nie ma potrzeby o nich mówić, bocianie zajęcia… Nauczyłam się między innymi i tego, że wielki król ma powrócić czy przebudzić się i że wraz z jego wyzwoleniem nastąpi również moje wyzwolenie z bocianiego ciała i że będę naprawdę kobietą.
Przerwała swą opowieść i zasępiła się. Alice, nie wiedząc, czy bociany potrafią płakać, czy nie, patrzyła na nią uważnie i chociaż żadna łza nie spłynęła z różowawych oczu bocianicy, pomyślała, że w jakiś ptasi sposób na pewno płacze.
— No i jestem — powiedziała w końcu — no i jestem wreszcie tą kobietą. I nadal jestem i zostanę już na zawsze tylko bocianem, którym zresztą byłam. — Pochyliła głowę, wyznając z żalem tę prawdę. — Alice, ty mnie znasz — powiedziała. — Jestem albo byłam, albo byłyśmy, albo będziemy twoją kuzynką Ariel Hawksquill.
Alice zamrugała. Obiecała sobie, że nic jej tutaj nie zdziwi.
I rzeczywiście, kiedy przyjrzała się uważnie bocianicy czy Hawksquill, odniosła wrażenie, że słyszała już tę opowieść albo wiedziała, że to się zdarzy bądź zdarzyło.
— Ale — powiedziała — gdzie, to znaczy jak, gdzie jest…
— Nie żyje — odparła bocianica. — Nie żyje, jest zniszczona, unicestwiona. Ja naprawdę, ona naprawdę nie miała dokąd pójść. — Otworzyła swój czerwony dziób i zamknęła go z trzaskiem, co przypominało westchnienie. — Nieważne. Tylko że długo się będę przyzwyczajać. Jej rozczarowanie, to znaczy bocianicy. Moje nowe… ciało. — Podniosła skrzydło i spojrzała na nie. — Latanie — dodała. — No cóż, może.
— Na pewno — pocieszyła ją Alice, kładąc dłoń na jej gładkim boku. — I myślę, że mogłabyś podjąć ten trud razem z Ariel, razem z bocianicą. Przyzwyczaisz się — dodała z uśmiechem. Przypominało to rozsądzanie sporu pomiędzy dwojgiem jej dzieci.
Bocianica kroczyła przez chwilę w milczeniu. Dłoń Alice zdawała się ją uspokajać, przestała nerwowo otrzepywać piórka.
— Może — powiedziała w końcu. — Tylko… To już na zawsze. — Żal ścisnął ją za gardło. Alice widziała, jak porusza się długa grdyka. — To takie trudne.
— Wiem — przyznała Alice. — Nic nigdy nie dzieje się tak, jak myślisz, że będzie się działo. Ani nawet tak, jak powiedzieli. Chociaż może właśnie tak jest. Nauczysz się z tym żyć. To wszystko.
— Żałuję teraz — wyznała Ariel Hawksquill — oczywiście, już za późno na żale, że nie przyjęłam tamtej nocy twojego zaproszenia. Powinnam była pójść z tobą. Myślałam, że to przeznaczenie mnie nie dotyczy. Ale przez cały czas tkwiłam w tej Opowieści, prawda? Razem z całą resztą.
— Przypuszczam — odparła Alice — że tak, skoro jesteś tutaj. Powiedz mi jeszcze, co stało się z kartami?
— Ojej — Hawksquill ze wstydem odwróciła czerwony dziób. — Muszę wam wiele wynagrodzić, prawda?
— To nie ma znaczenia — powiedziała Alice. Dochodziły do skraju leśnej polanki. Przed nimi rozpościerała się inna kraina. Alice przystanęła. — Jestem pewna, że potrafisz wynagrodzić to wszystko. To, że nie przyszłaś, i w ogóle. — Ogarnęła spojrzeniem okolicę, do której miała się udać. Taka duża, taka duża. — Myślę, że możesz mi pomóc. Mam taką nadzieję.
— Na pewno — przytaknęła Hawksquill z przekonaniem. — Na pewno.
— Będę potrzebować pomocy — dodała Alice.
Gdzieś za tymi żywopłotami, za zielonymi falami ziemi, na której nowe morze trawy srebrzyło się w promieniach słońca, miał być pagórek.
Alice to pamiętała czy raczej przewidziała. Na pagórku stał dąb spleciony w uścisku z kolczastym krzewem. I był tam też mały domek z okrągłymi drzwiami zaopatrzonymi w miedziany uchwyt. Ale nie trzeba będzie pukać, bo drzwi są otwarte, a dom jest pusty. Czeka tam na nią jakaś rozpoczęta robótka oraz obowiązki, tak niezliczone, tak nowe…
— Będę potrzebowała pomocy — powtórzyła. — O tak.
— Pomogę ci — obiecywała jej kuzynka. — Mogę ci pomóc.
Gdzieś tam, za tymi błękitnymi wzgórzami, jak daleko stąd?
Otwarte drzwi i mały domek, ale wystarczająco duży, żeby pomieścić całą wirującą Ziemię; krzesło, na którym można wykołysać kolejne lata, i stara miotła w kącie do wymiatania wiatru.
— Chodźmy — powiedziała bocianica. — Przyzwyczaimy się do tego. Wszystko będzie dobrze.
— Tak — zgodziła się Alice. Ktoś przecież musi jej pomóc. Nie mogłaby zrobić tego sama. Wszystko będzie dobrze. Ale ciągle stała na skraju lasu, nie będąc w stanie zrobić pierwszego kroku. Stała przez długi czas, czując podmuchy wiatru na twarzy, przypominając sobie wiele rzeczy albo zapominając o nich.
Smoky Barnable siedział w bibliotece w ciepłym blasku elektrycznych lamp i przewracał raz jeszcze kartki ostatniego wydania Architektury domów wiejskich.
Przez otwarte okna wpływało swobodne, chłodne, świeże powietrze majowej nocy. Resztki zimy zniknęły jak wymiecione nową miotłą.
Wysoko na piętrze, cichutko jak gwiazdy, którego obraz stanowiło, poruszało się stare planetarium. Jego nieznaczny, ale nieustający ruch pobudzał liczne naoliwione, mosiężne koła zębate, napędzał koło zamachowe zamknięte znowu w czarnej skrzynce, ale dostarczające energii do prądnic, które w zamian pozwalały oświetlać dom. I będzie to trwało dopóty, dopóki wszystkie łożyska z kamieni szlachetnych, wszystkie pasy z nylonu i skóry najlepszej jakości oraz spawy z hartowanej stali nie zużyją się, a więc przez długie, długie lata. Dom, jego dom, odświeżył się, nabrał życia i mocy, jak pod wpływem środka wzmacniającego. Jego piwnice osuszyły się, strychy wywietrzyły, grube pokłady kurzu zostały wessane przez potężny, stary system wentylacyjny, którego istnienia w ścianach domu Smoky wprawdzie się domyślał, nie sądził jednak, że kiedykolwiek będzie znowu sprawnie działać. Wydawało się, że nawet trzaskanie sufitu w muzycznym pokoju zaczęło słabnąć, chociaż przyczyna tego była dla Smoky’ego tajemnicą. Smoky naruszył stare zapasy żarówek i tylko jego dom, jako jedyny w promieniu wielu mil, był cały czas oświetlony, przez co przypominał latarnię morską albo westybul sali balowej. Smoky nie robił tego wyłącznie z dumy — chociaż istotnie, był bardzo dumny ze swoich osiągnięć — ale dlatego, że łatwiej było spożytkować tę nieograniczoną energię niż ją gromadzić (i po co właściwie miałby ją gromadzić?) albo unieruchomić całą maszynerię.
Poza tym oświetlony dom można było z łatwością odszukać. Gdyby ktoś, kto zabłądził lub odszedł, powracał w bezksiężycową noc, bez trudu odnalazłby w ciemnościach dom.
Odwrócił ciężką stronicę.
To tutaj właśnie opisano ten straszny pomysł jakiegoś mściwego spirytualisty. Oczywiście, po śmierci nie ma żadnego piekła, a tylko postęp ku coraz wyższym poziomom, nie ma wiecznych cierpień, chociaż może odbywać się trudna albo przynajmniej długotrwała reedukacja krnąbrnych lub głupich dusz. Co za wielkoduszność! Ale nie dość było tego, żeby skruszyć opory sceptyków, więc wymyślono ideę, że ci, którzy nie chcą dojrzeć światła w tym życiu, nie ujrzą go również w przyszłym, będą jak ślepcy. Będą snuć się samotnie w wiecznym mroku, podczas gdy wokół nich, pogrążonych w niewiedzy, rozkwitać będzie szczęśliwa wspólnota wszystkich świętych w otoczeniu kwiatów, fontann, wirujących planet i złaknionych dusz wielkich odłączonych.
Samotność.
Było dla niego jasne, że nie pójdzie tam, dokąd wezwano ich wszystkich, jeśli jego pragnienie nie będzie równie silne jak wiara. Ale jak mógłby pragnąć innego świata niż ten? Ciągle od nowa czytał opisy w Architekturze, ale nie znalazł niczego, co mogłoby go przekonać, że znajdzie Tam świat tak samo bogaty, tak samo dziwny, a jednak doskonale znany jak ten, w którym żył teraz.
Tam panuje wieczna wiosna, ale on pragnął również zimowych dni: szarych i deszczowych. Pragnął wszystkiego, nie chciał się niczego wyrzekać. Pragnął własnego ognia na kominku, pragnął zachować swoje wspomnienia i wszystko, co je wywoływało, nie chciał wyrzekać się małych wygód ani nawet kłopotów. Pragnął takiej śmierci, o jakiej często ostatnio rozmyślał, i chciał znaleźć miejsce obok tych, których już pochował.
