KSIĘGA CZWARTA DZIKI LAS

I

Nie pracuję ani nie płaczę, w kształcie jest ich przyczyna.

Virginia Woolf


Lata, które nadeszły po porwaniu maleńkiej Lilac z ramion jej śpiącej matki, były najpracowitsze w długim (w istocie jakby wiecznym) życiu pani Underhill. Należało zająć się nie tylko wykształceniem Lilac i dopilnować pozostałą gromadkę, ale również brać udział we wszystkich zgromadzeniach, spotkaniach, konsultacjach i uroczystościach, a przybywało ich, gdy wypadki, którym pomogli zaistnieć, zaczęły mknąć coraz szybciej. W dodatku stanowiło to tylko uzupełnienie jej zwykłych zadań, z których każde składało się z niezliczonych drobiazgów, a żadnego z nich nie można było zlekceważyć ani sfuszerować.

Czas i podróż

Ale proszę, jak jej się powiodło! Pewnego listopadowego dnia, w rok po tym, jak chłopiec Auberon udał się za zmyśloną Lilac do ciemnych lasów i stracił jej ślad, pani Underhill, w zupełnie innym miejscu, oceniała wprawnym okiem nieprzeciętny wzrost prawdziwej Lilac. Dziewczynka, która skończyła niedawno jedenaście lat, była już tak wysoka jak przygarbiona pani Underhill. Jej oczy, jasnoniebieskie jak kwiaty cykorii i przejrzyste niczym woda w strumieniu, znajdowały się na tym samym poziomie co oczy obserwującej ją kobiety.

— Bardzo dobrze — powiedziała ta ostatnia. — Świetnie.

Otoczyła palcami szczupłe nadgarstki Lilac, uniosła jej podbródek i trzymała pod nim jaskier. Zmierzyła kciukiem i palcem wskazującym odległość między obu końcami aureoli, a Lilac zaśmiała się, połaskotana. Pani Underhill również się zaśmiała, zadowolona z siebie i z niej. Jasnobrązowa skóra dziewczynki nie miała ani odrobiny zielonkawego odcienia, a jej oczy nie były ani trochę nieobecne. Pani Underhill widziała wiele razy, jak sprawy przybierały niepomyślny obrót, jak odmieńcy niknęli i tracili kościec. W wieku Lilac składali się zaledwie z fragmentów nieokreślonej tęsknoty i nie nadawali się już do niczego. Była zadowolona, że sama zajęła się wychowaniem dziewczynki. To nic, że wyczerpało ją to doszczętnie. Udało się, a na wypoczynek będzie miała już wkrótce całe wieki.

Odpoczynek! Poderwała się. Trzeba mieć siły na koniec.

— Dziecko — powiedziała — czego nauczyłaś się od niedźwiedzi?

— Spania — odparła Lilac z niepewną miną.

— Oczywiście, że spania — przyznała pani Underhill. — A więc…

— Ja nie chcę spać — zaprotestowała Lilac. — Proszę.

— Skąd wiesz, skoro jeszcze nie próbowałaś? Niedźwiedziom było całkiem dobrze.

Lilac, nadąsana, odwróciła na grzbiet ciemnego robaka, który akurat spacerował po wierzchu jej stopy, a potem przywróciła mu normalną pozycję. Przypomniała sobie niedźwiedzie, leżące w ciepłej jaskini, nieświadome jak śnieg. Pani Underhill (która znała imiona wielu stworzeń) przedstawiła jej zwierzęta: Joe, Pat, Martha, John, Kathy, Josie i Nora, ale one pozostały głuche i tylko rytmicznie wciągały powietrze, wypuszczały je i znowu wciągały. Lilac, która od tej nocy, kiedy się obudziła w ciemnym domu pani Underhill, zamykała oczy tylko wtedy, gdy mrugała lub bawiła się w chowanego, czuła przepełniającą ją nudę i wstręt do siedmiu śpiochów przypominających w swej obojętności siedem masywnych kanap. Ale jednak nauczyła się czegoś od nich i kiedy pani Underhill przybyła po nią na wiosnę, dziewczynka znała już dobrze swoją lekcję. W nagrodę pani Underhill pokazała jej lwy morskie, kołyszące się we śnie na północnych wodach i albatrosy na południu, szybujące w przestworzach podczas snu. Dziewczynka jeszcze nigdy nie spała, ałe przynajmniej wiedziała już, na czym to polega.

