KSIĘGA PIĄTA SZTUKA PAMIĘCI

I

Na polach mojej pamięci,

w pieczarach jej niezliczonych i przepaściach

— bezmierne, nie do policzenia mnóstwo rzeczy najróżniejszych.

Wszystkie te rzeczy przebiegam i przelatuję, jak zechcę,

A nieraz się w nie zagłębiam, dokąd zdołam,

Lecz nigdzie nie znajduję dna.[12]

św. Augustyn, Wyznania


Północ już dawno minęła, gdy Kamienna Pokojówka zapukała ciężką dłonią do małych drzwi Kosmooptykonu, który znajdował się na ostatnim piętrze kamienicy Ariel Hawksquill.

— Towarzystwo Hałaśliwego Mostu i Klub Strzelecki.

— Każ im poczekać w salonie.

Jedynie księżyc za odbitym w lustrze księżycem Kosmooptykonu i przyćmione światła Miasta rozjaśniały szklane niebiosa, toteż ciemny zodiak i gwiazdozbiory były nie do odróżnienia. Dziwne, pomyślała, że w przeciwieństwie do naturalnego porządku Kosmooptykon jest czytelny i jasny w dzień, a niewidoczny w nocy, podczas gdy prawdziwe sklepienie właśnie wtedy ukazuje się w całej pełni… Wstała i wyszła, a żelazna Ziemia, na której powierzchni namalowano rzeki oraz góry, zadźwięczała pod jej stopami.

Bohater się przebudził

Minął rok od czasu, gdy zadarła głowę i ujrzała, że zodiak namalowany na nocnym niebie Terminusa zmienił swą nieprawidłową kolejność i przemierzał sklepienie zgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy. W ciągu tego roku zintensyfikowała swoje badania dotyczące natury i pochodzenia Russella Eigenblicka, chociaż Klub Strzelecki zachowywał w tej sprawie osobliwe milczenie. Ostatnio nie przysyłali już tajnych, ponaglających telegramów i choć Fred Savage jak zwykle pojawiał się u niej z kolejnymi ratami wynagrodzenia, to jednak pieniądzom nie towarzyszyły już zwykłe słowa zachęty i wymówki. Czyżby stracili zainteresowanie?

Jeśli tak, to musi je tej nocy pobudzić na nowo.

Parę miesięcy temu rozgryzła wreszcie tę sprawę. Znalazła odpowiedź, w czym pomogły jej nie tyle nadprzyrodzone metody poszukiwań, ile zupełnie ziemskie i doczesne źródła, takie jak jej stara encyklopedia (dziesięciotomowa Britannica), szósty tom Średniowiecznego Rzymu Gregoroviusa oraz Przepowiednie Abbota Joachima da Fiore (zawarte w wielkich księgach zamykanych na skobelek). Osiągnęła tę pewność dzięki zaangażowaniu wszystkich swych umiejętności, dzięki olbrzymiemu nakładowi pracy i czasu. Ale teraz nie miała już wątpliwości. Wiedziała kto. Nie wiedziała natomiast jak i dlaczego. Nadal nie miała pojęcia, kim są dzieci Czasu i czyim mistrzem może być Russell Eigenblick. Nie miała pojęcia, gdzie znajdują się owe karty, w których jest zapisany los i jak dalece jest w nich zapisany. Ale wiedziała, kim jest Russell Eigenblick, i zawezwała Towarzystwo Hałaśliwego Mostu i Klub Strzelecki, żeby im to obwieścić.

Goście porozsiadali się na kanapach i krzesłach w jej skąpo oświetlonym i zagraconym salonie, czy raczej pracowni, na parterze kamienicy.

— Panowie — powiedziała, kładąc dłonie na oparciu wysokiego, skórzanego fotela tak, jak gdyby stała przy mównicy. — Ponad dwa lata temu zleciliście mi zbadanie pochodzenia i intencji Russella Eigenblicka. Na rezultat musieliście czekać nieprawdopodobnie długo, ale wydaje mi się, że mogę wam już przynajmniej powiedzieć, kim jest ten człowiek. Zadecydowanie, co należy uczynić z tą sprawą, będzie o wiele trudniejsze, jeżeli w ogóle możliwe. A jeśli nie potrafię wyciągnąć żadnych wniosków, wówczas nie będziecie pewnie w stanie nic zdziałać w tej sprawie, tak, nawet wy.

Na te słowa wymienili spojrzenia, jeszcze bardziej nieuchwytne niż widuje się na scenie, wyrażające zdziwienie i niepokój. Już kiedyś przyszło Hawksquill do głowy, że mężczyźni, z którymi miała do czynienia, nie byli wcale ludźmi z Klubu Strzeleckiego, lecz aktorami wynajętymi w ich zastępstwie. Oddaliła od siebie to wrażenie.

— Wszyscy znamy — mówiła dalej — opowieści powtarzające się w wielu mitologiach, o bohaterze, który choć został zabity na polu bitwy czy w inny sposób dokonał żywota, to jednak wcale nie umarł.

Powiada się, że został przeniesiony w inne miejsce: na wyspę, do jaskini albo na obłok, i tam śpi. I stamtąd właśnie powróci, gdy jego lud znajdzie się w największej potrzebie, powróci wraz ze swymi wodzami, by wspomóc go i sprawować rządy przez następny Złoty Wiek. Rex Quondam et Futurus. Krążą takie opowieści o Arturze z Avalon, o Sikanderze z dalekiej Persji, o Cuchulainie śpiącym w bagniskach czy górskich dolinach Irlandii, wreszcie o samym Jezusie Chrystusie.

Wszystkie te historie, jakkolwiek poruszające, nie są prawdziwe. Artur nie obudził się, pomimo iż jego lud nieraz bywał poddawany ciężkim próbom; Cuchulain śpi sobie, niepomny na to, że jego ziomkowie od wieków wycinają się wzajemnie w pień; powtórne przyjście Chrystusa, zapowiadane bez przerwy, było tyle razy odkładane, aż nastąpił upadek Kościoła, który pokładał w nim tak wielkie nadzieje. Nie, cokolwiek przyniesie następna era w dziejach świata (a niewątpliwie jej nadejście się zbliża), nie przywróci do życia bohatera, którego imię znamy, ale… — przerwała, ogarnięta nagłym zwątpieniem. Gdy mówiło się głośno o tej sprawie, wydawała się ona jeszcze bardziej absurdalna. Hawksquill zarumieniła się nawet, zawstydzona, gdy ciągnęła: — Ale tak się składa, że jedna z tych opowieści jest pomimo wszystko prawdziwa. I to akurat ta, o której nigdy byśmy tak nie pomyśleli, nawet jeśli ją znamy i opowiadamy. I w przeważającej części nie jest prawdziwa, a jej bohaterowie zostali zapomniani. Ale wiemy, że przynajmniej w pewnym sensie jej prawdziwość została dowiedziona, ponieważ właśnie nastąpił jej punkt kulminacyjny: bohater się przebudził. Jest nim Russell Eigenblick.

Słuchacze przyjęli te rewelacje o wiele spokojniej, niż oczekiwała. Czuła, że są pełni rezerwy. Widziała, a raczej domyślała się, że szyje im zesztywniały, a podbródki opadły z powątpiewaniem na kosztowne krawaty. Jedyne, co mogła zrobić, to kontynuować swoje wywody.

— Pewnie się zastanawiacie — powiedziała — tak jak ja się zastanawiałam, jakim ludziom ma pomóc przebudzony Russell Eigenblick. Jesteśmy zbyt młodym narodem, żeby przekazywać z pokolenia na pokolenie takie historie jak ta o Arturze i chyba zbyt zadowoleni z siebie, żeby w ogóle odczuwać taką potrzebę. Z pewnością nie opowiada się żadnych legend o tak zwanych ojcach naszego kraju. Pomysł, że jeden z tych panów nie umarł, lecz śpi, powiedzmy, gdzieś w Górach Skalistych, wydaje nam się zabawny. Nie mamy takich legend. Tylko pogardzani czerwonoskórzy, odprawiający tańce duchów, mają na tyle długą historię i tradycję, że mogłoby się w niej znaleźć miejsce dla takiego bohatera. Ale Indian Russell Eigenblick obchodzi niewiele więcej niż nasi prezydenci i oni jego również nie obchodzą. W takim razie jacy ludzie go interesują? Odpowiedź brzmi: żadni. Nie interesują go żadni ludzie, tylko cesarstwo. Cesarstwo, które z łatwością objęłoby swym zasięgiem wszystkich ludzi czy ludy, a jego życie, granice i stolice byłyby niezwykle zmienne. Pamiętacie badania Woltera: nie było ani święte, ani rzymskie, ani nie było cesarstwem. A jednak w pewnym sensie istniało aż do czasów (tak myśleliśmy), gdy jego ostatni cesarz, Franciszek II, zrezygnował z tytułu w 1806 roku. Twierdzę, panowie, że Święte Cesarstwo Rzymskie nie zakończyło wtedy swego żywota. Istniało nadal. Nie przestawało, jak ameba, przemieszczać się, rozpełzać, rozprzestrzeniać i… kurczyć. Podczas gdy Russell Eigenblick zapadał w wieczny sen (o ile pamiętam, dokładnie na osiemset lat), podczas gdy w efekcie wszyscy spaliśmy, cesarstwo pełzło, sunęło, przemieszczając się i dryfując jak kontynenty, aż w końcu ulokowało się tu, gdzie jesteśmy teraz. Jak dokładnie wyglądają jego granice? Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że mogą się pokrywać z granicami tego państwa. Jakkolwiek jest, znajdujemy się w jego obrębie. To miasto mogłoby być jego stolicą, ale prawdopodobnie jest tylko Głównym Miastem.

Odwróciła od nich wzrok.

— A Russell Eigenblick? — skierowała pytanie nie wiadomo do kogo. — Kiedyś był jego cesarzem. Nie pierwszym: tym był oczywiście Karol Wielki (o którym przez jakiś czas krążyły takie same legendy), ale i nie ostatnim, nawet nie największym. Był energiczny, owszem, uzdolniony, miał zmienny temperament, słabo sobie radził ze sprawami wewnętrznymi. Był wytrwałym, dobrym żołnierzem, ale nie odnosił sukcesów militarnych. A propos, to właśnie on dodał do nazwy cesarstwa przymiotnik „święte”. Około 1190 roku, gdy w cesarstwie panował pokój, a papież dawał mu chwilę wytchnienia, postanowił wyruszyć na wyprawę krzyżową. Niewiernym nie dał się specjalnie we znaki, wygrał bitwę czy dwie, a potem, przeprawiając się przez rzekę w Armenii, spadł z konia, ponieważ był obciążony zbroją, nie mógł się utrzymać na wodzie. Zatonął. Taką wersję wydarzeń podaje nie tylko Gregorovius, ale i inne źródła.

Ponieważ później podważano ten fakt, Niemcy przestali w to wierzyć. Cesarz nie zginął, powiadali, tylko śpi, być może pod szczytem Kyffhauser w górach Hertzu (miejsce to nadal odwiedzają turyści), albo w Domdaniel, w morzu, albo gdziekolwiek, ale wróci pewnego dnia, wróci, żeby wspomóc swych ukochanych Niemców i poprowadzić niemieckie armie do zwycięstwa, a cesarstwo niemieckie do chwały. Ohydna historia Niemiec w poprzednim stuleciu jest jakby próbą zrealizowania tego płonnego marzenia. Ale w rzeczywistości, pomimo miejsca urodzenia, cesarz nie był wcale Niemcem. Był władcą całego świata, przynajmniej chrześcijańskiego, dziedzicem Karola Wielkiego i rzymskiego cezara. A teraz przemieścił się tak jak granice cesarstwa i czyniąc to, nie zmienił poddanych, lecz tylko swe imię. Panowie, Russell Eigenblick jest władcą Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Fryderykiem Barbarossą, tak, die alte Barbarossa, przebudzonym po to, żeby objąć władzę w cesarstwie w tym dziwnym schyłkowym wieku.

Gdy wypowiadała ostatnie zdanie, musiała podnieść głos, aby przekrzyczeć narastający pomruk protestów. Niektórzy słuchacze zerwali się z miejsc.

— Absurd! — powiedział jeden.

— Niedorzeczność! — zawołał ostro inny.

— Więc twierdzisz, Hawksquill — powiedział trzeci z większą rozwagą — że Russell Eigenblick uważa się za zmartwychwstałego cesarza i że…

— Nie mam pojęcia, za kogo się uważa — odparła Hawksquill. — Mówię wam tylko, kim naprawdę jest.

— Wobec tego odpowiedz mi na jedno pytanie — powiedział jeden z uczestników spotkania, podnosząc dłoń, żeby uciszyć wrzawę, jaką wywołało oświadczenie Hawksquill. — Dlaczego powrócił właśnie teraz? Powiedziałaś przecież, że ci bohaterowie budzą się wtedy, gdy ich poddani najbardziej potrzebują wsparcia i tak dalej.

— Tak powiadają tradycyjne przekazy.

— Więc dlaczego akurat teraz? Jeśli to domniemane cesarstwo tak długo było przyczajone…

Hawksquill spuściła głowę.

— Powiedziałam, że trudno mi będzie wyciągnąć wnioski. Obawiam się, że niektóre fragmenty tej układanki nadal nie są mi znane.

— Na przykład?

— Na przykład — powiedziała — karty, o których on mówi. Nie mogę w tej chwili podać powodów, ale wiem, że muszę je zobaczyć i ułożyć…

Słuchacze niecierpliwie zakładali nogę na nogę. Ktoś zapytał, dlaczego jej na tym zależy.

— Przypuszczam — wyjaśniła — że będziecie sami musieli przekonać się o jego sile. Zbadać szansę. Stwierdzić, jaki czas uważa za sprzyjający. Chodzi o to, panowie, że jeśli chcecie go powstrzymać, to musicie się dowiedzieć, czy Czas jest po naszej stronie, czy po jego, i czy wasz opór przeciwko temu, co nieznane, nie jest daremny.

— I ty możesz nam to wszystko powiedzieć.

— Niestety nie. Jeszcze nie.

— Nieważne — powiedział najstarszy spośród zgromadzonych, wstając z miejsca. — Obawiam się, Hawksquill, że podjęliśmy już sami decyzję w tej sprawie. Twoje śledztwo za bardzo się przeciągało. Przyszliśmy tu teraz głównie po to, by zwolnić cię z dalszych zobowiązań.

— Hm — mruknęła Hawksquill.

Najstarszy z uczestników zachichotał mimowolnie.

— I nie wydaje mi się — dodał — żeby twoje rewelacje mogły cokolwiek zmienić w tej sprawie. O ile znam historię, Święte Cesarstwo Rzymskie nie miało wiele wspólnego z życiem ludów, które przypuszczalnie je zamieszkiwały. Zgadza się? Prawdziwi władcy lubili sprawować władzę cesarską i mieć wszystko pod kontrolą, ale i bez tego robili to, co im się podobało.

— Często tak się działo.

— A zatem kierunek, który obraliśmy, jest prawidłowy. Jeśli Russell Eigenblick okaże się w pewnym sensie cesarzem lub przekona o tym sporo ludzi (należy przy okazji zauważyć, że ciągle odkłada moment ogłoszenia, kim naprawdę jest, ukrywa to), to może nam się raczej przydać niż zaszkodzić.

— Czy wolno spytać, jaki kierunek postanowiliście obrać? — powiedziała Hawksquill, skinąwszy na Kamienną Pokojówkę, która stała bez słowa w drzwiach, trzymając tacę z kieliszkami i karafką.

Ludzie z Towarzystwa i Klubu Strzeleckiego usiedli na powrót, uśmiechając się.

— Kooptację — odpowiedział jeden z nich, ten, który najgwałtowniej protestował przeciwko twierdzeniom Hawksquill. — Nie powinno się lekceważyć potęgi pewnych szarlatanów — dodał. — Nauczyły nas tego pochody i zamieszki, które miały miejsce latem, rozróby Kościoła Wszystkich Ulic i tak dalej. Oczywiście, taka władza jest krótkotrwała, to nie jest prawdziwa władza. Jest przelotna jak szybko przemijająca burza. Oni też zdają sobie z tego sprawę…

— Ale — wtrącił inny uczestnik — jeśli taka potęga zostanie dopuszczona do prawdziwej władzy, jeśli obieca się jej udział we władzy, uwzględni jej zapatrywania, pochlebi próżności…

— Wówczas można ją sobie zjednać. Można ją wykorzystać, szczerze mówiąc.

— Widzisz — powiedział najstarszy uczestnik, dziękując gestem za oferowane drinki — na szerszą skalę Russell Eigenblick nie ma prawdziwej władzy, nie ma potężnych popleczników. Kilku pajaców w kolorowych koszulach, kilku oddanych ludzi. Jego przemówienia poruszają tłumy, ale kto je pamięta następnego dnia? Gdyby rozbudził wielką nienawiść, przywołał dawne urazy… ale on tego nie robi. Jego słowa są mgliste. Tak więc wskażemy mu prawdziwych sojuszników. A że nie ma żadnych, zaakceptuje propozycję. Mamy swoje przynęty. Będzie nasz. I może się również okazać cholernie przydatny.

— Hm — mruknęła Hawksquill. Jako osoba wszechstronnie wykształcona, przebywająca w kręgu czystej nauki, zawsze uważała, że oszustwa i wybiegi są trudną sztuką. Prawdą było, że Russell Eigenblick nie ma sprzymierzeńców, że stanowi tylko parawan dla potężniejszych, nieznanych sił, działających bardziej podstępnie, niż ludzie z Klubu byli sobie w stanie wyobrazić. Powinna ich o tym poinformować, chociaż sama nie potrafiła jeszcze dokładnie określić, co to za siły. Ale odebrali jej tę sprawę. Prawdopodobnie nawet nie zechcą jej wysłuchać, wyczytała to z ich zadowolonych twarzy. Nie mogła jednak pohamować rumieńca na myśl, że coś przed nimi ukryła, i powiedziała: — Chyba wypiję kropelkę. Czy ktoś jeszcze ma ochotę?

— Oczywiście nie musisz zwracać wynagrodzenia — zauważył jeden z uczestników, obserwując ją bacznie, gdy nalewała mu wina.

Skinęła głową.

— Kiedy dokładnie zamierzacie wprowadzić wasz plan w życie?

— Dokładnie za tydzień — powiedział najstarszy z nich — spotkamy się w jego hotelu. — Wstał, rozglądając się wokół siebie, gotowy do wyjścia. Ci, którzy przyjęli poczęstunek, pospiesznie dopijali wino. — Przykro mi — dodał — że pomimo ogromu twej pracy poszliśmy w końcu swoją drogą.

— Na pewno jest ona równie dobra — zauważyła Hawksquill.

Wszyscy już powstawali z miejsc i popatrzyli po sobie bez przekonania, wyrażając wzrokiem pełne namysłu zwątpienie bądź pełne wątpliwości zamyślenie, po czym w milczeniu opuścili pokój. Gdy wyszli, jeden z nich wyraził głośno nadzieję, że Hawksquill nie poczuła się obrażona. Inni, wsiadając do samochodów, rozważali taką możliwość i zastanawiali się, co by to mogło dla nich oznaczać.

Hawksquill zastanawiała się nad tym samym.

Zwolniona ze zobowiązań, była teraz wolnym agentem. Jeśli stare cesarstwo odradza się na świecie, to mogła tylko stwierdzić, iż da jej to nowe i szersze pole działania. Hawksquill nie była odporna na pokusy władzy, ale czy którykolwiek z magów jest na nie odporny?

A jednak Nowy Wiek był tuż tuż. Siły, które stoją za Russellem Eigenblickiem, jakkolwiek potężne, mogą się ostatecznie okazać słabsze niż siły, które skieruje przeciwko nim Klub.

Po której stronie powinna zatem stanąć, zakładając, że potrafi w ogóle rozstrzygnąć, z jakimi siłami ma do czynienia?

Patrzyła na brandy w kieliszku. Za tydzień… Zadzwoniła na pokojówkę, poprosiła o kawę i przygotowała się do długich godzin nocnej pracy. Pozostało już tak niewiele nocy, że szkoda było przeznaczyć którąkolwiek z nich na sen.

Skrywany smutek

Wyczerpana bezowocną pracą, wyszła z nastaniem świtu na ulice rozbrzmiewające śpiewem ptaków.

Naprzeciwko jej strzelistego domu znajdował się mały park, kiedyś dostępny dla wszystkich, ale obecnie zamykany na klucz. Tylko mieszkańcy okolicznych domów i członkowie prywatnych klubów, usytuowanych na wprost parku, spoglądali na to miejsce ze spokojem posiadaczy, jako że mieli klucze do bram z kutego żelaza. Hawksquill należała do grona tych szczęśliwców. Pobyt w parku, przeładowanym fontannami, posągami, basenikami dla ptaków i podobnymi fanaberiami, rzadko przynosił jej ukojenie. Wiele razy wykorzystywała bowiem to miejsce jako rodzaj notatnika, w którym szybko szkicowała dzieje chińskiej dynastii bądź znaki hermetyczne. Oczywiście nie była w stanie o tym teraz zapomnieć.

Ale w świetle zamglonego świtu, pierwszego dnia maja, park wydawał się ledwo widoczny, jego zarysy były zamazane. Składał się głównie z powietrza, niemal tak czystego jak na wsi, a przy tym słodkiego i wypełnionego oddechem nowo rozkwitłych liści. A niewidoczność i nieokreśloność były akurat tymi cechami, które najbardziej jej w tej chwili odpowiadały.

Kiedy podeszła do bramy wejściowej, zauważyła, że ktoś przy niej stoi, trzymając się kurczowo prętów i zaglądając do środka z rozpaczą, osobnik ten stanowił zupełne przeciwieństwo człowieka uwięzionego. Zawahała się. O tej godzinie spotykało się dwa rodzaje przechodniów: nudnych robotników, którzy wcześnie wstają, oraz nieprzewidywalnych i zagubionych ludzi, którzy nie kładli się całą noc. Spod długiego płaszcza mężczyzny wystawały nogawki piżamy, ale Hawksquill mimo to nie zaliczyła go do kategorii rannych ptaszków. Uznała, że w takiej sytuacji najlepiej zachować maniery wielkiej damy i wyjmując klucz, poprosiła mężczyznę, żeby się odsunął, bo chciała otworzyć bramę.

— W samą porę — zauważył.

— Bardzo mi przykro — powiedziała. Przesunął się nieznacznie na bok, pełen oczekiwania, i spostrzegła, że zamierza wejść za nią do środka.

— To prywatny park. Niestety nie może pan wejść. Wstęp mają tylko mieszkańcy okolicznych domów. Tylko oni mają klucze.

Widziała teraz wyraźnie jego twarz z kilkudniowym zarostem i zmarszczkami wypełnionymi brudem. A jednak był młody. Ponad gorejącymi, nieobecnymi oczyma biegły zrośnięte brwi.

— To cholernie niesprawiedliwe — zauważył. — Wszyscy oni mają domy, to po co im jeszcze, do diabła, park? — Wpatrywał się w nią z wściekłością i rozpaczą. Ona natomiast zastanawiała się, czy powiedzieć mu, że nie ma nic niesprawiedliwego w fakcie, że nie może wejść do parku, tak samo jak nie może wejść do okolicznych domów. Patrzył na nią w taki sposób, jakby oczekiwał jakiegoś uzasadnienia. Być może jednak niesprawiedliwość, na którą się uskarżał, była uniwersalna i nie istniało żadne wyjaśnienie. Być może stanowiła jeden z problemów, o których lubił rozprawiać Fred Savage, problemów niewymagających żadnych nieprawdziwych, wymyślonych na poczekaniu wyjaśnień.

— No cóż — powiedziała tylko, tak jak często mawiała do Freda.

— I pomyśleć, że mój własny pradziadek zaprojektował to cholerne miejsce. — Wzniósł oczy z namysłem. — Prapradziadek. — Tknięty nagłą myślą, wyjął z kieszeni rękawiczkę, założył ją (miała obcięte palce) i zaczął odgarniać świeży bluszcz oraz niewidoczny kurz z tabliczki. Przykręcono ją do słupka z czerwonego kamienia, wykonanego w stylu rustykalnym. — Widzi pani? Cholera.

Na tabliczce widniał napis: „Mouse Drinkwater Stone 1900”. Odszyfrowanie go zabrało jej chwilkę. Zdziwiła się, że nigdy dotąd nie zauważyła tej tabliczki. Ta rzymska tabliczka przybita gwoździami, których łebki miały kształt kwiatów, stanowiła jeden z okazów sztuki użytkowej Beaux-Art.

Mężczyzna nie był szalony. Wszyscy mieszkańcy Miasta, a Hawksquill w szczególności, potrafią przy okazji takich spotkań zauważyć subtelną, ale istotną różnicę między nieprawdopodobnymi wyobrażeniami szaleńców a również nieprawdopodobnymi, ale całkiem prawdziwymi opowieściami zagubionych potępieńców.

— Z której rodziny pan pochodzi? — spytała. — Mouse, Drinkwater czy Stone?

— Chyba nie zdaje sobie pani sprawy — powiedział — jak trudno znaleźć w tym mieście trochę ciszy i spokoju?

— No cóż — mruknęła.

— Nie można usiąść na przeklętej ławce w parku, żeby zaraz nie przyplątało się dziesięciu pijaków i krzykaczy, zupełnie jakby się nagle rozmnożyli. Każdy chce opowiedzieć historię swojego życia. Podają sobie butelczynę z rąk do rąk. Kumple. Wie pani, ilu jest ekscentryków wśród włóczęgów? Całe mnóstwo. To zdumiewające.

Powiedział, że to zdumiewające, ale w rzeczywistości wydawało mu się to całkiem normalne i wcale nie był przez to mniej wściekły.

— Spokój i cisza — odezwał się ponownie z najprawdziwszą tęsknotą w głosie, z tak wielką tęsknotą za pokrytymi rosą grządkami tulipanów i ocienionymi alejkami w małym parku, że Hawksquill zmieniła zdanie.

— Przypuszczam, że można zrobić wyjątek. Dla potomka budowniczego — powiedziała, po czym przekręciła klucz w zamku i otworzyła bramę.

Przez chwilę stał zdumiony, jakby znalazł się u wrót raju. W końcu wszedł do środka.

Kiedy był już w parku, jego gniew osłabł. Hawksquill podążyła za nim, choć nie miała takiego zamiaru. Szli dziwnie krętymi ścieżkami, które zdawały się kierować ich w głąb parku, a w rzeczywistości prowadziły z powrotem na jego obrzeża. Znała tajemnicę tego zjawiska: idąc ścieżkami prowadzącymi na zewnątrz, dochodziło się do serca parku. W ledwie zauważalny sposób wiodła go tą drogą. Chociaż ścieżki zdawały się biec na zewnątrz, doprowadziły ich do miejsca w centralnej części, gdzie stał budynek przypominający pawilon czy świątynię. Przypuszczała, że jest to zwykła szopa na narzędzia. Miniaturowy budyneczek był skryty wśród zwieszających się gałęzi drzew i wiekowych krzewów. Patrząc pod pewnym kątem, odnosiło się wrażenie, że jest to fragment werandy lub narożnik o wiele większego domu. Chociaż sam park był mały, tutaj, do jego wnętrza, w ogóle nie docierał miejski hałas. Działo się tak dzięki przemyślnie zaplanowanej roślinności. Poczyniła jakąś uwagę na ten temat.

— Tak — potwierdził. — Im dalej się zapuszczamy, tym park sprawia wrażenie większego. Chce się pani napić?

— Za wcześnie — odparła.

Patrzyła zafascynowana, jak odkręca butelkę i pociąga niezły haust. Jego gardło było na pewno tak zdarte i przepalone, że nawet nie drażnił go alkohol. Zdziwiło ją jednak, że wzdrygnął się odruchowo i skrzywił twarz ze wstrętem, tak samo jak skrzywiłaby ją ona po takim łyku. Początkujący, pomyślała. Jeszcze dziecko właściwie. Przypuszczała, że dręczy go jakiś skrywany smutek, i była zadowolona, że może się temu przyglądać. Właśnie takiej odmiany potrzebowała, by móc oderwać myśli od sił, z którymi zmagała się codziennie.

Siedzieli razem na ławce. Młody mężczyzna wytarł rękawem szyjkę butelki, po czym zakręcił ją starannie. Bez pośpiechu wsunął butelczynę do kieszeni brązowego płaszcza. Dziwne, pomyślała, że ostry przezroczysty trunek może przynieść taką pociechę i że można tak czule obchodzić się z butelką.

— Co to ma być, do licha? — zapytał.

Siedzieli naprzeciw kwadratowego budynku z kamienia, który, jak przypuszczała Hawksquill, służył jako szopa na narzędzia lub w innym praktycznym celu, ale miał przypominać wyglądem pawilon czy też miniaturową świątynię.

— Właściwie nie wiem — odparła — ale płaskorzeźby na jego ścianach symbolizują cztery pory roku. Tak mi się zdaje. Po każdej stronie jedna pora roku.

Na ścianie przed ich oczyma była wiosna. Młoda Greczynka sadziła roślinki, trzymając w jednej ręce starożytne narzędzie podobne do rydla, a w drugiej — delikatne sadzonki. Obok niej leżało skulone jagniątko, tak jak ona młode, pełne nadziei i oczekiwania. Płaskorzeźba została wykonana zupełnie przyzwoicie. Za pomocą cięć o różnej głębokości artysta przedstawił odległe, świeżo zaorane pola i powracające ptaki: codzienne życie w starożytnym świecie. Nie przywodziło to na myśl żadnej z wiosen w mieście, ale na pewno właśnie tę porę roku ukazywało. Hawksquill wiele razy wykorzystywała ten obraz wiosny. Przez jakiś czas zastanawiała się, dlaczego budyneczek nie został usytuowany centralnie na swoim kawałku ziemi, dlaczego jego ściany nie były równoległe do ulic wokół parku. Po namyśle stwierdziła, że takie usytuowanie odpowiada stronom świata, jak w kompasie: ściana zimowa skierowana na północ, a letnia na południe, wiosenna na wschód, a jesienna na zachód. W mieście łatwo było zapomnieć, gdzie w przybliżeniu znajduje się północ, ale Hawksquill się to nie zdarzało, a projektant domku najwyraźniej uważał dobrą orientację w kierunkach świata za ważną rzecz. Lubiła go za to. Uśmiechnęła się nawet do młodego człowieka, który siedział koło niej, prawdopodobnie potomka, chociaż wyglądał na okropnego mieszczucha, nie odróżniającego przesilenia dnia z nocą od zrównania dnia z nocą.

— Jaki z tego pożytek? — spytał cicho, ale zaczepnie.

— Pomaga zapamiętywać różne rzeczy — powiedziała Hawksquill.

— Co?

— Przypuśćmy — wyjaśniała — że chcesz zapamiętać konkretny rok i kolejność zdarzeń, jakie wtedy następowały. Możesz utrwalić w pamięci te cztery płaszczyzny i wykorzystać przedstawione na nich elementy jako symbole wydarzeń, które chcesz zapamiętać. Jeśli chcesz zapamiętać, że pewna osoba została pochowana na wiosnę, to masz tam rydel.

— Rydel?

— To narzędzie do kopania.