Podniósł głowę. Pomiędzy lampami odbitymi w szybie lśnił księżyc, który już wzeszedł. Właściwie był to tylko kruchy i blady półksiężyc. Kiedy nadejdzie pełnia, w dzień świętego Jana, wszyscy wyruszą.
Raj. Inny świat.
Nie dbał o to, że opowiadano długą Opowieść, nawet już się nie oburzał, że został wykorzystany do jej celów. Chciał tylko, by ta Opowieść była kontynuowana nieprzerwanie. Obojętnie, jakie siły ją snuły, chciał, by robiły to bez końca. Pragnął zasypiać, słysząc coraz słabszy szmer wypowiadanych słów, niekończący się nawet wtedy, gdy będzie już w grobie. Nie życzył sobie, by Opowieść porywała go w ten sposób, by zaskakiwała go wielkimi, smutnymi i dręczącymi wydarzeniami, na które nie był przygotowany. Nie życzył sobie, aby zabierała mu żonę. Nie chciał znaleźć się w innym świecie, którego nie potrafił sobie nawet wyobrazić: w małym świecie, na pewno nie tak wielkim jak ten.
A jednak jest wielki — szepnął mu do ucha wietrzyk.
Tamten świat nie może zawierać pór roku w ich całej krasie, wszystkich radości i smutków. Nie może zawierać historii jego pięciu zmysłów i wszystkiego, co dzięki nim odczuwa i wie.
Ale zawiera — zaszumiał wietrzyk.
Nie ma tam tego wszystkiego, co tworzy jego świat i zarazem jest więcej.
Oj, więcej — szepnął wietrzyk — więcej, o wiele więcej.
Smoky uniósł wzrok. Firanki poruszyły się.
— Alice? — powiedział.
Wstał, zrzucając ciężką książkę na podłogę. Podszedł do wysokiego okna i wyjrzał na dwór. W ten mglisty wieczór ogród otoczony murami wyglądał jak ciemny westybul. Za otwartą bramą w murze rozpościerały się łąki oblane światłem księżyca.
Ona jest daleko, tam, tam — szepnął wietrzyk.
— Alice?
Ona jest blisko, tutaj, tutaj — zaszumiał wietrzyk. Ale cokolwiek zbliżało się ku Smoky’emu z mglistej ciemności, nie rozpoznał tego. Stał przez długi czas nieruchomo, wpatrując się w noc jak w ludzką twarz, jak gdyby mogła z nim porozmawiać i wyjaśnić wiele spraw. Myślał, że to możliwe, ale słyszał tylko, jak noc wypowiada jedno jedyne imię. A może to on sam je wypowiadał.
Księżyc skrył się za domem. Smoky ruszył powoli na górę do sypialni. Gdy księżyc zaszedł, a blade smugi wskazywały miejsce, gdzie wkrótce miało wzejść śpiące jeszcze słońce, Smoky przebudził się z dziwnym wrażeniem, które często odnoszą ludzie cierpiący na bezsenność, że nie spał ani chwili. Włożył stary, postrzępiony szlafrok z ozdobnymi lamówkami wokół mankietów i kieszeni, po czym wdrapał się na strych, zaświecając po drodze kinkiety w holu, które jakaś bezmyślna osoba zostawiła niezapalone.
Uśpiona maszyna, oświetlona blaskiem planet i świtu, zdawała się pogrążona w bezruchu, tak samo jak poranna gwiazda za okrągłym okienkiem. A jednak się poruszała. Smoky obserwował mechanizm, myśląc o nocy, kiedy przy lampie naftowej odczytał z Efemeryd dokładny czas i miejsce wschodzenia gwiazd. Gdy już ustalił czas wzejścia ostatniego księżyca Jowisza, poczuł nieskończenie małe, pierwsze drgnienie maszyny. I usłyszał, jak pierwsza piłeczka krykietowa wpadła bez niczyjej pomocy do ustawionej miseczki na ramieniu absurdalnego koła. Ocalenie. Pamiętał, co wtedy odczuwał.
Położył dłoń na czarnej skrzynce koła, czując tykanie mocniejsze i bardziej regularne niż bicie własnego serca. Otworzył okienko w dachu, przez które wpłynął do środka radosny śpiew ptaków, i wyjrzał na dwór. Następny ładny dzień. A to taka rzadkość. Zauważył, że z tej wysokości można sięgnąć wzrokiem daleko na południe: widział wieżę w Meadowbrook i dachy Plainfield. Zieleniejące kępki lasów, rozrzuconych pomiędzy miastami, otulała mgiełka. Na obrzeżach miast lasy gęstniały, tworząc Dziki Las, na skraju którego leżało Edgewood. Dalej na południu, tam gdzie wzrok już nie sięgał, lasy stawały się jeszcze gęstsze i rozleglejsze.
Doszli do serca lasu, ale było to opuszczone królestwo. Nie zbliżyli się do żadnego parlamentu ani do tej, której Auberon poszukiwał, lecz której imię wyleciało mu z pamięci.
— Jak długo można wchodzić w głąb lasu? — spytał Fred.
Auberon znał odpowiedź.
— Tylko przez połowę drogi — odparł. — Potem znowu zaczyna się wychodzić.
— Ale nie z tych lasów — powiedział Fred i zwolnił. Z każdym krokiem wyrywał mech i unosił ciepłą ziemię. Postawił nogę.
— Którędy? — zapytał Auberon. Ale z tego miejsca wszystkie drogi wydawały się jednakowe.
Widział ją. Widział ją parę razy. Widział ją w oddali, jak szła szybko przez ciemny las pełen niebezpieczeństw, najwyraźniej czuła się tu jak w domu. Pewnego razu stała samotnie w cętkowanym cieniu, zadumana (był pewny, prawie pewny, że to była ona), kiedy indziej spieszyła się dokądś, a chmary małych stworzeń kręciły się u jej stóp. Nie spojrzała za siebie i nie widziała go, ale dostrzegło go jedno ze stworzeń o spiczastych uszach, żółtych oczach i pozbawionym wyrazu uśmiechu. Wiecznie się spieszyła, jakby zmierzała w konkretne miejsce. A kiedy ruszał jej śladem, zawsze gubił trop.
Zawołałby ją, gdyby był w stanie przypomnieć sobie jej imię.
Powtarzał kolejne litery alfabetu, żeby pobudzić pamięć, ale wszystko zamieniało się w zeschłe liście, w skorupy ślimaków, w ślady stóp faunów. Wszystkie litery zdawały się pasować, ale żadna nie przywodziła na myśl jej imienia. I wtedy uciekała, nie zauważywszy go, a on znajdował się w jeszcze głębszym lesie niż przedtem.
Teraz był w samym centrum i tutaj też jej nie było, jakkolwiek miała na imię.
Brązowe piersi? Coś brązowego. Wawrzyn albo pajęczyna, coś w tym rodzaju, jeżyna, coś, co zaczyna się na „b” albo na „c”.
— No nic — powiedział Fred. — Chyba dalej nie idę. — Jego poncho było sztywne i postrzępione, a obcisłe spodnie zupełnie podarte. Palce u nóg wystawały z dziurawych kaloszy. Spróbował oderwać jedną stopę od podłoża, ale nie mógł. Palce zagarniały ziemię.
— Czekaj — powiedział Auberon.
— Nie dam rady. Mam gniazda drozdów we włosach. Fajowo. Klawo.
— Daj spokój. Nie mogę iść dalej bez ciebie.
— Idę, idę — oznajmił Fred, posuwając się trochę. — Jeszcze idę, prowadzę, tylko się nie ruszam. — Spomiędzy jego wielkich, powykrzywianych palców wyskoczyła gromadka brązowych grzybów. Auberon zadarł głowę wysoko, wysoko, żeby na niego spojrzeć. Palce Freda podwoiły się, potroiły, zamieniły w setki palców.
— Hej, stary — powiedział Fred. — Patrzysz na Boga, kapujesz. Muszę złapać trochę słonka, przepraszam. — Jego twarz przechyliła się do tyłu i zniknęła za pniem, gdy wspinał się na wierzchołek drzewa, obejmując je tysiącem zieleniejących palców. Auberon schwycił plecak.
— No nie — zawołał. — Cholera, nie rób tego.
Usiadł bezradnie u stóp Freda. Teraz na pewno zabłądzi. Co za głupie, szalone pragnienie pchało go tutaj, tutaj, gdzie jej nie było, do tego niczyjego królestwa, w którym nigdy nie postawiła stopy, w którym zapomniał wszystko, co jej dotyczyło, oprócz swego pożądania? Objął głowę rękoma, zrozpaczony.
— Hej — powiedziało drzewo drewnianym głosem. — Hej, co jest? Znalazłem radę. Słuchaj no.
Auberon podniósł głowę.
— Tylko odważni — oznajmił Fred — Jezu, tylko odważni zasługują na niewiastę.
Auberon wstał. Łzy wyżłobiły rowki w jego brudnych policzkach.
— Dobrze — powiedział.
Przeczesał palcami włosy, wygarniając z nich martwe liście. On też był zaniedbany, jak gdyby żył w lasach całe lata: miał błoto na mankietach, sok jeżynowy na brodzie, gąsienice w kieszeniach. Oberwaniec.
Będzie musiał zacząć wszystko od początku. Nie był odważny, ale znał fortele. Czy niczego się nie nauczył? Musi to zagarnąć, musi mieć nad tym władzę. Jeśli to opuszczone królestwo, to on zasiądzie na tronie, o ile wymyśli, jak to zrobić, i wtedy nie będzie już zagubiony. Jak?