W końcu przyszedł czas i na nią.

— Proszę — marudziła Lilac. — Zrobię to, jeśli muszę, tylko…

— Żadnych „jeśli”, „tylko” i „ale” — powiedziała pani Underhill. — Czas mija i czas nadchodzi. Twój czas właśnie nadszedł.

— Dobrze — odrzekła Lilac z rozpaczą. — Mogę pocałować wszystkich na dobranoc?

— To by trwało latami.

— A co z bajką? — zapytała, podnosząc głos. — Chcę posłuchać bajki.

— Wszystkie bajki, jakie znam, zawierają się w tej jednej, a w niej nadszedł właśnie czas, żebyś zasnęła.

Dziecko, stojące przed nią, powoli założyło ręce, ciągle się namyślając. Cień przebiegł przez twarz Lilac — znak, że dziewczynka będzie walczyć do końca. I jak wszystkie babunie, które napotykają na nieprzejednany opór dziecka, pani Underhill zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby ustąpić z godnością, żeby nie psuć dziewczynki.

— Bardzo dobrze — powiedziała. — Nie mam czasu się z tobą sprzeczać. Miałam odbyć pewną podróż i jeśli obiecasz, że będziesz grzeczna i potem się zdrzemniesz, to zabiorę cię ze sobą. To może być pouczające…

— O tak!

— A w końcu nauka jest naszym celem…

— Właśnie!

— Zatem postanowione.

Widząc podniecenie dziewczynki, pani Underhill po raz pierwszy odczuła coś w rodzaju współczucia na myśl, że przez długi czas dziecko będzie związane pętami snu, spokojne jak umarli. Wstała.

— Słuchaj uważnie! Trzymaj się mnie mocno, chociaż urosłaś taka duża, i nic nie jedz ani niczego nie dotykaj.

Lilac podskoczyła z radości, jej gołe ciało było blade i błyszczące jak woskowa świeca.

— Masz — powiedziała pani Underhill, wyjmując spomiędzy swoich rzeczy drobny, trójpalczasty liść. Polizała go i przykleiła do czoła Lilac. — Będziesz widzieć to, co powiem, że widzisz. Myślę… — Z zewnątrz dochodziły ciężkie uderzenia skrzydeł, a długi, nieregularny cień przesunął się za oknami. — Myślę, że możemy ruszać. Nie muszę ci mówić — dodała, podnosząc ostrzegawczo palec — że pod żadnym pozorem nie wolno ci się do nikogo odzywać. Do nikogo.

Lilac z powagą skinęła głową.

Cud deszczowego dnia

Bocianica, której dosiadały, leciała wysoko i z dużą prędkością, dołem przesuwały się brązowe i szare listopadowe krajobrazy. Mimo to jakimś sposobem znajdowały się chyba wewnątrz innych granic, bo Lilac, choć miała gołe plecy, nie czuła ani ciepła, ani zimna. Trzymała się mocno fałd grubego płaszcza pani Underhill i obejmowała poruszające się rytmicznie boki ptaka. Gładkie, natłuszczone pióra pod jej udami były delikatne i śliskie. Pani Underhill uderzeniami laski prowadziła bocianicę w górę, w dół, na prawo i na lewo.

— Dokąd polecimy najpierw? — spytała Lilac.

— Na zewnątrz — powiedziała pani Underhill, a bocianica zanurkowała i skręciła. Pod nimi, w oddali, ujrzały duży, wieloczęściowy dom, który coraz bardziej się zbliżał.