Patrzył na nią pytająco.

— Czy to nie jest trochę zwariowane?

— To był tylko przykład.

Przyglądał się kobiecie podejrzliwie, tak jakby to właśnie ona miała mu za chwilę przypomnieć o czymś nieprzyjemnym.

— Ta sadzonka — odezwał się w końcu — może symbolizować coś, co się zaczęło na wiosnę. Pracę. Jakąś nadzieję.

— To jest myśl — powiedziała.

— Potem usycha.

— Albo rodzi owoce.

Zamyślił się na długą chwilę. Wyciągnął butelkę i powtórzył z nią dokładnie cały rytuał, ale już się tak nie krzywił.

— Dlaczego ludzie — zapytał słabym głosem, rozmytym przez dżin — chcą wszystko pamiętać? Życie jest tu i teraz. Przeszłość jest martwa.

Nic na to nie odpowiedziała.

— Pamięć. Systemy. Wszyscy ślęczą nad starymi albumami albo nad talią kart. Jeśli nie wspominają, to przepowiadają przyszłość. Jaki z tego pożytek?

Jakiś dzwoneczek zadzwonił w pamięci Hawksquill.

— Karty? — zapytała.

— Rozmyślają o przeszłości — powiedział, patrząc na wiosnę.

— Czy to ją przywróci?

— Tylko uporządkuje.

Wiedziała, że ludzie tacy jak on, którzy mieszkają na ulicach, mają zupełnie inną konstrukcję psychiczną niż ci, którzy zamieszkują domy, nawet jeśli wydają się równie rozsądni. Mają powód, by znajdować się tam, gdzie się znajdują, w szczególny sposób postrzegają rzeczy, tracą zainteresowanie zwykłym światem i jego funkcjonowaniem, a często jest to niezależne od ich woli. Wiedziała, że nie może naciskać i dręczyć go pytaniami ani powracać do tematu kart, ponieważ tylko ją to oddali od celu, jak ścieżki w tym parku. Jednak bardzo pragnęła nie przerwać zawiązującej się nici porozumienia.

— Pamięć może być sztuką — powiedziała tonem nauczycielki. — Jak architektura. Sądzę, że twój przodek by to zrozumiał.

Uniósł brwi i wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Któż to wie, kogo to obchodzi”.

— Architektura — dodała — jest w istocie zamrożoną pamięcią. Powiedział to wielki człowiek.

— Hm.

— Wielu dawnych myślicieli — nie wiedziała, skąd jej się wziął ten belferski ton, ale nie chciała z niego zrezygnować, bo zdawało się to przykuwać uwagę słuchacza — twierdziło, że pamięć jest jak dom, w którym przechowuje się wspomnienia, i że najłatwiejszym sposobem na zapamiętanie rzeczy jest wyobrażenie sobie budowli, a potem symboliczne przypisanie tego, co chce się zapamiętać, różnym elementom architektonicznym. — Na pewno się w tym pogubił, pomyślała, ale młody człowiek odezwał się po namyśle:

— Jak ten pochowany człowiek i rydel.

— Właśnie.

— To głupie.

— Mogę panu przedstawić inny przykład.

Opisała mu bardzo obrazowy przykład z Kwintyliana dotyczący sprawy sądowej, swobodnie zastępując starożytne symbole współczesnymi i odwołując się do różnych elementów parku. Odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, gdy przypisywała rozmaite pojęcia różnym przedmiotom. Hawksquill wcale już nie musiała patrzeć.

— Po trzecie, wybieramy zepsuty samochodzik, aby przypominał nam o tym, że wygasa ważność prawa jazdy. Po czwarte, ten jakby łuk za tobą po lewej oznacza, że powiesiliśmy człowieka, powiedzmy Murzyna, ubranego na biało, jego spiczaste buty zwisają w dół, a nad głową widnieje napis: INRI.

— O do licha.

— To żywe. Konkretne. Sędzia powiedział: jeśli nie macie konkretnego dowodu, przegracie sprawę. Murzyn w bieli oznacza, że trzeba to mieć na papierze.

— Czarno na białym.

— Tak. Fakt, że został powieszony, oznacza, iż zdobyliśmy ten dowód czarno na białym, a napis, że właśnie to nas ocali.

— Dobry Boże.

— To się wydaje bardzo skomplikowane. Wiem. Ale przypuszczam, że nie różni się wiele od zwykłego notesu.

— To po co te wszystkie głupoty? Nie chwytam.

— Ponieważ — powiedziała z rozwagą, wyczuwając, że pomimo okazywania agresji rozumie ją — jeśli ćwiczysz tę sztukę, może się zdarzyć, że symbole, które umieszczasz jeden po drugim, ulegną przekształceniu bez twojego udziału i kiedy przywołasz je następnym razem, powiedzą ci coś nowego i rewelacyjnego, coś, o czym nie wiedziałeś albo przynajmniej nie sądziłeś, że to wiesz… Dzięki prawidłowemu uporządkowaniu tego, co wiesz, to, czego nie wiesz, może pojawić się spontanicznie. Taka jest korzyść ze stosowania systemu. Pamięć jest płynna i nieokreślona. Systemy są precyzyjne i wyraźne. Rozum pojmuje to lepiej. Bez wątpienia na tym właśnie polega przypadek z kartami, o których pan wspomniał.

— Z kartami?

Za wcześnie?

— Mówił pan coś o rozmyślaniu nad talią kart.

— Moja ciotka. Właściwie nie tyle moja ciotka — jakby wypierał się jej — ile ciotka mojego dziadka. To ona miała te karty. Stawiała pasjanse, dumała nad nimi. Rozmyślała o przeszłości, przepowiadała przyszłość.

— Tarot?

— Hm?

— Czy to były karty do tarota? Wisielec, papież kobieta, wieża…

— Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Nikt mi niczego nie wyjaśniał. — Zamyślił się. — Nie pamiętam tych obrazków.

— Skąd pochodziły te karty?

— Nie wiem. Z Anglii chyba. Bo należały do Violet. Drgnęła, ale był tak pogrążony w myślach, że nie zauważył tego.

— I były wśród nich te karty z obrazkami? Oprócz normalnych figur?

— O tak. Całe mnóstwo. Ludzie, miejsca, rzeczy, wyobrażenia.

Odchyliła się do tyłu, splatając powoli palce. Zdarzyło jej się już kiedyś, że miejsce, które służyło do rozmaitych ćwiczeń pamięci, okazywało się nawiedzane przez urojenia, zachęcające lub co najwyżej dziwaczne, przywołane do istnienia na skutek nałożenia się na siebie starych symboli. Czasem podsuwało jej to sensy, których w przeciwnym razie by nie dostrzegła. Gdyby nie kwaśny zapach jego płaszcza i wystająca spod niego piżama w paski, niezaprzeczalnie z tego świata, pomyślałaby, że jest jednym z nich. To było bez znaczenia. Nikłe szanse.

— Proszę mi powiedzieć — zaczęła. — Te karty…

— A gdyby się chciało zapomnieć jakiś rok? — zapytał. — Nie zapamiętywać go, ale zapomnieć? Nie ma na to rady, prawda? Żaden system tu nie pomoże, o nie.

— Przypuszczam, że są jakieś sposoby — odparła, myśląc o jego butelce dżinu.

Wydawał się zatopiony w gorzkich myślach, jego oczy były szkliste, długa szyja pochylona ze smutkiem, a ręce złożone na łonie. Szukała słów, żeby sformułować kolejne pytanie o karty, kiedy powiedział:

— Kiedy ostatnim razem przepowiadała mi przyszłość, stwierdziła, że spotkam ciemnoskórą piękną dziewczynę, ale prostaczkę.

— I spotkał pan?

— Powiedziała, że zdobędę miłość tej dziewczyny, ale nie dzięki swoim zaletom, i utracę ją, ale nie z własnej winy.

Zamilkł, a ona (chociaż nie była już pewna, czy dociera do niego cokolwiek z jej słów) powiedziała miękko:

— Często tak jest z miłością. — Po czym, gdy nie odpowiadał, dodała: — Mam pytanie, na które mogłaby udzielić odpowiedzi pewna talia kart. Czy pana ciotka jeszcze…

— Nie żyje.

— Och.

— Ale moja ciotka żyje. To znaczy tamta nie była moją ciotką, ale moja ciotka, Sophie, żyje. — Wykonał gest, który miał znaczyć: „To jest skomplikowane i nudne, ale na pewno wiesz, co chcę powiedzieć”.

— Karty są nadal w pańskiej rodzinie — domyśliła się.

— O tak. Oni nigdy nic nie wyrzucają.

— Gdzie dokładnie…

Podniósł dłoń, żeby jej przerwać, nagle stał się ostrożny:

— Nie chcę rozmawiać o sprawach rodzinnych.

Odczekała chwilkę, po czym powiedziała:

— Wspomniał pan o swoim prapradziadku, który zaprojektował ten park. — Dlaczego nagle poraziła ją wizja zamku Śpiącej Królewny, zamku otoczonego kolczastym i niemożliwym do sforsowania żywopłotem?

— John Drinkwater — przytaknął.

Drinkwater. Architekt… Coś się odblokowało w jej umyśle. Żywopłot nie był jednak kolczasty.

— Czy poślubił kobietę, która nazywała się Violet Bramble?

Przytaknął.

— Mistyczkę, jasnowidza?

— Kto, u diabła, wie, kim była?

Potrzeba chwili podsunęła jej pewien pomysł. Może działała zbyt pochopnie, ale nie miała czasu do stracenia. Wyjęła z kieszeni klucz do parku i huśtała go na łańcuszku przed jego oczyma, tak jak robili to dawniej hipnotyzerzy.

— Wydaje mi się — powiedziała, widząc, że zwrócił na nią uwagę — że zasługujesz na to, żeby mieć wolny wstęp do parku. — Wyciągnął dłoń, ale ona cofnęła klucz. — Chcę w zamian poznać kobietę, która jest czy też nie jest twoją ciotką. I dasz mi jasne wskazówki, w jaki sposób ją odnaleźć. Zgoda?

Auberon wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w błyszczący kawałek mosiądzu, jakby rzeczywiście został zahipnotyzowany, i powiedział jej to, co chciała wiedzieć. Położyła klucz na jego brudnej rękawiczce.

— Umowa stoi — rzekła.

Auberon zacisnął dłoń na kluczu. Była to teraz jedyna rzecz stanowiąca jego własność, chociaż Hawksquill o tym nie wiedziała. Ponieważ czar prysł, odwrócił wzrok. Nie był pewien, czy czegoś nie zdradził, ale nie chciał czuć się winny.

Hawksquill wstała.

— To było bardzo pouczające — stwierdziła. — Korzystaj z parku. Jak powiedziałam, może być przydatny.

Rok, który trzeba umiejscowić

Pociągnąwszy kolejny solidny łyk ostrego trunku, Auberon zaczął, przymykając jedno oko, ogarniać wzrokiem rozmiary swej nowej posiadłości. Zdumiał go fakt, że park ma regularny kształt, ponieważ sprawiał raczej wrażenie dzikiego i nieuporządkowanego.

A jednak ławki, bramy, pomniki, karmniki i skrzyżowania ścieżek odznaczały się symetrią dostrzegalną łatwo z miejsca, w którym siedział. Centralnym punktem był Pawilon Czterech Pór Roku. Od niego rozbiegały się wszystkie ścieżki.

To, o czym mu opowiadała spotkana kobieta, to oczywiście beznadziejne głupoty. Miał wyrzuty sumienia, że skierował taką wariatkę do swojego domu, ale rodzina pewnie i tak nic nie zauważy, bo sami są do niej podobni. A propozycja była nie do odrzucenia. Dziwne, że człowiek o takim litościwym sercu jak on, napotyka ciągle na swej drodze szaleńców i wariatów.

Poza terenem parku stał mały budynek sądu, osłonięty jaworami, zbudowany w stylu klasycznym (z tego, co wiedział, również projektu Drinkwatera). Wokół niego rozmieszczono w równych odstępach posągi prawodawców: Mojżesza, Salomona itd. Tutaj wnosiło się sprawę, oczywiście. Tutaj rozgrywała się jego walka z kancelarią „Petty, Smilodon i Ruth”, walka doprowadzająca go do wściekłości.

Te skrzynkowe miedziane drzwi, jeszcze zamknięte przed interesantami, drzwi do jego dziedzictwa, te architektoniczne ozdóbki powtarzające się w nieskończoność, jak korowód nadziei i zawodów, zawodów i nadziei.

Głupie. Odwrócił wzrok. O co mu chodziło? Nieważne, że budynek przyjął z wdzięcznością jego skomplikowaną sprawę (a kiedy przyglądał mu się z boku, wiedział, że istotnie tak było) i tak okazał się bezużyteczny. Jak mógł o tym wszystkim zapomnieć? Ta jałmużna, którą dawali, akurat tyle, żeby nie umarł z głodu, akurat tyle, żeby był w stanie podpisywać (z coraz większą wściekłością) dokumenty, zrzeczenia się, uzasadnienia i pełnomocnictwa, które mu przedkładali tak, jak te nieśmiertelne posągi o kamiennym spojrzeniu prezentowały tablice, księgi i kodeksy. Za ostatnie grosze kupił tę butelkę dżinu i będzie musiał wypić więcej niż to, co w niej zostało, żeby zapomnieć, jakie przeżył upokorzenia, płaszcząc się przed nimi, żeby zapomnieć o tej niesprawiedliwości. Dioklecjan liczył pogniecione banknoty w podręcznej kasie.

Do diabła z tym! Sąd został na zewnątrz. Tutaj nie ma żadnego prawa. Rok, który trzeba umiejscowić. Powiedziała, że zaletą jej systemu jest to, iż dzięki odpowiedniemu uporządkowaniu zdarzeń i spraw, o których się wie, spontanicznie wyłaniają się te, o których się nie wie.

Była pewna rzecz, której nie wiedział.

Gdyby tylko mógł uwierzyć w to, co powiedziała stara kobieta, gdyby tylko mógł, to czyż nie zabrałby się zaraz do pracy, czy nie powierzyłby pamięci każdej grządki tulipanów, każdego słupka w ogrodzeniu, każdego kamyka wymytego przez deszcz, każdego młodego listka, tak aby mógł im przypisać każdy najmniejszy fragment utraconej Sylvie? Czy nie biegałby wściekle po krętych ścieżkach z nosem przy ziemi jak ten kundel, który właśnie wszedł do parku ze swoim panem, czy nie szukałby bez końca, chodząc w tę i z powrotem, czy nie szukałby tak długo, aż znalazłby jedną prostą odpowiedź, zdumiewającą, utraconą prawdę? Mógłby położyć dłoń na czole i wykrzyknąć: rozumiem.

Nie, nie zrobi tego.

Utracił ją. Odeszła, i to na dobre. Jedynie ten fakt uzasadniał i tłumaczył jego obecną degradację, a nawet czynił ją znośną i stosowną. Gdyby dowiedział się nagle, w jakich miejscach przebywała, to chociaż przez cały rok próbował bezskutecznie zgłębić tę tajemnicę, unikałby ich teraz najbardziej ze wszystkich miejsc.

A jednak. Nie pragnął jej odnaleźć, już nie, ale chciałby się dowiedzieć dlaczego. Chciałby się dowiedzieć, dlaczego postanowiła odejść i nigdy nie wrócić, bez słowa, bez jednego spojrzenia za siebie. Chciałby się dowiedzieć, co się z nią teraz dzieje, czy wszystko jest w porządku, czy w ogóle o nim myśli i w jaki sposób: życzliwie czy też z wrogością…

Zestawił prosto obie nogi i stukał jednym butem o ziemię. Nie, dobrze się stało, naprawdę, że uznał zwariowany i potworny system starej kobiety za bezużyteczny. Ta wiosna na płaskorzeźbie nigdy nie mogłaby symbolizować wiosny, którą przyniosła mu Sylvie, ani ten pęd ich miłości, ani ten rydel narzędzia, dzięki któremu jego zbuntowane i nieszczęśliwe serce wypełniło się radością.

Po pierwsze

Z początku jej nieobecność nie zatrwożyła go. Już wcześniej znikała na kilka nocy albo na weekend i nigdy nie kazał jej tłumaczyć, gdzie była i dlaczego nie wróciła na noc. Był opanowanym facetem, nie wtrącał się w jej sprawy. Nigdy przedtem nie zabierała ze sobą całej garderoby i wszystkich pamiątkowych drobiazgów, ale uważał, że byłaby do tego zdolna, mogła przynieść je z powrotem w ciągu godziny, w każdej chwili. Mogła wrócić, bo uciekł jej autobus albo samolot, albo pociąg, albo nie była w stanie znosić dłużej krewnych czy przyjaciela bądź kochanka, u którego nocowała. Błąd. Jej ogromne pragnienia i tęsknota za tym, żeby wszystko w życiu jej się udało, nawet w tych nieznośnych warunkach, w jakich żyła, sprawiały, że popełniała takie błędy. Przećwiczył już zachowania i przygotował przemowy w stylu ojca lub dobrego wujaszka, którymi powitałby ją po powrocie, nie okazując urazy, wściekłości ani niepokoju.

Szukał jakiejś wiadomości. W ich małym pokoju panował taki bałagan, że z łatwością mógł przeoczyć karteczkę. Może sfrunęła za piec albo wpadła za łóżko, albo Sylvie zostawiła świstek papieru na parapecie, a wiatr zwiał go na podwórko. Byłaby to wiadomość napisana jej zamaszystym, niestarannym, okrągłym pismem. Zaczynałaby się od „cześć!”, a zamiast podpisu znalazłby trzy krzyżyki oznaczające pocałunki. Na pewno zostawiła wiadomość na odwrocie jakiegoś mało ważnego świstka, który wyrzucił, kiedy przeszukiwał niepotrzebne papiery. Opróżnił kosz na śmieci, ale kiedy stał po kostki w jego zawartości, zaprzestał poszukiwań i znieruchomiał, bo wyobraził sobie nagle wiadomość napisaną w zupełnie innym stylu, nie zaczynającą się od „cześć” i niekończącą się pocałunkami. Swym poważnym, zbyt wypracowanym stylem przypominałaby list miłosny, ale wcale by nim nie była.

Mógł podzwonić do różnych ludzi. Kiedy wreszcie (po długich staraniach) założono im telefon — ku zdumieniu George’a Mouse’a — spędzała zwykle dużo czasu, rozmawiając ze swoimi przyszywanymi krewnymi. Mówiła bardzo szybko zabawną (w jego uszach) mieszanką hiszpańskiego i angielskiego, wybuchając czasami śmiechem, a niekiedy po prostu krzycząc. Nie znał żadnych numerów, pod które dzwoniła. Sylvie natomiast gubiła często świstki papieru i stare koperty, na których zapisywała te numery. Powtarzała potem na głos różne kombinacje cyfr, z oczami utkwionymi w suficie i próbowała tak długo, aż natrafiła na właściwy numer.

W książce telefonicznej, do której w końcu zajrzał (tak na próbę, bo właściwie nie było takiej potrzeby) ciągnęły się kolumny, wręcz całe armie, ludzi o nazwiskach Rodriguez, Garcia, Fuentes. Nosili pompatyczne chrześcijańskie imiona: Monserrate, Alejandro. Nigdy nie słyszał, żeby nazywała kogoś takim imieniem. A skoro już mowa o pompatycznych imionach, to ostatni facet w książce telefonicznej nazywał się Archimedes Zzzyandottie.

Poszedł do łóżka o śmiesznej porze, chcąc przyspieszyć w ten sposób nieznaną godzinę jej powrotu. Leżał, wsłuchując się w stuki, szumy, jęki i zawodzenie nocy, i próbował wyłowić z tych dźwięków pierwszy odgłos jej kroków na schodach i w korytarzu. Jego serce szybciej zabiło, a sen uciekł, gdy odniósł wrażenie, że słyszy skrobnięcie jej czerwonych paznokci o drzwi. Wzdrygnął się rano po przebudzeniu, nie mogąc sobie uświadomić, czemu Sylvie nie leży obok niego. I wtedy przypomniało mu się, że nie wie, dlaczego.

Na pewno ktoś na farmie coś słyszał, ale Auberon zachowywał daleko posuniętą ostrożność. Ograniczał się do pytań, z których nie wynikało, że jest zmartwiony i zaborczy, że węszy i robi zamieszanie. Ubezpieczał się na wypadek, gdyby Sylvie się o tym dowiedziała. Ale z odpowiedzi, jakie uzyskał od farmerów rozrzucających gnój i sadzących pomidory, wynikało mniej niż z jego pytań.

— Widziałeś Sylvie?

— Sylvie?

Powtarzali jak echo. Nie poszedł do George’a, bo uznał, że to nie na miejscu. Możliwe, że to właśnie do niego uciekła, a nie chciał dowiedzieć się o tym od niego. Nigdy nie widział w kuzynie rywala i nie był o niego zazdrosny, ale cóż, nie mógł sobie wyobrazić rozmowy z George’em na temat odejścia Sylvie. Narastał w nim dziwaczny strach. Widział kuzyna raz czy dwa, pchającego taczki do zagrody dla kóz, i obserwował go potajemnie. Wydawał się taki sam jak zawsze.

Wieczorem Auberon wpadł we wściekłość i wyobrażał sobie, że Sylvie, niezadowolona z faktu, że zostawiła mu mieszkanie, zorganizowała zmowę milczenia, żeby zatrzeć za sobą ślady. Zmowa milczenia i zacierania śladów, powtórzył na głos wiele razy w ciągu długiej nocy, zwracając się do mebli, które bądź co bądź nie należały do niej.

(Jej przedmioty przyzywano właśnie kolejnymi zaklęciami i jeden po drugim wyjmowano z worków trzech złodziei: tępych mężczyzn w brązowych czapkach, którzy je ukradli. Przeliczono je cichymi głosami, a potem ukryto w garbatej skrzyni z żelaznymi okuciami, aby tam czekały, aż zgłosi się po nie właścicielka).

Po drugie

Barman z Baru Siódmego Świętego, „ich” barman, nie zjawił się w pracy ani tej nocy, ani przez dwie kolejne, chociaż Auberon przychodził każdego wieczora, żeby zadać mu parę pytań. Nowy facet nie wiedział, co stało się z jego poprzednikiem. Może wyjechał na wybrzeże. W każdym razie gdzieś wyjechał. Auberon zamówił następną kolejkę, ponieważ nie znał lepszego miejsca, z którego mógłby prowadzić obserwacje, kiedy nie był już w stanie znosić samotnego siedzenia w mieszkaniu. Ostatnio wśród klientów nastąpił przewrót, który co jakiś czas zdarzał się w barowym życiu. Gdy Auberon posiedział tam dłużej, rozpoznał kilka prawidłowości. Dawni klienci zostali zmiecieni przez nowy tłum przypominający zewnętrznie ten, który znał z czasów, gdy przychodził tu z Sylvie. Byli to właściwie pod każdym względem ci sami ludzie, tyle że wydawali się inni. Jedynie twarz Leona pozostała znajoma. Po kilku kieliszkach dżinu i po stoczeniu wewnętrznej walki Auberon zdobył się na pytanie:

— Widziałeś Sylvie?

— Sylvie?

Oczywiście Leon mógł ukrywać ją w jakimś mieszkaniu na przedmieściu. Mogła też wyjechać na Zachodnie Wybrzeże z barmanem Victorem. Wymyślił to, siedząc noc w noc na stołku naprzeciw szerokiego brązowego okna i obserwując przepływające tłumy. Przyszło mu też do głowy kilka innych wytłumaczeń zniknięcia Sylvie, niektóre wydawały się przekonujące, inne napawały go smutkiem. Szukał w przeszłości przyczyn każdej wymyślonej sytuacji i analizował swoje i jej zachowania oraz wspólne rozmowy. Jedne pomysły zużywały się, wyrzucał je z myśli i zastępował nowymi, tak jak podupadający piekarz usuwa ze skrzynek niesprzedane bochenki chleba i zastępuje je świeżymi, choć tamte są nadal ładne.

Przyszedł do baru w piątek po jej zniknięciu, panował tłok. Przewalał się tłum ludzi spragnionych przyjemności. Wyglądali wytworniej niż klienci przychodzący za dnia (chociaż nie miał pewności, czy nie są to jedni i ci sami ludzie). Siedział na swym stołku jak na samotnej skale pomiędzy spienionymi falami ludzi spieszących w tę i z powrotem. Słodki zapach alkoholu mieszał się z wonią rozmaitych perfum, a gwar wielu głosów przypominał do złudzenia szum morza. Później, gdy został scenarzystą telewizyjnym, nauczył się określać ten dźwięk słowem „walla”. Kelnerzy lawirowali pomiędzy stolikami, wyciągali korki z butelek i rozkładali sztućce. Starszy mężczyzna o siwych skroniach (siwych raczej z wyboru niż z powodu wieku), ubrany z niedbałą starannością, nalewał wino ciemnoskórej, roześmianej kobiecie w kapeluszu z szerokim rondem.

Tą kobietą była Sylvie.

Przychodziło mu do głowy jedno prawdopodobne wytłumaczenie jej zniknięcia: wstręt do własnej nędzy. Mawiała często, kiedy przerzucała swoje stroje z tanich sklepów i tandetną biżuterię, próbując coś z tego wybrać, że potrzebuje bogatego, starego faceta, którego mogłaby naciągać, gdyby tylko miała odwagę.

— No bo popatrz na te ciuchy!

Przyjrzał się teraz jej rzeczom, nie widział ich wcześniej. Jej twarz ocieniał aksamitny kapelusz, a suknia wyglądała bardzo szykownie. Światło padało, jakby z rozmysłem, na jej dekolt i oświetlało bursztynową krągłość piersi. Widział to ze swego miejsca. Małe krągłości.

Czy powinien wyjść? Jakżeby mógł? Podniecenie niemal go oślepiło. Przestali się śmiać i wznosili teraz swoje kieliszki, wypełnione po brzegi jasnym winem, a ich oczy spotkały się w akcie zmysłowego pozdrowienia. Dobry Boże, co za odwaga, przyprowadzić tutaj tego faceta. Mężczyzna wyjął z kieszeni marynarki podłużne pudełko i otworzył je. Mogło zawierać zimne klejnoty: białe i niebieskie. Nie, to była papierośnica. Kobieta wyjęła papierosa, a mężczyzna podał jej ogień. Bardzo rzadko sięgała po papierosa, ale jej sposób palenia był tak samo charakterystyczny jak jej śmiech czy chód, więc czekał z udręką na ten błysk rozpoznania. Przeszkodził mu tłum, który nagle zgęstniał. Kiedy się ponownie rozstąpił, Auberon zobaczył, że kobieta bierze z krzesła torebkę (również nową) i wstaje. Żeby pójść do kibelka. Odwrócił głowę. Będzie musiała przejść obok niego. Uciec? Nie, na pewno jest jakiś sposób, żeby się z nią przywitać, musi być jakiś sposób, ale miał tylko kilka sekund na wymyślenie czegoś. Cześć. Witaj. Witaj? Witaj, co za spotkanie… Jego serce szalało. Wyliczył dokładnie, w którym momencie będzie koło niego przechodziła, i odwrócił się, mając nadzieję, że wygląda na całkowicie opanowanego, a walenia serca i tak nie słychać.

Gdzie się podziała? Myślał, że kobieta w czarnym kapeluszu, która go właśnie minęła, to ona, ale mylił się. Zniknęła. Przeszła koło niego wcześniej? Ukryła się przed nim? Wracając, będzie musiała znowu go minąć. Teraz będzie miał ją na oku. Może opuści to miejsce, okryta wstydem, wymknie się chyłkiem nachalnemu panu Bogaczowi, który jest w stanie obsypywać ją pieniędzmi, ale nie uczuciami. Kobieta, którą przed chwilą wziął za Sylvie, torowała sobie drogę do stolika, przepychając się przez wytworny tłum — w rzeczywistości w niczym nie przypominała Sylvie, gdy szła zgrabnym krokiem i z zakłopotaniem mówiła „przepraszam”. Wreszcie na powrót zajęła miejsce przy boku pana Bogacza.

Jak mógł choć przez chwilę pomyśleć…? Jego serce zamieniło się w wygasły węgielek, w zimny kamień. Radosny gwar baru przestał docierać do uszu Auberona. Ogarnęło go nagle straszne przeczucie, miał wrażenie, że w jego umyśle otworzyło się jakieś okienko, przez które dojrzał (co może znaczyć ta wizja i co teraz nastąpi), co musi się z nim stać. Przywołał drżącą ręką barmana, a drugą w pośpiechu położył na kontuarze banknoty.

Po trzecie

Wstał z ławki w parku. Wraz z nastaniem dnia wzmagał się uliczny hałas, miasto wpadało bez opamiętania w ramiona nowego poranka. Bez oporów, ale z silną nadzieją w sercu, obszedł mały pawilon ze wschodu na zachód i usiadł ponownie naprzeciw lata.

Bachus i jego kumple, sflaczały bukłak na wino i cień pokratkowany jak plansza do warcabów. Za Bachusem sunęli faun i nimfa. Tak, tak było, jest i będzie. Poniżej tej płaskorzeźby, z której emanował nastrój znużenia, znajdowała się fontanna. Przypominała zwykłe fontanny, w których woda tryska z paszczy lwa albo delfina, tylko że tutaj tryskała z twarzy mężczyzny, przypominającej żałosną, tragiczną maskę. Jego włosy wiły się jak żmije. Woda nie wypływała z ust tego smutnego klauna, lecz z jego oczu, i spływała dwoma nieprzerwanymi strumieniami po policzkach i brodzie, po czym wpadała do spienionej, przyjemnie szemrzącej wody w baseniku.

Tymczasem Hawksquill udała się do podziemnego garażu i wsiadła na przednie siedzenie swego samochodu, obite tak delikatną skórą jak ta, z której uszyto jej rękawiczki. Położywszy dłonie w rękawiczkach na drewnianej kierownicy, dostosowanej do ich kształtu i wypolerowanej od dotyku, wycofała długi samochód, zgrabnie nawróciła i skierowała go przodem do wyjazdu. Drzwi garażu otworzyły się z brzękiem, a warkot silnika wypełnił majowe powietrze.

Violet Bramble. John Drinkwater. Nazwiska przywodziły na myśl pokój, w którym w ciężkich, purpurowych i brązowych wazonach stała trawa pampasowa, na ścianach w drobne lilie wisiały rysunki, a zasłony były opuszczone, tak jakby za chwilę miał zacząć się seans. W drewnianych biblioteczkach stały książki Gurdijewa i innych oszustów. Jak mogła się tam narodzić lub umrzeć epoka?

Jadąc na przedmieście nierównymi zrywami, do czego zmuszał ją uliczny ruch, niecierpliwie rozpryskując kołami błoto, rozmyślała: „A jednak to możliwe, całkiem możliwe, że przez te wszystkie lata dochowali tajemnicy, i to ogromnej tajemnicy, i możliwe, że ona, Hawksquill, była o krok od popełnienia bardzo wielkiego błędu. Nie zdarzyłoby się to po raz pierwszy…”.

Ruch trochę zmalał, gdy wyjechała na szeroką szosę prowadzącą na północ. Jej samochód sunął po niej jak igła po starym materiale, nabierając stopniowo szybkości. Wskazówki młodzieńca były dość dziwaczne i niezbyt precyzyjne, ale dobrze je zapamiętała i naniosła wszystkie na starą składaną planszę do gry w Monopol, którą przechowywała w pamięci na takie okazje.