Tylko za pomocą rozumu. Musi myśleć. Musi zaprowadzić porządek tam, gdzie panuje nieład. Musi ustalić położenie, zrobić listę, ponumerować wszystko i ustawić w szeregu, po kolei. Najpierw jednak powinien zbudować w sercu lasu jakiś obiekt, który pomoże mu ustalić, gdzie jest i co jest czym. Potem może mu się przypomni, kim jest on, który znajduje się tutaj, w centrum, na tronie. A wtedy będzie już wiedział, co powinien zrobić. Musi jakoś zawrócić z drogi i zacząć od początku.
Rozejrzał się dookoła, próbując zgadnąć, które z dróg biegnących do tego miejsca doprowadzą go z powrotem.
Wszystkie albo żadna. Ostrożnie przebiegł wzrokiem obsypane liśćmi, ukwiecone alejki. Ścieżki, które zdawały się najbardziej oddalać od punktu, zawrócą niezauważenie i przywiodą go znów tutaj. Dobrze o tym wiedział. W lesie panowała pełna wyczekiwania, nabrzmiała ironią cisza, którą przerywały tylko raz po raz krótkie zapytania ptaków.
Usiadł na zwalonym pniu. Nieco w przedzie, na środku polanki, wśród trawy i fiołków wzniósł mały kamienny pawilon, wychodzący na cztery strony świata: północ, południe, wschód i zachód. Na każdej ścianie umieścił jedną porę roku: zimę, wiosnę, lato i jesień. Od pawilonu rozchodziły się kręte, zwodnicze ścieżki. Posypał je żwirem i obrysował ich brzegi białymi kamieniami. Poprowadził je tak, by wiły się wzdłuż rzeźb, obelisku i domku na słupie, małego łukowatego mostku, grządek tulipanów i liliowców. Wokół tego wszystkiego rozciągnął wielki kwadrat płotu z kutego żelaza. Oparł płot na słupkach zakończonych na kształt strzały i osadził w nim cztery zamknięte bramy.
Tak. Słychać nawet ruch uliczny, ale przytłumiony. Podniósł ostrożnie wzrok. Ponad płotem znajdował się gmach sądu w stylu klasycystycznym, otoczony statuami prawodawców. Odrobina gryzącego dymu zmieszała się w nozdrzach Auberona z wiosennym powietrzem. Teraz musi tylko obejść w ściśle określonej kolejności wszystkie części miejsca, które stworzył, i zażądać zwrotu ukrytych tam fragmentów Sylvie.
Fragmentów kogo?
Obraz parku drgnął, ale Auberon umocnił swą budowlę. Najpierw pierwsze miejsce, potem drugie. Jeśli nie zrobi tego poprawnie, nigdy się nie dowie, jakie zakończenie miała ta historia: czy odnalazł ją i przywiódł z powrotem (z powrotem dokąd?), czy stracił ją na dobre? Nie dowie się w ogóle, jaki był, czy jaki będzie koniec. Zaczął od początku: pierwsze miejsce, potem drugie.
Nie. To beznadziejne. Jak mógł przypuszczać, że zatrzymał ją tu jak księżniczkę w wieży? Uciekła. Ona też znała różne fortele. I co właściwie zyskiwał, dźwigając ten bagaż wspomnień? Ją? Z biegiem czasu wspomnienia przemieszały się i zblakły. Były teraz bardziej niekompletne niż wtedy, kiedy je tam ukrył. To nie miało sensu. Wstał z ławki w parku, szukając po kieszeniach klucza od bramy. Małe dziewczynki, które grały w klasy na ścieżce, zerkały na niego z lękiem, gdy szedł do wyjścia.
Zamki. Właśnie takie jest to przeklęte miasto, pomyślał, wyciągając klucz: same zamki, rzędy, skupiska, grupy zamków na brzegu wszystkich drzwi i kieszenie przytłoczone kluczami jak dusza grzechami. Niekończące się otwieranie i zamykanie drzwi. Pchnął ciężką bramę, rozwierając oba jej skrzydła, jakby to były drzwi więzienia. Na słupku wzniesionym z czerwonego kamienia i utrzymanym w stylu rustykalnym wisiała tablica, a na niej widniał napis: „Mouse Drinkwater Stone 1900”. Od bramy biegła ulica, po której obu stronach stał nieprzerwany rząd kamienic. Spowita dymem i hałaśliwa, ginęła gdzieś na horyzoncie pomiędzy niewyraźnymi zarysami zamków, świadczących o dawnej potędze.
Ruszył przed siebie. Ludzie mijali go w pośpiechu — mieli dokąd zdążać — on zaś kroczył powoli i bez celu. Z bocznej ulicy wyszła w aleję Sylvie, niosąc pod pachą paczkę i stawiając szybkie kroki. Oddalała się od niego.
Wydawała się mała i samotna, ale zarazem pewna siebie w tym szalonym mieście, które było jej królestwem. I jego. Widział jej oddalające się plecy. Zostawał w tyle. Ale przynajmniej teraz podążał wreszcie we właściwym kierunku. Otworzył usta i przypomniał sobie jej imię. Miał je cały czas na końcu języka.
— Sylvie — zawołał.
Usłyszała go, miała wrażenie że ktoś zawołał dobrze znane imię. Zwolniła kroku i odwróciła się nieznacznie. To było imię, które coś jej przypominało. Czy to ptak zaćwierkał, przywołując samiczkę? Spojrzała w górę na liście skąpane w słońcu. A może wiewiórka zwoływała swych przyjaciół i krewnych? Jedna z nich pędziła właśnie i zastygła nagle na moment na gruzłowatych korzeniach dębu, a potem odwróciła się i spojrzała na nią. Dziewczyna szła dalej pod baldachimem wysokich drzew, mała, samotna, ale pewna siebie. Bose stopy śmigały szybko pomiędzy kwiatami.
Szła szybko, bo miała daleką drogę do przebycia. Skrzydła, które jej wyrosły, nie były prawdziwymi skrzydłami, ale jednak ją niosły. Nie przystawała, żeby się zabawić, chociaż kuszono ją przyjemnościami, a wiele stworzonek zachęcało do pozostania. „Później, później” — mówiła wszystkim i spieszyła dalej ścieżką, która rozwijała się przed nią dzień po dniu i noc po nocy.
On przyjdzie, pomyślała, wiem o tym, zjawi się na pewno. Może nie będzie mnie pamiętał, ale przypomnę mu, zrozumie. Pod pachą niosła podarunek dla niego, który wybrała po długim namyśle. Trzymała go mocno i nie pozwalała, by ktokolwiek ją wyręczył, chociaż wielu oferowało jej pomoc.
A jeśli go tam nie będzie?
Nie, na pewno będzie, żaden bankiet nie miałby dla niej znaczenia, gdyby jego tam zabrakło, a przecież obiecano jej, że odbędzie się bankiet. Wszyscy się na nim zjawią i on na pewno też. Tak! Najlepsze miejsce, najsmakowitsze kąski, będzie go sama karmiła tylko po to, żeby móc patrzeć na jego twarz. Będzie taki zdziwiony! Czy się zmienił? Na pewno, ale ona go pozna. Nie miała co do tego wątpliwości.
Noc ją prześcignęła. Wzeszedł księżyc, już prawie w pełni, i mrugał do niej: przyjęcie! Gdzie właściwie jest? Przystanęła i wsłuchała się w mowę lasu. Blisko, blisko. Nie znała tego miejsca, a to był znak. Nie chciała iść dalej, nie mając pewnych wskazówek. Jej zaproszenie było jasno sformułowane i nie musiała się nikim przejmować, ale… Wdrapała się na sam wierzchołek wysokiego drzewa i rozejrzała po okolicy oblanej światłem księżyca.
Stała na skraju lasu. Nocny wietrzyk poruszał delikatnie liśćmi drzewa. W oddali, a może blisko, w każdym razie za dachami miasta i wieżą otuloną blaskiem księżyca, ujrzała dom: dom rzęsiście oświetlony, wszystkie jego okna były jasne. Znajdowała się całkiem blisko.
Tej nocy pani Underhill obrzuciła ostatnim spojrzeniem ciemny i czysty dom, stwierdzając, że wszystko jest jak należy. Wyszła na dwór i popatrzyła na tarczę księżyca. Wyjęła z przepastnej kieszeni żelazny klucz, po czym zamknęła drzwi i wsunęła go pod wycieraczkę.
Zróbcie miejsce, zróbcie miejsce, pomyślała, zróbcie miejsce. Teraz wszystko należało do nich. Bankiet został przygotowany, wszystkie miejsca czekały. Wyglądało to bardzo pięknie i niemal żałowała, że nie weźmie w nim udziału. Ale teraz, kiedy przybył stary król, który zasiądzie na wysokim tronie (nie wiedziała dokładnie, kiedy to nastąpi), nie pozostało jej nic więcej do zrobienia.
Kiedy człowiek znany jako Russell Eigenblick wreszcie się zjawił, zadał jej tylko jedno pytanie, i to ledwo zsiadł z konia:
— Dlaczego?
— Dlaczego, na miłość boską — powiedziała pani Underhill. — Dlaczego, dlaczego. Dlaczego na świecie potrzebne są trzy płcie, kiedy jedna nic nie daje? Dlaczego istnieją dwadzieścia cztery rodzaje snów, a nie dwadzieścia pięć? Dlaczego zawsze jest parzysta liczba biedronek na świecie, dlaczego jest nieparzysta liczba widzialnych gwiazd? Drzwi trzeba otworzyć, szczeliny rozepchnąć siłą, potrzebny był klin i ty spełniłeś tę rolę. Musi zapanować zima, żeby mogła nadejść wiosna. Ty byłeś zimą. Dlaczego? Dlaczego świat jest taki, jaki jest, a nie inny? Gdybyś znał odpowiedź, nie stałbyś tu i nie zadawał tego pytania. Uspokój się. Masz swoje szaty i koronę? Czy wszystko jest tak, jak lubisz, przynajmniej z grubsza? Rządź mądrze i dobrze. Wiem, że będziesz rządził długo. Pozdrów ich ode mnie, kiedy przybędą złożyć ci hołd jesienią. I, proszę, nie zadawaj im trudnych pytań. Mają już tego dość. Przez te wszystkie lata musieli znaleźć odpowiedzi na wiele takich problemów.