Od wczesnego dzieciństwa Lilac wiele razy widziała ten dom w snach. Nigdy nie zastanawiała się, jak to możliwe, że śniła, chociaż nie spała; wiele było rzeczy, o których Lilac, wychowywana w taki a nie inny sposób, nigdy nie myślała, nie znając innych zasad, na jakich mogłoby się opierać istnienie świata i jej samej; podobnie Auberon nigdy nie zastanawiał się, dlaczego trzy razy dziennie siada przy stole i wkłada jedzenie do ust. Nie wiedziała jednak, że kiedy w snach spacerowała długimi korytarzami tego domu, dotykając wytapetowanych ścian przyozdobionych obrazami, i myślała „Co to może być?”, w tym samym czasie jej matka, babka i kuzynki śniły — nie, nie o niej — o kimś podobnym do niej, gdzie indziej. Zaśmiała się, kiedy z grzbietu ptaka ujrzała teraz cały dom, i natychmiast rozpoznała to miejsce, tak jakby podczas gry w ciuciubabkę zdjęto jej z oczu opaskę, a tajemnicza twarz, której dotykała, oraz nie wiadomo czyje rzeczy okazały się należeć do kogoś dobrze znanego, patrzącego na nią z uśmiechem.

Dom zmniejszył się, gdy się do niego zbliżyły, skurczył się, jak gdyby uciekł. Jeśli tak dalej pójdzie, pomyślała Lilac, to gdy podlecimy na tyle blisko, żeby zajrzeć przez okna, będę mogła patrzeć tylko jednym okiem. Czy ludzie w środku nie będą zdziwieni, jeśli przelecimy obok, zaciemniając okna jak chmura burzowa?

— No tak — powiedziała pani Underhill. — Gdyby to było jedno i to samo, chociaż nie jest, to oni zobaczą tylko, albo raczej nie zobaczą (tak mi się zdaje), bociana, kobietę i dziecko wielkości muszki albo mniejszych, i w ogóle się takim głupstwem nie przejmą.

— Nie potrafię tego pojąć — wtrąciła bocianica.

— Ani ja — dodała Lilac, śmiejąc się.

— Nieważne — odparła pani Underhill. — Patrzcie tak, jak ja patrzę, wyjdzie na to samo.

Kiedy to mówiła, oczy Lilac jakby zezowały, potem znów patrzyły prosto; budynek pędził z ogromną prędkością w ich stronę, przybrał rozmiary domu, podczas gdy one miały wielkość bociana (chociaż ona i pani Underhill były mniejsze — kolejna rzecz, o którą nie przyszło jej do głowy zapytać). Poszybowały do Edgewood, a okrągłe i kwadratowe wieże posiadłości wyrosły znienacka jak grzyby po deszczu, chyląc się zgrabnie przed nimi, gdy przelatywały górą. Ściany, zachwaszczone (aleje, bramy wjazdowe i skrzydła kryte gontami zmieniały się łagodnie, zachowując właściwe proporcje, zgodnie ze swoim kształtem.

Pod uderzeniem laski pani Underhill bocianica przechyliła skrzydła i wzięła kurs na prawo jak myśliwiec. Dom zmieniał wygląd, gdy leciały w dół: raz był to styl królowej Anny, raz gotyk francuski, raz amerykański, ale Lilac tego nie zauważyła. Brakowało jej tchu, zobaczyła tylko, jak drzewa i kąty domu przechyliły się i wyprostowały, kiedy bocianica wyrównywała lot, potem dostrzegła pędzące w górę strzechy i zamknęła oczy, mocniej ściskając boki ptaka. Kiedy manewr został zakończony, ptak znowu leciał spokojnie, a Lilac otworzyła oczy. Znajdowały się w cieniu domu. Krążąc, wylądowały na kamiennym tarasie po tej stronie domu, która wyglądała najbardziej listopadowo.

— Patrzcie, Sophie śpi — powiedziała pani Underhill, kiedy ptak zwiesił skrzydła. Laską, jak kościstym palcem, wskazywała na wąskie ostrołuki, uchylone dwuskrzydłowe okna i kącik dla kotka, obok którego wylądowały.