II

Gdy z duszy rodzi się pragnienie,

Boskiego trunku trzeba:

Lecz ja po twoich ust nektarze

Wzgardzę nektarem z nieba.[13]

Ben Jonson


Ziemia toczyła swą kulę i coraz bardziej zwracała oblicze małego parku, w którym Auberon siedział dzień, dwa lub trzy, w stronę nieruchomego Słońca. Ciepłe dni zdarzały się częściej i choć ocieplenie nigdy nie odpowiadało dokładnie regularnym obrotom Ziemi, stało się już bardziej trwałe i mniej kapryśne, a wkrótce miało zapanować niepodzielnie. Auberon, który ciężko pracował w parku, nie zauważył tych zmian i nadal nosił swój płaszcz. Przestał wierzyć w wiosnę, a ta odrobina ciepła nie mogła go przekonać.

Nie ustawaj, nie ustawaj.

Zapamiętam nie ją, ale ten park

Zmagał się jak zawsze z przeszłością, usiłując właściwie ocenić to, co się zdarzyło, dojść do wniosków, które uwzględniłyby wszystkie aspekty sytuacji. Chciał spojrzeć na wszystko dojrzale i obiektywnie. Istniały prawdopodobnie niezliczone powody odejścia i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jego błędy były tak liczne jak kamienie na ścieżkach, tak ostre i rozgałęzione jak kwitnący głóg.

W fakcie, że miłość się kończy, nie ma żadnej tajemnicy, żadnej oprócz tajemnicy samej miłości. Uczucie było niezmierzone, ale realne jak ta trawa, tak naturalne i niewytłumaczalne jak kwitnienie i wypuszczanie nowych pączków.

Nie, jej odejście było smutne i zagadkowe. To właśnie ono wydawało się czymś nienormalnym i doprowadzało go do szału. Jak mogło go to nie doprowadzić do ruiny? Myślał, że została porwana, zamordowana; myślał o tym, jak planowała swoje własne zniknięcie jedynie po to, żeby doprowadzić go do szaleństwa. Tylko dlaczego miałoby jej na tym zależeć? Oczywiście, wściekł się, oszalały, na George’a Mouse’a, nie mogąc już dłużej znieść tej sytuacji. „Powiedz mi, ty sukinsynu, gdzie ona jest, co z nią zrobiłeś”. I widział najprawdziwszy strach George’a, który powtarzał: „Zaraz, zaraz, zaraz” i szukał na chybił trafił kija baseballowego. Nie, poszukując Sylvie, nie był w pełni władz umysłowych, ale czego, do diabła, należało się po nim spodziewać?

Czego, do diabła, należało się spodziewać, skoro po wypiciu czterech dżinów w Barze Siódmego Świętego widywał ją za oknem w tłumie na ulicy, a po pięciu siedziała już na sąsiednim stołku?

Wystarczyła jedna przejażdżka do hiszpańskiego Harlemu, gdzie widział jej niezliczone repliki na wszystkich rogach ulicy, z dziecinnymi wózkami bądź żujące gumę na zatłoczonych przystankach — wszystkie śniade, piękne jak róże — by zaniechał poszukiwań. Żadna nie była nią. Zapomniał całkowicie, jeśli kiedykolwiek pamiętał, do których domów go zabierała, żeby poznał jej krewnych. Wszystkie ulice wydawały się takie same, a jednocześnie zupełnie inne. Mogła znajdować się w każdym z tych monotonnych pokojów, mogła patrzeć zza plastykowych firanek, gdy przechodził ulicą, mogła być w każdym z tych pokojów oświetlonych odblaskiem telewizora i czerwonymi punkcikami świec wotywnych. Jeszcze gorsze okazały się poszukiwania w więzieniach, szpitalach, domach wariatów, w których rządy przejęli najwyraźniej sami pensjonariusze, wszędzie go spławiano. Rozmawiał przez telefon ze zbirami, wariatami i paralitykami, a w końcu przerywano połączenie, przez przypadek bądź celowo. Może nie wysławiał się dość jasno. Jeśli trafiła do jednego z tych publicznych lochów… Nie. Jeżeli szaleństwem było wierzyć, że tak się nie stało, to wolał być szalony.

A na ulicy ktoś często wołał jego imię: cicho, z zawstydzeniem, ze szczęściem i z ulgą, rozkazująco. I przystawał wtedy, patrząc w górę i w dół ulicy, szukając wzrokiem. Stał jak kłoda, nie będąc w stanie jej zobaczyć, ale bojąc się poruszyć, żeby nie straciła go z oczu. Czasem słyszał wołanie ponownie, bardziej natarczywe, ale nadal nic nie widział. I po długim czasie ruszał z miejsca, wiele razy przystając i oglądając się za siebie. W końcu musiał przekonywać się na głos, że to nie była ona i że nie jego imię wołano. „Po prostu zapomnij o tym”. A zaciekawieni przechodnie rzucali mu ukradkowe spojrzenia, widząc, jak dyskutuje sam ze sobą.

Musiał wydawać się szalony, ale kto, do jasnej cholery, ponosił za to winę? On tylko usiłował być rozsądny, starał się nie zwariować, nie poddać całkowicie obsesjom wyobraźni. Walczył zawzięcie, ale w końcu uległ. Chryste, to musi być jakieś dziedziczne obciążenie, przekazywane z pokolenia na pokolenie jak daltonizm…

To już skończone. Nie obchodziło go, czy dzięki parkowi i sztuce pamięci ujawniony zostanie sekret: jej miejsce pobytu. To nie tym zajmował się w parku. Kiedy powierzył tajemnicę swej trwającej rok agonii jedynie rzeźbom, roślinności i ścieżkom, nabrał nadziei i uwierzył, że pewnego dnia nie będzie już pamiętał swych poszukiwań, ale tylko te przecinające się ścieżki, które prowadząc do wnętrza, wiodły zawsze na zewnątrz. Obiecywała to łatwość, z jaką cały park zaakceptował jego historię.

Nie będzie pamiętał hiszpańskiego Harlemu, ale ten druciany kosz na śmieci za płotem, kosz, w którym leżał zgnieciony egzemplarz „El Diario”, puszka i kawałek owocu mango.

Nie będzie pamiętał Starej Farmy, ale zniszczony karmnik na słupku i jego hałaśliwych mieszkańców, przychodzących, wychodzących, budujących gniazda. Nie będzie pamiętał Baru Siódmego Świętego, ale płaskorzeźbę Bachusa czy Syreniusza, czy ktokolwiek to był, podtrzymywanego przez satyrów o kozich stopach, pijanych niemal tak jak ich bóg.

Nie dziwaczną, prześladującą go obsesję poszukiwań, dziedziczną i nieuniknioną, tylko tę tabliczkę umieszczoną na bramie, przez którą wszedł, „Mouse Drinkwater Stone”.

Nie fałszywą Sylvie, która go prześladowała, kiedy był pijany i bezbronny, ale małe dziewczynki skaczące przez skakankę i grające w klasy. Szeptały do siebie, zerkając na niego podejrzliwie, i zawsze wyglądały tak samo, a jednak trochę inaczej. Może były po prostu inaczej ubrane.

Nie prawdziwą porę roku, ale pory roku na tym pawilonie.

Nie ją, ale ten park.

Nie ustawaj, nie ustawaj.

Nigdy, nigdy, nigdy

Zimne współczucie barmanów przypominało, o czym się przekonał, współczucie księży: było uniwersalne, a nie osobiste, skierowane do wszystkich i nie wykluczające nikogo. Barmani, mocno osadzeni między sakramentem a komunikantem, z uśmiechem wykonywali rytualne i krzepiące ruchy kieliszkiem i serwetką. Raczej nakazywali miłość i zaufanie, niż je zdobywali. Najlepiej było ich sobie zjednać. Wystarczyło serdeczne „cześć” i odpowiednio wysokie napiwki, dawane z taktem.

— Proszę o dżin, Victor, chciałem powiedzieć, Siegfried.

O Boże, ten rozpuszczalnik! Letnie popołudnia rozpuszczały się w dżinie tak, jak kiedyś w szkole błękitnozielony metal rozpuścił się w zlewce z kwasem, kiedy ojciec w przypływie entuzjazmu do nauki przeprowadził doświadczenie. W końcu kawałeczek metalu zniknął zupełnie, a w rozpuszczalniku nie pozostał nawet najmniejszy osad. Co się z tym stało? Co się stało z tym lipcem?

Bar Siódmego Świętego był chłodną jaskinią, chłodną i ciemną jak każda nora. Jasność upalnego dnia, przenikająca przez okna, wydawała się przez to jeszcze bardziej oślepiająca i zadawała gwałt oczom przywykłym do ciemności. Przyglądał się pochodowi wymęczonych twarzy o zmrużonych oczach i ciał obnażonych tak bardzo, jak pozwalało poczucie przyzwoitości i pomysłowość. Skóra Murzynów robiła się szara i tłusta, a białych — czerwona. Tylko Latynosi rozkwitali, ale nawet oni wyglądali niekiedy na nieco osłabionych i zmęczonych. Upał stanowił zniewagę, tak samo jak zimowy mróz, wszystkie pory roku były tutaj nie na miejscu, tylko dwa dni na wiosnę i tydzień jesienią obiecywał wielkie możliwości, wielki przepych i słodycz.

— Dosyć gorąco jak dla ciebie? — powiedział Siegfried.

To on właśnie zastąpił za kontuarem najważniejszego przyjaciela Auberona — Victora. Nawiązywanie kontaktów z tym tłustym, głupim barmanem Siegfriedem nigdy nie sprawiało Auberonowi przyjemności. Wyczuwał w nim okrucieństwo, niemal rozkoszowanie się ludzkimi słabościami, Schadenfreude okrywała jego posługę ponurym cieniem.

— Tak — powiedział Auberon. — Tak. — Gdzieś z oddali dobiegły wystrzały. Auberon doszedł do wniosku, że aby nie ulec obawom, należy uznać je za fajerwerki. Nigdy nie widywało się trupów na ulicach, a jeśli już, to tak rzadko jak martwe króliki albo ptaki w lasach. Ciała szybko usuwano. — Ale tutaj jest chłodno — dodał z uśmiechem.

Syreny zawodziły, samochody pędziły w inne miejsce.

— Jakieś kłopoty — zauważył Siegfried. — To manifestacja. Ten pochód.

— Pochód?

— Russell Eigenblick. Wielki pokaz. Nie wiedziałeś?

Auberon zamachał rękoma.

— Jezu, gdzie ty byłeś? Słyszałeś o aresztowaniach?

— Nie.

— Jacyś faceci mieli broń i bomby, i bibułę. Znaleźli ich w podziemiach jakiegoś kościoła. To była grupka kościelna. Planowali jakiś zamach czy coś w tym rodzaju.

— Chcieli zamordować Russella Eigenblicka?

— Kto to wie, do jasnej cholery? Może to byli jego ludzie. Nie pamiętam dokładnie. Ale on się ukrywa, tylko dzisiaj jest ten wielki pochód.

— Dla poparcia go czy przeciwko niemu?

— Kto to wie? — Siegfried odszedł. Jeśli Auberon chce się dowiedzieć szczegółów, niech sobie poczyta gazetę. Barman po prostu próbował nawiązać rozmowę, ma ciekawsze rzeczy do roboty niż odpowiadanie na jego pytania. Auberon pił, zmieszany. Ludzie na zewnątrz spieszyli dokądś w grupkach po dwie lub trzy osoby, oglądając się za siebie. Niektórzy krzyczeli, inni się śmiali.

Auberon odwrócił się od okna. Przeliczył ukradkiem swoje pieniądze, rozmyślając o wieczorze i nocy. Wkrótce będzie musiał zejść na niższy poziom, według skali pijaków, będzie musiał opuścić to przyjemne miejsce — nawet więcej niż przyjemne: przebywanie tu było dla niego koniecznością, imperatywem — i przenieść się do gorszego lokalu, jasno oświetlonego, gołego, z kontuarami lepiącymi się od brudu. Siedzą tam rzędem klienci o woskowych twarzach, którzy mają oczy utkwione w cenniku z absurdalnie niskimi cenami. Sklepy monopolowe, tak jak stare książki, są tanie. A potem? Może oczywiście pić w samotności i hurtem, jeśli można tak powiedzieć, ale nie na Starej Farmie i nie w swoim pokoju.

— Nalej mi jeszcze jednego — powiedział łagodnie — przy okazji.

Postanowił tego ranka, nie po raz pierwszy, że jego poszukiwania są zakończone. Nie będzie ścigał własnych urojeń. Jeśli Sylvie nie chce, żeby ją odnaleźć, to nie można jej odnaleźć. Jego serce zapłakało. A jeśli chce, żeby ją odnaleźć? A może tylko zabłądziła i szuka go w tym samym momencie, gdy on szuka jej? Może nie dalej jak wczoraj rozminęli się w domu, może siedzi gdzieś w pobliżu na ławce w parku albo na stołku w barze i nie wie, jak do niego wrócić, może nawet myśli sobie w tej chwili: „On nigdy nie uwierzy w tę historię (jakakolwiek ona jest), gdyby tylko mogła go odnaleźć, gdyby tylko go odnalazła” i łzy samotności spływają po jej brązowych policzkach… To wszystko było dziwne. To był zupełnie zwariowany, książkowy pomysł i Auberon dobrze o tym wiedział. Kiedyś miał takie świetlane nadzieje, ale po jakimś czasie nadzieja zamieniła się w zgryzotę, w wymówkę i nie miał już nawet bodźca do poszukiwań (o nie, już nie!). I dlatego wszelki zapał ostygł.

Odrzucił nadzieję bezlitośnie i przyszedł do Baru Siódmego Świętego. Wziął wolny dzień.

Musiał jeszcze podjąć tylko jedną decyzję i zrobi to dzisiaj (z pomocą kolejnych kieliszków dżinu). Ona przecież wcale nie istniała! Była urojeniem. Z początku trudno będzie mu przekonać samego siebie, że to najrozsądniejsze rozwiązanie problemu, ale z czasem stanie się to łatwiejsze.

— Nigdy nie istniała — wymamrotał. — Nigdy, nigdy, nigdy.

— Co? — spytał Siegfried, do którego nie docierały zazwyczaj najprostsze prośby o dolewkę.

— Burza — powiedział Auberon, bo właśnie w tym momencie rozległ się huk, który jeśli nie był wystrzałem armatnim, to z pewnością grzmotem.

— Trochę ich ostudzi — stwierdził Siegfried. Co go to obchodziło, i tak siedzi zaszyty w tej jaskini.

Gdy przetoczył się grzmot, dobiegły ich bardziej rytmiczne odgłosy uderzeń w ogromne bębny, gdzieś daleko w śródmieściu. Na ulicach pojawiło się więcej ludzi. Gnali do przodu, jakby obwieszczali nadejście czegoś wielkiego. Wozy policyjne pędziły na skrzyżowania ulic i alei, błyskając błękitnymi światłami, które obracały się na dachach. Pośród ludzi idących ulicą — szli samym środkiem i widok ten rozweselił Auberona — znajdowało się kilka osób w różnokolorowych koszulach, jakie nosili stronnicy Russella Eigenblicka, oraz wielu mężczyzn w ciemnych okularach i przyciasnych garniturach, którzy mieli wetknięte w uszy przyrządy podobne do aparatów słuchowych, ale z pewnością było to coś innego. Omawiali jakieś sprawy ze spoconymi policjantami, wykonywali jakieś gesty rękoma. Uliczny zespół conga, stanowiący kontrapunkt dla odległych uderzeń bębnów, kierował się na północ, otoczony przez uśmiechniętych ludzi o brązowej i czarnej skórze i przez fotografów. Rytmiczna muzyka zmuszała negocjujących z policją do pośpiechu. Mężczyźni w garniturach zdawali się wydawać polecenia policjantom, którzy mieli na głowach hełmy i byli uzbrojeni, ale najwyraźniej bezsilni. Znowu przetoczył się grzmot, tym razem głośniejszy.

Po przyjeździe do Miasta, a przynajmniej po długim okresie obserwowania tłumów, Auberon odkrył, że mieszkańcy Miasta dzielą się na kilka różnych typów. Nie były to typy wyodrębnione na podstawie kryteriów fizycznych, społecznych czy rasowych, chociaż czynniki, które określa się jako fizyczne, społeczne czy rasowe pomagają klasyfikować ludzi. Nie potrafił powiedzieć, ile dokładnie można było wyróżnić tych typów, ani nie umiał ich precyzyjnie zdefiniować czy nawet zapamiętać, gdy nie miał przed oczyma konkretnego przykładu. Ale przyłapał się na tym, że bez przerwy powtarza sam do siebie: „Aha, to jeden z tego rodzaju ludzi”. Nie okazało się to, oczywiście, pomocne w poszukiwaniach Sylvie, jakkolwiek bowiem była niepowtarzalna i całkowicie zindywidualizowana, to jej repliki, należące do tego samego nieokreślonego typu co ona, prześladowały go na każdym kroku. Wiele z tych kobiet nawet jej specjalnie nie przypominało. Ale mimo to były jej siostrami i ich widok dręczył go o wiele bardziej niż widok kobiet, które zewnętrznie były do niej podobne, jak na przykład te dziewczyny wsparte na smukłych, muskularnych ramionach swoich chłopców czy mężów. Szły one w ślad za zespołem conga, tańcząc na ulicach. Za nimi wyłaniała się większa i ważniejsza rangą grupa.

Kroczyły w niej ramię w ramię skromnie ubrane matrony i mężczyźni: czarne kobiety o szerokiej piersi, z perłami na szyi i w okularach oraz mężczyźni w nędznych filcowych kapeluszach, wielu z nich było chudych i zgarbionych. Auberon często się zastanawiał, jak to możliwe, że masywne i tłuste czarne kobiety mają na starość twarze jakby wyrzeźbione z granitu, twarde jak garbowana skóra, skoro te cechy są zwykle przynależne ludziom szczupłym. Grupa ta niosła transparent rozciągający się przez całą szerokość ulicy. Wycięto w nim dziury w kształcie półksiężyca, aby nie wydymał się jak żagiel i nie porwał ich za sobą. Litery ułożone z cekinów tworzyły napis: Kościół Wszystkich Ulic.

— To ten kościół — powiedział Siegfried, który przysunął się do okna i tam wycierał kieliszki, żeby niczego nie uronić. — Gdzie znaleźli tych facetów.

— Z bombami?

— Mają mocne nerwy.

Ponieważ Auberon nadal nie wiedział, czy zamachowcy schwytani w Kościele Wszystkich Ulic byli za czy przeciw człowiekowi, dla poparcia którego lub przeciwko któremu odbywała się manifestacja, przypuszczał, że barman ma rację.

Grupa Kościoła Wszystkich Ulic złożona była głównie z przyzwoitej biedoty, ale towarzyszyło jej również dwóch ludzi Eigenblicka w kolorowych koszulach i jeden człowiek z aparatem słuchowym. Grupę eskortowali rekruci, pieszo i w ciężarówkach, uzbrojona konnica oraz gapie.

Dwaj czy trzej mężczyźni z tego tłumu zostali zepchnięci do baru, zupełnie jakby uniosła ich fala przypływu, i wnieśli do środka gorący oddech upalnego dnia i zapach potu maszerujących. Ponarzekali głośno na upał, ale raczej za pomocą piskliwych gwizdów i jęków niż słów, po czym zamówili piwo:

— Proszę, weź to — powiedział jeden z nich, wyciągając do Auberona żółtą dłoń. Wręczył mu pasek papieru jak w chińskim ciasteczku z niespodzianką. Wydrukowano na nim jakąś sentencję, ale mężczyzna zamazał spoconą dłonią część zdania i Auberon odczytał tylko słowo „posłanie”. Pozostali dwaj porównywali podobne paski papieru, śmiejąc się i obcierając z ust pianę od piwa.

— Co to znaczy?

— To ty sam masz się tego domyślić — powiedział wesoło mężczyzna. Siegfried postawił przed Auberonem kieliszek. — Może jak ci się uda, wygrasz nagrodę na loterii, ha? Rozdają to w całym mieście.

I rzeczywiście, Auberon dostrzegł na zewnątrz rządek mimów czy klaunów o białych twarzach, towarzyszących grupie Kościoła Wszystkich Ulic. Odtańczyli jakiś murzyński taniec, wykonywali proste akrobacje, podrzucali sponiewierane kapelusze, strzelali z kapiszonów i rozdawali wśród tłumu, który ich szczelnie otaczał, małe paseczki papieru. Dorośli wyciągali po nie ręce, dzieci dopraszały się o więcej, wszyscy je czytali i porównywali. Jeśli nikt ich nie odbierał, klauni puszczali je z wiatrem. Jeden z nich pokręcił rączką syreny, którą zawiesił na swojej szyi. Doleciało ich słabe, ale straszne zawodzenie.

— Co u diabła — zdumiał się Auberon.

— Kto to wie? — odparł Siegfried.

Maszerująca orkiestra zaczęła wygrywać jakąś melodię. Rozległ się trzask mosiężnych instrumentów i nagle cała ulica wypełniła się jasnymi, jedwabnymi flagami w paski i w gwiazdki. Sztandary łopotały i zwijały się na gwałtownym wietrze. W górę wzbiły się okrzyki. Na niektórych transparentach widniały podwójne orły o dwóch sercach płonących w piersi, w dziobach niektórych z nich zatknięte były róże, zaś w szponach — gałązki mirtu, miecze, strzały i pioruny. Orły zwieńczone krzyżami, półksiężycami lub obydwoma symbolami, krwawiące, promienne lub płonące. Zdawały się płynąć i unosić na strasznej fali marszowych melodii wykonywanych przez zespół, który nie był umundurowany. Jego członkowie mieli na głowach kapelusze, z tyłu zaś doczepione ogony oraz papierowe skrzydła nietoperza. Przed nimi niesiono chorągiew w kolorze królewskiego błękitu, ozdobioną złotymi frędzlami, ale zanim Auberon zdążył odczytać napis, przeszli dalej.

Stali bywalcy baru stłoczyli się przy oknach. — Co się dzieje? Co się dzieje? — Mimowie i klauni szli na obrzeżach pochodu, rozdając paski papieru, zwinnie umykając przed wyciągającymi się dłońmi. Fikali koziołki lub nosili się nawzajem na barana. Auberon, nieźle już wstawiony, był w radosnym nastroju, tak jak wszyscy, a nawet bardziej, ponieważ nie miał pojęcia, w jakim celu wydatkowano na te wariactwa tyle energii, po co ten cały marsz, to powiewanie flagami. Do baru wtargnęli następni uciekinierzy. Przez chwilę wyraźniej rozbrzmiewała muzyka: orkiestra nie należała do najlepszych, prawdę mówiąc, była to kakofonia, ale głośna perkusja wybijała równy rytm.

— Dobry Boże — powiedział zmizerowany człowiek w pogniecionym ubraniu i słomkowym kapeluszu, niemal pozbawionym ronda. — Dobry Boże, tamci ludzie.

— Sprawdź to — powiedział czarnoskóry mężczyzna.

Wtargnęli następni: czarni, biali i inni. Siegfried, stojący we wnęce, wydawał się zaskoczony. Miał nadzieję, że popołudnie minie spokojnie. Nagle głosy klientów pochłonął ryczący huk. Na zewnątrz, prosto w wąwóz ulicy, z głośnym jękiem opuszczał się helikopter. Zawisł w powietrzu, po czym wzniósł się ponownie, wywołując podmuch wiatru na ulicach. Ludzie kurczowo trzymali kapelusze i uciekali zakosami jak ptactwo domowe przed jastrzębiem. Z helikoptera wydawano rozkazy, które docierały na dół jak niewyraźny krzyk, powtarzano je raz po raz, bardziej ponaglająco, ale tak samo niewyraźnie. Ludzie na ulicy odkrzykiwali coś z przekorą. Helikopter wzbił się w powietrze, ostrożnie zawracając. Za odlatującym smokiem poleciały gwizdy i krzyki.

— Co mówili, co mówili? — pytali się nawzajem klienci w barze.

— Może — powiedział Auberon w przestrzeń — ostrzegali ich, że zbiera się na deszcz.

Rzeczywiście mogło lunąć. Ale ludzie o to nie dbali. Koło baru przechodzili właśnie następni muzycy conga, tłum śpiewający w rytm tej muzyki niemal zmiótł ich z ulicy: „Niech leje, niech pada, niech leje, niech pada”. Wybuchały bójki, a raczej przepychanki, dziewczęta piszczały, a gapie rozdzielali walczących. Wyglądało na to, że pochód zamienia się w rojowisko, że dojdzie do rozruchów. Ale powietrze przeszyły niecierpliwe dźwięki klaksonów i tłum się rozstąpił, żeby umożliwić przejazd kilku czarnym limuzynom, na których błotnikach łopotały proporce. Za samochodami pędzili mężczyźni w garniturach i ciemnych okularach, patrząc wszędzie i nigdzie. Twarze mieli wykrzywione: dla nich nie była to zabawa. Nagle na scenie zrobiło się ciemno, jakby nadciągało coś złowieszczego. Przymglone, jaskrawopomarańczowe światło późnego popołudnia zgasło w jednej chwili jak reflektor. Czarne chmury musiały zasłonić słońce. Wiatr potargał nawet krótko przycięte włosy panów w garniturach. Orkiestra przestała grać, tylko perkusja nadal wybijała rytm, ale brzmienie instrumentu było teraz żałobne i uroczyste. Tłumy ścieśniły się wokół samochodów z zaciekawieniem, nawet ze złością. Zostały odsunięte. Girlandy kwiatów ozdobiły niektóre limuzyny. Pogrzeb? Nie sposób było cokolwiek zobaczyć przez przydymione szyby.

Bywalcy baru przycichli z szacunkiem i z żalem.

— Ostatnia nadzieja — powiedział mężczyzna w słomkowym kapeluszu. — Cholernie ostatnia cholerna nadzieja.

— Wszystko skończone — powiedział inny i pociągnął spory łyk. — Wszystko skończone, można tylko krzyczeć.

Samochody zniknęły im z oczu. Tłum ponownie zalał ulicę i ruszył w ślad za pojazdami. Uderzenia perkusji przypominały bicie umierającego serca. Wtem, gdy orkiestra znowu zaczęła grać, rozległ się straszliwy grzmot i wszyscy w barze schylili głowy jak jeden mąż, po czym popatrzyli po sobie i roześmiali się, zmieszani, że tak się dali zaskoczyć.

Auberon jednym haustem dopił piąty kieliszek dżinu i zadowolony z siebie, chyba tylko z tego powodu, powiedział:

— Niech leje, niech pada. — Wyciągnął do Siegfrieda pusty kieliszek bardziej rozkazującym gestem niż zwykle: — Następny.

Deszcz lunął w jednej chwili. Wielkie krople rozpryskiwały się głośno na wysokich oknach, a po chwili na miasto spadła wielka masa wody. Deszcz syczał wściekle, jak gdyby miasto było rozgrzane do czerwoności. Spływał, wijąc się strugami po ciemnym szkle, do reszty przysłaniając pochód.

A wyglądał on teraz tak, jakby szeregi ludzi, w kapturach z dziurami wyciętymi na oczy albo w papierowych maskach podobnych do masek spawaczy, dźwigały kije golfowe albo batuty i kroczyły za limuzynami, napotykając jakiś niewidoczny opór. Trudno było stwierdzić, czy stanowili tylko kolejną grupę w pochodzie, czy też opozycję. Bar wypełnił się nagle rozwrzeszczanymi ludźmi uciekającymi przed ulewą. Jeden z mimów czy klaunów, z którego twarzy spływała biała farba, wpadł do środka, kłaniając się, ale nieliczne okrzyki powitania nie były dość przyjazne, więc skłonił się ponownie.

Waliły pioruny, lał deszcz, burzowe ciemności pochłonęły zachód słońca, tłumy płynęły zalanymi ulicami w blasku ulicznych latarni. Słychać było tłuczenie szkła, krzyki, tumult, syreny — odgłosy wojny. Ludzie wybiegli na zewnątrz, chcąc to zobaczyć lub dołączyć się, ale zastąpili ich inni, uciekający z ulicy, którzy zobaczyli już dość. Auberon nie ruszał się ze swojego stołka, spokojny, szczęśliwy, i podnosił kolejny kieliszek do ust, odchylając mały palec. Uśmiechnął się uszczęśliwiony do zatroskanego człowieczka w słomkowym kapeluszu, który stanął obok niego.

— Pijany jak bela — powiedział tamten. — Dosłownie. Belany jak pija, to znaczy kiedy bela jest pijana. Jeśli pójdziesz za mną. — Mężczyzna westchnął i odwrócił się.

— Nie, nie — krzyknął Siegfried, zasłaniając się rękoma. Do środka wtargnęła właśnie grupa stronników Eigenblicka, ich mokre kolorowe koszule lepiły się do ciał. Jeden z nich był ranny, na jego twarzy widniała krwawa pajęczyna, pozostali podtrzymywali go. Nie zwrócili uwagi na Siegfrieda. Tłum, mrucząc, zrobił im przejście. Mężczyzna obok Auberona patrzył na nich otwarcie i zaczepnie, prowadząc z nimi w myślach rozmowę, której treści nie sposób było zgadnąć. Ktoś zwolnił stolik, przewracając kieliszek, i ranny człowiek opadł na krzesło.

Zostawili go tam, żeby odzyskał siły, i przecisnęli się do baru. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu przesiadł się na inne miejsce. Siegfried sprawiał przez chwilę wrażenie, jakby nie chciał ich obsłużyć, ale jednak zmienił zdanie. Ktoś z grupy usadowił się na stołku obok Auberona: nieduża osoba, której plecy okrywała kolorowa koszula kompana. Inny stanął na palcach i podnosząc wysoko kieliszek, wzniósł toast:

— Za Objawienie!

Wielu ludzi wykrzyknęło, za lub przeciw. Auberon pochylił się w stronę swojego sąsiada i zapytał:

— Jakie objawienie?

Podniecona, starła z twarzy krople deszczu i odwróciła się do Auberona. Włosy miała obcięte bardzo krótko, jak chłopak.

— Objawienie — powiedziała, wręczając mu świstek papieru.

Teraz. Teraz, gdy była obok niego, nie chciał spuścić z niej oka, obawiając się, że jeśli odwróci głowę, to nie będzie jej tu, gdy znowu na nią spojrzy. Dlatego też przysunął kartkę do prawie niewidzących oczu. Napis brzmiał: „Nie z twojej winy”.

To bez znaczenia

W rzeczywistości siedziały obok niego dwie Sylvie, każdym okiem widział jedną. Przykrył jedno oko dłonią i powiedział:

— Dawno cię nie widziałem.

— No. — Popatrzyła na towarzyszy, uśmiechając się i drżąc z zimna. Ich entuzjazm i wspaniałość były porywające.

— Tak przy okazji, dokąd poszłaś? — zapytał Auberon. — Gdzie byłaś? — Wiedział, że jest pijany i musi mówić ostrożnie i łagodnie, żeby Sylvie tego nie zauważyła i nie musiała się wstydzić za niego.