Czy to wszystko? Rozejrzała się wokół siebie. Była już spakowana. Jej niesamowite kufry i kosze zostały wysłane wcześniej razem z tymi silnymi i młodymi, którzy wyruszyli jako pierwsi. Czy zostawiła klucz? Tak, pod wycieraczką. Dopiero co. Ale z niej zapominalska. Czy to wszystko?
Ach, pomyślała, pozostała jeszcze jedna sprawa do załatwienia.
— Wyruszamy — powiedziała, kiedy bladym świtem stanęła na wysuniętej skale nad stawem w lesie. Pieśń wodospadu rozbrzmiewała nieprzerwanie. Światło księżyca załamywało się na powierzchni wody, a młode listki i kwiaty, niesione z prądem, kotłowały się w jej wirach. Wielki, biały pstrąg o różowych oczach i ciele, na którym nie widniała ani jedna plamka czy pasek, wypłynął niespiesznie na powierzchnię, usłyszawszy słowa pani Underhill.
— Wyruszacie? — powtórzył.
— Możesz iść z nami albo zostać — oznajmiła pani Underhill. — Tak długo tkwiłeś po tej stronie Opowieści, że decyzja należy teraz do ciebie.
Pstrąg nic nie odrzekł, niewymownie zatrwożony. W końcu pani Underhill, zniecierpliwiona smutnym spojrzeniem jego wytrzeszczonych oczu, zapytała ostro:
— No więc?
— Zostaję — powiedział szybko.
— Bardzo dobrze — stwierdziła pani Underhill, która byłaby zdziwiona, gdyby odpowiedział inaczej. — Wkrótce — dodała — przybędzie tu młoda dziewczyna (właściwie jest teraz starszą panią, ale nieważne, ty znałeś dziewczynę). Zajrzy w głąb stawu. To będzie ta, na którą tak długo czekałeś, i nie zmyli jej twoja postać. Zajrzy w głąb stawu i wypowie słowa, dzięki którym będziesz wolny.
— Naprawdę? — spytał Dziadek Pstrąg.
— Tak.
— Dlaczego?
— Na miłość boską, ty stary głupcze — powiedziała pani Underhill i z taką siłą uderzyła laską w skałę, na której stała, że drobinki granitu posypały się do wody i wzburzyły jej powierzchnię. — Ponieważ historia się kończy.
— Och — westchnął Dziadek Pstrąg. — Kończy się?
— Tak. Kończy się.
— Czy nie mogłoby zostać tak, jak jest? — zapytał.
Pochyliła się, patrząc na ciemny, srebrzysty kształt w wodzie.
— Tak jak jest? — powtórzyła.
— Tak — odparła ryba. — Przyzwyczaiłem się. Wcale nie pamiętam tej dziewczyny.
— Nie — odparła pani Underhill po namyśle. — Nie, nie może tak zostać. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. — Wyprostowała się. — Umowa jest umową — oświadczyła, odwracając się. — Nie mam z tym nic wspólnego.
Dziadek Pstrąg odpłynął do ukrytych jam porośniętych wodorostami. W głębi serca bardzo się lękał. Wspomnienia, wbrew jego woli, powracały szybko. Ona, ale która ona to będzie? I czy nie mógłby ukryć się przed nią, gdy przybędzie tu po to, by wypowiedzieć słowa, jedyne słowa, które poruszą jego zimne serce (zamknąłby oczy, żeby nie dopuścić do siebie tej wiedzy, gdyby tylko miał powieki)? A jednak nie mógł odejść. Nadeszło lato, przynosząc bogactwo pożywienia. Wzburzone potoki niesione przez wiosnę zasiliły jego staw i stał się on znowu dobrze znanym schronieniem. Nie odejdzie. Podniecony, poruszył płetwami, czując, że jego cienką skórę przebiegają dreszcze, jakich nie zaznał od dawna. Skrył się głębiej w swojej jamie, mając nadzieję, że jest dość głęboka, żeby się w niej schować, a jednocześnie wątpiąc w to.
— Już czas — powiedziała pani Underhill, kiedy wstał świt.
— Już czas — powtórzyły zgodnym chórem jej liczne dzieci, znajdujące się blisko i daleko. Te, które były blisko, zgromadziły się wokół niej.
Położyła dłoń na czole i obserwowała tych, którzy już wyruszyli: karawany ciągnęły się doliną w stronę świtu, niknąc na horyzoncie. Pan Woods wziął ją pod ramię.
— Długa droga — powiedział. — Bardzo długa droga.
Dłuższa, pomyślała, niż droga przebyta przez tych, którzy zjawili się tu w ślad za nią, ale nie tak trudna, bo dobrze znana: będą fontanny, przy których można się odświeżyć, i rozległa kraina, o której tak często marzyła.
Książę miał trudności z wdrapaniem się na dychawicznego konia, ale z pomocą innych w końcu tego dokonał. Siedząc w siodle, uniósł słabą dłoń, a tłum zawiwatował. Wojna była skończona, a nawet więcej: odeszła w niepamięć. Wygrali. Pani Underhill, podpierając się laską, ujęła wodze konia. Wyruszyli.
Sophie wiedziała, że jest to najdłuższy dzień w roku, ale nie rozumiała, dlaczego nazywano go środkiem lata[15], skoro lato dopiero się zaczęło. Może dlatego, że w tym dniu po raz pierwszy wydawało się, iż lato nigdy się nie skończy. Nikt nie był w stanie wyobrazić sobie nadejścia jakiejkolwiek innej pory roku. Nawet odgłos zamykania i otwierania drzwi z siatką przeciwko owadom oraz zapach holu, do którego weszła, nie wydawał się nowy. Zupełnie jakby nigdy się nie zmieniał.
A przecież mogłoby się zdarzyć, że to lato wcale by nie nadeszło. To Daily Alice sprawiła, że zawitało. Sophie była tego pewna. Odwaga jej siostry uchroniła ich przed wieczną zimą. Dzięki temu, że wyruszyła pierwsza, mogli powitać ten dzień. Powinien być kruchy i nietrwały, a jednak okazał się najprawdziwszym letnim dniem, jaki Sophie kiedykolwiek przeżyła, być może nawet najprawdziwszym letnim dniem od czasów jej dzieciństwa. To przekonanie ożywiało ją i dodawało otuchy. Przez długi czas wcale nie znajdowała w sobie dość odwagi, ale teraz, kiedy odczuwała wszędzie obecność Alice, sądziła, że potrafi i musi być odważna. Ponieważ właśnie dzisiaj wyruszali.
Dzisiaj wyruszali. Serce w niej rosło na tę myśl i przycisnęła mocniej do piersi torbę wydzierganą na drutach, która stanowiła cały jej bagaż. Nie wiedziała, co jeszcze miałaby ze sobą zabrać. Planowanie, rozmyślanie, odczuwanie na przemian nadziei i strachu wypełniło bez reszty jej czas od dnia spotkania w Edgewood, ale tylko niekiedy uświadamiała sobie, co ją czeka.
Można by powiedzieć, że zapomniała to odczuwać. Jednak doskonale wiedziała, co robi.
— Smoky?! — zawołała.
Imię odbiło się echem w wysokim holu pustego domu. Wszyscy zgromadzili się na zewnątrz: w ogrodzie otoczonym murem, na werandach, w parku. Przybywali tam od rana, przynosząc to, co ich zdaniem mogło okazać się przydatne w czasie podróży. Byli gotowi do takiej drogi, jaką sobie wyobrażali. Popołudnie miało się ku końcowi i czekali na jakieś wskazówki od Sophie. Ona zaś poszła poszukać Smoky’ego, który w takich sytuacjach był zawsze pod ręką — zarządzał wszystkim, gdy wyruszali na pikniki czy wycieczki.
Gdyby tylko potrafiła sobie wmówić, że wyruszają na piknik albo wycieczkę, na wesele lub na pogrzeb czy też na wakacje, to wiedziałaby dokładnie, jak sobie poradzić ze wszystkim i robiłaby po prostu to, co należy, tak jakby wiedziała, dokąd jadą. Zrobiłaby tyle, ile zdoła, resztę pozostawiając innym.
— Smoky? — zawołała ponownie.
Znalazła go w bibliotece, chociaż gdy zajrzała tam po raz pierwszy, wcale go nie dostrzegła. Zasłony były zaciągnięte, a on siedział nieruchomo w dużym fotelu z wielką księgą na kolanach. Ręce miał splecione, a głowę opuszczoną, jakby wpatrywał się w podłogę u swoich stóp.
— Smoky? — Weszła do środka z lękiem. — Wszyscy są gotowi, Smoky — powiedziała. — Czy dobrze się czujesz?
Podniósł na nią oczy.
— Ja zostaję — oświadczył.
Stała przez chwilę jak wryta, nie będąc w stanie pojąć sensu jego słów. W końcu odłożyła torbę (znajdował się w niej stary album ze zdjęciami, pęknięta figurka z porcelany, przedstawiająca bociana dźwigającego na grzbiecie nagie dziecko i starą kobietę, oraz dwie inne rzeczy, powinny się w niej znaleźć karty, ale oczywiście ich tam nie było) i podeszła do Smoky’ego.
— Co ty mówisz? Nie — zaprotestowała. — Nie.