Lilac widziała włosy matki, bardzo podobne do jej włosów, rozrzucone na poduszce, i nos wystający spod kołdry. Śpi… Wychowanie, jakie odebrała, nauczyło ją odczuwać przyjemności (i przystosowało do określonych zamierzeń, chociaż o tym nie wiedziała), a nie miłość i przywiązanie. Deszczowe dni wywoływały łzy w jej przezroczystych oczach, ale zdumienie — nie miłość — najbardziej wstrząsało jej młodą duszą. Gdy patrzyła przez długi czas na nieruchomą postać matki, obudziły się w niej uczucia, których nie potrafiła nazwać. Cud deszczowego dnia. Często opowiadano jej ze śmiechem, że tak mocno trzymała matkę za włosy, aż trzeba je było obciąć, aby ją oswobodzić. Ona też się śmiała. Zastanawiała się teraz, jakby to było cudownie leżeć obok tej osoby, w tej pościeli, z policzkiem na policzku Sophie, trzymając ręce w jej włosach, i spać.

— Możemy podejść bliżej? — spytała.

— No, nie wiem — zawahała się pani Underhill.

— Jeśli jesteśmy takie małe, jak mówisz — wtrąciła bocianica — to dlaczego nie?

— Dlaczego nie? — powtórzyła pani Underhill. — Spróbujemy.

Odleciały z tarasu; bocianica, uginając się pod ciężarem, napięła szyję i uniosła nogi. Okna zogromniały, jak gdyby się do nich zbliżyły. W końcu pani Underhill powiedziała „jazda” i popędziła ptaka laską. Poszybowały ostrym łukiem przez otwarte okno do sypialni Sophie. Kiedy leciały między sufitem a podłogą, obserwator (gdyby takowy istniał) stwierdziłby, że są wielkości ptaszka, którego można zrobić z dwóch skrzyżowanych i machających dłoni.

— Jak to się udało? — spytała Lilac.

— Nie pytaj mnie jak — powiedziała pani Underhill. — Gdzie indziej by się nie udało — dodała z zadumą, gdy okrążały łóżko Sophie. — I w tym cała rzecz, jeśli idzie o ten dom, prawda?

Zarumieniony policzek Sophie przypominał wzgórze, a jej rozchylone usta jaskinię. Głowę pokrywała gęstwina złocistych loków. Jej oddech był tak powolny i bezszelestny jak leciutki podmuch wiatru. Bocianica zwolniła, gdy znalazły się w głowie łóżka, i skręciła, żeby poszybować nad kołdrą zszytą z łatek, podobną do zaoranych pól.

— A gdyby się obudziła? — spytała Lilac.

— Ani mi się waż! — wrzasnęła pani Underhill, ale było za późno.

Lilac puściła płaszcz starej kobiety i pod wpływem gwałtownej ochoty do spłatania figla schwyciła w locie pukiel złotych włosów, gruby jak lina, i pociągnęła. Szarpnięcie niemal je wywróciło. Pani Underhill waliła laską jak cepem, bocianica zaskrzeczała i straciła szybkość. Ponownie okrążyły głowę Sophie, a Lilac cały czas trzymała zwój.

— Obudź się! — krzyknęła.

— Niegrzeczne dziecko! Paskudne! — wrzasnęła pani Underhill.

— Kle, kle — zaskrzeczała bocianica.

— Obudź się — zawołała Lilac, zwijając dłoń w trąbkę wokół ust.

— Jazda stąd! — krzyknęła pani Underhill i ptak, bijąc mocno skrzydłami, pofrunął w stronę okna. Lilac musiała puścić włosy matki, żeby nie spaść z grzbietu. Jeden gruby włos, długi jak lina holownicza, został w jej dłoni. Śmiejąc się i piszcząc ze strachu, drżąc od stóp do głów, dostrzegła jeszcze, zanim dotarły do okna, falowanie pościeli. Na zewnątrz, z szelestem, z jakim przewraca się gwałtownie kartkę papieru, stały się znowu poprzedniej wielkości i zaczęły wznosić się szybko ku kominom. Włos, który został w dłoni Lilac, teraz o długości trzech cali i taki cieniutki, że nie mogła go utrzymać, wyśliznął się spomiędzy jej palców i poszybował w przestrzeń, migocąc w oddali.

Sophie wyszeptała „co?” i usiadła wyprostowana. Potem powoli opadła na poduszki, ale nie zamknęła oczu. Czy zostawiła otwarte okno? Koniec firanki wściekle łopotał na zewnątrz. Co jej się śniło? Prababcia, która zmarła, gdy Sophie miała cztery lata? Sypialnia, w której pełno było przepięknych przedmiotów: szczotki w srebrnej oprawie, szylkretowe grzebienie, pozytywka, lśniąca figurka z porcelany, ptak dźwigający na grzbiecie nagie dziecko i starą kobietę, duża, błękitna szklana kula, tak krucha jak bańka mydlana.