— Tu i tam — rzuciła.

— Nie wydaje mi się — powiedział i chciał dodać: nie wydaje mi się, żebyś tak mi odpowiedziała, gdybyś nie była prawdziwą Sylvie, ale przerwały mu kolejne toasty i dalszy napływ ludzi. Stwierdził więc tylko: — Gdybyś była urojeniem.

— Co? — spytała Sylvie.

— Chciałem spytać, jak ci się powodziło! — Czuł, że głowa chwieje mu się na szyi, i usiłował powstrzymać ten ruch. — Mogę ci postawić drinka? — Zaśmiała się na te słowa. Ludzie Eigenblicka nie musieli tej nocy płacić za drinki. Jeden z kompanów uścisnął ją i pocałował: — Miasto upadło! — wykrzyknął zachrypniętym głosem, niewątpliwie krzyczał przez cały dzień. — Miasto upadło!

— Heeeej! — zawołała, solidaryzując się raczej z jego entuzjazmem niż z uczuciami. Odwróciła się do Auberona.

Spuściła oczy, wyciągnęła do niego rękę. Już miała wszystko mu wytłumaczyć, ale nie zrobiła tego, tylko wzięła swój kieliszek, pociągnęła z niego mały łyk (patrząc ponad brzegiem naczynia na Auberona) i odstawiła go z powrotem, krzywiąc się z niesmakiem.

— Dżin — powiedział.

— Smakuje jak alcolado — odparła.

— To nie musi być dobre — wyjaśnił — ma tylko dobrze ci zrobić. — Usłyszał w swym głosie dawny żartobliwy ton, którym przekomarzał się z Sylvie; ton, którego nie używał od tak dawna, że miał wrażenie, iż słucha starej muzyki lub próbuje jedzenia, którego nie kosztował od lat. Dobrze ci zrobi, tak. Ponieważ niepokojące myśli, że ma przed sobą tylko urojenie, ściskały jego umysł jak imadło, napił się znowu i uśmiechnął do niej promiennie, gdy ona uśmiechnęła się, widząc kotłujące się wokół nich szaleństwo.

— Jak się miewa pan Bogacz? — zapytał.

— Dobrze. — Zamilkła i nie patrzyła na niego. Nie miał zamiaru podtrzymywać tego tematu, ale rozpaczliwie pragnął się dowiedzieć, co dzieje się w jej sercu.

— Byłaś chociaż szczęśliwa?

Wzruszyła ramionami.

— Byłam zajęta — uśmiechnęła się nieznacznie. — Zajęta mała dziewczynka.

— Chodzi o to… — przerwał. Ostatnia ostrzegawcza lampka zapaliła się w jego mózgu, nakazując milczenie i przezorność, ale po chwili zgasła. — To bez znaczenia — powiedział. — Wiele o tym ostatnio myślałem, no wiesz, mogłabyś się domyślić, o nas i w ogóle, to znaczy o tobie i o mnie. I wymyśliłem, że właściwie tak ogólnie jest w porządku, naprawdę.

Oparła policzek na dłoni i przyglądała mu się jak urzeczona, ale nie słuchała uważnie, tak jak zawsze, kiedy snuł swoje wywody.

— Przeprowadziłaś się, to wszystko, no nie? Wszystko się zmienia, życie się zmienia, co mogę na to poradzić? To nie podlega dyskusji. — Nagle zaczęło to być dla niego niezwykle jasne. — To tak, jakbym był z tobą tylko w czasie jednego stadium twojego rozwoju, w czasie stadium poczwarki. Ale wyrosłaś z tego, stałaś się inną osobą. Jak motyl. — Tak, opuściła przezroczystą muszlę, będącą schronieniem dla dziewczyny, którą znał i tulił do serca, a on ocalił tę muszlę (tak jak przechowywał w dzieciństwie puste kokony). To było wszystko, co mu po niej pozostało, tym cenniejsze, że bardzo kruche i zawierające doskonałą pustkę. Tymczasem (choć znajdowała się już poza zasięgiem jego wzroku i wiedzy, dostępna tylko dzięki wyobraźni) wyrosły jej skrzydła i odleciała: nie tylko zmieniła miejsce pobytu, ale również przybrała inną postać. Zmarszczyła nos i otworzyła usta ze zdumieniem.

— Jakie stadium? — zapytała.

— Jakieś wczesne stadium — powiedział.

— Ale co to było za słowo?

— Poczwarka — odparł.

Przetoczył się grzmot, burza oddalała się, deszcz znowu padał. Czy to, co przed nim siedziało, to była tylko dawna przezroczysta zjawa? Czy rzeczywiście cielesna Sylvie? Musiał to odróżnić bez wahania. I dlaczego pozostał mu po niej cielesny kształt, czy to było ciało jej duszy, czy dusza jej ciała?

— To bez znaczenia, to bez znaczenia — powtarzał głosem nabrzmiałym ze szczęścia. Jego serce było skąpane w dżinie ludzkiej dobroci. Przebaczył jej wszystko w zamian za samą obecność, kimkolwiek była. — Bez znaczenia.

— Słuchaj, to naprawdę nieważne — powiedziała, podniosła jego kieliszek i pociągnęła z niego energicznie. — Płyń z prądem, no wiesz.

— Wszystko minie — powiedział. — Tyle tylko wiemy, nic więcej…

— Muszę iść — przerwała mu. — Do kibla.

Wróciła, chociaż nie spodziewał się tego, i była to ostatnia rzecz, jaką zapamiętał. Kiedy widział, jak wraca, serce mu załomotało, tak jak wtedy, gdy siedząc obok, odwróciła twarz w jego stronę. Zapomniał, że wyparł się jej trzy razy, że postanowił, iż nigdy nie istniała. Wydawało się to absurdalne, skoro była tu, skoro mógł pocałować ją na zewnątrz w strugach deszczu. Jej mokra skóra była tak zimna, jak skóra każdej zjawy, jej sutki tak twarde jak niedojrzałe owoce, ale wyobraził sobie, że robi się ciepła.

Sylvie i Bruno zadecydowali

Bywa, że czar trwa długo i trzyma świat w swej mocy, a czasem szybko pryska i pozostawia świat w niezmienionej postaci. Alkohol jest znany z tego, że jego działanie nie trwa długo.

Auberon obudził się gwałtownie z nastaniem świtu po kilku godzinach nieprzytomnego snu podobnego do śmierci. Wiedział natychmiast, że powinien być martwy, śmierć bowiem była dla niego najstosowniejszym stanem, i że jednak żyje. Zajęczał cicho schrypniętym głosem: „Nie, o Boże, nie”, ale świadomość wróciła, a sen go całkiem opuścił. Żył i otaczał go ohydny świat. Utkwił oczy w zaciekach na suficie, których widok doprowadzał go do szału: mapa z wieloma diabelskimi wyspami na tynku. Nie potrzebował patrzeć, żeby zdać sobie sprawę, iż Sylvie nie ma obok niego.

Jednakże ktoś tam leżał, omotany wilgotną pościelą (było już bardzo gorąco, chłodny pot pokrywał szyję i czoło Auberona). Ktoś do niego coś mówił, poufny i kojący głos dobiegał z rogu sypialni: „Och, za łyk wina chłodzonego przez wieki w głębinach ziemi, wina o smaku flory i wiejskiej zieleni…”.

Głos wydobywał się z małego, czerwonego, starego radia, na którym widniał wypukły napis „Silverton”. Auberon nie wiedział, że ten rupieć w ogóle działa. Głos należał do czarnoskórego mężczyzny, jedwabisty głos prezentera: czarny, ale znamionujący człowieka wykształconego. Boże, oni są wszędzie, pomyślał Auberon, przytłoczony strasznym uczuciem obcości, tak jak podróżnik, który uświadamia sobie nagle, jak wielu cudzoziemców go otacza. „Precz! Precz! Przylecę do ciebie nie w zaprzęgu Bachusa, ale na niewidocznych skrzydłach poezji”.

Powoli, jak kaleka, Auberon wstał z łóżka. Kto, do diabła, leży w jego łóżku? Spod pościeli wystawało duże, muskularne, brązowe ramię, a kołdra unosiła się delikatnie. Dobiegało spod niej chrapanie. Chryste, co ja zrobiłem? Już miał ściągnąć kołdrę, gdy sama się poruszyła i wychynęła spod niej noga pokryta kręconymi, czarnymi włosami. To mu dostarczyło kolejnej poszlaki. Tak, w łóżku leży mężczyzna. Auberon otworzył ostrożnie drzwi do łazienki i zdjął z wieszaka swój płaszcz. Włożył go na gołe ciało, czując ze wstrętem zimną wilgoć podszewki na skórze. Poszedł do kuchni i trzęsącymi się kościstymi rękoma otwierał wszystkie szafki po kolei. Pustka zakurzonych półek wydawała mu się upiorna. W ostatniej znalazł butelkę rumu Doňa Mariposa, w której zostało jeszcze trochę bursztynowego trunku. Skręcał mu się żołądek, ale wyjął butelkę. Podszedł do drzwi, rzucając okiem na łóżko — jego nowy przyjaciel nadal spał — i wyszedł na korytarz.

Usiadł na schodach i zagapił się na nie, trzymając w ręku butelkę. Tak straszliwie tęsknił za Sylvie i za pocieszeniem, był tak spragniony, że otworzył usta i pochylił się do przodu, jakby chciał krzyczeć lub wymiotować. Ale w oczach nie pojawiły się łzy. Wyschły w nim ożywcze płyny, był jak wysuszona łupinka, cały świat był jak łupinka. A ten facet w łóżku. Odkręcił (co wymagało pewnej siły) zakrętkę i nie patrząc na oskarżycielską etykietę, zesłał ognisty deszcz na pustynię. Słucham w ciemnościach. Słowa Keatsa, recytowane pełnym słodyczy głosem, przenikały przez szparę pod drzwiami i wpadały przymilnie do jego uszu. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, wydawały się pełne aluzji. Wypił ostatnią kroplę rumu i wstał, sapiąc i przełykając ślinę.

Zakręcił pustą butelkę i zostawił ją na schodach. W lustrze, wiszącym nad stolikiem na końcu korytarza, uchwycił odbicie jakiegoś smutnego i opuszczonego osobnika. Samo słowo ma siłę dzwonu. Odwrócił spojrzenie. Poszedł do sypialni, jak Golem, którego gliniane ciało ożywił na chwilę rum. Teraz mógł rozmawiać. Podszedł do łóżka. Leżąca w nim osoba zrzuciła pościel: wyglądała jak Sylvie, tylko w męskim wcieleniu. Czar nie działał, ten lubieżny chłopiec był realny. Auberon potrząsnął jego ramieniem. Sylvie przetoczyła się na poduszce. Ciemne oczy rozchyliły się na moment, zobaczyły Auberona i zamknęły się na powrót.

Auberon, pochylony nad łóżkiem, powiedział prosto do ucha chłopca:

— Kim jesteś? — Mówił powoli i starannie, na wypadek gdyby osobnik nie znał dobrze angielskiego. — Jak ci na imię?

Chłopiec pokręcił się na łóżku, rozbudził, przesunął ręką po twarzy od czoła do podbródka, jakby chciał w ten sposób usunąć podobieństwo do Sylvie (co mu się nie udało) i powiedział zaspanym głosem:

— Hej, co jest.

— Jak ci na imię?

— Hej, cześć, Jezu Chryste. — Położył się z powrotem, cmokając wargami. Pocierał oczy palcami jak dziecko. Drapał się i gładził bezwstydnie, jakby zadowolony ze swego ciała. Uśmiechnął się do Auberona i powiedział: — Bruno.

— Och.

— No, pamiętasz.

— Och.

— Wyszliśmy z tego baru.

— Och, och.

— Rany, byłeś spity.

— Och.

— Pamiętasz? Nawet nie mogłeś…

— Och. Nie. Nie. — Bruno patrzył na niego i nie wydawał się przejęty. Nadal głaskał się po klatce piersiowej.

— Powiedziałeś: poczekaj — dodał, śmiejąc się. — To były twoje ostatnie słowa, stary.

— Ach tak? — Nie pamiętał tego, ale czuł dziwny żal i chciało mu się śmiać i płakać, że zawiódł Sylvie, kiedy ten osobnik był Sylvie.

— Przykro mi — przeprosił.

— E tam — odparł Bruno wspaniałomyślnie.

Auberon chciał odejść, wiedział, że powinien to zrobić; chciał zapiąć płaszcz, spod którego ukazywało się gołe ciało, ale nie mógł. Gdyby tak zrobił, gdyby nie wypił swego kielicha do dna, to nadal pozostałoby w naczyniu kilka kropel czarownego napoju, który tak na niego podziałał zeszłej nocy, i być może już na zawsze znajdowałby się pod jego urokiem. Spojrzał na szczerą twarz Bruna, bardziej ujmującą niż twarz Sylvie. Nie było na niej śladów namiętności, choć jak twierdziła Sylvie, silne emocje zawsze nim targały. Przyjazna twarz: to było najwłaściwsze słowo na określenie Bruna. Łzy błysnęły w oczach Auberona.

— Czy masz siostrę? — zapytał.

— No chyba.

— Wiesz może, gdzie ona jest?

— Nie. — Machnął lekceważąco ręką, prawie tak samo, jak robiła to Sylvie. — Nie widziałem jej od miesięcy. Kręci się gdzieś.

— Tak. — Gdyby tylko mógł zanurzyć ręce we włosach Bruna. Chociaż na chwilę. To by mu wystarczyło. I zamknąć piekące oczy. Na samą myśl zrobiło mu się słabo i musiał położyć się na łóżku.

— Prawdziwa latawica — powiedział Bruno. Bez skrępowania przemieścił się ociężale na łóżku, żeby zrobić miejsce dla Auberona. — Co? Latawica. Sylvie. — Śmiejąc się, złączył kciuki i ruchami rąk naśladował małe latające stworzenie. Machał tak przez chwilę dłońmi, uśmiechając się do Auberona. A potem stworzonko, trzepocząc skrzydełkami, zawezwało Auberona do lotu.

Jak daleko zaszedłeś

Bruno spał oczywiście tak jak jego siostra: jak zabity. Auberon nawet nie starał się zachowywać cicho. Wyciągnął swoje rzeczy z kufra i z szafy i porozrzucał je po całym pokoju. Otworzył zielony plecak, włożył do niego swoje wiersze oraz inne rzeczy, nad którymi pracował, wrzucił do środka brzytwę, mydło i tyle ubrań, ile tylko mogło się zmieścić. Do kieszeni plecaka wetknął wszystkie pieniądze, jakie znalazł.

Odeszła, odeszła, pomyślał, umarła, umarła. Pozostała pustka. Ale żadne zaklęcia nie były w stanie przegonić z tego miejsca choćby najsłabszej, najbledszej zjawy. Tak więc mógł zrobić tylko jedno: uciec stąd. Uciec. Przemierzał pokój w tę i z powrotem, zaglądając z pośpiechem do szuflad i na półki, jego znieważony penis kołysał się swobodnie. W końcu skrył go pod majtkami i spodniami, ale i tak sterczał oskarżycielsko, nawet gdy był ukryty. Pakowanie okazało się bardziej pracochłonne niż sądził. Upychając parę skarpetek do kieszeni plecaka, znalazł tam coś, o czym zapomniał: mały przedmiot zawinięty w papier. Wyjął go.

Był to prezent, który dała mu Lily w dniu, kiedy wyruszał do miasta na poszukiwanie szczęścia: mały upominek zawinięty w biały papier. „Otwórz ten prezent, gdy o nim pomyślisz” — powiedziała.

Rozejrzał się po sypialni. Pusta. Tak pusta jak zawsze. Bruno leżał na zbezczeszczonym łóżku, a jego różnokolorowy płaszcz wisiał na krześle obitym aksamitem. Mysz? A może to halucynacje, czy już tak nisko upadł? Miał wrażenie, że przebiegła przez kuchnię i ukryła się. Rozpakował paczuszkę od Lily.

Zawierała jakiś mały przyrząd. Wpatrywał się w niego bezmyślnie przez dłuższą chwilę, obracając go w lepkich i drżących dłoniach, zanim zdał sobie sprawę, co to jest: krokomierz. Mały przyrząd, który można zawiesić na pasku, żeby informował, jak daleko zaszedłeś.

Dno butelki

Mały park zapełniał się. Dlaczego nie wiedział, że miłość może być właśnie taka? Dlaczego nikt go nie uświadomił? Gdyby wiedział, nigdy by się nie zaangażował, albo przynajmniej nie z taką gorliwością. Dlaczego on, młody i w końcu dość inteligentny człowiek z dobrej rodziny, nic o niczym nie wiedział?

Opuszczając Starą Farmę, by zamieszkać na ulicach cuchnącego upałem i podupadającego miasta, sądził, że ucieka od Sylvie. A tymczasem ścigał ją i to z coraz gorszym skutkiem. Pijacy — mawiała stryjeczna ciotka Cloud — piją, żeby uciec od swoich problemów. Jeśli tak było w jego przypadku (a z pewnością robił, co w jego mocy, żeby zostać pijakiem), to jakim cudem spotykał Sylvie, nie za każdym razem, ale dość często, w momencie, gdy według Cloud pijacy znajdują zapomnienie, to znaczy gdy ukazywało się dno butelki? Nie ustawaj. Jesień przedstawiała oczywiście żniwa, powiązane snopy pszenicy, dorodne owoce. A z oddali nadciągał żwawo Północny Wiatr z wydętymi policzkami i zmierzwionymi brwiami.

Kim była dziewczyna, która obcinała sierpem ciężkie kłosy? Wyglądała tak samo, jak ta, która sadziła wiosną młode roślinki. A kim był młody człowiek, skulony na ziemi zasypanej bogactwami, który ukazywał zamyślony profil? Rozmyśla o zimie…

W listopadzie wszyscy troje — on, ona i Fred Savage, jego mistrz włóczęgowskiego życia, który ukazywał mu się wtedy tak często jak Sylvie, tyle że był bardziej realny — siedzieli skuleni w parku, ale nie było im niewygodnie. W mieście zapadał zmrok. Przy każdym poruszeniu szeleściły gazety, które Fred Savage miał w kieszeniach, ale on ruszał się tylko wtedy, gdy podnosił do ust butelkę brandy. Śpiewali i recytowali pijackie wiersze:

Popijałem ostro ze starym kumplem

I stałem się bezdomnym lumpem.

A potem siedzieli, rozmyślając o tej straszliwej godzinie, gdy na ulicach nie zapalano jeszcze latarni.

— Stary Hawk jest w mieście — powiedział Fred Savage.

— Co to?

— Zima — zauważyła Sylvie, wpychając dłonie pod pachy.

— Trzeba ruszyć kości — stwierdził Fred Savage, pociągając łyk i szeleszcząc gazetami. — Trzeba ruszyć stare kości i pojechać na Florydę.

— No właśnie — powiedziała Sylvie takim tonem, jakby nareszcie ktoś zaproponował coś sensownego.

— Stary Hawk nie jest moim przyjacielem — zauważył Fred Savage. — Stawka na wyścigach dla każdego, kto prześcignie tego chłopca. Philly, Baltimore, Charleston, Atlanta, J’ville, St. Pete. Miami. Widział kiedy pelikana?

Nie widział. Sylvie za to widywała je od najwcześniejszego dzieciństwa: fregaty karaibskich wieczorów, piękne i absurdalne.

— Tak, tak — powiedział Fred Savage. — Mają wielkie dzioby. Wyrywają sobie pióra z piersi i karmią małe krwią z własnego serca. Och, Floryda.

Fred wziął wolne na całą jesień i prawdopodobnie na resztę życia. Przyszedł Auberonowi z pomocą, był przy nim w najtrudniejszych chwilach, tak jak obiecał w dniu, kiedy po raz pierwszy zaprowadził go do kancelarii „Petty, Smilodon i Ruth”. Auberon nie kwestionował ani tego, ani innych darów, które dało mu miasto. Żył na łasce Miasta i odkrył, że jak surowa kochanka, było życzliwe tylko dla tych, którzy ulegali mu całkowicie i niczego nie zatajali. Stopniowo nauczył się tego. On, który zawsze był wymagający, a przez wzgląd na Sylvie jeszcze bardziej, stał się brudasem, miejski brud na dobre wżarł się w jego skórę. Chociaż po pijanemu przemierzał ulice w poszukiwaniu publicznych toalet — było ich bardzo mało i raczej niezbyt bezpieczne — to w przerwach między tymi zrywami schludności wyśmiewał się z siebie. Jesienią jego plecak wyglądał jak bezużyteczny łachman, ale i tak nie był już przydatny, okazał się za mały dla człowieka, który żyje na ulicy. Podobnie jak inni ulicznicy, Auberon taszczył plastikowe torby na zakupy, wkładając jedną w drugą, żeby się nie zerwały. W ten sposób zdegenerowany osobnik reklamował wiele wspaniałych przedsiębiorstw.

I tak żył, topiąc smutki w dżinie, śpiąc na ulicach, czasem pełnych manifestantów, a czasem spokojnych jak cmentarz. Jeśli chodziło o niego, miasto zawsze było puste. Nauczył się od Freda i od tych, którzy poinstruowali Freda, że skończyły się dni świetności i tajemnej jedności włóczęgów; dni, kiedy na dolnym Broadwayu panowali królowie i mędrcy; dni, kiedy miasto było oznakowane ich szyframi, które odczytać potrafili tylko wtajemniczeni; dni, kiedy pijak, cygan, szaleniec i filozof mieli swą ustaloną rangę, tak trwałą jak diakon, kościelny, ksiądz i biskup. Te dni oczywiście minęły. Przyłącz się dzisiaj do jakiegokolwiek przedsięwzięcia, a okaże się, że okres świetności już minął.

Nie musiał żebrać. Petty, Smilodon i Ruth dawali mu pieniądze nie tylko dlatego, że miał do nich jakieś prawo, ale dlatego, że chcieli, by cuchnący osobnik jak najszybciej wyniósł się z ich kancelarii. Dobrze o tym wiedział i starał się zachodzić do nich wtedy, gdy wyglądał najbardziej odrażająco. W dodatku zabierał często ze sobą Freda Savage’a. Pieniędzy wystarczało na niewielkie potrzeby żywieniowe pijaka, na dziwaczne łóżko, na którym leżał zdjęty strachem, że zamarznie na śmierć w pijackim zamroczeniu, tak jak podobno zamarzli kumple jego kumpli, oraz na dżin. Nigdy nie upadł tak nisko, żeby kupować nędzne wino, był dumny z tego, że uratował się przed ostateczną degradacją. Wiedział, że tylko w przezroczystym płomieniu dżinu może czasem pojawić się Sylvie (jak salamandra).

Było mu zimno w kolana. Nie wiedział dlaczego, ale zawsze najpierw marzły mu kolana, a nie palce u nóg ani nos.

— Wyścigi chartów — powiedział. Wyprostował nogi i dodał, zwracając się do Sylvie: — Mogę podnieść stawkę. Chcesz pojechać?

— Pewnie — odparła.

— Pewnie — przyznał Fred Savage.

— Nie mówiłem do ciebie — zauważył Auberon.

Fred delikatnie objął go za ramiona. Obojętnie, jakie zjawy prześladowały jego przyjaciół, zawsze starał się być uprzejmy dla tych duchów.

— Jasne, że ona chce — powiedział, spoglądając na Auberona oczami o żółtych białkach.

Auberon nigdy nie był pewien, czy jego spojrzenie jest wrogie, czy życzliwe.

— A poza tym — dodał Fred z uśmiechem — ona jeździ bez biletu.

Drzwi donikąd

Auberon miewał w ostatnim czasie zaniki pamięci, ale najbardziej niepokoił go fakt, że nie mógł sobie przypomnieć, czy pojechał na Florydę, czy nie. Dzięki sztuce pamięci ujrzał kilka postrzępionych palm, jakieś budynki pomalowane na różowo albo turkusowe, czuł zapach eukaliptusa. Chociaż te obrazy wydawały się na trwałe wyryte w jego pamięci, to jednak mogły być tylko wyobrażeniami albo zapamiętanymi zdjęciami. Tak samo żywe były jego wspomnienia związane ze Starym Hawkiem, którego widział na szerokich alejach. Stary Hawk przysiadał na dłoniach portierów pilnujących domów koło parku. Pióra na jego brodzie były oszronione, a szpony tak ostre, że z łatwością mogłyby wyszarpać jelita. Ale jakimś cudem Auberon nie zamarzł na śmierć i na pewno bardziej niż obraz palm i żaluzji wyryło się w jego pamięci wspomnienie wiatru szalejącego na ulicach miasta. Właściwie niewiele go to wszystko obchodziło. Interesowały go wyłącznie przystanie, na które zapraszały wędrowców czerwone neony (zawsze były czerwone) i niekończące się rzędy płaskich butelek z płynem przezroczystym jak woda. W niektórych butelkach, jak w pudełkach z płatkami dla dzieci, kryła się niespodzianka. Najlepiej ze wszystkiego przypominał sobie fakt, że pod koniec zimy, nie wiadomo dlaczego, w żadnej butelce nie znalazł już niespodzianki. Jego pijaństwo stało się bezużyteczne. Do wypicia pozostały same resztki i wypił je.

W jaki sposób znalazł się w korytarzach starego Terminusa? Czy właśnie wrócił pociągiem ze słonecznego stanu? Czy trafił tu tylko przez przypadek? Widząc wszystko potrójnie, między innymi wilgotną kolumnę, którą przed chwilą obsiusiał, kroczył zdecydowanie (a chodzenie było bardziej skomplikowane, niż przypuszczała większość ludzi) rampami i przejściami podziemnymi. Oszust przebrany za zakonnicę, w brudnym barbecie, spojrzał na niego strwożonym wzrokiem (Auberon już dawno zdał sobie sprawę, że ten kształt to człowiek) i potrząsnął mu przed nosem skarbonką, bardziej z ironią niż z nadzieją. Auberon poszedł dalej.

Na dworcu panował teraz taki spokój jak zawsze (nigdy nie było zupełnie spokojnie). Nieliczni podróżni i błądzący omijali go z daleka, chociaż spozierał na nich groźnie tylko dlatego, że starał się zobaczyć ich w jednej postaci. Gdy każdy człowiek był widziany potrójnie, robił się zbyt duży tłum. Jedną z zalet picia jest to, że redukuje ono życie do kilku prostych rzeczy, którym należy poświęcić wyłączną uwagę: patrzenia, chodzenia i trafiania butelką prosto do ust. Zupełnie jakby znowu miało się dwa lata. Pozostają tylko najprostsze myśli. I wymyślony przyjaciel, z którym można rozmawiać. Podszedł do mniej lub bardziej solidnej ściany i pomyślał: Jestem zgubiony.

Prosta myśl. Prosta i jedyna myśl. Całe życie i czas wydawały się wielką, płaską, szarą równiną, rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Świadomość — ogromną kulą wypełnioną po brzegi brudnymi kłakami kurzu. Tylko jedna żywa myśl tliła się jak przysypana iskra.

— Co? — powiedział, odchodząc od ściany. Przyjrzał się dokładnie miejscu, w którym stał: przecięcie czterech korytarzy w kształcie krzyża, z żebrowym sklepieniem. Stał w narożniku. W miejscu, gdzie sklepienie obniżało się ku podłodze, tworzyła się szczelina lub wąski otwór, ale w rzeczywistości było to tylko połączenie cegieł. Stojąc twarzą do tej szczeliny, odnosiło się wrażenie, że można zerknąć do środka.

— Halo — wyszeptał w ciemność. — Halo?

Nie było odpowiedzi.

— Halo, cześć — powtórzył, tym razem głośniej.

— Ciszej — przykazała.

— Co?

— Mów po cichutku — powiedziała Sylvie. — Nie odwracaj się teraz.

— Cześć, cześć.

— Cześć, czy to nie jest wspaniałe?

— Sylvie — wyszeptał.

— Zupełnie jakbyś był tuż koło mnie.

— Tak — mówił — tak. — Skoncentrował swoją świadomość, by przeniknąć ciemności. Przez chwilę kontakt się urwał, potem znowu ją usłyszał. — Co? — zapytał.

— Wiesz — powiedziała po cichu, a po dłuższej przerwie dodała: — Chyba odchodzę.

— Nie — szepnął. — Nie. Założę się, że nie. Dlaczego?

— Widzisz, straciłam pracę.

— Pracę?

— Na promie. U takiego starego faceta. Był miły. Ale praca nudna. Ciągle w tę i z powrotem, przez cały dzień. (Miał wrażenie, że coś przed nim ukrywa). Więc chyba muszę odejść. Przeznaczenie mnie wzywa — stwierdziła, przedrzeźniając samą siebie i traktując to lekko, żeby podtrzymać go na duchu.

— Dlaczego? — spytał.

— Mów szeptem — poprosiła cicho.

— Dlaczego chcesz mi to zrobić?

— Co zrobić, skarbie?

— Więc idź sobie po prostu, do cholery. Dlaczego nie odejdziesz i nie zostawisz mnie w spokoju? Idź — przerwał i nasłuchiwał. Cisza i pustka. Ogarnęło go straszne przerażenie. — Sylvie? Słyszysz?

— Sylvie? Dokąd odchodzisz?

— Głębiej.

— Głębiej gdzie?

— Tutaj.

Chwycił kurczowo zimne cegły, bo nie mógł ustać o własnych siłach. Kolana uginały się pod nim i na przemian stykały się ze sobą i rozłączały.

— Tutaj?

— Im głębiej wchodzisz, tym większe się to staje — powiedziała.

— Niech to cholera weźmie — zaklął — niech to cholera, Sylvie.

— Tutaj jest bardzo dziwnie — ciągnęła. — Nie tak, jak myślałam. Ale dużo się nauczyłam. Chyba się do tego przyzwyczaję. — Przerwała. W ciemności zapadła cisza. — Ale tęsknię za tobą.

— O Boże — powiedział.

— Więc pójdę już — jej szept stawał się coraz cichszy.

— Nie — zawołał — nie, nie, nie.

— Ale dopiero co mówiłeś…

— O Boże, Sylvie — powiedział i przestał walczyć o zachowanie równowagi. Padł na kolana, ciągle wpatrując się w ciemność. — O Boże. — Wcisnął twarz w nieistniejące miejsce, do którego mówił. Przepraszał, nędznie błagał, chociaż już nie wiedział, o co.

— Nie, przestań, posłuchaj mnie — wyszeptała zmieszana. — Myślę, że jesteś wspaniały, naprawdę. Zawsze tak myślałam. Nie mów takich rzeczy.

Płakał, nie mogąc zrozumieć, nic nie pojmując.

— I tak muszę iść — powiedziała. Jej głos był słaby, jakby dochodził z daleka, a uwaga skierowana już była na co innego. — Okay. Powinieneś zobaczyć te rzeczy, które mi dali… Słuchaj, papo. Bendicion. Bądź grzeczny. Żegnaj.

Później, gdy pojawili się pierwsi podróżni i sklepikarze, którzy przyszli otworzyć kramy z tandetą, nadal tam był. Klęczał w kącie jak niegrzeczny chłopczyk, długo pozbawiony zmysłów, z twarzą wepchniętą w drzwi donikąd. Przechodnie, po staroświecku uprzejmi lub obojętni, nie przeszkadzali mu, choć ten i ów kręcił głową ze smutkiem lub wstrętem, kiedy go mijał. Lekcja poglądowa.