— Ja nie idę, Sophie — powtórzył obojętnie, tak jakby po prostu nie miał ochoty nigdzie jechać, po czym utkwił spojrzenie w swoich splecionych rękach.
Sophie wyciągnęła do niego dłoń i otworzyła usta, żeby się sprzeciwić tej decyzji, ale zrezygnowała. Uklękła przy nim i spytała łagodnie:
— Co to ma znaczyć?
— No cóż — odparł, nie patrząc na nią. — Ktoś powinien zostać, prawda? Ktoś tu powinien być, żeby zająć się wszystkim. To znaczy na wypadek… na wypadek, gdybyście chcieli wrócić, czy coś w tym rodzaju. To w końcu mój dom.
— Smoky — powiedziała i położyła dłoń na jego rękach. — Smoky, musisz iść, musisz!
— Nie, Sophie.
— Tak! Nie możesz nie pójść, nie możesz, co my zrobimy bez ciebie?
Spojrzał na nią, zaintrygowany tym wybuchem. Wydawało mu się, że taki argument jest zupełnie nie na miejscu. Co my bez ciebie zrobimy? Nie wiedział, jak na to zareagować.
— Nie mogę — rzekł.
— Dlaczego?
Westchnął głęboko.
— Po prostu nie mogę… — Przesunął dłonią po czole i dodał: — Nie wiem, po prostu…
Sophie przeczekała te wstępy. Przypomniało jej to sytuację sprzed wielu, wielu lat, kiedy takie wstępy poprzedzały powiedzenie najgorszej rzeczy. Zacisnęła wargi i milczała.
— Odejście Alice — ciągnął — było już wystarczającym złem. Widzisz — poruszył się w fotelu — widzisz, Sophie, ja nigdy nie byłem częścią tego, sama wiesz. Nie mogę… To znaczy… Miałem tyle szczęścia, naprawdę. Nigdy bym nie pomyślał, kiedy jako dziecko przybyłem do miasta, że spotka mnie w życiu tyle szczęścia. Nie byłem po prostu do tego stworzony Ale ty i Alice… przyjęłyście mnie. To było tak, jakbym się dowiedział, że odziedziczyłem milion dolarów. Nie zawsze to rozumiałem, a może tak, może rozumiałem, czasami uważałem pewnie, że tak musi być. Jednak w głębi duszy wiedziałem. Byłem wdzięczny. Nie potrafię nawet wyrazić jak bardzo. — Uścisnął jej dłoń. — W porządku, w porządku. Ale teraz kiedy Alice odeszła… Chyba zawsze wiedziałem, że musi coś takiego zrobić, wiedziałem przez cały czas, ale nigdy się nie spodziewałem, że to jednak nastąpi. I wiesz, Sophie, ja się do tego nie nadaję, nie jestem do tego stworzony. Chciałem spróbować, naprawdę. Ale potrafię tylko myśleć, że utrata Alice jest już wystarczającym złem. A teraz mam utracić was wszystkich. Nie mogę, Sophie. Po prostu nie mogę.
Sophie ujrzała łzy zbierające się w jego oczach, wymykające się spod zwiotczałych, różowych powiek. Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek zobaczy taką scenę. I z całego serca chciała go zapewnić, że wcale wszystkiego nie straci, że to, co zostawia, jest nieważne, bo w zamian otrzyma o wiele więcej, a szczególnie Alice. Ale nie ośmieliła się, bo jakkolwiek w jej przekonaniu była to prawda, nie mogła tego powiedzieć Smoky’emu, ponieważ on nie uważał tego za prawdę, a i ona sama nie miała całkowitej pewności, czy nie skłamałaby. A jeśli tak, to najstraszniejsze kłamstwo nie mogłoby być bardziej okrutne. Jednakże obiecała Alice, że bez względu na okoliczności przyprowadzi Smoky’ego, i nie mogła sobie wyobrazić, że miałaby wyruszyć bez niego. Nie była jednak w stanie nic powiedzieć.
— No nic — odezwał się i wytarł twarz dłonią.
Sophie, nie wiedząc, co począć, przytłoczona smutkiem, wstała. Nie potrafiła jasno myśleć.
— Ale — powiedziała bezradnie — ten dzień jest zbyt piękny, to po prostu taki piękny dzień…
Podeszła do ciężkich zasłon, które nie wpuszczały światła dziennego, i odsunęła je. Słońce ją niemal oślepiło, ale pomimo to zobaczyła wielu ludzi w ogrodzie, zgromadzonych wokół kamiennego stolika pod bukiem. Niektórzy zadarli głowy. Dziecko zastukało od zewnątrz w okno, chcąc, żeby je wpuściła. Sophie otworzyła okno, a Smoky przyglądał się tej scenie, nie wstając z fotela. Lilac przeskoczyła przez parapet, zerknęła na splecione ręce Smoky’ego i zapytała:
— O co chodzi?
— Och, dzięki ci za to — powiedziała Sophie, a uczucie ulgi aż ją osłabiło. — Dobrze, że jesteś.
— Kto to jest? — spytał Smoky.
Sophie zawahała się, ale tylko przez moment. Były kłamstwa i kłamstwa.
— To twoja córka — oznajmiła. — Twoja córka Lilac.
— Dobrze — Smoky zaprzestał oporu i rozrzucił ręce jak człowiek, którego przyszli aresztować. — Dobrze, dobrze.
— Och, świetnie — ucieszyła się Sophie. — Och, Smoky.
— Będzie wesoło — zapewniała Lilac. — Zobaczysz. Sam się zdziwisz.
Został ostatecznie pokonany, ale należało się tego spodziewać. Nie miał przecież przeciwko nim żadnych argumentów. Potrafili doprowadzić nawet do tego, żeby dawno zaginiona córka stanęła przed nim i prosiła go; żeby przypomniała o danym kiedyś słowie. Nie wierzył, by Lilac potrzebowała ojcowskiej opieki. Przypuszczał, że nie potrzebowała absolutnie nikogo i niczego, ale nie mógł złamać obietnicy, że się nią zaopiekuje.
— Dobrze — powtórzył, usiłując nie patrzeć na rozradowaną twarz Sophie. Przeszedł po bibliotece i pozapalał wszystkie lampy.
— Ale pospiesz się — popędziła go Sophie. — Żeby nie zapadła noc.
— Pospiesz się — powtórzyła Lilac, ciągnąc go za rękę.
— Poczekajcie chwileczkę. Muszę zabrać parę rzeczy.
— Och, Smoky! — zawołała Sophie, tupiąc nogą.
— Spokojnie — powiedział. — Wstrzymajcie się.
Wyszedł do holu i pozapalał lampy i kinkiety, po czym ruszył na górę, a Sophie deptała mu po piętach. Obszedł po kolei wszystkie sypialnie na piętrze, zapalając światło, rozglądając się, a Sophie stała niecierpliwie za jego plecami.
Wyjrzał przez okno i zobaczył w dole tłum ludzi. Popołudnie miało się ku końcowi. Lilac zadarła głowę i machała mu dłonią.
— Okay, okay — zamruczał. — Dobrze.
Kiedy znalazł się w pokoju swoim i Alice, pozapalał wszystkie lampy i stał tam przez chwilę, ciężko oddychając i tłumiąc gniew. Co, u diabła, trzeba zabrać w taką podróż?
— Smoky… — powiedziała Sophie od drzwi.
— Cicho, Sophie — przerwał jej i wysunął szuflady.
Czysta koszula, zmiana bielizny. Poncho, na wypadek deszczu. Zapałki i nóż. Mały scyzoryk z nocnego stolika. Metamorfozy. Tak.
W co to wszystko włożyć? Uświadomił sobie, że już od tak wielu lat nigdzie się z tego domu nie ruszał, iż nie ma nawet walizki. Gdzieś w piwnicy albo na strychu leży pewnie plecak, z którym przybył do Edgewood, ale nie miał pojęcia, w którym dokładnie miejscu należałoby go szukać. Otworzył na oścież drzwi od szafy. W pokoju stało z pół tuzina szaf z drewna cedrowego, a rzeczy jego i Alice i tak nigdy nie były w stanie zapełnić całej tej przestrzeni. Pociągnął za sznurek od lampki, jego fosforyzujące końcówki przypominały robaczki świętojańskie. Kątem oka dostrzegł swój kremowy garnitur ślubny od Trumana. Pod nim, w kącie… tak, może to się nada, ciekawe, że stare rzeczy tkwią gdzieś w zakamarkach szafy, nie miał pojęcia, że to tu jest. Wyciągnął torbę podróżną. Była to stara, nadgryziona przez myszy torba podróżna ze skórzanymi uchwytami.
Smoky otworzył ją i zajrzał do jej ciemnego wnętrza, poddając się dziwnym przeczuciom, a może przelotnym wspomnieniom. Torba była pusta. Uderzył go w nozdrza stęchły zapach, przypominający woń zeschłych liści albo starych koronek, albo ziemi pod kamieniem, którego nikt nigdy nie podnosił.
— To się nadaje — powiedział miękko. — To się chyba nadaje.
Włożył do torby swoje rzeczy. Zniknęły niemal w jej przepastnym wnętrzu. Co jeszcze powinien zabrać?
Zastanawiał się nad tym, trzymając otwartą torbę: może naszyjnik albo kapelusz ciężki jak korona, może dubeltówkę, termos herbaty z rumem, płatek śniegu, książkę o domach, książkę o gwiazdach, obrączkę. Stanął mu w pamięci obraz drogi między Meadowbrook i Highland. Wizja była tak żywa i konkretna, że ugodziło go to jak cios sztyletem. Zobaczył wyraźnie Daily Alice, tak jak wyglądała tamtego dnia, wtedy, kiedy odbywali podróż poślubną, dnia, kiedy zabłądził w lasach. Słyszał jak mówi: „Chronione”. Zamknął torbę.