„Nie dotykaj tego, dziecko”, głos tak przytłumiony, że ledwo słyszalny, dochodzący spod koronkowej kremowej kołdry. „Ojej, uważaj”. I cały pokój, całe życie odbite w kuli, zniekształcone i błękitne. Dziwne, przepiękne i ujednolicone w tym kulistym odbiciu. „Oj, dziecko, uważaj”, płaczliwy głos. I kula wyślizgująca się z dłoni, spadająca na podłogę powoli jak bańka mydlana.

Potarła policzki. Rozmyślając, wysunęła stopę w stronę nocnych pantofli. (Rozbiła się na podłodze bezdźwięcznie i tylko prababcia powtarzała „Oj, oj, dziecko, co za strata”). Przesunęła dłonią po splątanych włosach, „loki elfa”, tak mówiła na nie Mamade. Błękitna szklana kula rozbita, ale co było przedtem? Wyleciało jej z głowy. „No tak”, powiedziała, ziewnęła i wstała.

Sophie się przebudziła.

To wszystko

Ptak oddalał się od Edgewood, a pani Underhill dochodziła do siebie.

— Bądź twarda, bądź twarda — powtarzała uspokajająco. — Wyrządzono szkodę.

Lilac milczała za jej plecami.

— Nie chcę, żeby wina za to spadła na mnie — powiedziała bocianica, przerywając wściekłe machanie skrzydłami.

— Nie ma mowy o winie — odparła pani Underhill.

— Jeśli trzeba wymierzyć karę… — dodała bocianica.

— Żadnej kary. Nie zaprzątaj sobie tym swego długiego czerwonego dzioba.

Bocianica zamilkła. Lilac pomyślała, że powinna z własnej woli wziąć na siebie winę, jakakolwiek ona będzie, i uspokoić stworzenie, ale nie zrobiła tego. Przycisnęła policzek do szorstkiego płaszcza pani Underhill, ponownie zdumiona cudem deszczowego dnia.

— Chcę tylko przeżyć w tej postaci następnych sto lat — zamruczała bocianica.

— Dosyć — powiedziała pani Underhill. — Wszystko może nam wyjść na dobre. Czy mogłoby być inaczej? No już — klepnęła ptaka laską — mamy jeszcze sporo do zobaczenia, a czas ucieka. — Ptak przechylił się, skręcając z powrotem w stronę dachów domostwa. — Jeszcze jedno okrążenie wokół domu i posiadłości — zarządziła pani Underhill — a potem wracamy.

Gdy wznosiły się ponad dachami, powyginanymi na wszystkie strony i nierównymi jak góry i doliny, otworzyło się okrągłe okienko w dziwacznej kopule i wyjrzała przez nie mała, okrągła buzia, która popatrzyła w dół i w górę. Lilac rozpoznała Auberona (chociaż nigdy przedtem nie widziała naprawdę jego twarzy), ale chłopiec jej nie zauważył.

— Auberon — powiedziała, ale nie miała zamiaru go wołać (tym razem była grzeczna), chciała tylko wymówić jego imię.

— Wścibinos — zauważyła bocianica. Właśnie z tego okna była obserwowana przez doktora, gdy zbudowała tu gniazdo, w którym mieszkała ze swoją rodziną. Na szczęście z tym już koniec! Okrągłe okienko zamknęło się.