Przed nią i za nią

Siedział w małym parku, ocaliwszy tę ostatnią rzecz, jaka pozostała mu po Sylvie, i miał łzy na policzkach. Koniec za życia. Kiedy odzyskał wreszcie zmysły na Terminusie, był w tej samej pozycji. Nie wiedział, w jaki sposób się tu znalazł ani po co przyszedł, ale teraz już sobie przypomniał. Dzięki sztuce pamięci wszystko do niego powróciło, wszystko, i mógł z tym zrobić, co chciał.

To, czego nie wiedział, wyłoniło się spontanicznie, w zdumiewający sposób, dzięki odpowiedniemu uporządkowaniu tego, co wiedział, a raczej tego, co wiedział przez cały czas, tylko nie zdawał sobie sprawy, że wie. Każdego dnia, który spędzał tutaj, zbliżał się do odkrycia tajemnicy; każdej nocy, gdy leżał bezsennie w przytułku pomiędzy kumplami i ich zmorami, zbliżał się po ścieżkach pamięci do tego, czego nie wiedział: do poznania jednego prostego faktu, który wcześniej przeoczył. Teraz już go znał; teraz w układance nie brakowało już żadnego elementu.

Jest przeklęty, to wszystko.

Dawno temu — dokładnie wiedział kiedy, ale nie wiedział dlaczego — został obłożony klątwą, rzucono na niego urok, naznaczono go piętnem, przydzielono mu na dobre rolę poszukiwacza, ale jednocześnie skazano jego poszukiwania na niepowodzenie. Przeklęli go z powodów, które tylko oni znali (nie wiadomo dlaczego, może z czystej złośliwości, a może chcieli ukarać jego krnąbrność, której i tak nie wyplenili, nigdy się nie podda). Skrępowali mu stopy tak, że nawet tego nie zauważył, a potem wysłali go na poszukiwania.

To stało się w ciemnym lesie (teraz już wiedział), kiedy odeszła Lilac, a on wołał za nią i serce omal mu nie pękło. Od tamtej chwili stał się poszukiwaczem, ale nogi niosły go w złym kierunku.

Szukał Lilac w ciemnych lasach, ale oczywiście zgubił jej ślad. Miał osiem lat i robił się coraz starszy wbrew własnej woli. Czego mógł oczekiwać?

Został tajnym agentem, żeby zgłębić tajemnice, które przed nim ukrywano. Tak długo jak je zgłębiał, tak długo je przed nim skrywano.

Poszukiwał Sylvie, ale ścieżki, którymi podążał, choć zdawały się prowadzić do jej serca, w istocie wiodły zupełnie gdzie indziej. Wyciągnij ręce do dziewczyny odbitej w lustrze, która spogląda na ciebie z uśmiechem, a twoje dłonie napotkają na zimną przegrodę ze szkła.

Cóż, wszystko skończone. Poszukiwania rozpoczęte tak dawno temu zakończyły się tutaj. Mały park, założony przez jego prapradziadka, stał się dla Auberona skończonym symbolem, tak pełnym znaczeń, jak każda karta w talii ciotki Cloud czy jakikolwiek obszar pamięci Hawksquill. Ten park stanowił twarz Sylvie, jej serce, jej ciało, zupełnie jak na starych obrazach, na których twarz jest ukryta w rogu obfitości, a każda zmarszczka, brew czy fałdka na szyi zrobiona z ziaren, owoców i wiktuałów tak realistycznych, że chciałoby się je wyrwać z obrazu i zjeść. Wypędził ze swej duszy wszystkie inne wyobrażenia, zdeponował w niej wszystkie zjawy i demony, które powstały z jego pijaństwa i wrodzonego szaleństwa. Gdzieś żyła prawdziwa Sylvie ścigająca swe przeznaczenie. Odeszła z powodów, które znała tylko ona, miał nadzieję, że jest szczęśliwa. Przemocą i dzięki sztuce pamięci zdjął z siebie przekleństwo i był teraz wolny, mógł iść swoją drogą.

Siedział.

Właśnie w tym tygodniu z jednego z drzew (jego przodek wiedziałby, co to za gatunek, ale Auberon nie miał pojęcia) opadały podobne do liści kwiaty i nasiona. Małe srebrzystozielone kółeczka rozrzucone były po całym parku i lśniły jak dziesięciocentowe monety. Niszczycielski wiatr usypał całą stertę przy nieruchomych stopach Auberona. Wypełniły też rondo jego kapelusza i obsypały uda, tak jakby był tylko jeszcze jednym przedmiotem w parku, jak ławka, na której siedział, i pawilon, na który patrzył.

Kiedy w końcu wstał, z ociąganiem i z poczuciem wewnętrznej pustki, to tylko po to, żeby nie patrzeć dłużej na zimę i powrócić znowu do wiosny, do miejsca, od którego zaczął wędrówkę. I teraz znowu tu jest. Zatoczył pełne koło. Zimę symbolizował stary ojciec Czas z sierpem i klepsydrą, ubrany w postrzępiony płaszcz. Jego brodę rozwiewał wiatr, a na twarzy malował się wstręt. U jego chudych stóp warował mizerny, śliniący się pies czy też wilk. Zielone monety pokrywały płaskorzeźbę, zatrzymując się w jej zagłębieniach; zielone monety rozsypały się z szelestem, gdy Auberon wstał.

Wiedział, jak wygląda wiosna, która znajdowała się tuż za rogiem. Już tam kiedyś był. Nagle odniósł wrażenie, że nic nie ma sensu oprócz zakreślania tego koła. Odnalazł tu wszystko, czego potrzebował.

Tajemnica Północnego Wiatru. Tylko dziesięć kroków. Jeśli nadchodzi zima, to czy wiosna może być daleko za nią? Zawsze uważał, że to nieodpowiednia perspektywa. Czy nie powinno się raczej mówić: jeśli nadchodzi zima, to czy wiosna może być daleko przed nią? W przedzie.

— Kiedy przechodzisz przez kolejne pory roku, to najpierw zjawia się zima, a wiosna jest tuż przed nią. Prawda? — powiedział na głos do siebie. Przed nią, za nią. Pewnie on źle to pojmuje, patrzy na wszystko z dziwnego, osobistego punktu widzenia, którego nie podziela nikt inny. Jeśli nadejdzie zima… Skręcił za róg pawilonu. Czy wiosna może być daleko przed nią, za nią… Ktoś właśnie skręcał za inny narożnik, kierując się od wiosny do lata. — Lilac — powiedział.

Odwróciła się w jego stronę. W połowie już niewidoczna, spojrzała na niego z wyrazem twarzy, który dobrze znał, ale którego od tak dawna nie widział. Zrobiło mu się słabo. Jej spojrzenie mówiło: „Och, właśnie się gdzieś wybierałam, ale przyłapałeś mnie”, a jednak znaczyło co innego. To była tylko zwykła kokieteria zmieszana z nieśmiałością, zawsze to rozumiał. Otaczający go park stał się nagle nierealny, jak gdyby w jednej chwili został zdmuchnięty. Lilac ruszyła w stronę Auberona, kołysząc złożonymi rękoma. Robiła małe kroczki bosymi stopami. Oczywiście, miała na sobie niebieską sukienkę.

— Cześć — powiedziała i szybkim ruchem odgarnęła włosy z twarzy.

— Lilac — powtórzył.

Chrząknęła, ponieważ od dawna nic nie mówiła, i zapytała:

— Auberon, nie sądzisz, że już najwyższy czas, żebyś pojechał do domu?

— Do domu — powtórzył.

Zrobiła krok w jego stronę albo on w jej stronę. Wyciągnął do niej ręce albo ona do niego.

— Lilac — zaczął — skąd się tutaj wzięłaś?

— Tutaj?

— Dokąd poszłaś wtedy, gdy odeszłaś? — spytał.

— Odeszłam?

— Proszę — powiedział. — Proszę.

— Byłam tam cały czas — odparła z uśmiechem. — Głuptasie, to ty zmieniałeś miejsca.

Przekleństwo, jedynie przekleństwo, nie ma w tym jego winy.

— W porządku — powiedział — w porządku. — Chwycił Lilac za ręce i podniósł ją albo próbował podnieść, ale nic z tego nie wyszło. Złożył dłonie, tworząc coś w rodzaju strzemienia, i pochylił się. Lilac postawiła swoją małą stopę na jego dłoniach i położyła mu ręce na ramionach. W ten sposób podniósł ją w górę.

— Trochę tu tłoczno — zauważyła, torując sobie drogę do wnętrza. — Kim są ci wszyscy ludzie?

— Nieważne, nieważne — odparł.

— Dokąd właściwie idziemy? — zapytała, a jej głos brzmiał coraz słabiej, bardziej jak jego głos, a nie jej, w końcu zawsze tak było.

Wyciągnął klucz, który dostał od starej kobiety. Po to, żeby wyjść z parku, musiał użyć klucza, aby otworzyć bramę z kutego żelaza.

— Chyba do domu — powiedział Auberon.

Małe dziewczynki, które grały w klasy i zrywały mlecze rosnące wzdłuż ścieżki, spojrzały na niego, widząc, że mówi do siebie.

— Chyba do domu.

III

Wzgardziwszy dla twego dobra Miastem,

odwracam się w druga stronę:

istnieje inny świat.

William Shakespeare, Koriolan


Potężny Vulpes w niemal rekordowym tempie przeniósł Hawksquill z powrotem do miasta i miała nadzieję (patrząc na zegarek), że jeszcze nie było za późno. Znała już teraz wszystkie brakujące fragmenty układanki, którą stanowił Russell Eigenblick. Poznanie tych fragmentów zabrało jej więcej czasu, niż oczekiwała.

W samą porę

Przez całą drogę planowała, w jaki sposób ma się przedstawić spadkobiercom Violet Bramble, aby pokazano jej karty: jako antykwariuszka, kolekcjonerka czy okultystka. Ale jeśli nie byłoby w kartach jej samej (Sophie od razu wiedziała, z kim ma do czynienia, a w każdym razie zorientowała się bardzo szybko), to prawdopodobnie wcale by ich nie zobaczyła. Pomogło jej również to, że udowodniła, iż jest daleką kuzynką potomków Violet Bramble. Ten zbieg okoliczności zdumiał, ale i uradował dziwną rodzinę, podobnie jak zainteresował Hawksquill. Dni mijały, gdy wraz z Sophie ślęczały nad kartami. Jeszcze więcej czasu spędziła, studiując ostatnie wydanie Architektury domów wiejskich, której dziwnej treści nikt nie znał chyba zbyt dokładnie. I chociaż ślęcząc nad kartami i studiując, zaczęła stopniowo coraz lepiej rozumieć całą historię — albo chociaż tę jej część, która zdarzyła się do tej pory — to przez cały czas ludzie z Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego nadal nieuchronnie dążyli do spotkania z Russellem Eigenblickiem. Zobowiązania Hawksquill pozostały nieokreślone, zaś jej droga — nieznana.

Jednak teraz nie była już całkiem nieznana. Dzieci dzieci Czasu, kto by pomyślał? Głupiec i Kuzyn, Podróż i Gospodarz. Najmniej ważne figury! Uśmiechnęła się ponuro, okrążając olbrzymi Empire Hotel, w którym rezydował Eigenblick, i postanowiła skorzystać z zaklęcia, chociaż rzadko uciekała się do takich metod.

Wjechała na podziemny parking pod hotelem. Uzbrojeni funkcjonariusze patrolowali drzwi i windy. Znalazła się w szeregu samochodów, które czekały, aż strażnicy je sprawdzą. Zgasiła silnik samochodu i wyjęła ze schowka na rękawiczki kopertę. Wyciągnęła z niej małą, białą kość. Była to kość czarnego kota, ugotowanego żywcem w skromnej kuchni La Negry, spirytystki, której Hawksquill oddała kiedyś wielką przysługę. Możliwe, że była to kość z nogi albo fragment szczęki — La Negra oczywiście tego nie wiedziała. Natrafiła na nią po całym dniu eksperymentów przeprowadzanych przed lustrem. Starannie oddzielała kości od cuchnącego mięsa i wkładała je do ust, szukając tej jednej, która może sprawić, że człowiek stanie się niewidzialny. W końcu ją znalazła. Hawksquill uważała wszelkie czary za wulgarne, a okrucieństwo tych zabiegów wydawało jej się szczególnie odrażające. Nie była przekonana, czy pomiędzy tysiącami dziwnych kosteczek czarnego kota znajduje się choć jedna, która sprawia, że człowiek staje się niewidzialny, ale La Negra zapewniła ją, że czary będą działać, obojętnie, czy w nie wierzy, czy nie. Cieszyła się teraz, że ma przy sobie ten podarunek. Obsługa hotelu nie zauważyła jeszcze jej samochodu. Hawksquill z rozmysłem zostawiła kluczyki w stacyjce, po czym ze wstrętem włożyła do ust kosteczkę i zniknęła.

Aby niezauważenie opuścić pojazd, musiała się trochę wysilić, ale strażnicy i obsługa hotelu nie zwrócili uwagi na to, że drzwi windy otwierają się i zamykają, chociaż nikt do niej nie wsiada (kto mógł przewidzieć wybryki pustej windy). Hawksquill weszła do holu, uważając, aby nie ocierać się o ludzi. Zwykli, ponurzy mężczyźni, ubrani w płaszcze przeciwdeszczowe, stali pod ścianami w pewnych odstępach od siebie albo siedzieli w fotelach skryci za gazetami, niby to czytając. Nie nabrali nikogo i nikt nie był w stanie ich nabrać, oprócz niej. Na niezauważalny znak zmienili pozycje, zupełnie jak klocki w układance. Duża grupa mężczyzn wchodziła przez obrotowe drzwi, poprzedzali ich podwładni. W samą porę, pomyślała Hawksquill, ponieważ byli to ludzie z Klubu. Nie rozglądali się wokół siebie, jak czynią to zwykli śmiertelnicy, znalazłszy się w takim miejscu, ale rozluźnili szyk, jak gdyby pragnęli wziąć cały hotel w posiadanie. Patrzyli prosto przed siebie, widząc przyszłość, a nie przemijający kształt teraźniejszości. Każdy z nich trzymał pod pachą skórzaną teczkę, a na głowie miał potężny filcowy kapelusz — nakrycie głowy, które wyglądałoby śmiesznie, gdyby nosił je ktokolwiek inny.

Wsiedli do dwóch wind. Ci, którzy stali niżej w hierarchii, przepuścili w drzwiach pozostałych, jak nakazuje pradawny męski obyczaj. Hawksquill wśliznęła się do mniej zatłoczonej windy.

— Trzynaste?

— Trzynaste.

Jeden z nich mocno przycisnął palcem wskazującym guzik trzynastego piętra. Inny zerknął na płaską tarczę zegarka. W ciszy wjeżdżali na górę. Nie mieli sobie nic do powiedzenia: wszystko było już zaplanowane, a ściany — każdy to wie — mają przecież uszy. Hawksquill stała przyciśnięta do drzwi, wpatrując się w ich twarze bez wyrazu. Drzwi rozsunęły się i wyśliznęła się bokiem. W sekundę potem do członków Klubu wyciągnęło się wiele rąk na powitanie.

— Wykładowca zaraz do panów przyjdzie.

— Zechcą panowie poczekać w tym pokoju.

— Czy mamy coś dla panów zamówić? Wykładowca zamówił kawę.

Czujni mężczyźni w garniturach poprowadzili ich na lewo. Przy każdych drzwiach stał jeden lub dwóch młodych ludzi w kolorowych koszulach. Sposób, w jaki skrzyżowali ręce na plecach, znamionował wymuszony spokój. Przynajmniej zachowuje ostrożność, pomyślała Hawksquill. Z drugiej windy wysiadł ubrany na czerwono kelner niosący dużą tacę, na której stała jedna mała filiżanka kawy. Skierował się na prawo, a Hawksquill podążyła w ślad za nim. Przeszedł nie zatrzymywany przez podwójne drzwi i minął strażników, a Hawksquill cały czas deptała mu po piętach. Podszedł do nieoznaczonego apartamentu, zapukał, otworzył drzwi i wszedł do środka. Hawksquill zdążyła wśliznąć się do pokoju, gdy zamykał je za sobą.

Igła w stogu czasu

Był to umeblowany salon pozbawiony osobistego piętna. Jego szerokie okna wychodziły na miasto. Strzelały za nimi w górę drapacze chmur. Kelner, mrucząc coś pod nosem, minął Hawksquill i wyszedł. Ona zaś wyjęła z ust kawałek kości i starannie schowała go na swoje miejsce. Wtem drzwi otworzyły się i stanął w nich ziewający Russell Eigenblick. Ubrany był w czarny, jedwabny szlafrok z wyhaftowanym smokiem. Na nosie miał małe okulary o półkolistych szkłach, których Hawksquill nigdy wcześniej nie widziała.

Drgnął, gdy ją zobaczył, nie przypuszczał bowiem, że zastanie kogoś w pokoju.

— Co to? — zdziwił się.

Hawksquill przyklęknęła bez wdzięku na jedno kolano (nie przypominała sobie, żeby już to kiedyś robiła), skłoniła się nisko i powiedziała:

— Jestem uniżoną sługą Waszej Wysokości.

— Wstań — polecił Eigenblick. — Kto cię tu wpuścił?

— Czarny kot — odparła Hawksquill, wstając. — To nieistotne. Nie mamy zbyt wiele czasu.

— Nie rozmawiam z dziennikarzami.

— Przykro mi — powiedziała Hawksquill — ale to pomówienie. Nie jestem dziennikarką.

— Tak też myślałem! — wykrzyknął z triumfem. Zerwał z nosa okulary, jakby dopiero w tej chwili przypomniał sobie, że je tam ma. Podszedł do interkomu stojącego na biurku w stylu Ludwika XIV.

— Niech pan poczeka — poprosiła Hawksquill. — Czy chce pan, żeby po ośmiuset latach snu przedsięwzięcie się nie udało?

Odwrócił się powoli i spojrzał na nią.

— Musi pan pamiętać — ciągnęła — jak został kiedyś upokorzony przez pewnego papieża, który zmusił pana, żeby biegł pan za jego koniem, trzymając się strzemienia.

Twarz Eigenblicka oblała się szkarłatem. Przybrała inny odcień czerwieni niż jego broda. Wściekłość biła z jego sokolich oczu wlepionych w Hawksquill.

— Kim jesteś? — zapytał.

— W tej chwili — mówiła dalej, wskazując na drugi koniec apartamentu — oczekują tam ludzie, którzy zamierzają upokorzyć pana dokładnie tak samo, tylko że zrobią to sprytniej. Nawet pan nie zauważy, że mają go w ręku. Mam na myśli Towarzystwo Hałaśliwego Mostu i Klub Strzelecki. A może przedstawili się jako kto inny?

— Bzdury. Nigdy nie słyszałem o tym tak zwanym klubie — powiedział Eigenblick, ale zasępił się. Być może kiedyś, gdzieś ostrzegano go… — Co miała pani na myśli, mówiąc o papieżu? Czarujący pan, którego nigdy nie poznałem… — Nie patrząc jej w oczy, podniósł do ust małą filiżankę i wypił kawę do dna.

Miała go w garści. Jeśli dotąd nie zadzwonił po strażników i nie wyrzucił jej, to wysłucha, co ma do powiedzenia.

— Czy obiecali panu wysokie stanowisko? — zapytała.

— Najwyższe — odparł po długiej chwili milczenia, wyglądając przez okno.

— Być może zainteresuje pana fakt, że przez parę lat ci panowie zlecali mi różne zadania. Chyba ich dobrze znam. Czy chodzi o prezydenturę?

Nic nie odpowiedział. A zatem trafiła w sedno.

— Prezydentura — stwierdziła Hawksquill — to już nie urząd. To jedynie gabinet. Całkiem miły, ale tylko gabinet. Musi pan odmówić. Grzecznie. I odrzucić też wszelkie inne próby przekupstwa. Później wytłumaczę, jakie powinny być pana następne działania… Odwrócił się do niej.

— Skąd to wszystko wiesz? — spytał. — Skąd mnie znasz?

Hawksquill odpowiedziała na jego ostre spojrzenie takim samym spojrzeniem i powiedziała tonem najlepiej pasującym do maga:

— Wiem o wielu rzeczach.

Zabrzęczał interkom. Eigenblick podszedł do biurka, przykładając palec do ust, spojrzał z namysłem na szereg guziczków i w końcu nacisnął jeden. Nikt się nie odezwał. Nacisnął kolejny guzik. Spokojny głos oznajmił: — Wszystko gotowe, sir.

Ja — powiedział Eigenblick. — Chwileczkę. — Oderwał palec od przycisku, zdał sobie sprawę, że nie usłyszano, co mówił, nacisnął inny guzik i powtórzył swoje słowa. Potem zwrócił się do Hawksquill: — Obojętnie, w jaki sposób zdobyłaś te informacje, najwyraźniej nie wiesz jeszcze wszystkiego. Widzisz — uśmiechnął się szeroko i spojrzał w górę z miną człowieka, który jest pewny, że zostanie wybrany — mój los jest zapisany w kartach. Nic, co mi się przytrafi, nie zmieni mego przeznaczenia, które zostało ustalone gdzie indziej dawno temu. To wszystko miało się zdarzyć.

— Wasza Wysokość — powiedziała Hawksquill — być może wyraziłam się nie dość jasno…

— Przestań mnie tak nazywać! — krzyknął z wściekłością.

— Przepraszam. Być może nie wyraziłam się jasno. Dobrze wiem, że pana los jest zapisany w kartach — chodzi o talię bardzo ładnych kart atutowych, których figury wymyślono po to, żeby zapowiadały i popierały powrót cesarstwa. Zostały zaprojektowane i wykonane chyba za czasów panowania Rudolfa II, a wydane w Pradze. Od tego czasu używano ich do innych celów. A nie był pan w nich, że tak powiem, pomniejszą figurą.

— Gdzie jest teraz ta talia? — zapytał, podchodząc nagle do niej i wyciągając ręce o palcach zakrzywionych jak szpony. — Daj mi te karty. Muszę je mieć.

— Jeśli pozwoli mi pan dokończyć — powiedziała Hawksquill.

— Są moją własnością — dodał Eigenblick.

— Raczej własnością pańskiego cesarstwa — poprawiła go. — Kiedyś były. — Zamilkł, a ona mówiła dalej: — Wiem, że pana los został w nich zapisany. Wiem, jakie moce tam pana umieściły, i wiem — mniej więcej — jaki ma być koniec. Znam pańskie przeznaczenie. Ale jeśli pan chce, żeby się wypełniło, musi pan uwierzyć, że ja też jestem jego częścią.

— Ty.

— Przyszłam, żeby pana ostrzec i pomóc. Mam moc. Na tyle wielką, że byłam w stanie to wszystko odkryć, że znalazłam pana, chociaż jest pan igłą w stogu czasu. Potrzebuje mnie pan. Teraz i w czasach, które nadejdą.

Rozważał jej słowa. Na jego twarzy malowały się kolejno: zwątpienie, ulga, strach i stanowczość.

— Dlaczego — spytał — nigdy mi o tobie nie mówiono?

— Być może dlatego — odparła — że nie wiedzieli o mnie. Przed nimi raczej nic się nie ukryje. Wiedzą prawie wszystko. Ale paru rzeczy nie wiedzą. Lepiej dla pana, żeby pan w to uwierzył.

Przez moment przygryzał policzek, ale bitwa była skończona.

— Co z tego masz? — spytał.

Interkom znowu zabrzęczał.

— Później pomówimy o mojej nagrodzie — odparła. — Teraz niech pan lepiej postanowi, jakiej odpowiedzi udzielić swoim gościom.

— Będziesz tam ze mną? — powiedział, nagle pragnąc pomocy.

— Oni nie mogą mnie zobaczyć — odrzekła Hawksquill — ale będę z panem.

Tania sztuczka — kość kota, a jednak (pomyślała, gdy Eigenblick przyciskał guzik interkomu) najlepszy argument, żeby przekonać cesarza Fryderyka Barbarossę, jeśli w ogóle pamiętał swoją młodość, że istotnie posiada moc. Gdy stał do niej tyłem, zniknęła. Kiedy spojrzał na nią ponownie, czy raczej na miejsce, w którym stała, zapytała:

— Czy możemy iść na spotkanie z Klubem?

Rozstajne drogi

Kiedy Auberon wysiadał z autobusu na rozstajnych drogach, świat spowijała białoszara wilgoć. Musiał rozmówić się z kierowcą, żeby wysadził go właśnie w tym miejscu. Z początku Auberon nie wiedział, jak je opisać, potem nie mógł przekonać kierowcy, że rzeczywiście jest po drodze takie miejsce. Ten przecząco kręcił głową, nie patrząc na Auberona, i powtarzał: „Nie, nie, na pewno nie”. Udawał, że się głęboko zastanawia, ale Auberon dobrze wiedział, że udaje, po prostu nie chciało mu się ani trochę zboczyć ze stałej trasy. Z wymuszoną uprzejmością Auberon raz jeszcze opisał miejsce, a potem usiadł za kierowcą i śledził drogę. Wysiadł pełen triumfu, mówiąc, że przecież kierowca musiał setki razy mijać to miejsce i jeśli od ludzi, którym powierza się obsługę publicznej komunikacji, wcale nie wymaga się spostrzegawczości, to… itd. Ale drzwi zamknęły się z sykiem i długi, szary autobus odjechał, zgrzytając biegami jak zębami.

Drogowskaz, przy którym Auberon stał, wskazywał jak zwykle drogę do Edgewood. Był tylko bardziej zniszczony i mocniej pochylony ku ziemi, a napis na nim bardziej starty, niż kiedy go widział po raz ostatni. Ale na pewno był to ten sam drogowskaz. Ruszył krętą drogą, która po deszczu nabrała barwy mlecznej czekolady. Ostrożnie stawiał kroki i dziwił się, że robi tyle hałasu. Nie rozumiał dotąd, jak wielu rzeczy był pozbawiony, mieszkając tak długo w mieście. Sztuka pamięci pozwalała znaleźć właściwe miejsce dla całej jego przeszłości, ale nie mogła oddać tej pełni wokół niego: słodkich, wilgotnych i orzeźwiających zapachów, wrażenia, że powietrze ma strukturę przezroczystego płynu; nieprzerwanego, cichego i nieokreślonego dźwięku, który przepełniał powietrze i wpadał ze szmerem do jego przygłuchych uszu, dźwięku przetykanego śpiewem ptaków; samego poczucia niczym nieograniczonej przestrzeni, dalszej i bliższej perspektywy wytyczonej liniami drzew wypuszczających młode listki; odczucia nieustannego ruchu Ziemi.

Mógł znakomicie dawać sobie radę bez tego wszystkiego — w końcu powietrze to tylko powietrze, obojętnie czy tutaj, czy w mieście — ale kiedy na nowo się w tym pogrążał, powinien czuć, że wraca do natury, a jego dusza, spętana dotąd jak poczwarka w kokonie, powinna rozwijać skrzydła jak motyl. I rzeczywiście, rozłożył ramiona, głęboko oddychał, wyrecytował nawet kilka wersów jakiegoś wiersza, ale jego dusza była nadal nieporuszona i zimna jak głaz.

Kiedy maszerował drogą, miał wrażenie, że ktoś mu towarzyszy, jakiś młody człowiek, ubrany w lichy, brązowy płaszcz, ktoś, kto nie przetrwał. Ten ktoś ciągnął go za rękaw i przypominał, że właśnie tutaj przeciągał kiedyś rower na drugą stronę muru i ruszał tajemnymi drogami do letniego domu i cesarza Fryderyka Barbarossy, że tam spadł z drzewa, a w tamtym miejscu spacerował z doktorem i nasłuchiwał odgłosów świstaków. To wszystko zdarzyło się kiedyś w życiu tamtej osoby, tego natręta, który nie dawał mu spokoju. Nie w jego życiu…

Szare, kamienne kolumny, zwieńczone szarymi pomarańczami, wyrosły na jego drodze w tym miejscu co zawsze. Wyciągnął rękę, żeby dotknąć ich wilgotnej powierzchni. Na końcu podjazdu, na werandzie, oczekiwały go siostry.

Na miłość boską. Spodziewali się jego powrotu do domu, tak samo jak przeczuwali jego odejście. Nie było to dla nich tajemnicą. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że chciał, aby jego powrót stanowił tajemnicę. Przypuszczał, że wślizgnie się do domu niepostrzeżenie, że nikt nie zauważy, iż nie było go przez półtora roku. Co za głupota! Nie chciał, żeby mu nadskakiwali. Za późno. Kiedy stał niepewnie przy bramie, Lucy go zobaczyła i podskoczyła, machając ręką. Pociągnęła Lily i wybiegły mu na powitanie. Tacey, bardziej dostojna, nie ruszyła się z krzesła. Miała na sobie długą spódnicę i jedną z jego tweedowych marynarek.

— Cześć, cześć — powiedział po prostu, ale nagle uświadomił sobie, jak wygląda: nieogolony, z oczami nabiegłymi krwią, z plastikową torbą i miejskim brudem za paznokciami i we włosach, Lily i Lucy wydawały się takie czyste i świeże, takie zadowolone, że miał ochotę albo od nich uciec, albo uklęknąć i błagać o przebaczenie: targały nim sprzeczne uczucia. Chociaż otoczyły go ramionami, wzięły jego torbę i mówiły obie naraz, wiedział, że bacznie mu się przypatrują.

— Nigdy nie zgadniesz, kto nas odwiedził — powiedziała Lucy.

— Stara kobieta — odparł Auberon, zadowolony, że chociaż raz w życiu udało mu się zgadnąć — uczesana w kok. Jak mama i tata.

— Ale nie zgadniesz, kim ona jest — dodała Lily.

— Czy powiedziała wam, że przyjadę? Nigdy jej o tym nie wspominałem.

— Nie, ale wiedzieliśmy. No zgadnij.

— Jest naszą kuzynką — nie wytrzymała Lucy. — W pewnym sensie. Sophie to odkryła. To było dawno temu…

— W Anglii — dorzuciła Lily. — Wiesz, kim był Auberon, którego imię nosisz? Synem Violet Bramble Drinkwater…

— Ale nie Johna Drinkwatera! Był owocem miłości…

— W jaki sposób możecie to wszystko spamiętać? — zapytał Auberon.

— Violet Bramble miała romans w Anglii. Zanim wyszła za Johna. Z kimś, kto się nazywał Oliver Hawksquill.

— Był w niej zakochany — dodała Lily.

— I zaszła w ciążę i urodziła Auberona. A ta kobieta…

— Witaj, Auberonie — powiedziała Tacey. — Jak było w mieście?

— Po prostu wspaniale — odparł Auberon, czując, że coś go ściska za gardło i łzy napływają do oczu. — Wspaniale.

— Przyszedłeś pieszo? — spytała Tacey.

— Nie, przyjechałem autobusem.

Zamilkły na chwilę na te słowa. Nie było rady.

— Jak tam mama? I tata?

— Dobrze. Dostała kartkę od ciebie.