— Dobrze — powiedział. Schwycił skórzany uchwyt. Torba była ciężka, ale dźwigał ją z łatwością, jakby przez całe życie nie robił nic innego. Odnosił wrażenie, że bez tego obciążenia nie byłby w stanie utrzymać równowagi, nie potrafiłby nawet chodzić.
— Gotowy? — spytała Sophie od drzwi.
— Gotowy — potwierdził. — Chyba.
Zeszli razem na dół. Smoky przystanął jeszcze w holu, żeby przycisnąć kremowe włączniki światła. Zapłonęły lampy w holu, na werandach i w piwnicy. Potem wyszli na dwór. Aaach, wszyscy zgromadzeni jednocześnie wydali głębokie westchnienie. Lilac przywołała ludzi, którzy tłoczyli się w parku, w ogrodzie i na werandach oraz klombach, przed front domu. Stanęli naprzeciw drewnianej werandy, przy której kończyła się zachwaszczona aleja. Jej początek wyznaczały kamienne kolumny przy bramie, zwieńczone kulkami szarych, kamiennych pomarańcz.
— Cześć, cześć — powiedział Smoky.
Jego córki: Tacey, Lily i Lucy, oraz ich dzieci podeszły do niego, uśmiechając się. Wszyscy wstali i popatrzyli po sobie. Tylko Marge Juniper nie ruszyła się ze swojego miejsca na schodach werandy. Nie chciała wstawać, jeśli nie było to konieczne, ponieważ nadal nie wiedziała, jak daleka droga ją czeka. Sophie spytała Lilac:
— Poprowadzisz nas?
— Tylko kawałeczek — odparła dziewczynka. Stała w środku zgromadzenia, zadowolona, ale też nieco zalękniona, nie była bowiem pewna, czy wszyscy dotrwają do końca i miała za mało palców, żeby ich policzyć. — Przez część drogi.
— Czy pójdziemy tamtędy? — zapytała Sophie, wskazując na kamienne kolumny przy bramie.
Wszyscy się odwrócili i spojrzeli w stronę, którą wskazywała. Zacykały pierwsze świerszcze. Jerzyki przecinały powietrze, którego błękitna barwa zaczęła przybierać zielonkawy odcień. Oddech stygnącej ziemi sprawiał, że droga za bramą była spowita mgiełką. Smoky zastanawiał się, czy to właśnie w chwili, gdy po raz pierwszy skręcił przy tych kamiennych kolumnach, padł na niego urok, który odtąd już zawsze miał go w swej mocy. Ręka, w której trzymał torbę, zaczynała mrowić, ale Smoky nie odebrał ostrzegawczego sygnału.
— Jak to daleko, jak to daleko? — pytali Bud i Blossom, trzymając się za ręce.
Czy to było owego dnia? Wtedy gdy przybył do Edgewood, żeby już nigdy go nie opuścić? A może stało się to wcześniej lub później? W gruncie rzeczy nie chodziło przecież o to, żeby dowiedzieć się, kiedy dokładnie po raz pierwszy padł na niego urok lub kiedy poddał się nieświadomie temu czarowi, ponieważ zdarzało się to niejeden raz. Urok padał na niego kilkakrotnie, zaklęcia następowały jedno po drugim, w zgodzie ze swym własnym porządkiem. Każde jedno wywoływało następne i żadnego nie można było cofnąć. Nawet sama próba rozwikłania tej łamigłówki dawała sposobność do kolejnego zaklęcia. Ale koniec końców nie stanowiły one łańcucha przyczynowo-skutkowego, lecz tylko serię odsłon. Przypominały raczej chińskie pudełko, w którym każdy element znajduje się w innym elemencie i powiększają się one z każdym następnym krokiem. To jeszcze nie był koniec. Właśnie miał wkroczyć do następnego ciągu pudełek: nieskończonych, lejkowatych, pochłaniających. Zatrwożony perspektywą nieprzerwanych zmian, Smoky cieszył się tym, że przynajmniej niektóre rzeczy stanowią pewnik: wśród nich na pierwszym miejscu stawiał miłość Alice. To właśnie ku niej zmierzał, tylko miłość Alice mogła go skłonić do podjęcia tej podróży. Czuł, że pozostawia ją za sobą, a jednocześnie niesie w swym sercu.
— Pies będzie na nas czekać — powiedziała Sophie, biorąc go za rękę. — I przeprawimy się przez rzekę.
Coś drgnęło w sercu Smoky’ego, kiedy schodził z werandy: przeczucie lub znak objawienia.
Wszyscy ruszyli ku bramie, dźwigając torby i dobytek, rozmawiając przyciszonymi głosami. Ale Smoky przystanął, uświadomiwszy sobie, że nie wyjdzie na zewnątrz tą samą drogą, którą tu wszedł. Po prostu nie może wyjść przez tę bramę. Zbyt wiele padło zaklęć. Brama nie była już tą samą bramą i on też się zmienił.
— Długa droga — powiedziała Lilac, ciągnąc matkę za rękę.
— Długa, bardzo długa droga przed nami.
Mijali Smoky’ego, trzymając się za ręce, dźwigając pakunki, ale on nie ruszał się z miejsca. Był gotów rozpocząć podróż, lecz nie zrobił ani jednego kroku.
W dniu ślubu on i Daily Alice spacerowali pomiędzy gośćmi, którzy rozsiedli się na trawie. Wielu wręczało im podarunki i wszyscy mówili: dziękuję. „Dziękuję”, bo naprawdę chciał podjąć to zadanie, nie przeciwstawiać się tokowi wydarzeń, przeżyć życie w taki sposób, jak pragnęli ci, w których istnienie nigdy za bardzo nie wierzył. Chciał ofiarować samego siebie po to, by doprowadzić do zakończenia Opowieści, w której nie odgrywał żadnej roli. I tak też uczynił i nadal tego pragnął, jednak nie było powodu, żeby mu za to podziękować. Może nie zdawali sobie z tego sprawy, lecz on doskonale rozumiał, iż Daily Alice stanęłaby przy jego boku owego dnia i poślubiła go niezależnie od tego, czy wybrali go dla niej, czy też nie. Postąpiłaby wbrew ich woli, żeby być z nim. Nie miał co do tego wątpliwości.
Wyprowadził ich w pole. Nieważne, co się teraz stanie: czy dotrze do miejsca, do którego wyruszali, czy też nie, czy uda się z nimi, czy zostanie w tyle, on już i tak ma swoją opowieść. Ma ją w rękach. Niech się skończy, i tak nie mogą mu jej zabrać. Nie mógł pójść tam, dokąd zmierzają pozostali, ale to nie miało znaczenia, był tam bowiem przez cały czas. I dokąd w takim razie wszyscy oni zdążają?
— Och, rozumiem — powiedział, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust.
Małe drgnienie zapoczątkowało w jego sercu dziwny proces, który się pogłębiał. Czuł, że jego serce otwiera się coraz bardziej, że przepływają przez nie wielkie podmuchy wieczornego powietrza, jerzyki, pszczoły i malwy. Bolało tak, że już nie odczuwał bólu. Jego serce wchłonęło Sophie i córki, i również syna Auberona oraz wielu zmarłych. Wiedział, jaki będzie koniec Opowieści i kto się tam znajdzie.
— Twarzą w twarz — powiedziała Marge Juniper, mijając go. — Twarzą w twarz. — Ale Smoky słyszał jedynie wiatr objawienia szalejący w jego duszy. Tym razem nie uda mu się przed nim uciec. Dojrzał Lilac w obłoku błękitnej mgiełki. Dziewczynka odwróciła się i obrzuciła go zaciekawionym spojrzeniem. Poznał po wyrazie jej twarzy, że się nie myli.
Opowieść była już skończona. I właśnie do tego miejsca podróżowali. Wystarczy jeden krok, żeby się tam znaleźć. Właściwie już tam byli.
— Z powrotem tam — usiłował powiedzieć, nie będąc w stanie odwrócić się we właściwą stronę, z powrotem tam, z powrotem w miejscu, w którym czekał oświetlony dom, park i werandy, ogród otoczony murem i aleja wiodąca do niekończących się lądów, drzwi do słońca. Gdyby tylko mógł się teraz odwrócić (ale nie mógł, nie miało to znaczenia, ale nie mógł), to odkryłby, że znajduje się naprzeciw letniego domku, a na balkonie stoi Alice i pozdrawia go, zsuwając z ramion brązową suknię i ukazując swą nagość przyćmioną cieniem liści. Daily Alice — jego oblubienica, wybranka serca, bogini krainy, którą zostawili za sobą, na której granicy stali, krainy zwanej Opowieścią. Gdyby tylko był w stanie dotrzeć do tych kolumn przy bramie (ale nigdy mu się to nie uda), odkryłby, że skręca w aleję w dniu świętego Jana, podczas gdy pszczoły bzykają wśród malw, a stara kobieta siedzi na werandzie, pochylona nad rozłożonymi kartami.
Sylvie szła w stronę domu, który ujrzała z wierzchołka drzewa, a nad jej głową lśnił olbrzymi, nabrzmiały księżyc w pełni. Im bardziej zbliżała się do tego domu, tym bardziej zdawał się on oddalać. Musiała pokonać kamienne ogrodzenie i przejść przez bukowy las. Następnie przeprawić się przez strumień czy raczej wielką rzekę, płynącą wartko i połyskującą złotym światłem księżyca. Przez długą chwilę Sylvie siedziała na brzegu rzeki, aż wreszcie postanowiła zrobić łódkę z kory. Szeroki liść zastępował żagiel, a niteczki pajęczyny i łupiny żołędzi służyły do czerpania wody. W końcu Sylvie udało się przybić do drugiego brzegu, chociaż niewiele brakowało, a pochłonęłaby ją ciemna otchłań wzburzonej rzeki. Gdy zeszła na ląd, jej oczom ukazał się kamienny dom, olbrzymi jak katedra. Ciemne cisy, które go otaczały, zdawały się wskazywać w jej kierunku, werandy podparte kamiennymi kolumienkami nie zachęcały do wejścia. A Auberon zawsze opowiadał, że to radosny dom!