Gdy zbliżyły się do domu, pani Underhill wskazała na długonogą Tacey. Żwir rozpryskiwał się spod wąskich opon roweru, kiedy Tacey skręciła za róg domu, kierując się ku schludnej niegdyś, małej normandzkiej zagrodzie, która służyła dawniej za stajnię, a obecnie za garaż — stara drewniana bagażówka przysypiała w ciemnościach — a poza tym mieli tam swoje klatki Bumbum i Jane Doe oraz ich liczne potomstwo. Tacey zostawiła rower przy tylnym wejściu. (Lilac, lecąc nad jej głową, miała wrażenie, że jedna pędząca postać rozpadła się na dwie części). Bocianica, bijąc skrzydłami, poszybowała nad parkiem. Lily i Lucy spacerowały po ścieżce, ramię w ramię, i śpiewały. Dźwięki ledwo docierały do Lilac. Ścieżka, którą szły, przecinała inną ścieżkę, biegnącą wzdłuż pozbawionego listowia żywopłotu, splątanego jak włosy szaleńca, oblepionego opadłymi liśćmi i gniazdami małych ptaków. Wałęsała się tam Daily Alice z grabiami w ręku i obserwowała żywopłot. Być może dostrzegła ruch ptaka lub zwierzątka. Kiedy wzniosły się wyżej, Lilac zauważyła na drugim końcu tej samej ścieżki Smoky’ego. Szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię, a pod pachą niósł książki.

— Czy to… — zaczęła Lilac.

— Tak — odparła pani Underhill.

— Mój ojciec — dokończyła.

— No, w każdym razie jeden z nich — zauważyła pani Underhill i nakazała bocianicy poszybować w tę stronę. — Teraz uważaj i bez sztuczek.

Jak dziwacznie ludzie wyglądali z góry: pośrodku głowa jak jajko, lewa stopa wyłaniała się jakby z tyłu głowy, prawa z przodu, a potem na odwrót. Smoky i Alice zobaczyli się w końcu i Alice pomachała ręką, która również zdawała się wyrastać z jej głowy, jak ucho. Kiedy się spotkali, ptak zniżył lot i ci na dole przybrali bardziej ludzkie kształty.

— Jak tam Tricks? — spytała Alice, trzymając grabie pod pachą jak strzelbę i wpychając ręce do kieszeni drelichowej kurtki.

— Tricksowi nic nie jest — powiedział Smoky. — Grant Stone znowu wymiotował.

— Na dworze?

— Na szczęście tak. Zdumiewające, jak spokojnie się robi po czymś takim. Na minutę. Lekcja poglądowa.

— Na temat?

— Wpychania komuś do ust tuzina cukierków prawoślazowych w drodze do szkoły? Nie wiem. Nieszczęść, za które pokutuje ciało. Śmiertelności. Robię poważną minę i mówię: „Chyba teraz możemy kontynuować lekcję”.

Alice zaśmiała się, po czym gwałtownie spojrzała w lewo, gdzie kącikiem oka dostrzegła jakiś ruch, być może ptaka w oddali albo muchę. Nic nie zobaczyła. Nie słyszała pani Underhill, która patrzyła na nią z czułością i mówiła: „Bądź pozdrowiona, kochanie, i uważaj na czas”. Jednakże przez całą drogę do domu Alice nie odezwała się już i niewiele do niej docierało z tego, co Smoky opowiadał o szkole. Zawładnęło nią uczucie, którego zaznała już kiedyś, że ziemia, niewyobrażalnie masywna, obraca się pod jej stopami tylko dlatego, że po niej kroczy — zupełnie jak w kieracie. Dziwne. Kiedy podchodzili do domu, zauważyła, że Auberon wybiegł stamtąd, jakby go ktoś gonił. Rzucił okiem na rodziców, ale nawet nie skinął głową, po czym skręcił za róg domu i zniknął. Z okna na piętrze ktoś ją wołał po imieniu. „Tak?” — krzyknęła Alice, ale Sophie nic nie powiedziała, tylko patrzyła w zdumieniu na nich oboje, tak jakby od ostatniego spotkania minęły lata całe, a nie godziny.

Bocianica poszybowała nad ogrodem otoczonym murem, po czym zwiesiwszy skrzydła, musnęła ziemię w alei sfinksów, która w tej chwili niczym się nie wyróżniała. Panował w niej większy spokój niż kiedykolwiek. Przed nimi, tą samą drogą, biegł Auberon. Miał na sobie dwie flanelowe koszule (jedną zamiast kurtki), jakby za małe dla chłopca, który bardzo urósł, ale mimo to z zapiętymi mankietami. Jego długa głowa kiwała się na chudej szyi, a stopy wydawały się odrobinę szpotawe. Przebiegł kilka kroków, zwolnił i znowu ruszył biegiem, cały czas mamrocząc coś pod nosem.