Ogarnęła go zgroza, gdy pomyślał, jak niewiele kartek i listów wysłał z miasta. Na ogół były wykrętne i pełne przechwałek albo zupełnie niezrozumiałe czy też utrzymane w tonie czarnego humoru. Ostatnią, którą napisał na mamy urodziny, znalazł, o Boże, niepodpisaną w koszu na śmieci, którego zawartość przeglądał. Stanowiła tylko wiązankę pochlebstw, ale ponieważ długo się nie odzywał i był wtedy pijany, wysłał ją. Teraz zrozumiał, że dla matki musiało to być tak bolesne jak okrutny cios kuchennym nożem.

Przysiadł na stopniach werandy, niezdolny zrobić ani jednego kroku.

Straszliwe kłopoty

— I jaki masz pomysł, mamo? — spytała Daily Alice, stojąc przy otwartej lodówce i wpatrując się w jej ciemne, wilgotne wnętrze.

Mamade sprawdzała zawartość szafek kuchennych.

— Tuńczyk? — zaproponowała bez przekonania.

— O nie — powiedziała Alice. — Smoky dopiero by na mnie spojrzał. Znasz to spojrzenie.

— O tak.

— Więc…

Wydawało się, że kilka wilgotnych produktów na metalowych półkach skurczyło się jeszcze bardziej pod wpływem jej wzroku. Ciągle kapała woda, jak w jaskini. Daily Alice pomyślała o dawnych czasach. Wielka lodówka była wtedy zawsze wypełniona po brzegi. Na półkach tłoczyły się kruche warzywa i kolorowe pudełka, czasem różowił się indyk albo wyśmienita szynka. Schludnie zapakowane mięso i gotowe dania spoczywały spokojnie w lodowatym wnętrzu zamrażarki, a wesoła żaróweczka oświetlała wszystko jak na scenie. Tęsknota. Położyła rękę na niezbyt zimnej butelce mleka i zapytała:

— Czy Rudy dziś był?

— Nie.

— Jest już na to naprawdę za stary — zauważyła Alice.

— Dźwiganie wielkich brył lodu to dla niego zbyt duży wysiłek. A poza tym zapomina. — Westchnęła, ciągle wpatrując się we wnętrze lodówki. Starość Rudy’ego, obniżenie poziomu życia i brak przyjemności, niezbyt ciepły obiad, który mieli dzisiaj w perspektywie — wszystko to zdawało się mieścić w cynkowym wnętrzu lodówki.

— Nie trzymaj jej otwartej, kochanie — napomniała ją łagodnie Mamade.

Alice właśnie zamykała urządzenie, kiedy otworzyły się wahadłowe drzwi spiżarni.

— Och, mój Boże — powiedziała Alice. — Auberon.

Podeszła szybko do syna, żeby go uściskać. Spieszyła się tak, jakby miał wielkie zmartwienie, a ona musiała natychmiast go pocieszyć. Ale jego udręczony wygląd był nie tyle wynikiem kłopotów, ile faktu, że właśnie przed chwilą obszedł cały dom, który bezlitośnie maltretował go wspomnieniami, zapomnianymi zapachami, porysowanymi meblami i wyświechtanymi dywanami. Przeżywał męczarnie, patrząc przez okna na ogród, i nie widział niczego poza nim. Czuł się tak, jakby od jego wyjazdu upłynęło pół życia, a nie półtora roku.

— Cześć — powiedział na powitanie.

Uwolniła go z objęć.

— Jak ty wyglądasz? — zdziwiła się. — Co to znaczy?

— Co to znaczy? — próbował się uśmiechnąć. Zastanawiał się, jakie cierpienia wyczytała w jego twarzy.

Zdziwiona, Daily Alice uniosła palce i przejechała nimi po złączonych brwiach syna.

— Kiedy się zrosły?

— Hę?

Daily Alice dotknęła miejsca nad swoim nosem, gdzie widniał charakterystyczny znak potomków Violet (u niej było to słabiej widoczne, ponieważ miała jaśniejsze włosy).

— Aa, tam. Nie wiem — wzruszył ramionami i roześmiał się. Właściwie nawet tego nie zauważył. Ostatnio niezbyt często przeglądał się w lustrze. — Jak ci się podoba? — Przejechał palcami po brwi. Włoski były miękkie i delikatne jak u dziecka, tylko jeden czy dwa sterczały sztywno. — Pewnie się starzeję — stwierdził.

Ona też to zauważyła. Zauważyła, że w czasie swej nieobecności, przekroczył granicę, za którą życia szybciej ubywa niż przybywa. Widziała oznaki na jego twarzy i na powierzchni dłoni. Coś ścisnęło ją za gardło i objęła go znowu, bo nie mogła wydusić z siebie słowa. Auberon powiedział do babci ponad ramieniem Alice:

— Dzień dobry, Mamade, tylko nie wstawaj, nie wstawaj.

— Brzydki z ciebie chłopak, żeby nie napisać do matki — zganiła go Mamade — żeby nie zadzwonić, że wracasz. Nie ma nic na kolację.

— Och, nie przejmuj się, wszystko w porządku.

Patrzyła na niego ze swego miejsca, przeszywając go wzrokiem na wskroś. Zawsze miał uczucie, że babcia zna jakieś jego wstydliwe tajemnice i gdyby mogła po prostu włączyć je niepostrzeżenie do swej przemowy, zostałyby ujawnione.

— To ja się starzeję — powiedziała. — Ty dorosłeś.

— Nie sądzę.

— Albo zapomniałam już, że jesteś taki duży.

— Tak, chyba tak…

Dwie kobiety obserwowały go z perspektywy dwóch pokoleń i widziały go inaczej. Czuł się jak na egzaminie. Wiedział, że powinien zdjąć płaszcz, ale zapomniał, co na siebie włożył, więc usiadł w odległym końcu stołu.

— No cóż — westchnął.

— Może herbaty? — zaproponowała Daily Alice. — Napijesz się herbaty? I możesz nam opowiedzieć, co się z tobą działo.

— Chętnie się napiję — odparł.

— Jak się miewa George? — zapytała Mamade. — I jego ludzie?

— Dobrze. (Od miesięcy nie był w Starej Farmie.) Dobrze, jak zawsze. — Potrząsnął głową z rozbawieniem, myśląc o George’u. — Ta zwariowana farma.

— Pamiętam, że kiedyś — powiedziała — było to naprawdę miłe miejsce. Przed laty. Narożny dom, ten, w którym na początku mieszkała rodzina Mouse…

— Nadal tam mieszka, nadal… — wtrącił Auberon.

Spojrzał na matkę, która stawiała właśnie czajnik z wodą na dużym piecu. Wycierała ukradkiem oczy w rękaw swetra i zauważyła, że ją na tym przyłapał. Odwróciła się w jego stronę, trzymając czajnik w dłoni.

— …a po śmierci Phyllis Townes — opowiadała Mamade — tak, to była przewlekła choroba, jej lekarz myślał, że opanowała nerki, ale ona uważała…

— Więc jak to naprawdę było? — powiedziała Alice do syna. — Naprawdę.

— Naprawdę to nie było tak gorąco — powiedział Auberon. Spuścił oczy. — Przepraszam.

— Och, już dobrze — odparła.

— Przepraszam, że nie pisałem i w ogóle. Nie miałem wiele do powiedzenia.

— W porządku. Martwiliśmy się o ciebie, to wszystko.

Podniósł wzrok. Wcale o tym nie pomyślał. Tutaj wyglądało to tak, jakby został połknięty przez ohydne, rojące się miasto, jakby wylądował w paszczy smoka. Nie było potem od niego żadnych wieści. Oczywiście, że się o niego martwili. Otworzyło się teraz w jego umyśle jakieś okienko, jak już kiedyś w tej kuchni, i zobaczył przez nie prawdziwego siebie. Ludzie go kochali i martwili się o niego. To, czy jest w ogóle coś wart, nie było nawet brane pod uwagę. Znowu spuścił wzrok, zawstydzony. Alice odwróciła się z powrotem do pieca. Babcia przerwała ciszę, przywołując wspomnienia, opowiadając z detalami o chorobach, zmarłych krewnych, remisjach, nawrotach, pogorszeniach i śmierci. — Mhm, mhm — słuchał, kiwając głową i wpatrując się w porysowany blat stołu. Usiadł bez zastanowienia na swoim dawnym miejscu, po prawej ręce ojca i lewej Tacey.

— Herbata — powiedziała Alice. Umieściła czajniczek na trójnogu i poklepała jego wypukły brzuszek. Postawiła przed synem filiżankę. A potem czekała, złożywszy ramiona, aż sobie naleje, a może zrobi coś innego. Spojrzał na nią i chciał cokolwiek powiedzieć, udzielić odpowiedzi na pytania, które ją nurtowały. Gdyby mógł, gdyby tylko umiał znaleźć słowa. Podwójne drzwi zakołysały się i weszła Lily z bliźniętami oraz Tony Buck.

— Cześć, wujku Auberonie — wykrzyknęły dzieci jednocześnie (dziewczynka miała na imię Blossom, a chłopiec — Bud), tak jakby Auberon był jeszcze gdzieś daleko i musiały krzyczeć, żeby je usłyszał. Auberon wpatrywał się w dzieci: były dwa razy większe niż przed jego wyjazdem i umiały już mówić. Kiedy wyjeżdżał, chyba jeszcze nie mówiły? Czy kiedy je ostatnio widział, nie leżały czasem spokojnie w brezentowym nosidełku, które dźwigała ich matka? Pod wpływem nalegań dzieci Lily zaczęła przeglądać zawartość szafek w poszukiwaniu czegoś dobrego do jedzenia. Samotny czajniczek z herbatą nie zrobił na dzieciach najmniejszego wrażenia, a na pewno był już czas na jakąś przekąskę. Tony Buck potrząsnął dłonią Auberona i zapytał:

— Jak było w Mieście?

— Byczo — odparł Auberon takim tonem jak Tony, serdecznie i bez namysłu.

Tony zwrócił się do Alice:

— Tacey powiedziała, że moglibyśmy zrobić na kolację dwa króliki.

— Och, Tony, byłoby wspaniale — ucieszyła się Alice.

Tacey weszła do kuchni, wołając Tony’ego.

— Co ty na to, mamo? — spytała.

— Wspaniale — powtórzyła Alice. — Lepsze to niż tuńczyk.

— Zabijcie tłustego cielca — wtrąciła Mamade, jedyna, której ten zwrot przyszedł do głowy. — I przyrządźcie w potrawce.

— Smoky będzie uszczęśliwiony — powiedziała Alice do Auberona. — Uwielbia króliki, ale uważa, że nie wypada mu tego proponować.

— Słuchajcie — poprosił Auberon — tylko nie róbcie sobie kłopotu… — W swej skromności nie potrafił dokończyć tego zdania. — To znaczy przez to…

— Wujku Auberonie — wtrącił się Bud — czy widziałeś jakichś drapieżców?

— Co?

— Drapieżców. — Zagiął palce, upodabniając je do pazurów drapieżnika. — Które czyhają na ciebie. W Mieście.

— No, właściwie…

Ale Bud zauważył, że jego siostra Blossom (ani na chwilkę nie spuszczał z niej oka) zdobyła ciasteczko, którego on nie dostał, i też upomniał się o swój przydział.

— Wyjdźcie stąd, ale już! — nakazała Lily.

— Chcesz zobaczyć, jak zabijają króliki? — zapytała Blossom, biorąc mamę za rękę.

— Nie, nie chcę — odparła Lily, ale Blossom chciała, żeby matka towarzyszyła jej przy tym strasznym i fascynującym akcie i nie wypuszczała jej ręki.

— To potrwa tylko sekundę — zapewniała matkę, ciągnąc ją za sobą. — Nie bój się.

Lily, Blossom, Bud oraz Tony wyszli na zewnątrz przez letnią kuchnię i drzwi, które prowadziły do ogrodu. Tacey nalała herbaty sobie i babce, po czym wyszła z filiżankami popychając plecami drzwi. Mamade podążyła za nią.

Drzwi kołysały się coraz wolniej.

Alice i Auberon zostali w kuchni sami, inni odeszli tak szybko, jak się pojawili.

— Wygląda na to — zauważył Auberon — że wszyscy są zdrowi.

— Tak.

— Czy masz coś przeciwko temu — zapytał, wstając powoli, jak stary, spracowany człowiek — żebym napił się czegoś mocniejszego?

— Nie — odparła Alice. — Jest tam chyba trochę sherry i jakieś inne trunki.

Wyjął zakurzoną butelkę whisky.

— Nie ma lodu — powiedziała Alice. — Rudy nie przyszedł.

— Nadal przynosi lód?

— O tak. Ale ostatnio choruje, a Robin, jego wnuk, znasz Robina, nie pomaga mu za bardzo. Biedny stary człowiek.

Dziwne, ale to była ostatnia kropla. Biedny stary Rudy…

— To niedobrze, to niedobrze — powiedział Auberon drżącym głosem. — Fatalnie.

Pełna szklanka whisky wydała mu się najsmutniejszą rzeczą, jaką w życiu widział. Jego oczy błyszczały ponuro. Alice, zatrwożona, wstała z wolna…

— Ale narobiłem kłopotów, mamo — powiedział. — Naprawdę straszliwych kłopotów. — Ukrył twarz w dłoniach, a rozpacz wzbierała w jego gardle i piersi.

Alice, nie wiedząc, co robić, objęła ostrożnie jego ramiona. Auberon, który od lat tego nie robił, nawet przy Sylvie, wiedział, że rozpłacze się jak dziecko. Rozpacz napierała z siłą, szukając ujścia. Otworzył usta i trząsł się gwałtownie, wydając dźwięki, o jakie nigdy by się nie posądzał. Uspokój się, uspokój się, uspokój — powtarzał sobie, ale raz uwolniona rozpacz narastała, musiał wyrzucić z siebie cały ten balast. Położył głowę na kuchennym stole i wył.

— Przepraszam, przepraszam — powtarzał, kiedy był już w stanie przemówić. — Przepraszam, przepraszam.

— Nie przepraszaj — powiedziała Alice, obejmując jego ramiona okryte płaszczem. — Za co przepraszasz?

Podniósł nagle głowę, odrzucając jej ramię, zaszlochał po raz ostatni i uciszył się, tylko pierś mu falowała.

— Czy to z powodu ciemnoskórej dziewczyny? — spytała Alice miękko, ostrożnie.

— Och — westchnął Auberon. — Częściowo.

— I przez ten głupi zapis.

— Częściowo.

Zauważyła chusteczkę wystającą z jego kieszeni i podała mu ją.

— Proszę — powiedziała, zaszokowana, że twarz nosząca ślady łez to nie twarz jej małego synka, ale dorosłego człowieka, tak zmieniona przez ból, że ledwo ją poznawała. Spojrzała na chusteczkę i zauważyła: — Bardzo ładna. Wygląda jak…

— Tak — przerwał Auberon biorąc chusteczkę i wycierając twarz. — Lucy ją zrobiła. — Wydmuchał nos. — Dała mi ją w prezencie, kiedy wyjeżdżałem. Otwórz to, gdy przyjedziesz do domu, tak powiedziała. — Zaśmiał się, albo znów zapłakał, może zrobił obie rzeczy jednocześnie, i przełknął ślinę. — Ładna, nie? — Wepchnął ją z powrotem do kieszeni, oparł się wygodnie i patrzył na Alice. — O Boże, to okropnie krępujące — powiedział.

— Nie — zaprzeczyła — wcale nie. — Położyła dłoń na jego ręce. Była w kłopotliwym położeniu. Auberon potrzebował rady, a ona nie potrafiła mu w niczym pomóc. Wiedziała, gdzie można się udać po radę, ale nie wiedziała, czy jemu to pomoże i czy powinna go tam wysyłać. — Już dobrze — powiedziała. — Naprawdę, ponieważ — w tym momencie podjęła decyzję — ponieważ wszystko będzie dobrze.

— No pewnie — westchnął głęboko. — Wszystko już skończone.

— Nie — powiedziała Alice i mocniej uścisnęła jego dłoń. — Nie, nie wszystko skończone, ale… Cokolwiek się zdarzy, będzie to częścią tego, co ma się zdarzyć, prawda? To znaczy: nie ma nic, co nie mogłoby się zdarzyć, mam rację?

— Nie wiem — zawahał się Auberon. — Co ja wiem?

Wyciągnęła ręce; ale był już za duży, żeby go do siebie przytulić, trzymać w ramionach i kołysać, i opowiedzieć mu długą, długą historię, tak długą i dziwną, że zasnąłby przed jej końcem, uspokojony głosem matki, jej ciepłem, biciem jej serca i niewzruszonym spokojem jej słów: a wtedy… a wtedy będzie bardziej cudownie i dziwnie i jakoś się to wszystko potoczy. Opowiadałaby to, czego nie potrafiła opowiedzieć wtedy, kiedy był mały i słuchał jej opowieści. Znała teraz tę historię, ale był już za duży, żeby go przytulić i szeptać bajki, za duży, by w nie uwierzyć, chociaż to wszystko się zdarzy, i to właśnie jemu. Ale nie mogła znieść jego rozpaczy i milczenia.

— Czy mógłbyś… — zaczęła, nie uwalniając jego dłoni. Chrząknęła, bo coś ściskało ją za gardło i głos brzmiał zbyt szorstko (czy to dobrze, czy źle, że wypłakała wszystkie łzy dawno temu?). — Czy mógłbyś — powtórzyła — coś dla mnie zrobić?

— Pewnie.

— Dziś wieczorem, nie, jutro rano. Wiesz, gdzie jest ta stara altanka? Ta mała wysepka? Jeśli pójdziesz w górę strumienia, dojdziesz do stawu z wodospadem.

— Tak, wiem.

— W porządku — powiedziała.

Wzięła głęboki oddech i dała mu wskazówki. Zobowiązała go, żeby postępował zgodnie z nimi, i wyjaśniła niektóre powody, ale nie wszystkie, chcąc go przekonać, że musi się trzymać jej poleceń. Zgodził się. Był zasępiony, ale wypłakał się już przed nią i nie miał teraz żadnych zastrzeżeń do jej planu i do tych powodów, które wyłuszczyła.

Drzwi prowadzące do ogrodu otworzyły się i wszedł przez nie Smoky. Zanim wyszedł zza rogu letniej kuchni, Alice poklepała Auberona po ręce, uśmiechnęła się, przyłożyła palec najpierw do swoich ust, a potem do jego.

— Króliki na kolację? — rzucił Smoky, wchodząc do kuchni. — Po co tyle zamieszania? — Bez zastanowienia wyciągnął ręce, kiedy zobaczył Auberona, i książki, które niósł pod pachą, upadły na podłogę.

— Cześć, cześć — powiedział Auberon, zadowolony, że udało mu się zaskoczyć chociaż jedną osobę.

Odwracam się powoli

Sophie również wiedziała, że Auberon jest w drodze do domu, ale ponieważ przyjechał autobusem, pomyliła się o jeden dzień. Miała wiele rad i pytań, ale Auberon nie chciał niczyich rad, a jej pytania również trafiłyby w próżnię, więc ich nie zadała. W tej chwili musiała zadowolić się tym, co sam jej opowiedział, chociaż te informacje nawet w części nie oddawały jego przeżyć podczas miesięcy spędzonych w mieście.

W czasie obiadu powiedziała:

— To miło, że znowu jesteśmy razem, chociaż przez jeden wieczór.

Auberon, który pochłaniał jedzenie tak, jakby przez wiele miesięcy żywił się tylko hot dogami i pizzą, spojrzał na nią, ale Sophie odwróciła wzrok. Najwyraźniej nie sądziła, że powiedziała coś dziwnego. Tacey zaczęła opowiadać o Cherry Lake, która rozwiodła się zaledwie po roku małżeństwa.

— Kolacja jest pyszna, mamo — pochwalił Auberon i wziął dokładkę, zdumiony swoim apetytem.

Później, w bibliotece, Smoky porównywał Miasto: to sprzed lat, które sam znał, i to, które poznał Auberon.

— Najlepsze — powiedział Smoky — albo też najbardziej podniecające było to, że zawsze miałeś uczucie, jakbyś był ośrodkiem wszelkich zdarzeń, jakbyś szedł na czele pochodu. Nawet jeśli całymi dniami siedziałeś tylko w swoim pokoju, to i tak miałeś takie wrażenie, wiedziałeś, że na zewnątrz, na ulicach i w budynkach tętni życie i gna do przodu, bum, bum, bum, i że ty sam jesteś częścią tego pędu, a wszyscy ludzie spoza miasta zostają w tyle, nie nadążają. Wiesz, o co mi chodzi?

— Chyba tak — powiedział Auberon. — Sądzę, że to się zmieniło.

W czarnym swetrze i w legginsach, które znalazł między swoimi starymi rzeczami, wyglądał jak Hamlet. Siedział skulony w wysokim skórzanym fotelu nabijanym guzikami. Skąpe światło odbijało się od butelki brandy, którą otworzył Smoky. Alice zaproponowała, żeby odbył z Auberonem długą rozmowę, ale trudno im było znaleźć wspólny temat.

— Zawsze miałem wrażenie, że wszyscy ludzie spoza miasta zupełnie o nas zapomnieli. — Wyciągnął kieliszek, a Smoky nalał mu odrobinę brandy.

— Ale te tłumy — ciągnął Smoky. — Ta bieganina, dobrze ubrani ludzie, wszyscy biegali na jakieś spotkania…

— Mhm.

— Myślę, że…

— Myślę, że wiem, co masz na myśli, to znaczy myślisz, że to było…

— Myślę, że miałem wrażenie…

— To się zmieniło — powiedział Auberon.

Zapadło milczenie. Obaj wpatrywali się w swoje kieliszki.

— No a jak ją poznałeś? — spytał w końcu Smoky.

— Kogo? — Auberon zesztywniał. Nie miał zamiaru rozmawiać z ojcem na pewne tematy. Wystarczyło mu zupełnie, że dzięki stawianiu kart doskonale wiedzieli, co się dzieje w jego sercu i znali jego problemy.

— Tę kobietę, która tu przyjechała — wyjaśnił Smoky. — Tę pannę Hawksquill. Kuzynkę Ariel, jak mówi Sophie.

— Ach, w parku. Ucięliśmy sobie pogawędkę… W takim małym parku, który podobno zaprojektował stary John i jego firma dawno temu.

— Mały park — powiedział Smoky ze zdumieniem — w którym są takie zabawne kręte ścieżki, które…

— Tak — potwierdził Auberon.

— Prowadziły niby do środka, a tak naprawdę na zewnątrz i…

— Tak.

— Są tam fontanny, rzeźby, mały mostek…

— Tak, tak.

— Chadzałem tamtędy — dodał Smoky. — Jak ci się tam podobało?

Auberonowi w ogóle się tam nie podobało, więc nic nie odpowiedział.

— Ten park — wyjaśnił Smoky — z jakichś powodów zawsze przypominał mi Alice. — Smoky odpłynął nagle w przeszłość, bardzo wyraźnie widział we wspomnieniach mały park i czuł — niemal smakował od nowa — urok swej pierwszej miłości do żony. Był wtedy w wieku Auberona. — Jak ci się tam podobało? — zapytał ponownie, rozmarzony, smakując ten owocowy napój, który dawno już zwietrzał. Spojrzał na Auberona. Syn gapił się ponuro na swój kieliszek. Smoky wyczuł, że dotknął drażliwego tematu. Jakie to dziwne, pomyślał, w tym samym parku… Chrząknął i powiedział: — Niezwykła z niej kobieta.

Auberon przejechał dłonią po swych złączonych brwiach.

— Myślę o tej Hawksquill — wyjaśnił synowi.

— O tak. — Auberon chrząknął i wypił łyk. — Chyba trochę stuknięta.

— Tak? Nie wydaje mi się. Nie bardziej niż… Z pewnością ma dużo energii. Chciała obejrzeć cały dom, od piwnic po strych. Mówiła interesujące rzeczy. Zajrzeliśmy nawet do starego planetarium. Wspomniała, że też ma planetarium w swoim domu w mieście, inne niż to, ale zbudowane na tych samych zasadach, może przez tę samą osobę. — Ożywił się. Przepełniała go nadzieja. — Wiesz co? Ona myśli, że można by je na nowo uruchomić. Pokazałem jej, że wszystko jest zardzewiałe, wiesz, to najważniejsze koło z jakiegoś powodu nie działa, ale ona powiedziała, że podstawowa część maszynerii jest w porządku. Nie mam pojęcia, skąd może to wiedzieć, ale czyby nie było zabawnie? Po tylu latach. Pomyślałem, że można by spróbować. Wyczyścić i zobaczyć…

Auberon patrzył na ojca. Zaczął się śmiać. Jego szeroka, prostolinijna, łagodna twarz. Jak w ogóle mógł myśleć…

— Wiesz co? — powiedział. — Kiedy byłem dzieckiem, myślałem, że to planetarium działa.

— Co?

— Myślałem, że działa. Myślałem, że potrafię to udowodnić.

— Tak samo z siebie? W jaki sposób?

— Nie wiedziałem, w jaki sposób — wyjaśnił Auberon — ale sądziłem, że działa i że wszyscy o tym wiedzieliście i nie chcieliście, żebym ja się dowiedział.

Teraz Smoky się roześmiał.

— Ale dlaczego? — spytał. — Dlaczego mielibyśmy to przed tobą ukrywać? I w ogóle jak mogłoby działać? Co byłoby siłą napędową?

— Nie wiem, tato — powiedział Auberon, śmiejąc się jeszcze bardziej, chociaż można by sądzić, że ten śmiech przerodzi się w płacz. — Samo z siebie. Nie wiem. — Wstał z fotela. — Myślałem, o do diabła, nie potrafię tego wyrazić. Nie wiem, dlaczego myślałem, że to ważne, ale wydawało mi się, że muszę mieć na was haka…

— Co? Co takiego? — zdumiał się Smoky. — Ale dlaczego nie zapytałeś? Przecież proste pytanie…

— Tato — przerwał mu Auberon — czy uważasz, że w tym domu można zadać jakiekolwiek proste pytanie?

— No… — zawahał się Smoky.

— W porządku — powiedział Auberon. — W porządku. Zadam ci proste pytanie, dobrze?

Smoky poprawił się w krześle. Auberon już był poważny.

— Dobrze — zgodził się.

— Wierzysz we wróżki?

Smoky patrzył na swojego syna. Przez całe ich wspólne życie stali jakby złączeni plecami, niezdolni się odwrócić. Mogli utrzymywać kontakt tylko za pośrednictwem innych ludzi albo wyginać szyje i mówić jedynie kącikami ust. Musieli się domyślać swoich grymasów i gestów. Od czasu do czasu któryś z nich próbował odwrócić się szybkim ruchem i przyłapać drugiego w chwili, kiedy tamten najmniej się tego spodziewał, ale nigdy nic z tego nie wyszło. Ten drugi stał ciągle zwrócony twarzą w przeciwną stronę, jak w starym wodewilu.

A porozumiewanie się w takiej pozycji, starania, by zostać dobrze zrozumianym, często przerastały ich możliwości, więc zaniechali wysiłków. Ale teraz Auberon zwrócił się do ojca twarzą, być może na skutek tego, co przeżył w mieście, cokolwiek to było. A może jedynie czas rozluźnił nieco te więzy, które ich krępowały i oddalały od siebie. Odwracam się powoli. I Smoky’emu pozostało już tylko odwrócić się również i stanąć z synem twarzą w twarz. Czy wierzę… dumał. „Wierzyć”… nie wiem, „wierzyć” to słowo…

— Tylko bez cudzysłowów — powiedział Auberon. — Bez wykrętów.

Syn stał teraz nad nim i czekał na odpowiedź.

— No dobrze — poddał się Smoky. — Odpowiedź brzmi: nie.

— Wiedziałem! — wykrzyknął Auberon z ponurym zadowoleniem.

— Nigdy nie wierzyłem.

— W porządku.

— Oczywiście — tłumaczył Smoky — nie byłoby w porządku przyznawać się do tego, no wiesz, albo pytać wprost, co to jest. Nigdy nie chciałem niczego zepsuć przez to, że się nie przyłączyłem. Więc nigdy nic nie mówiłem. Nigdy nie zadawałem pytań, nigdy. A zwłaszcza tych prostych. Mam nadzieję, że zauważyłeś, bo to nie zawsze było łatwe.

— Wiem — powiedział Auberon.

Smoky spuścił wzrok.

— Przykro mi — ciągnął — że cię oszukiwałem, jeśli rzeczywiście oszukiwałem, ale wydaje mi się, że jednak nie. Przepraszam, że czasem mogłeś odnieść wrażenie, że cię szpiegowałem, próbując się czegoś dowiedzieć, podczas gdy cały czas przypuszczano, że wiem o wszystkim, tak jak i ty. — Westchnął. — Nie jest łatwo żyć w kłamstwie.

— Chwileczkę, tato — przerwał Auberon.

— Nikogo z was to nie obchodziło. Oprócz ciebie. Tak sądzę. Wydaje mi się, że im nie przeszkadzało, że w nie nie wierzyłem, opowieść trwała dalej, niezmiennie, prawda? Tylko że ja, przyznaję, byłem trochę zazdrosny, ale przywykłem do tego. Byłem zazdrosny o ciebie. Bo ty wiedziałeś.

— Tato, posłuchaj.

— Nie, wszystko w porządku — powiedział Smoky. Jeśli miał spojrzeć prawdzie w oczy, to niech tak będzie, na Boga. — Tylko… Zawsze mi się zdawało, że to właśnie ty, a nie ktoś inny, mógłbyś mi to wyjaśnić. Że chciałeś to zrobić, tylko nie mogłeś. Nie, wszystko w porządku. — Podniósł dłoń, żeby powstrzymać usprawiedliwienia czy wymówki syna. — One, to znaczy Alice, Sophie i ciotka Cloud, i nawet dziewczęta, powiedziały tyle, ile mogły, tylko że to nigdy nie było żadnym wyjaśnieniem, nawet jeśli myślały, że było. Może uważały, że tłumaczyły to dostatecznie jasno, wiele razy, a ja po prostu byłem za głupi, żeby cokolwiek pojąć. Może i byłem. Ale zawsze miałem nadzieję, nie wiem dlaczego, że może zrozumiałbym, gdybyś to ty mi wytłumaczył i że zawsze miałeś to na końcu języka…

— Tato…

— I że może zaczynaliśmy nie od tej strony, od końca, bo musiałeś to ukrywać, więc musiałeś też uciekać przede mną…

— Nie! Nie, nie, nie…

— I naprawdę jest mi przykro, że miałeś wrażenie, jakbym cię wiecznie szpiegował i wtrącał się, i w ogóle, ale…

— Tato, czy możesz mnie wysłuchać?

— Skoro już zadajemy proste pytania, to chciałbym wiedzieć, dlaczego tak się działo, że ty…

— Ja o niczym nie wiedziałem! — Jego krzyk obudził Smoky’ego, który podniósł oczy i zobaczył, że jego syn przybrał taką pozę, jak gdyby obwiniał się bądź czynił wyznania. Z jego oczu bił błysk szaleństwa.

— Co takiego?

— O niczym nie wiedziałem! — Auberon przyklęknął nagle przed ojcem, całe jego dzieciństwo przewróciło się do góry nogami. Zaczynał go ogarniać szalony śmiech. — O niczym!