W chwili gdy pomyślała, że chyba nigdy nie dojdzie do domu, a jeśli nawet dojdzie, to będzie taką drobinką, że wpadnie pomiędzy szczeliny w chodniku, przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Oprócz szmeru chrząszczy i pisku kozodojów dobiegła jej uszu ponura, ale jednocześnie radosna i uroczysta muzyka. Ruszyła w stronę, skąd dochodziły dźwięki. Muzyka nie stawała się głośniejsza, lecz jakby nabierała głębi. W puszystym poszyciu rozbłysły światła procesji, która otoczyła Sylvie, ale możliwe, że były to tylko robaczki świętojańskie i nocne kwiaty, tworzące jakby pochód, w którym sama kroczyła. Zdziwiona, z sercem przepełnionym muzyką, podeszła do miejsca, w którym zbiegały się światła. Przeszła przez portal, a niektórzy podnieśli wzrok, żeby zobaczyć jej wejście. Stawiała stopy wśród uśpionych kwiatów alei wiodącej do miejsca, w którym zgromadziło się już wielu, a następni nadciągali nieprzerwanym strumieniem. Pod kwitnącym drzewem stał stół przykryty białym obrusem. Ustawiono na nim liczne nakrycia, a jedno w samym środku przeznaczono dla niej. Tylko że to nie był bankiet, nie taki bankiet, jak myślała. To była stypa.
Onieśmielona i zasmucona na równi z tymi, którzy opłakiwali czyjąś śmierć, stała przez długą chwilę nieruchomo. Pod pachą trzymała mocno prezent dla Auberona i wsłuchiwała się w ciche odgłosy rozmów. Wtem na końcu stołu ktoś się odwrócił, a jego czarny kapelusz opadł do tyłu. Gdy ją ujrzał, pokazał w uśmiechu białe zęby. Podniósł w jej stronę filiżankę i pomachał dłonią na powitanie. Uradowana jego widokiem bardziej, niż mogła przypuszczać, przeciskała się przez ciżbę. Wiele par oczu zwróciło się na nią. Wreszcie uścisnęła go, a łzy uwięzły jej w gardle.
— Hej — wykrztusiła — Hej.
— Hej — powiedział George. — Teraz są już wszyscy.
Nie wypuszczając go z objęć, rozejrzała się wśród tłumu biesiadników: przybyły całe tuziny. Wszyscy uśmiechali się albo płakali, albo sączyli napoje z filiżanek. Jedni mieli na głowach korony, inni byli okryci futrami lub piórami (bocian, lub stworzenie bardzo podobne do niego, zanurzał swój długi dziób w wysokiej filiżance, zerkając z obawą na szczerzącego zęby lisa, który siedział obok niego). Znalazło się tam miejsce dla wszystkich.
— Kim są ci ludzie? — zapytała Sylvie.
— Rodziną — odparł George.
— A kto umarł? — wyszeptała.
— Jego ojciec — wyjaśnił George i wskazał na człowieka, który siedział przygarbiony, trzymając przy twarzy chusteczkę. W jego włosach tkwił liść. Człowiek odwrócił się nieco, głęboko wzdychając. Trzy kobiety, które mu towarzyszyły, wpatrywały się w Sylvie i uśmiechały tak, jak gdyby ją znały. Po chwili zwróciły go twarzą w jej stronę.
— Auberon — powiedziała Sylvie.
Wszyscy obserwowali ich spotkanie. Sylvie nie potrafiła nic powiedzieć, a na twarzy Auberona lśniły jeszcze łzy żalu i jemu również brakowało słów, więc wzięli się tylko za ręce. Aaach, wyrwało się z wielu piersi. Muzyka zmieniła się, Sylvie uśmiechnęła się, a oni odwzajemnili jej uśmiech. Ktoś przyozdobił głowę dziewczyny białym, pachnącym kwieciem z drzewa świętojańskiego zwieszającego się nad stołem, po czym ukoronował tak samo Auberona. Wzniesiono toasty, radosny gwar mieszał się z dźwiękami muzyki. Brązową ręką, na której widniał pierścionek, Sylvie starła łzy z twarzy swego księcia.
Księżyc pożeglował w stronę świtu, a stypa przerodziła się w gwarne przyjęcie weselne. Ludzie ruszali w tany albo siedzieli, jedząc i popijając.
— Wiedziałam, że tu będziesz — powiedziała Sylvie. — Wiedziałam.
Ponieważ Auberon miał całkowitą pewność, że Sylvie jest tu teraz z nim, zapomniał o tym, iż do niedawna nie wiedział jeszcze, czy ją tu spotka.
— Ja też byłem tego pewien — powiedział. — Ale… — dodał — dlaczego jakiś czas temu… — nie miał pojęcia, jak dawno to było: kilka godzin temu czy może wieki całe — nie zatrzymałaś się i nie odwróciłaś, kiedy zawołałem cię po imieniu?
— Naprawdę wołałeś mnie po imieniu?
— Tak. Widziałem cię. Oddalałaś się. Zawołałem: „Sylvie!
— Sylvie? — Popatrzyła na niego ze zdziwieniem i rozbawieniem. — Ach, Sylvie — powiedziała wreszcie. — No tak, zapomniałam. To było tak dawno temu. Oni nigdy mnie tak nie nazywają. Nigdy.
— A jak cię nazywają?
— Inaczej — odrzekła. — Używają przezwiska, które miałam w dzieciństwie.
— Jakiego?
Powiedziała mu.
— Och — wyszeptał. — Och.
Roześmiała się, widząc jego minę. Nalała do filiżanki pieniącego się napoju i podała mu naczynie. Wypił posłusznie.
— Posłuchaj — powiedziała. — Chcę usłyszeć o wszystkich twoich przygodach. O wszystkich. Chcesz wiedzieć, co działo się ze mną?
Wszystko, pomyślał. Po wypiciu miodowego likieru Auberon zupełnie nie potrafił sobie wyobrazić, co mogło się z nią dziać, jak gdyby wszystko miało się dopiero wydarzyć, a on miał w tym uczestniczyć. Czy ona tam była? Czy była w tym królestwie, w ich królestwie, przez cały czas? Czy on tam był? Jakie miał przygody? Wszystkie zniknęły, stały się pomieszanymi strzępkami, w chwili gdy o nich pomyślał. Były tak niewyraźne i nierealne jak ponura przyszłość, w momencie gdy stawała przed nim otworem jak sławiona w legendach przeszłość.
— Powinienem był wiedzieć — powiedział ze śmiechem. — Powinienem był wiedzieć.
— Tak — zgodziła się. — To początek. Zobaczysz.
To nie była jedna historia, ale tysiąc historii, tak trudnych do zakończenia jak do rozpoczęcia. Roześmiani tancerze rozdzielili ich. Nie odrywał od niej wzroku, wiele rąk wyciągało się do Sylvie, liczne stworzenia kręciły się u jej stóp, a ona uśmiechała się serdecznie do wszystkich. Pił, rozpalony, a stopy aż rwały mu się do tańca w rytm starej melodii. Czy może jeszcze — pomyślał, patrząc na nią — sprawić mi ból? Dotknął podarunku, który w czasie biesiady umieściła na jego skroniach: były to dwa piękne, szerokie, ostre i wspaniale skręcone rogi, ciężkie i wyzywające jak korona.
Pomyślał o sobie i Sylvie. Miłość nie była łaskawa, nie zawsze, raczej wypalająca. Wypalała dobroć tak samo jak żal. Byli teraz jak dzieci, które zdobyły władzę, ale kiedyś dorosną. Ich kłótnie przysłonią księżyc i obudzą przerażające, dzikie żywioły, jesienne burze. Tak, tak się stanie, już tak się działo, to nie miało znaczenia.
To nie ma znaczenia, to nie ma znaczenia. Jej ciotka była czarownicą, ale jego siostry królowały w ciemnościach i przestworzach. Ich podarunki już kiedyś pomogły i jeszcze nieraz pomogą. Odziedziczył po ojcu słabość niewiary, ale mógł wziąć siłę od matki.
Nagle, jakby odwracał strony niekończącego się zbioru powieści, który przeczytał już dawno temu, ujrzał tysiące jej dzieci, całe ich pokolenia, większość z nich jego. Straci ich ślad, spotka je ponownie, ale będą mu obce, będzie je kochał, będzie kłamał, walczył z nimi, zapominał o nich. Tak! Chcąc opisać ich historie i historie, które dały im początek, kronikarze stępią mnóstwo piór. Nudne, błyskotliwe lub smutne wspomnienia wyczynów, balów, przywdziewanych masek, klątw, którymi się obrzucano, i jej pocałunku, który udaremnił te klątwy, historie ich długiej rozłąki, jej zniknięć i przebrań (starowina, zamek, ptak: przewidział lub pamiętał wiele z nich, ale nie wszystkie), ponownych spotkań i czułego bądź lubieżnego połączenia. To będzie spektakl dla wszystkich, trwający bez końca. Roześmiał się pełną piersią, pojmując, że tak właśnie będzie. Przecież miał dar do tego, prawdziwy dar.