— Książę jakiś — powiedziała cicho pani Underhill, gdy zrównały się z chłopcem. — Czeka nas wiele pracy nad nim. — Pokiwała głową.

Auberon zrobił nagły unik, słysząc uderzenia skrzydeł nad uchem, gdy bocianica przeleciała tuż obok niego. Nie zatrzymując się, odwrócił głowę, żeby spojrzeć na ptaka, którego nie mógł zobaczyć.

— To wszystko — powiedziała pani Underhill. — Odlatujemy!

Lilac spoglądała w dół, kiedy się wznosiły. Auberon robił się coraz mniejszy.

Dorastając, Lilac spędzała samotnie długie noce i dni, nie przywiązując wagi do faktu, że pani Underhill surowo tego zabroniła. Stara kobieta miała ogromnie dużo zadań do wypełnienia, a opiekunowie Lilac zajmowali się nią tylko wtedy, kiedy nie poświęcali czasu grom i rozrywkom, których to grube, cielesne i głupie ludzkie dziecko nie mogło ani pojąć, ani się do nich włączyć. Zrozumieli to, gdy znaleziono Lilac błąkającą się po laskach, w których jeszcze nie powinna była przebywać (ponieważ rzucając kamień, przestraszyła kiedyś swego pradziadka i zakłóciła jego melancholijną samotność). Pani Underhill nic nie mogąc poradzić na to, że „wszystko jest częścią edukacji”, wyruszała do innych sfer i przestrzeni wymagających jej uwagi.

Ale Lilac miała jednego towarzysza zabaw, który zawsze z nią był, jeśli tego chciała, i bez chwili wahania wypełniał jej polecenia. Nigdy nie czuł się zmęczony ani zły (inni bywali czasami nie tylko źli, ale i okrutni) i zawsze widział świat tak jak ona. To, że był wymyślony („Z kim to dziecko ciągle rozmawia? — pytał pan Woods, krzyżując swoje długie ręce. — I dlaczego nie wolno mi siedzieć na moim własnym krześle?”) nie wyróżniało go w sposób istotny od wielu innych rzeczy w dziwacznym dzieciństwie Lilac. Nie zdziwiło jej specjalnie, że poszedł sobie któregoś dnia, korzystając z jakiejś wymówki. Tylko że teraz, kiedy obserwowała, jak Auberon pędzi susami do zwieńczonego blankami letniego domku z jakąś pilną misją, zastanawiała się, co ten prawdziwy chłopiec — nie bardzo podobny do jej Auberona, ale bez wątpienia ten sam — robił wtedy, gdy ona była mała. Kiedy otwierał drzwi, wydawał się malutki. Zerknął za siebie, jak gdyby chciał sprawdzić, czy nikt za nim nie szedł. Wtedy pani Underhill krzyknęła „Jazda!” i letni domek zaczął uciekać przed nimi (ukazując połatany dach podobny do głowy z wygoloną tonsurą). Po chwili były już wysoko i wciąż się rozpędzały.

Tajny agent

Będąc już w środku, Auberon zdjął nakrętkę z wiecznego pióra, jeszcze nim usiadł przy stole (jednak przedtem dobrze zamknął drzwi na haczyk). Wyjął z szuflady wyposażony w maleńki zamek dziennik z imitacji skóry, przeznaczony na pięć lat, ale pochodzący z jakichś innych pięciu lat, i otworzył go kluczykiem, który wyjął z kieszeni. Przewertował dziennik, odnalazł stronicę z dawno minionego marca, na której nic nie zanotowano, i napisał: „A jednak to działa”.

Miał na myśli stare planetarium pod dachem domu, przez którego okrągłe okienko wyglądał, gdy przelatywał bocian z Lilac i panią Underhill na grzbiecie. Wszyscy mówili, że mechanizm poruszający planety w tym antycznym urządzeniu jest pokryty grubą warstwą kurzu i nie działa od lat. Auberon sam wypróbował kółka zębate i dźwignie i rzeczywiście nie mógł ich poruszyć. A jednak działały. Jego niejasne odczucie, że planety, słońce i księżyc podczas jednej z wizyt znajdowały się w innym miejscu niż w czasie poprzedniej, zostało potwierdzone dzięki dokładnym badaniom, które przeprowadził. To działa, był tego pewien. Albo prawie pewien.