— Daj spokój — powiedział Smoky, zdumiony. — Myślałem, że rozmawiamy wreszcie zupełnie szczerze.

— O niczym!

— Więc jak mogłeś to ukrywać?

— Co ukrywać?

— To, co wiedziałeś. Sekretny pamiętnik i te wszystkie dziwaczne aluzje…

— Tato, tato. Gdybym wiedział coś więcej niż ty, gdybym wiedział, to czy mogłoby mi przyjść do głowy, że planetarium działa, tylko nikt nie chce mi o tym powiedzieć? A co z Architekturę domów wiejskich, której mi wcale nie wytłumaczyłeś…?

— Ja nie wytłumaczyłem! To ty uważałeś, że wiesz, co to jest…

— A Lilac?

— Lilac?

— Co się z nią stało? Z Lilac, córką Sophie. Dlaczego nikt mi nic nie powiedział? — Ścisnął dłonie ojca. — Co się z nią stało? Dokąd odeszła?

— No właśnie — powiedział Smoky, zawiedziony do granic wytrzymałości. — Dokąd?

Patrzyli na siebie błędnym wzrokiem, były tylko pytania bez odpowiedzi. I zrozumieli w tej samej chwili.

— Ale jak mogłeś pomyśleć, że ja… to znaczy, czy nie było oczywiste, że ja nie wiem…

— Wahałem się — przyznał Auberon. — Nie mów: dlaczego nie zapytałeś. Po prostu tego nie mów.

— O Boże — roześmiał się Smoky. — O Boże.

Auberon usiadł z powrotem na podłodze, kręcąc głową.

— Tyle pracy. Tyle wysiłku.

— Chyba napiję się jeszcze tej brandy, jeśli mi nalejesz — powiedział Smoky.

Auberon poszukał pustego kieliszka, który stał gdzieś poza kręgiem światła, nalał brandy ojcu i sobie i przez długi czas siedzieli w milczeniu, spoglądając raz po raz na siebie, śmiejąc się i kiwając głowami.

— To ci dopiero, no nie? — dziwił się Smoky. — Ale byłoby dużo gorzej — dodał po chwili — gdyby żaden z nas nie wiedział, jak sprawy stoją. Gdybyśmy na przykład wmaszerowali ramię w ramię do pokoju matki… — Roześmiał się na samą myśl — i powiedzieli: hej…

— Nie wiem — zawahał się Auberon. — Założę się…

— Tak — powiedział Smoky. — Tak, na pewno. No cóż.

Pamiętał, jak wiele lat temu pewnego październikowego dnia wybrali się z doktorem na polowanie. Doktor, który był przecież wnukiem Violet, doradzał Smoky’emu, że lepiej za głęboko nie wnikać w pewne sprawy, w to, co jest dane z góry i czego nie można zmienić. I kto by teraz odgadł, co wiedział sam doktor? Zabrał to ze sobą do grobu.

W dniu, kiedy przybył do Edgewood, ciotka Cloud powiedziała: „Kobiety odczuwają to głębiej, ale mężczyźni prawdopodobnie bardziej cierpią z tego powodu…”. Przyszło mu spędzić życie ze specjalistami w dziedzinie dochowywania tajemnic i wiele się od nich nauczył. Nic dziwnego, że nabrał Auberona. Uczył się od mistrzów, jak dotrzymywać sekretów, nawet jeśli sam nie miał żadnych. Nagle przyszło mu do głowy, że jednak miał sekrety, o tak. Chociaż nie potrafił wyjaśnić Auberonowi, co stało się z Lilac, to przecież wiedział niejedno o niej i o rodzinie Barnable i miał zamiar zatrzymać to dla siebie. Nie chciał, aby syn kiedykolwiek się o tym dowiedział i czuł się przez to winny. Twarzą w twarz, no cóż. Czy Auberon podejrzewał to, kiedy pocierał brwi, wpatrując się znowu w kieliszek?

Nie, Auberon myślał o Sylvie i o tym, co matka nakazała mu zrobić jutro w lesie za małą wyspą. Zupełnie dziwaczna rzecz. I przypomniało mu się, jak położyła palec na swoich, a potem na jego ustach, wymuszając milczenie, kiedy ojciec wszedł do kuchni. Podniósł palec wskazujący i pogładził nowe włoski, które nie wiadomo dlaczego wyrosły pomiędzy jego brwiami, łącząc je w jedną brew.

— W pewnym sensie — powiedział Smoky — żałuję, że wróciłeś…

— Hmm?

— To znaczy, oczywiście nie żałuję, tylko… Miałem pewien plan: gdybyś w najbliższym czasie nie wrócił ani nie dał znaku życia, to wyruszyłbym cię szukać.

— Naprawdę?

— Tak — roześmiał się. — To byłaby wielka wyprawa. Myślałem już, co powinienem zabrać… i w ogóle.

— Powinieneś był to zrobić — powiedział Auberon, uśmiechając się szeroko, ale czując ulgę, że jednak ojciec tego nie uczynił.

— Byłoby zabawne znowu zobaczyć Miasto. — W jego pamięci ożyły dawne obrazy. — Pewnie bym zabłądził.

— Tak. — Auberon znowu uśmiechnął się do ojca. — Chyba tak. Ale dziękuję, tato.

— O rany! — jęknął Smoky. — Zobacz, która godzina.

Objąć samego siebie

Wszedł za ojcem na górę po szerokich frontowych schodach. Trzeszczały tak samo jak zawsze. Dom ani w nocy, ani w ciągu dnia nie miał przed nim żadnych tajemnic. Auberon zapomniał tylko, że kiedyś go tak dobrze znał.

Pożegnali się na zakręcie korytarza.

— Śpij dobrze — powiedział Smoky, gdy stali razem oświetleni nikłym płomieniem świecy. Być może gdyby Auberon nie taszczył nieporęcznych toreb, a Smoky nie trzymał świecy, uścisnęliby się. Być może nie.

— Trafisz do swojego pokoju?

— Pewnie.

— To dobranoc.

— Dobranoc.

Auberon pokonał jeszcze pięćdziesiąt pięć stopni i uderzył biodrem o dziwaczną komodę, o której istnieniu zawsze zapominał, po czym jego dłoń spoczęła na szklanej gałce. Kiedy znalazł się w środku, nie zapalił świecy, chociaż wiedział, że razem z zapałkami stoi na nocnym stoliku. Wiedział również, jak zapalić zapałkę, pocierając jej czubkiem o porysowany spód stolika. Zapach pokoju (chłodny, ledwo wyczuwalny, ale znany, przemieszany z zapachem dzieci — pokój bowiem okupowały bliźnięta Lily) przypomniał mu w delikatny sposób minione czasy. Przez chwilę stał nieporuszony, rozpoznając węchem miejsce, gdzie stoi fotel, w którym upłynęła większa część jego szczęśliwego dzieciństwa. Fotel był tak duży, że Auberon mógł wtedy zwinąć się w nim z książką w ręce albo z blokiem rysunkowym. Obok stała lampa i stół, na którym w cieple światła grzały się powoli ciasteczka i mleko albo herbata i grzanka. Inny kąt pokoju zajmowała szafa, zza której uchylonych drzwi wymykały się duchy i złośliwe zjawy, żeby go straszyć. (Co się stało z tymi duchami, kiedyś tak dobrze znanymi? Umarły, umarły z samotności — nie miały kogo straszyć). Rozpoznawał też wąskie łóżko, na którym leżała kołdra i dwie poduszki. Od wczesnego dzieciństwa walczył o to, żeby mieć dwie poduszki, chociaż opierał głowę tylko na jednej. Lubił ten nęcący luksus. Wszystko w tym pokoju było nęcące. Zapachy poruszyły jego duszę, spętały ją jak łańcuchy. Czuł się tak, jakby znowu wziął na barki dawny ciężar.

Rozebrał się w ciemności i wsunął do łóżka. Zupełnie jakby objął samego siebie. Od czasu gdy wystrzelił w górę i dorównał wzrostem Alice, jego stopy, gdy leżał w łóżku, wystawały nieco i dotykały końca materaca. Odnalazł teraz zagłębienia w tych miejscach. Wypukłości były też tam gdzie zawsze. W łóżku znajdowała się tylko jedna poduszka, pachnąca lekko moczem. Kot? Dziecko? Nie będę mógł spać, pomyślał. Nie mógł się zdecydować, czy żałował, że nie miał dość śmiałości, by wypić więcej brandy, czy też był zadowolony, że czekają go męki. Musi wiele nadrobić począwszy od dzisiejszej nocy. Tak wiele było spraw, które mogły zająć jego rozbudzony umysł. Przewrócił się ostrożnie, przybierając pozę numer dwa w niezmieniającej się choreografii, i leżał długo, nie mogąc zasnąć. Przytłaczała go znajoma ciemność.

IV

Mówisz jak różokrzyżowiec, który kocha jedynie sylfa, który nie wierzy w istnienie sylfa, a który mimo to ma pretensje do całego wszechświata o to, że nie zawiera on sylfa.

Thomas Love Peacock, Nightmare Abbey


Tak, teraz rozumiem — powiedział Auberon ze spokojem, siedząc w lesie. To było przecież takie proste. — Przez długi czas nie rozumiałem, ale teraz już zrozumiałem. Nie można zatrzymać ludzi na zawsze, nie można ich mieć na własność. To jest naturalne, naturalny proces. Spotkanie. Miłość. Rozstanie. Życie toczy się dalej. Nie powinienem był oczekiwać, że zawsze będzie taka sama, to znaczy „zakochana”. — Po tonie jego głosu rozpoznawało się wyraźnie, które słowo objął cudzysłowem. Był w tym podobny do Smoky’ego. — Nie żywię urazy. Nie mogę.

— Właśnie że tak — powiedział Dziadek Pstrąg. — I wcale nie rozumiesz.

Nic za coś

Wyszedł z domu o świcie. Obudziło go drapanie w gardle i suchość w ustach spowodowana brakiem alkoholu. Odkąd pił nałogowo, zawsze budził się z takim odczuciem. Ponieważ nie mógł już dłużej spać i nie miał ochoty gapić się na pokój, który w niełaskawym świetle świtu był obcy i nieprzyjazny, wstał i ubrał się. Włożył kapelusz i płaszcz i wyszedł na mglisty chłód.

Szedł pod górę przez las, minął wyspę na jeziorze, gdzie stała biała altanka skąpana do połowy we mgle, i dotarł do miejsca, w którym wodospad wpadał z melodyjnym szumem do głębokiego, ciemnego stawu. Zrobił to, co nakazała mu matka, chociaż nie dawał wiary jej słowom albo starał się im nie wierzyć. Ale, wierząc czy też nie, był przecież mimo wszystko Barnable’em, Drinkwaterem ze strony matki. Jego pradziadek nie odrzucił swych powinności. Nie mógłby, nawet gdyby chciał.

— No tak, ale chciałbym jej wyjaśnić — powiedział Auberon. — Powiedzieć jej jakoś, że nie mam żalu, że szanuję jej decyzję. Więc pomyślałem sobie, że gdybym wiedział, gdzie ona jest, chociaż w przybliżeniu…

— Nie wiem — odparł Dziadek Pstrąg.

Auberon, który siedział na brzegu stawu, wyprostował plecy. Co on tu robi? Jeśli ta jedna informacja, na której mu zależy, jest ciągle przed nim ukrywana, jeśli właśnie tego nie wolno mu wiedzieć? Jak w ogóle mógł o to zapytać?

— Nie rozumiem nadal — rzekł w końcu — dlaczego ciągle się tym tak bardzo przejmuję. Przecież w morzu jest dużo rybek. Odeszła, nie mogę jej odnaleźć, więc dlaczego nie potrafię się z tego otrząsnąć? Te duchy, te zjawy…

— To nie twoja wina — powiedział Pstrąg. — Te zjawy. To ich praca.

— Ich praca?

— Nie chcą, żebyś o tym wiedział — wyjaśnił Dziadek Pstrąg — ale to ich praca. Robią to dlatego, żebyś nadal jej pragnął. To przynęta. Nie trzeba się przejmować.

— Nie przejmować się?

— Pozwól im zniknąć. Przyjdą następne. Po prostu pozwól im zniknąć. Nie mów im, że ci to powiedziałem.

— Ich praca — powtórzył Auberon. — Ale po co?

— Daj spokój — powiedział Dziadek Pstrąg wymijająco. — Po co? Dlaczego?

— W porządku — wszedł mu w słowo Auberon. — W porządku, rozumiesz? Rozumiesz, o co mi chodzi? — Łzy napłynęły mu do oczu, był niewinną ofiarą. — Do diabła z tym. Urojenia. Mam to gdzieś. To minie. Zjawy czy nie zjawy. Niech wykonują swoją podłą robotę. To nie będzie trwać wiecznie.

To było najsmutniejsze ze wszystkiego, smutne, ale prawdziwe. Westchnął z drżeniem.

— To normalne — stwierdził. — To nie będzie trwać wiecznie. Nie może.

— Może — powiedział dziadek Pstrąg. — I będzie.

— Nie — sprzeciwił się Auberon. — Nie, czasem myślisz, że będzie, ale to mija. Myślisz, że miłość to takie wielkie, nieprzemijające uczucie. Niezależne od ciebie samego. Samoistne. Wiesz, o co mi chodzi?

— Tak.

— Ale to nieprawda. To także urojenie. Nie muszę być jej niewolnikiem. Po prostu miłość sama kiedyś przemija. Kiedy wreszcie to następuje, nie możesz sobie nawet przypomnieć, co się wtedy czuje. — Tego właśnie nauczył się w małym parku: że można, a nawet trzeba pozbyć się złamanego serca tak, jak wyrzuca się stłuczoną filiżankę. Komu jest potrzebne? — Miłość. To sprawa wyłącznie osobista. To znaczy, że moja miłość nie ma z nią nic wspólnego, w każdym razie nie z prawdziwą Sylvie. To tylko coś, co ja odczuwam. Myślę, że to mnie z nią łączy, ale tak nie jest. To tylko mit, mit, który sam tworzę. Mit o niej i o mnie. Miłość jest mitem.

— Miłość jest mitem — powtórzył Dziadek Pstrąg. — Jak lato.

— Co takiego?

— W zimie — wyjaśnił Dziadek Pstrąg — lato jest mitem. Pogłoską. Plotką. Czymś nie do uwierzenia. Pojmujesz? Miłość jest mitem. I lato też.

Auberon podniósł wzrok na powyginane gałęzie drzew, które zwieszały się nad szemrzącym stawem. Niezliczone gałązki wypuszczały młode listki. Właśnie się dowiedział, że sztuka pamięci w niczym mu nie pomogła.

Dźwigał cały czas to brzemię i nic go od niego nie uwolni. Przecież tak nie może być. Czy rzeczywiście będzie ją zawsze kochał, zawsze będzie spętany pamięcią o niej, nigdy nie wyrwie się z tej niewoli?

— W lecie — powiedział — zima jest mitem…

— Tak — zgodził się Pstrąg.

— Pogłoską, plotką, czymś nie do uwierzenia. Tak.

Kochał ją, a ona go zostawiła, opuściła bez powodu, bez pożegnania. Jeśli będzie ją zawsze kochał, jeśli miłość nie umiera, to ona zawsze będzie od niego odchodzić, zawsze bez powodu, zawsze bez pożegnania. Zostanie uwięziony na zawsze pomiędzy tymi dwoma biegunami radości i smutku. Tak nie może się stać.

— Na zawsze — powiedział. — O nie.

— Na zawsze — powtórzył jego pradziadek. — O tak.

A więc to tak. Zdał sobie sprawę, z oczami mokrymi od łez i sercem przepełnionym zgrozą, że nie odrzucił ani jednej chwili spędzonej z Sylvie, ani jednego spojrzenia. Sztuka pamięci tylko uszlachetniła jego wspomnienia i nadała im blask. Żaden moment spędzony razem z nią nie mógł przeminąć na zawsze. Lato nadeszło, każda pogodna jesień i każda spokojna zima była tylko mitem i nie niosła żadnej pomocy.

— Nie ma w tym twojej winy — powiedział Dziadek Pstrąg.

— Muszę przyznać — stwierdził Auberon, wycierając oczy i nos w rękaw płaszcza — że wcale mnie nie pocieszyłeś.

Pstrąg nic nie odpowiedział. Nie spodziewał się wdzięczności.

— Nie wiesz, gdzie ona jest. Ani dlaczego zostałem tak potraktowany. Ani co powinienem zrobić. Potem mówisz mi, że to nie minie.

Zapadła długa cisza. Biały rybi kształt falował pod wodą. Smutek Auberona nie wzruszał Pstrąga.

— Przewidzieli dla ciebie jakiś podarunek — powiedział w końcu Dziadek Pstrąg.

— Podarunek. Jaki podarunek?

— Nie wiem dokładnie. Ale na pewno jakiś przewidzieli. Nie jest tak, że nic się nie dostaje za coś.

— Dziękuję, cokolwiek to jest. — Auberon wyczuł, że Pstrąg czyni wysiłki, by być miłym.

— To nie ma nic wspólnego ze mną — dodał Dziadek Pstrąg. Auberon wpatrywał się w powierzchnię wody, pofałdowaną jak jedwab. Gdyby miał wędkę. Dziadek Pstrąg zanurzał się powoli. — Więc słuchaj — powiedział, ale nic więcej już nie dodał, tylko zniknął wolno pod wodą.

Auberon wstał. Poranna mgła opadła, słońce mocno przygrzewało, a ptaki śpiewały ekstatycznie — było tak, jak miało być. Wracał wzdłuż strumienia, a potem ścieżką wiodącą przez pastwisko. Otaczało go bogactwo przyrody. Dom, skryty w szepczących drzewach, miał rankiem pastelowe kolory. Wydawało się, że właśnie otwiera oczy. Auberon, który stanowił dysonans w harmonii wiosny, potykał się na nierównym gruncie pastwiska. Spodnie aż do kolan miał mokre od rosy. To może trwać wiecznie. I będzie trwać wiecznie. Spróbuje złapać wieczorny autobus, który jedzie obwodnicą. Potem przesiądzie się na drugi, jadący na południe. Będzie podążał przez gęstniejące przedmieścia, przez szeroki most i tunel. W końcu dotrze do przerażających ulic, które przez brud i nędzę Miasta poprowadzą go na Starą Farmę i do dawnego pokoju, gdzie być może znajduje się Sylvie. Przystanął. Był sztywny jak wyschnięta gałąź, jak gałąź, którą według pewnej legendy papież wręczył grzesznemu rycerzowi. Nieszczęsny pokochał Wenus. Jego grzechy miały zostać odkupione dopiero wtedy, gdy zakwitnie gałąź. Ale Auberon nie czuł w sobie zdolności do rozkwitu.

Dziadek Pstrąg, do którego stawu również zawitała wiosna, okalając jego legowisko młodymi wodorostami i przynosząc bogactwo żeru, zastanawiał się, czy rzeczywiście przewidzieli dla chłopca jakiś podarunek. Prawdopodobnie nie. Nie obdarowywali nikogo, jeśli nie musieli. Ale ten chłopiec był taki smutny. Nic nie szkodzi, że mu tak powiedział. Okazał trochę serca. Dziadek Pstrąg nie był z natury zbyt uczuciowy, już nie, nie po tych wszystkich latach, ale w końcu nadeszła przecież wiosna, a chłopiec był bądź co bądź krwią z krwi, tak przynajmniej mówili. Miał w każdym razie nadzieję, że jeśli jednak przygotowali dla chłopca jakiś podarunek, to nie będzie to nic takiego, co przysporzyłoby mu wielkiego cierpienia.

Całkiem dalekowzroczni

— Oczywiście zawsze wiedziałam o ich istnieniu — powiedziała Ariel Hawksquill do cesarza Fryderyka Barbarossy. — W czasie moich praktycznych czy eksperymentalnych studiów zawsze stanowiły pewną dokuczliwość. Elementale. Eksperymenty zdawały się przyciągać je, tak jak miska z brzoskwiniami przyciąga chmarę muszek, które nie wiadomo skąd się biorą, a nasz spacer wśród drzew pobudza cykady. Czasem bywało, że nie mogłam wejść na górę ani zejść po schodach do mojego gabinetu — w którym pracowałam za pomocą szkieł, okularów i luster — żeby cała ich chmara nie deptała mi po piętach i nie wchodziła na głowę. Uprzykrzone. Nie miałam nawet pewności, czy nie wpływają w jakiś sposób na wyniki moich badań.

Pociągnęła łyk sherry, którą cesarz dla niej zamówił. Chodził w tę i z powrotem po saloniku i nie słuchał zbyt uważnie jej wywodów. Ludzie z Klubu opuszczali jego apartament z pewnym zakłopotaniem, nie mając pewności, czy cokolwiek osiągnęli. Czuli, że wyłudzono od nich zbyt wiele.

— Co teraz zrobimy? — spytał Barbarossa. — Oto jest pytanie. Myślę, że godzina wybiła. Miecze zostały obnażone. Objawienie nastąpi wkrótce.

— Hm.

Kłopot polegał na tym, że Hawksquill nigdy nie uważała ich za istoty posiadające wolę. Byli tylko pewną siłą, jak anioły, emanacją, kondensacją tajemnej energii, obiektami obdarzonymi nie większą świadomością niż kamienie czy światło słoneczne. Przybierały wprawdzie pewne kształty, które mogły posiadać wolę, miały głosy o zmiennym wyrazie i przemieszczały się z określonym celem, ale przypisywała to wyłącznie właściwościom ludzkiego postrzegania. Wszak ludzie dostrzegają twarze w plamach pokrywających ściany, widzą wrogie lub przyjazne postacie w krajobrazie oraz istoty stworzone z obłoków. Mając do czynienia z Siłą, dostrzega się ją jako istotę z twarzą i charakterem, nie ma na to rady. Ale w Architekturze domów wiejskich przedstawiono inny punkt widzenia. Twierdzono, że jeśli istnieją stworzenia będące jedynie emanacją sił natury, pozbawioną woli emanacją sił wyobraźni, mediami duchów, które dobrze wiedzą, co robią, to stworzenia są ludźmi, a nie wróżkami. Hawksquill nie posunęłaby się tak daleko, ale została zmuszona do przyznania racji tym twierdzeniom. Istoty te naprawdę miały wolę i moc, miały swoje pragnienia, jak i obowiązki, i wcale nie były ślepe, o nie, w rzeczywistości były całkiem dalekowzroczne. I gdzie w tym wszystkim było jej miejsce?

Nie chciała być jedynie ogniwem w łańcuchu poruszanym przez inne siły, nie uważała siebie za nic nie znaczącą jednostkę w przeciwieństwie do kuzynów, którzy w ten właśnie sposób o sobie myśleli. Na pewno nie miała zamiaru pełnić funkcji młodszego oficera w ich armii. Tę rolę przypisali prawdopodobnie Fryderykowi Barbarossie, bez względu na to, co on sam o sobie myślał. O nie. Z nikim nie chciała tak całkowicie dzielić swego losu. Magiem jest ten, kto manipuluje i rządzi mocami, którym zwykli śmiertelnicy ślepo się poddają.

Stąpała po cienkim lodzie. Ludzie z Klubu nigdy nie byli dla niej godnymi przeciwnikami. Przewyższała klasą tych dżentelmenów, tak samo jak przewyższali ją klasą ci, którzy manipulowali Russellem Eigenblickiem. Ale będzie to wreszcie rywalizacja, na jaką czekała. Teraz, kiedy jej zdolności były w pełnym rozkwicie, a zmysły najbardziej wyostrzone, podda wreszcie próbie siebie i swą wiedzę o nich, przynajmniej na tyle, na ile w ogóle można je sprawdzić. I jeśli nie sprosta temu zadaniu, to chociaż przegra z honorem.

— Co ty na to? — spytał cesarz, siadając ciężko.

— Nie będzie żadnego objawienia — odparła wstając. — Nie teraz, jeśli w ogóle.

Spojrzał na nią, unosząc brwi.

— Zmieniłam zdanie — powiedziała Hawksquill. — Może było najwłaściwiej wybrać cię na prezydenta.

— Ale mówiłaś…

— O ile wiem — ciągnęła Hawksquill — uprawnienia urzędu są prawnie nienaruszone, tyle że się ich nie wykorzystywało. Kiedy będziesz u władzy, możesz je skierować przeciwko Klubowi. Byliby zdziwieni. Mógłbyś wtrącić ich…

— Do więzienia. Skazać w tajemnicy na śmierć.

— Nie. Ale może chociaż złapać w sidła systemu prawnego. Jeśli wydarzenia najnowszej historii mogą być jakąś nauką, to przez długi czas się z nich nie wyplączą, a jeśli nawet, to będą osłabieni i dużo biedniejsi, spłukani doszczętnie, jak zwykliśmy mówić.

Obdarzył ją uśmiechem, szerokim, drapieżnym, chytrym uśmiechem konspiratora. Omal się nie roześmiała. Skrzyżował krótkie, grube palce na brzuchu i kiwał głową z zadowoleniem. Hawksquill odwróciła się do okna, myśląc: Dlaczego on? Dlaczego właśnie on spośród tylu ludzi? I odpowiedziała sobie pytaniem: gdyby myszy w gospodarstwie otrzymały nagle prawo głosu w sprawie zarządzania domem, to kogo wybrałyby na gospodarza?

— I zdaje się — dodała — że bycie prezydentem tego kraju właśnie w tym momencie nie różniłoby się niczym szczególnym od bycia cesarzem. — Uśmiechnęła się do niego przez ramię, a on spojrzał na nią spod rudych brwi, żeby upewnić się, czy z niego nie kpi. — Te same splendory — powiedziała łagodnie, podnosząc szklankę do światła. — Te same radości. Te same smutki. Jak długo, twoim zdaniem, mógłbyś sprawować teraz władzę?

— Nie wiem — odparł, ziewając potężnie, z samozadowoleniem. — Chyba od zaraz. I już na zawsze.

— Tak też myślałam — stwierdziła Hawksquill. — W takim razie nie ma pośpiechu, prawda?

Ze wschodu, znad oceanu, nadciągał wieczór. Ponure, gasnące światło słońca rozlewało się na zachodzie jak ciecz ze zbitego naczynia. Z tej wysokości, z tego szklanego przybytku próżności, można było obserwować zmaganie się dnia i wieczoru — pokaz dla bogatych i wszechmocnych, którzy zajmowali wysokie stanowiska. Na zawsze… Hawksquill, która obserwowała tę bitwę, miała wrażenie, że cały świat zapada właśnie w tym momencie w długi sen albo, być może, budzi się z innego. Nie była pewna. Ale kiedy odwróciła się od okna, żeby wypowiedzieć tę myśl, zobaczyła, że cesarz Fryderyk Barbarossa śpi na krześle, pochrapując cicho. Jego słaby oddech poruszał czerwone wąsy, a oblicze było tak spokojne jak twarzyczka śpiącego dziecka. Zupełnie jakby wcale się nie obudził, pomyślała Hawksquill.

Już na zawsze

— Ho, ho — powiedział George Mouse, kiedy otworzył w końcu drzwi do Starej Farmy i zobaczył Auberona siedzącego na stopniu. Auberon długo walił w drzwi i wołał (w czasie swojej włóczęgi zgubił gdzieś wszystkie klucze), a teraz stanął przed obliczem George’a zawstydzony, jak marnotrawny kuzyn.

— Cześć — powiedział.

— Cześć — odparł George. — Długo się nie pokazywałeś.

— Tak.

— Martwiłem się, człowieku. Co to, do diabła, ucieczka? Straszna rzecz.

— Szukałem Sylvie.

— O tak, zostawiłeś jej brata w pokoju. Miły facet, naprawdę. Znalazłeś ją?

— Nie.

— O kurczę.

Stali naprzeciw siebie. Auberon, ciągle trochę zamroczony nagłym powrotem na ulice miasta, nie wiedział, jak zapytać George’a, czy może zostać, chociaż wydawało się oczywiste, że właśnie po to tu przyszedł. George patrzył tylko z uśmiechem i kiwał głową. W jego czarnych oczach zagościła trwoga, jakby obawiał się czegoś, czego nie mógł zobaczyć. Chociaż w Edgewood panowała jeszcze pogoda typowa dla maja, jednotygodniowa, miejska wiosna już przeminęła i lato było w pełni. Powietrze przepełniało bogactwo zapachów, ulice ogarniała gorączka. Auberon zdążył już zapomnieć.

— To co — powiedział George.

— To co — powtórzył Auberon.

— Z powrotem w wielkim mieście? — powiedział George. — Czy myślałeś…

— Mogę wrócić? — zapytał Auberon.

— No coś ty. Świetnie. Jest dużo roboty. Twój pokój stoi pusty… Jak długo chcesz zostać?

— No nie wiem, chyba już na zawsze — odparł Auberon.

Czuł się jak poobijana piłka, teraz rozumiał to doskonale. Najpierw został wybity z Edgewood, poszybował wysoko, aż spadł do miasta. W jakimś szaleńczym tańcu odbijał się rykoszetem od ścian i obiektów, które wyznaczały kierunek jego drogi. Aż w końcu (nie z własnego wyboru) rzucono go z powrotem do Edgewood, gdzie odbijał się regularnie — kąt padania równy kątowi odbicia. A potem znów poszybował na ulice i dotarł do dawnego domu. Nawet najbardziej wytrzymała piłka nie może być ciągle podbijana. Najpierw skacze wysoko, potem coraz niżej, a w końcu tylko się toczy po trawie. Wreszcie zupełnie zwalnia i kołysząc się leciutko, staje.

Trzy wcielenia Lilac

George zdał sobie nagle sprawę, że stoją w otwartych drzwiach, i rzuciwszy spojrzenie w głąb ulicy, żeby zobaczyć, czy ktoś nie nadchodzi, pociągnął Auberona do środka, po czym zamknął drzwi. Tak samo postąpił kiedyś pewnego zimowego dnia w innym świecie.

— Jest poczta do ciebie — powiedział, idąc z Auberonem przez hol w stronę schodów wiodących na dół do kuchni. Potem mówił coś o pomidorach, ale Auberon już nic nie słyszał, bo krew uderzyła mu nagle do głowy. Z trwogą przypomniał sobie o podarunku. Nie mógł myśleć w tej chwili o niczym innym. Trwał w tym stanie, podczas gdy George chaotycznie przerzucał papiery w poszukiwaniu listów, co rusz przerywając, żeby rzucić jakąś uwagę albo zadać pytanie. Dopiero gdy zauważył, że Auberon go nie słucha ani nie odpowiada na jego pytania, skoncentrował się na jednym zajęciu i znalazł wreszcie dwie podłużne koperty, które wsunął wcześniej do tostera z jakimiś przestarzałymi monitami i mało ważnymi przepisami.