— Widzisz? — powiedziało czarne drzewo świętojańskie, zwieszające się nad stołem biesiadnym, drzewo, z którego zerwano kwiecie zdobiące głowę Auberona zwieńczoną rogami.
— Widzisz? Tylko odważni zasługują na niewiastę.
Tancerze wirowali wokół księcia i księżniczki, zakreślając szeroki krąg na zroszonej trawie. Gdy zbliżał się świt, robaczki świętojańskie zaczęły zataczać wielkie koła, latając posłusznie za palcem Lilac, którym dziewczynka wodziła w ciemnościach. Aaach, westchnęli wszyscy goście.
— To dopiero początek — powiedziała Lilac do matki. — Widzisz? Tak, jak ci mówiłam.
— Tak, ale Lilac — rzekła Sophie — okłamałaś mnie. To, co mówiłaś o traktacie pokojowym i spotkaniu z nimi twarzą w twarz, to była nieprawda.
Opierając łokieć na zaśmieconym stole, a policzek wspierając na dłoni, Lilac uśmiechnęła się do matki.
— Naprawdę? — spytała takim tonem, jakby nie mogła sobie tego przypomnieć.
— W żywe oczy — powtórzyła Sophie, spoglądając na biesiadników. Jak wielu gości przybyło? Policzyłaby ich, ale tak się kręcili, niknęli w skrzących się ciemnościach. Pomyślała, że niektórzy przybyli tu nieproszeni, na przykład ten lis, ten ponury bocian, na pewno ten niezręczny jelonek, który sunął niezdarnie pomiędzy przewróconymi filiżankami, wystawiając czarne rożki. Tak czy owak nie musiała liczyć, żeby dowiedzieć się, ilu ich było. Tylko… — A gdzie jest Alice? — spytała. — Alice powinna tu być.
Jest blisko, tuż-tuż — zaszeptał wietrzyk, przepływając między gośćmi.
Sophie zasmuciła się żałobą Alice. Muzyka znowu zmieniła ton, towarzystwo ogarnął posępny nastrój.
— Zawołajcie drozda, rudzika i strzyżyka — powiedziało drzewo świętojańskie, zrzucając białe płatki jak łzy na stół biesiadny.
Zefirki zamieniły się w poranne podmuchy i rozwiały dźwięki muzyki.
— Nasza uczta skończona — oznajmiło drzewo świętojańskie.
Alice odsunęła białą dłonią smutny księżyc, jakby był tylko chmurką, i niebo przybrało błękitny kolor. Jelonek spadł ze stołu, biedronka odfrunęła do domu, robaczki świętojańskie zgasiły swoje latarnie, filiżanki i naczynia posypały się ze stołu jak liście z drzew, pierzchając przed nadchodzącym dniem. Alice wracająca z pogrzebu — nikt oprócz niej nie wiedział, gdzie odbyła się uroczystość — wkroczyła między nich jak nagły brzask, a jej łzy były niczym wonna, poranna rosa. Przełykali łzy i byli zdumieni jej obecnością. Zaczynali zbierać się do odejścia, ale nikt nie powiedziałby potem, że nie obdarowała go uśmiechem i nie uszczęśliwiła błogosławieństwem, kiedy się żegnali. Wzdychali, ziewali, po czym brali się za ręce i w parach lub trójkami odchodzili tam, dokąd ich wysyłała: w góry, na pola, do strumieni, lasów, do czterech żywiołów ziemi, do ich nowo stworzonego królestwa.
Następnie Alice poszła tam sama, mijając miejsce, gdzie na wilgotnej ziemi został zakreślony ślad ich tanecznego kręgu, a jej spódnica zgarniała wilgoć z połyskującej trawy. Pomyślała, że gdyby tylko mogła, to zatrzymałaby dla niego ten letni dzień, ten jeden jedyny dzień. Ale on nie chciałby, żeby tak postąpiła, a poza tym nie była w stanie tego zrobić. Mogła jednak uczynić z tego dnia dzień jej rocznicy, pełen wspaniałego blasku. Będzie to poranek tak nowy, popołudnie tak nieskończone, że cały świat zapamięta je na wieki.
Blask lamp, które Smoky zostawił zapalone, zbladł tego dnia całkowicie. W nocy rozbłysły znowu i świeciły już odtąd każdej nocy. Deszcze i wiatry wpadały do środka przez otwarte okna, których zapomnieli pozamykać. Letnie burze spryskały zasłony i koce, wichury szarpały drzwiami od szaf, porozrzucały papiery. Mole i robaki znalazły dziury w siatkach na drzwiach i umierały uszczęśliwione wraz z przepalonymi żarówkami, ale nie umarły całkowicie, pozostawiły bowiem swe potomstwo w kocach, narzutach i obiciach. Nadeszła jesień, choć wydawało się to niemożliwe. W lecie jesień była tylko mitem, pogłoską, plotką nie do uwierzenia. Opadłe liście przysypały werandy, wdzierały się do środka przez otwarte drzwi, które stawiały beznadziejny opór wiatrowi, lecz w końcu zawisły bezwładnie na zawiasach i przestały bronić dostępu do domu. Myszy objęły we władanie kuchnię. Koty opuściły dom, poszukując bardziej cywilizowanych warunków życia, i spiżarnia należała wyłącznie do myszy i wiewiórek, które wymościły sobie legowiska w zatęchłych łóżkach. Planetarium nadal działało, bezmyślnie i radośnie obracając planety, i dom nadal jaśniał jak latarnia morska lub westybul sali balowej. Zimą światła odbijały się na śniegu, a dom przypominał pałac z lodu. Śnieg hulał w pokojach i osiadał wielkimi czapami na kominach. Lampa na werandzie przepaliła się.
W owych dniach opowiadano opowieści o domu, który był oświetlony, otwarty i niezamieszkany. Opowiadano też inne historie. Ludzie przenosili się z miejsca na miejsce, a życie stało się tak uciążliwe, że opowieści były wszystkim, czego chcieli słuchać, jedyną rzeczą, w którą wierzyli.
Opowieść o jasno oświetlonym, czteropiętrowym domu z siedmioma kominami, trzystu sześćdziesięcioma pięcioma stopniami schodów, pięćdziesięcioma dwoma drzwiami dotarła daleko. Wszyscy byli wtedy wędrowcami. Powiązano ją z drugą historią: o innym świecie i rodzinie, której imiona wielu znało, której dom był obszerny, a gościły w nim radości, smutki i szczęście. Kiedyś wydawało się ono wieczne, ale przyszedł jednak jego kres. Dla ludzi, którzy śnili o tej rodzinie tak często, jakby była ich własna, te dwie historie stopiły się w jedną. Dom można było odnaleźć. Wiosną zgasły lampy w pokoju muzycznym i w piwnicach.
Ludzie w ruchu, historie biorące początek z sennych marzeń i szeptane przez nieroztropnych aktorów do uszu spragnionych słuchaczy. Kiedyś musi nastąpić ich kres. Historie stające się na powrót sennym marzeniem, które nawiedza ludzi za dnia. Historie opowiadane wciąż od nowa. Ludzie wiedzieli, że istnieje dom zbudowany z czasu, i wielu wyruszyło, aby go odszukać.
Można go było znaleźć. Oto on: na końcu zachwaszczonej alei dojazdowej, skąpany w ciepłym deszczu, jaśniejący blaskiem wielu lamp. Obojętnie jak długo go poszukiwano, jego widok był zaskakujący i nieoczekiwany, głównie z powodu niezliczonych świateł. Dom z chybotliwymi schodami prowadzącymi na werandę i drzwiami zapraszającymi do środka, zamieszkany przez małe zwierzątka, które tak długo nim władały, dzieląc tę kryjówkę jedynie z deszczem i wiatrem, iż uznały, że to miejsce należy wyłącznie do nich. Na podłodze w bibliotece, przy jednym z krzeseł, leży ciężka książka odwrócona okładką do góry, zniszczona i przesiąknięta wilgocią. I jest w tym domu wiele innych pokojów, z których okien rozciąga się widok na deszczowy ogród, na park i wiekowe drzewa: obojętne i coraz starsze. I wiele drzwi, którymi można wejść, i skrzyżowania wielu korytarzy biegnących w różne strony, kończących się przy drzwiach wyjściowych. Wcześnie zapadający i niosący zapomnienie zmierzch nie pozwala odróżnić, która droga wiedzie do środka, a która na zewnątrz.
Wybierz drzwi, zrób krok. Grzyby obrodziły dzięki wilgoci, w ogrodzie jest ich pod dostatkiem. Tam także płoną światła, tam — w ogrodzie oblanym zmierzchem. Drzwi w murze stoją otworem, a srebrzysty deszcz szybuje ponad parkiem, którego skrawek można przez nie zobaczyć. Czyj to pies…?
Żarówki wypalały się jedna po drugiej, jak ludzie kończący długie życie. I dom pogrążał się w ciemnościach, dom zbudowany niegdyś z czasu, a obecnie z kapryśnej aury. Trudno go odszukać i trudno o nim marzyć, gdy nie rozświetlają go setki lamp. Żywot opowieści jest dłuższy, lecz tylko wtedy, gdy stają się jedynymi opowieściami. W każdym razie to wszystko działo się dawno temu. Świat, który znamy, jest taki, jaki jest, nie inny. Jeśli kiedykolwiek były takie czasy, gdy przejścia, bramy i granice stały otworem i wielu je przekraczało, to na pewno było to dawno temu. Świat jest teraz starszy. Nawet pogoda nie jest już taka, jaką pamiętamy z dawnych lat. Ostatnio nie zdarzają się już takie letnie dni jak dawniej, nie ma tak białych obłoków jak wtedy, ani traw tak wonnych oraz cienia tak głębokiego i pełnego obietnic, jaki pamiętamy. Wszystko to bywało dawno temu.