Auberon od razu stwierdził, że żaden z listów nie jest od Sylvie. Ręce mu drżały, gdy otwierał koperty, chociaż nie było już powodu do zdenerwowania. „Petty, Smilodon i Ruth” mieli przyjemność poinformować go, że testament doktora Drinkwatera został wreszcie wykonany. Załączali rozliczenie, z którego wynikało, że jego udział, po potrąceniu zaliczek i kosztów wynosi 34 dolary i 17 centów. Jeśli przyjdzie do kancelarii i podpisze odpowiednie dokumenty, otrzyma wzmiankowaną sumę w całości. Druga koperta, z czerpanego papieru i z kosztownym nadrukiem firmowym, zawierała list od producentów serialu Inny świat. Przeczytali bardzo wnikliwie jego maszynopisy. Pomysły fabularne były wspaniałe i żywe, ale dialogi niezbyt przekonujące. Jednak gdyby zechciał poprawić te maszynopisy albo napisać kolejne, to mogliby włączyć go do swojego zespołu młodych scenarzystów. Mieli nadzieję, że odpowie. W każdym razie mieli tę nadzieję w zeszłym roku. Auberon roześmiał się. Być może znalazł chociaż pracę. Może będzie kontynuował niekończące się kroniki doktora na temat zielonej łąki i dzikiego lasu, choć nie w tej samej formie, w jakiej robił to doktor.

— Dobre wieści? — spytał George, parząc kawę.

— Wiesz — powiedział Auberon — ostatnio bardzo dziwne rzeczy dzieją się na świecie. Bardzo dziwne.

— Opowiedz mi o nich — poprosił George, nie chcąc wcale niczego wiedzieć.

Auberon uświadomił sobie, że dopiero gdy wyzwolił się z pijackiego zamroczenia, zaczął zauważać rzeczy, do których inni ludzie już przywykli. Poczuł się tak, jakby miał za chwilę oznajmić kumplom, że niebo jest błękitne, a drzewa rosnące wzdłuż ulicy wypuściły liście.

— Czy zawsze rosły tu takie duże drzewa? — zapytał George’a.

— Najgorsze — odparł kuzyn — że korzenie podnoszą podłogę w suterenie. A spróbuj wytłumaczyć to w Zieleni Miejskiej. Beznadzieja. — Postawił przed Auberonem kawę. — Mleka? Cukru?

— Wolę czarną.

— Dziw nad dziwy — powiedział George, mieszając małą pamiątkową łyżeczką kawę, której wcale nie osłodził. — Czasem mam ochotę wysadzić tę budę. Wrócić do fajerwerków. Na tym można teraz zbić forsę, przy tych wszystkich uroczystościach. — Tak?

— Eigenblick i reszta. Parady, pokazy. Lubi te rzeczy. I fajerwerki.

— Ach tak.

Odkąd Auberon spędził noc i poranek z Brunem, celowo unikał wszelkich myśli dotyczących Russella Eigenblicka. Miłość to dziwna rzecz. Zabarwia swoim kolorem całe połacie świata i już zawsze noszą one barwy miłości, obojętnie czy jasne, czy ciemne. Pomyślał o południowych rytmach, pamiątkowych koszulach, o niektórych ulicach i placach w mieście, o słowiku.

— Zajmowałeś się fajerwerkami?

— Jasne. Nie wiedziałeś? Byłem najlepszy, chłopie. Nazwisko w gazetach. Kupa śmiechu.

— W domu nigdy nie wspominali — powiedział Auberon, czując, że to kolejna sprawa, którą trzymali w tajemnicy. — Nie przy mnie.

— Nie? — George dziwnie na niego spojrzał. — To się dosyć gwałtownie skończyło. Mniej więcej w tym czasie, kiedy się urodziłeś.

— Ach tak? Dlaczego?

— Okoliczności, chłopie, okoliczności. — Zagapił się na swoją kawę, popadł w dziwną zadumę, rzecz niespotykana u George’a. W końcu podjął najwyraźniej jakąś decyzję. — Wiesz, że miałeś siostrę, Lilac?

— Siostrę? — To było coś nowego. — Siostrę?

— No tak, siostrę.

— Nie. Sophie miała dziecko, dziewczynkę, Lilac, która zaginęła. Ja miałem tylko wymyśloną przyjaciółkę o takim samym imieniu. Ale nie siostrę. — Zamyślił się. — Zawsze mi się zdawało, że były trzy. Nie wiem czemu.

— Ja mówię o dziecku Sophie. Myślałem, że ta historia, która rozegrała się na górze… No, nieważne.

Ale Auberon nie dał za wygraną.

— O nie, chwileczkę. Co znaczy „nieważne”? — George wzniósł oczy z poczuciem winy, zdziwiony tonem Auberona. — Jeśli coś wiesz, to chcę to usłyszeć.

— To długa historia.

— Tym lepiej.

George zamyślił się. Wstał, włożył stary sweter i usiadł z powrotem.

— Zgoda. Sam tego chcesz. — Zastanawiał się, od czego zacząć. Na skutek długoletniego zażywania narkotyków potrafił opowiadać bardzo żywo, ale nie zawsze z sensem. — Fajerwerki. Trzy wcielenia Lilac, tak?

— Jedna była zmyślona.

— Cholera. Ciekawe, jakie były tamte. W każdym razie jedna była fałszywa jak sztuczny nos. Dokładnie tak. O tej fałszywej to historia z fajerwerkami. Więc pewnego dnia dawno temu Sophie i ja… To było w zimie, kiedy przyjechałem do Edgewood i ona i ja… Ale nie miałem pojęcia, że coś z tego wyniknęło, rozumiesz? Chwila słabości. Machnąłem na to ręką. To znaczy nabrała mnie. Poza tym wiedziałem, że w tym samym czasie było coś między Sophie i Smokym. — Spojrzał na Auberona. — Wszyscy o tym wiedzą, prawda?

— Nie.

— Ty nie… Oni nic ci nie…

— Nigdy mi o niczym nie powiedzieli. Wiedziałem, że Sophie miała dziecko, Lilac. Potem dziewczynka zniknęła… To wszystko, co wiem.

— Więc słuchaj. O ile wiem, Smoky nadal myśli, że jest ojcem Lilac. Więc wszyscy milczą na temat tej historii. Tak, milczenie to najwłaściwsze słowo. O co chodzi?

Auberon śmiał się.

— Nie, nic — powiedział. — Pewnie, milczenie to najlepsze słowo.

— To było… bo ja wiem… chyba dwadzieścia pięć lat temu. Zajmowałem się poważnie fajerwerkami, z powodu teorii działania. Pamiętasz teorię działania? Nie? O Jezu, szybko się dziś o wszystkim zapomina, no nie. Teoria działania, o rany, nie wiem, czy sam jeszcze coś z tego pamiętam. To była teoria na temat życia, że życie składa się z działań, a nie myśli albo rzeczy. Działanie jest jednocześnie myślą i rzeczą, tylko że ma ten sam kształt, więc można je analizować. Każde działanie, obojętnie jakiego rodzaju, na przykład podnoszenie filiżanki albo całe życie, albo nawet cała ewolucja, każde działanie ma ten sam kształt. Dwa działania są innym działaniem o tym samym kształcie. Całe życie jest tylko jednym wielkim działaniem złożonym z milionów mniejszych działań, kapujesz?

— Nie za bardzo.

— Nieważne. Dlatego właśnie zająłem się fajerwerkami, ponieważ rakieta ma ten sam kształt co działanie: faza wstępna, podpalenie, eksplozja i spalenie się. Tylko że czasem rakieta, to działanie, zapoczątkowuje następne działanie i tak dalej, jasne? Więc możesz urządzić pokaz, który ma taką samą formę jak życie. Działania, wszystko to tylko działania. Na przykład skorupki: w jednej skorupce możesz pomieścić kilka innych, kurczak jest ściśnięty w jajku, a w tym kurczaku następne jajko z następnym kurczakiem i tak dalej, bez końca. Weźmy gerby. Gerb ma taką samą formę jak uczucie, że jest się żyjącą istotą: cały czas następuje po sobie wiązka małych eksplozji i spalania, początek i spalenie, początek i spalenie. W ten sposób tworzy się obrazy, tak jak za pomocą myśli tworzy się obrazy w powietrzu.

— Co to jest gerb?

— Gerb, chłopie, to chińskie ognie. No wiesz, można z tego zrobić obraz dwóch walczących okrętów, które strzelają z dział, a potem robi się z tego symbol zwycięstwa.

— Ach tak.

— Mówimy na to chirurgiczna robota. Zupełnie jak myślenie. Kilka osób to rozumie. Para krytyków.

Zamilkł na chwilę, wspominając dawne czasy. Miał żywo w pamięci barkę rzeczną, na której wystawił The Act Entrained i inne pokazy. Widział ciemność i słyszał pluskanie oleistej wody, czuł zapach hubki. I nagle niebo rozbłysło ogniem, ogień jest podobny do życia, jest światłem, które zapala się, pochłania i znika, lecz przez chwilę kreśli w powietrzu kształt, którego nie można zapomnieć, ale który w pewnym sensie nie istniał. Przypominał sobie, jak biegał niczym szaleniec, pokrzykując na asystentów, odpalając z moździerza. Włosy miał osmalone, gardło przeżarte, jego płaszcz, zjedzony przez mole, był brudny od popiołu. Nie przeszkadzało mu to. Jego myśl przybierała kształt w powietrzu.

— A co z Lilac? — zapytał Auberon.

— A tak. Od wielu tygodni przygotowywałem nowy pokaz. Miałem parę nowych pomysłów co do garniturów i pracowałem nad nimi dniem i nocą. Chłopie, to było całe moje życie. I pewnej nocy…

— Co to są garnitury?

— Garnitury to część rakiety, którą wystrzeliwuje się na końcu. Rozkwita jak kwiat. Masz rakietę i tutaj jest skrzynka z twoją kompozycją, która po odpaleniu wykreśla się w powietrzu, a tutaj masz swój, nazwijmy to kapturek, i tutaj właśnie umieszczasz swoje garnitury: gwiazdki o różnych kształtach…

— Okay. Wystarczy.

— Więc jestem na trzecim piętrze tej pracowni, którą sobie zorganizowałem. Wybrałem ostatnie piętro, gdyby coś się stało, bo przynajmniej cały budynek nie wyleciałby w powietrze. Jest późno i słyszę dzwonek do drzwi. Wtedy jeszcze działały dzwonki. Więc odkładam robotę, bo nie można po prostu tak sobie wyjść z pokoju pełnego fajerwerków. Dzwonek cały czas dzwoni. Schodzę na dół i myślę, co to za mądrala oparł się na dzwonku. To była Sophie. Noc była zimna, padał deszcz. Pamiętam, że miała na twarzy szal. A ta twarz… Wyglądała prawie jak martwa, jakby nie spała od wielu dni. Oczy wielkie jak spodki i te łzy, a może miała twarz mokrą od deszczu. W ramionach trzymała duże zawiniątko. Spytałem, o co chodzi, co się stało i tak dalej, a ona powiedziała: „Przyniosłam Lilac” i odchyliła szal, który przykrywał dziecko.

George zadrżał, a drżenie zdawało się przenikać jego ciało od stóp do głów, włosy unosiły mu się z przerażenia. Była to reakcja człowieka, który, jak mówią, zobaczył własny grób.

— Pamiętaj, chłopie, że nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Nie wiedziałem przecież, że jestem ojcem. Nie miałem żadnych wieści z Edgewood od roku. I nagle zjawia się Sophie, stoi na schodkach, jak w jakimś koszmarnym śnie, i mówi, że to moja córka, i pokazuje mi dziecko, jeśli to w ogóle było dziecko. Chłopie, ten dzieciak był w tarapatach. Wyglądał staro. Chyba miał niespełna dwa lata, a wyglądał na czterdzieści pięć: mały, wysuszony, łysy facet, z takim chytrym wyrazem twarzy, jak jakiś sklepikarz w tarapatach. — George zaśmiał się dziwnym śmiechem. — To miała być dziewczynka, pamiętaj. Boże, przestraszyłem się nie na żarty. Więc stoimy tam i ten dzieciak wysuwa dłoń o tak, spodem do góry, i sprawdza, czy pada deszcz, i naciąga sobie szal na głowę. Co miałem powiedzieć? Dziecko samo się zdradziło. Wpuściłem je do środka.

Weszliśmy tutaj. Posadziła dzieciaka w tym wysokim krześle. Nie mogłem na to patrzeć, ale nie mogłem też oderwać wzroku, a Sophie mi wszystko opowiedziała: że ona i ja tego popołudnia, chociaż to dziwne, ale doszła do tego po datach i tak dalej, i Lilac jest moim dzieckiem. Ale, na rany, nie ta. Odkryła, że pewnej nocy prawdziwa Lilac została podmieniona na tę. Ta tutaj nie jest wcale prawdziwa. Nie jest prawdziwą Lilac ani nawet prawdziwym dzieckiem. Byłem zdruzgotany. Chodzę w kółko i powtarzam: co takiego, co, co. I tak przez długą chwilę. — Znowu się roześmiał bezradnie. — A ten dzieciak siedzi tam z tą miną, nie potrafię jej opisać, z tym szyderczym wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć: „O co tyle krzyku, słyszałem te bzdury już milion razy”. Zupełnie jakby go to nudziło. A ja pomyślałem sobie, że dla dopełnienia obrazu brakuje mu tylko cygara w ustach.

Sophie była jak w szoku. Drżała. Chciała mi opowiedzieć wszystko naraz. W pewnej chwili przerwała i nie mogła dalej mówić. Zdaje się, że początkowo z dzieciakiem było wszystko w porządku, nie zauważyła żadnej różnicy. Nie potrafiła nawet określić dokładnie, której nocy nastąpiła zamiana, bo Lilac wydawała się całkiem normalna i piękna. Tylko spokojna. Zupełnie spokojna. Jakby bez życia. Ale po kilku miesiącach zaczęła się zmieniać. Bardzo powoli. Potem szybciej. Zaczęła jakby marnieć. Ale nie była chora. Doktor ją zbadał, wszystko w porządku, znakomity apetyt, uśmiechnięta, ale starzeje się jakby. O Boże. Owinąłem Sophie szalem i zacząłem robić herbatę. I cały czas powtarzam: „Uspokój się! Uspokój się!” A ona opowiada, jak w końcu połapała się, jak do tego doszło. Nie przekonywało mnie to, myślałem, że dzieciaka powinien zobaczyć jakiś specjalista. I wtedy zaczęła ukrywać dziecko przed wszystkimi, a oni zaczęli ją pytać, jak tam Lilac, dlaczego w ogóle jej nie widać. — George znowu się roześmiał, mimowolnie. Wstał i odgrywał kolejne sceny tej historii, szczególnie własne zdziwienie. Nagle otworzył szeroko oczy, patrząc na puste, wysokie krzesło. — Wtedy patrzymy, a dzieciaka nie ma. Ani na krześle, ani na podłodze. Drzwi są otwarte. Sophie jest oszołomiona, krzyknęła cichutko i patrzy na mnie. Wiesz, w końcu byłem ojcem tego czegoś. Spodziewała się, że coś zrobię. Dlatego właśnie do mnie przyszła i w ogóle. Boże. Jak pomyślałem, że to coś łazi swobodnie po moim domu, zdenerwowałem się. Wyszedłem na korytarz. Żywego ducha. Wtem zobaczyłem, że wchodzi na górę po schodach: stopień po stopniu. Krok po kroku. Wyglądało tak, jak to powiedzieć, jakby miało określony cel, jakby wiedziało, dokąd idzie. Więc powiedziałem: „Hej, poczekaj chwilę, ty draniu”. Nie potrafiłem myśleć o tym jak o dziewczynce. Schwyciłem dzieciaka za ramię. Było bardzo dziwne w dotyku, jak martwa skóra. Spojrzało na mnie z nienawiścią, jakby chciało powiedzieć: „Kim do cholery jesteś?” i wyrwało mi ramię… — George usiadł z powrotem, przytłoczony. — Rozdarło się. Zrobiłem dziurę w tej przeklętej rzeczy. Na ramieniu zrobiła się dziura, mogłeś zajrzeć do środka jak do wnętrza lalki: było puste. Najwyraźniej to go nie bolało. Po prostu klepnęło się w ramię „o cholera, rozdarło się” i poczłapało dalej. Koc z niego opadł i zobaczyłem, że w innych miejscach też ma takie pęknięcia i rozdarcia: na kolanach i na łokciach. Dzieciak rozlatywał się na kawałki.

Nie potrafiłem myśleć. Wróciłem tutaj. Sophie skulona w krześle i te jej wielkie oczy. Po prostu się rozkleiła. Chłopie, to była najsmutniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. „Musisz mi pomóc, musisz”. No wiesz. „Dobrze, dobrze, pomogę ci, ale co, do cholery, mam zrobić?”. Nie wiedziała. Co chcę. „Gdzie ona jest?”, zapytała Sophie.

„Poszła na górę”, powiedziałem. „Może jej zimno. Na górze jest napalone w kominku”. I nagle Sophie spojrzała na mnie strasznym wzrokiem. Była przerażona, ale zbyt zmęczona, żeby coś zrobić, a nawet żeby cokolwiek czuć. Nie potrafię tego opisać. Złapała mnie za rękę i powiedziała: „Nie pozwól jej zbliżyć się do ognia, proszę, proszę!”

A to co znowu? Powiedziałem: „Zostań tu i ogrzej się, a ja zobaczę”. Nie wiem, co chciałem zobaczyć. Wziąłem ze sobą kij baseballowy, tak na wszelki wypadek, i wyszedłem z kuchni. Sophie ciągle błagała: „Nie pozwól jej zbliżyć się do ognia”.

George odegrał scenę wchodzenia po schodach i do pokoju na drugim piętrze.

— Wchodzę do środka. Jest. Koło ognia. Siedzi na obramowaniu, a tam palenisko. I, nie wierzę własnym oczom, siedzi tam, sięga ręką do ognia i wyciąga z niego żarzące się węgle. Wyciąga je i pakuje do buzi. — George podszedł blisko do Auberona, złapał go za ręce, jakby sądził, że tylko w ten sposób skłoni kuzyna, by uwierzył w prawdziwość jego słów. — I gryzie je. — George zrobił taki ruch szczęką, jakby rozgryzał włoskie orzechy. — Chrupie. Chrupie. I uśmiecha się do mnie, uśmiecha. Widziałem, jak te węgle żarzą się w jego głowie. Jak w wydrążonej dyni. Potem gasły, a dzieciak brał następne. I nabierał życia. Robił się jakby młodszy, to go odświeżało. Podskoczył, zatańczył. Był teraz goły. Wyglądał jak mały, popękany, zły cherubinek z gipsu. Przysięgam na Boga, że nic, ale to nic nigdy mnie tak w życiu nie przestraszyło jak ten widok. Byłem tak przerażony, że nie mogłem myśleć, po prostu działałem jak automat. No wiesz. Byłem zbyt przerażony, żeby się bać.

Podszedłem do kominka. Wziąłem na łopatę garść węgielków z ognia, gorących jak diabli. Pokazałem mu: „mm, ale dobre, no chodź, no chodź”. Złapał haczyk, gorące kasztany, bardzo gorące kasztany, no chodź, no chodź. Wyszliśmy z pokoju i idziemy na górę. Dzieciak próbuje dosięgnąć łopaty. O nie, ciągle ją odsuwam. Słuchaj, chłopie, nie wiem, czy odebrało mi rozum, czy co. Wiedziałem tylko, że to coś jest złe. To znaczy nie żaden zły diabeł, bo to w ogóle nie była żadna osoba. To było jak kukiełka albo lalka, albo maszyna, ale poruszająca się samoczynnie, jak czasem w koszmarnych snach ruszają się rzeczy, które są martwymi przedmiotami, na przykład sterty ciuchów nagle wstają i zaczynają straszyć, rozumiesz? Martwe, ale się ruszają. Ożywione. Ale to było złe, straszna, zła rzecz, dla której nie było miejsca na tym świecie. Myślałem tylko, że muszę się tego pozbyć. Lilac czy nie Lilac. Po prostu muszę się tego pozbyć.

Więc idzie za mną. A na trzecim piętrze, na ukos od biblioteki znajduje się moja pracownia. Widzisz to? Drzwi są oczywiście zamknięte. Zamknąłem je, kiedy schodziłem na dół, zawsze tak robię, nigdy za wiele ostrożności. Więc gmeram przy drzwiach, a to coś patrzy na mnie tymi oczami, które nie są oczami, i w każdej chwili może pojąć, co jest grane. Podsuwam mu pod nos łopatę. Czy te cholerne drzwi nigdy się nie otworzą? W końcu otwieram i…

George zamaszystym gestem wrzucił łopatę z gorącymi węgielkami do pracowni pełnej fajerwerków. Auberon wstrzymał oddech.

— Potem sięgam do dzieciaka…

Szybkim, starannym kopnięciem bokiem stopy George wepchnął fałszywą Lilac do swojej pracowni.

— I zamykam drzwi. — Trzasnął drzwiami, patrząc na Auberona z takim samym przerażeniem w oczach, jakie musiało się w nich malować tamtej nocy. — Udało się! Udało się! Zbiegam po schodach, krzycząc: „Sophie! Sophie! Uciekaj!”. A ona siedzi w tym krześle, o tam, jak sparaliżowana. Więc podniosłem ją, to znaczy nie niosłem jej na rękach, tylko popychałem, bo na górze słychać było już hałasy. Wypchnąłem ją na korytarz. Bang, bum, bum! I za drzwi.

Staliśmy na deszczu, chłopie, z zadartymi głowami. W każdym razie ja patrzyłem w górę, a ona jakby ukryła głowę w ramionach. Przez okna pracowni wyleciał cały mój pokaz.

Gwiazdy, rakiety i tak dalej. Magnez, fosfor, siarka. Jasno jak w dzień. Hałas. Całe zapasy wyleciały w powietrze, wywalając dziurę w dachu. Dym, gwiazdy, chłopie! Zapaliliśmy wszystkie okoliczne domy, ale deszcz padał coraz mocniej i wkrótce, zanim przyjechała policja i straż pożarna, było po wszystkim.

Moja pracownia została dobrze zabezpieczona, miała stalowe drzwi, azbest i inne rzeczy, więc budynek nie był mocno zniszczony. Ale czy cokolwiek zostało z tego dzieciaka, czy czego tam…

— A Sophie? — spytał Auberon.

— Sophie — powtórzył George. — Powiedziałem jej: „Wszystko w porządku. Złapałem to”. „Co? Co?”, zapytała. „Złapałem to” — powtórzyłem. — „Wysadziłem w powietrze. Nic z tego nie zostało”. Wiesz, co mi powiedziała?

Auberon milczał.

— Spojrzała na mnie, chłopie, nic, co zdarzyło się tamtej nocy nie było tak straszne jak wyraz jej twarzy w tym momencie, i powiedziała: „Zabiłeś ją”. Tak właśnie powiedziała: „Zabiłeś ją”. To wszystko.

George usiadł, znużony, wyczerpany, przy kuchennym stole.

— Zabiłem ją — powtórzył. — Tak właśnie myślała Sophie: że zabiłem jej jedyne dziecko. Może nadal tak myśli, nie wiem, że stary George zabił jej jedyne dziecko, i swoje zarazem. Wysadził je w powietrze razem z fajerwerkami. — Spuścił głowę. — Chłopie, nie chciałbym, żeby ktokolwiek spojrzał na mnie kiedyś w taki sposób jak Sophie tamtej nocy.

— Co za historia — wykrztusił Auberon, kiedy odzyskał głos.

— Widzisz — powiedział George — jeśli to była Lilac, tylko odmieniona w jakiś dziwny sposób…

— Ale Sophie wiedziała — przerwał mu Auberon. — Wiedziała, że to nie była prawdziwa Lilac.

— Czy ja wiem? — zawahał się George. — Kto może wiedzieć, co Sophie wiedziała. — Zapadło milczenie. — Kobiety. Kto je zrozumie?

— Nie pojmuję tylko — powiedział Auberon — dlaczego mieliby jej przynieść w zamian coś takiego? Przecież oszustwo było ewidentne.

George patrzył na niego podejrzliwie.

— Co za „oni”? — zapytał.

Auberon uciekł wzrokiem przed pytającym spojrzeniem kuzyna.

— No oni — powiedział zdziwiony i zakłopotany, że musi udzielać takich wyjaśnień. — Ci, którzy porwali Lilac.

— Hm — mruknął George.

Auberon nie dodał nic więcej, bo nie miał nic więcej do powiedzenia na ten temat. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał w całej pełni, dlaczego ci, których szpiegował, tak starannie zachowywali milczenie. Mówienie o „nich” niczego w gruncie rzeczy nie wyjaśniało i miał wrażenie, że chcąc nie chcąc został w tej chwili zobowiązany do takiego samego milczenia. A jednak sądził, że w życiu nie będzie potrafił wyjaśnić żadnej rzeczy na świecie, nie używając zaimka „oni”. Oni.

— No tak — powiedział w końcu. — Ale to dopiero dwie.

George uniósł pytająco brwi.

— Dwie Lilac — wyjaśnił Auberon. — Z trzech, które, jak sądziłem, istniały, jedna była wymyślona: ta moja, i wiem, gdzie ona jest. — Czuł, że skrywa się głęboko w jego wnętrzu i wie, iż o niej mowa. — Jedna była fałszywa: ta, którą wysadziłeś w powietrze.

— Ale jeśli — wtrącił George — to była prawdziwa Lilac, tylko jakoś odmieniona… ha?

— Nie — powiedział Auberon. — Tej prawdziwej właśnie brakuje, nie policzyliśmy jej. — Wyjrzał przez okno, za którym rozpościerał się mrok, skrywający zarysy Starej Farmy i wysokich wież miasta.

— Ciekawe… — zamyślił się.

— Ciekawe — powtórzył George. — Wiele bym dał za to, żeby wiedzieć.

— Gdzie jest — zastanawiał się Auberon. — Gdzie, gdzie?

Myśląc o przebudzeniu

Była daleko, daleko, pogrążona we śnie. Odwracała się niespokojnie z boku na bok i myślała o przebudzeniu, chociaż miała spać jeszcze przez wiele lat. Czuła swędzenie w nosie, chciało jej się ziewać. Nawet mrugnęła oczami, ale nic nie widziała, nic oprócz snów. Spała wśród wiosennego krajobrazu, ale śniła o jesieni: o szarej dolinie, w której w dniu, gdy odbywała się podróż, bocianica dźwigająca na grzbiecie ją i panią Underhill postawiła wreszcie nogi na stałym gruncie, terra firma. Pani Underhill westchnęła i zsiadła z grzbietu ptaka, a Lilac wyciągnęła ręce, objęła ją za szyję i z jej pomocą zeszła na dół. Ziewała. Gdy nauczyła się, jak to robić, nie była w stanie przestać i nie potrafiła zdecydować, czy podoba jej się to uczucie, czy nie.

— Jesteś śpiąca — powiedziała pani Underhill.

— Gdzie to jest? — spytała Lilac, kiedy stara kobieta postawiła ją na ziemi.

— A w pewnym miejscu — odparła miękko pani Underhill. — Chodźmy.

Stanęły przed łukowatą bramą pokrytą głębokimi płaskorzeźbami. A może były to delikatne rzeźby, tylko zniszczone przez warunki atmosferyczne. Nie było żadnych murów, brama stała samotnie, rozkraczona pośrodku ścieżki zasypanej liśćmi. Była to jedyna droga prowadząca do lasu z nagimi, jesiennymi drzewami.

Lilac, z lękiem, ale i z rezygnacją, wsunęła swoją małą rączkę w dużą, starą dłoń pani Underhill. Podeszły razem do bramy, jak babunia i wnuczka opuszczające zimny park, w którym nie świeci już słońce i przestało być zabawnie. Bocianica stała samotnie na jednej czerwonej nodze, doprowadzając do ładu potargane piórka.

Przeszły pod łukiem. Zagłębienia i wypukłości pokryte były mchem i starymi ptasimi gniazdami. Kształty rzeźb były niewidoczne, jakby dopiero co rozpoczęto dzieło lub właśnie na nowo pogrążały się w chaosie. Przechodząc pod łukiem, Lilac przesunęła dłonią po murze: brama nie została wykonana z kamienia. Może to szkło? — zastanawiała się. Albo kość.

— To z rogów — wyjaśniła pani Underhill.

Zdjęła jeden ze swoich licznych płaszczy i okryła nagą dziewczynkę. Lilac kopała brązowe liście, myśląc, że miło by było poleżeć sobie na nich.

— To był długi dzień — stwierdziła pani Underhill, jakby nadążając za biegiem myśli dziewczynki.

— Za szybko minął — powiedziała Lilac.

Pani Underhill objęła jej ramiona. Dziewczynka powłóczyła nogami, wsparta o starą kobietę, a nogi poruszały się jakby niezależnie od woli. Znowu ziewnęła.

— Aaaa — powiedziała, a pani Underhill szybkim ruchem wzięła ją na ręce. Mocniej owinęła dziewczynkę płaszczem i usadowiła ją w swoich ramionach.

— Dobrze się bawiłaś? — spytała.

— O tak — odparła Lilac.

Zatrzymały się u stóp wielkiego dębu, pod którym leżała sterta liści. Sowa, dopiero co przebudzona, siedziała w dziupli i cicho pohukiwała. Pani Underhill schyliła się i złożyła swój ciężar na szeleszczących liściach.

— Niech ci się to przyśni — powiedziała.

Lilac odpowiedziała coś bez sensu o chmurkach i domach, a potem od razu zapadła w sen. Nie wiedziała nawet, w którym momencie zasnęła, śniąc o tym już w chwili, gdy sen morzył powieki. Śniło jej się wszystko, co widziała, i wszystko, co mogło z tego wyniknąć. Śniła o wiośnie, podczas której marzyła o jesieni, kiedy to zapadnie w sen, i o zimie, kiedy się przebudzi. W tym sennym powikłaniu przekształcały się i przenikały rzeczy, o których śniła, że jej się śnią, podczas gdy na jawie przemijały. Nieświadomie podciągnęła kolana i złożyła dłonie tuż przy brodzie, która nieco opadła. W końcu Lilac przybrała kształt litery „s”, taki sam, jaki miała w łonie matki.

Spała głęboko.

Pani Underhill starannie otuliła się płaszczem i wyprostowała. Podparła plecy obiema dłońmi i odchyliła się do tyłu. Czuła znużenie, jak zwykle. Wskazała palcem na sowę, której błyszczące, ciepłe oczy wyzierały z dziupli, i powiedziała:

— Opiekuj się nią, miej baczenie.

Ta para oczu nadawała się do tego tak samo dobrze jak każda inna. Pani Underhill zadarła głowę. Zmierzch, nawet długi listopadowy zmierzch, dobiegł jednak kresu, a ona miała przed sobą tyle pracy: koniec roku nie został jeszcze pogrzebany, a deszcze, które miały go pogrzebać (i miliony poczwarek, miliony cebulek i ziaren) nie spadły na ziemię. Z powierzchni nieba nie zmieciono jeszcze brudnych chmur i nie pojawiły się pierwsze zwiastuny zimy. Północny Wiatr czekał już pewno niecierpliwie, aż go spuszczą z uwięzi i pozwolą wyładować tłumiony gniew. Cudem tylko, pomyślała, dzień następował po nocy, cudem obracała się Ziemia, bo przecież tak niewiele uwagi poświęcała ostatnio tym sprawom. Westchnęła, odwróciła się i (nabierając siły i mocy, o jakie Lilac nigdy nawet by jej nie posądzała) ruszyła wypełnić swoje zadanie. Nie obejrzała się ani razu na swą adoptowaną wnuczkę leżącą na liściach i pogrążoną we śnie.

Загрузка...