Nie obchodziło go w tej chwili, dlaczego wszyscy go okłamywali. Chciał tylko znaleźć coś na nich: dowód, że planetarium działa. Pragnął też dowieść (było to o wiele trudniejsze, ale ciągle gromadził materiał dowodowy), że wszyscy doskonale wiedzieli, iż ono działa, i nie chcieli, żeby się o tym dowiedział.

Zerknął na zdanie, które napisał, żałując, że nie ma nic więcej do dodania, powoli zamknął dziennik na klucz i schował go do szuflady w stole.

Jakie by tu wymyślić pytanie, co powiedzieć, na pozór od niechcenia, przy obiedzie, żeby sprowokować kogoś z nich — może cioteczną babkę, nie, zbyt dobrze opanowała sztukę przemilczania, wyspecjalizowała się w robieniu zdziwionej i zakłopotanej miny, lepiej matkę albo ojca, chociaż wiele razy Auberon zastanawiał się, czy jego ojciec nie jest przypadkiem tak samo z tego wyłączony jak on — do nieumyślnego przyznania się. Gdy miska z ziemniakami będzie krążyć wokół stołu, może powiedzieć: „Powoli, ale pewnie, jak planety w starym planetarium” i obserwować ich twarze… Nie, to zbyt bezczelne, zbyt bezpośrednie. W każdym razie ciekawe, co będzie na kolację.

Letni domek, w którym przebywał, nie zmienił się wiele od czasu, gdy mieszkał tu i umarł jego imiennik. Nikt nie miał pojęcia, co zrobić z pudłami i teczkami pełnymi zdjęć, ani też nie był w stanie naruszać starannego porządku, w jakim zostały poukładane. Tak więc załatano tylko dziury w dachu i uszczelniono okna. I tak już zostało. Obraz domu pojawiał się niekiedy w ich umysłach, szczególnie doktora i Cloud. Rozmyślali o zamkniętej tam przeszłości, ale nikt nie znalazł czasu, żeby odpieczętować dom, i kiedy Auberon przejął go na własność, nikt się nie sprzeciwiał.

Była to teraz jego kwatera główna. Przechowywał tu wszystkie rzeczy niezbędne do prowadzenia śledztwa: szkło powiększające (w istocie własność starego Auberona), calówkę i zwijaną miarę, ostatnie wydanie Architektury domów wiejskich i dziennik z własnymi zapiskami. Znajdowały się tam również wszystkie zdjęcia zrobione przez starego Auberona, których Auberon młodszy nie zaczął jeszcze przeglądać; zdjęcia, które spowodują, że zakończy poszukiwania, tak jak jego poprzednicy, gdyż dostarczą w nadmiarze niejasnych dowodów.

Już i tak zastanawiał się, czy jego badania planetarium nie są jednak głupie i czy próba ze sznurkiem i znaczkami, które porobił ołówkiem, nie może prowadzić do innych wniosków. Ślepa uliczka z ustawionymi wzdłuż niej milczącymi sfinksami, tak jak wzdłuż innych uliczek, którymi podążał. Przestał się huśtać na starym krześle i gryźć energicznie końcówkę pióra. Zapadał wieczór. Żaden wieczór w tym miesiącu nie wydawał się tak przytłaczający jak ten, chociaż w wieku dziewięciu lat Auberon nie wiązał jeszcze swojego przygnębienia z konkretnym dniem czy godziną ani nie określał go tym słowem. Odczuwał tylko, jak trudno być tajnym agentem, udawać kogoś innego przed własną rodziną i tak się maskować, żeby bez wypytywania (to by go od razu zdradziło) wyjawili prawdę w jego obecności, nie mając powodu wątpić, że jest już wtajemniczony.

Wrony, kracząc, odleciały do lasu. Głos, który dziwnie się roznosił z wiatrem po całym parku, wołał go na kolację. Słysząc długie, melancholijne samogłoski swojego imienia, natychmiast poczuł smutek i głód.

Cierpliwość się wyczerpała

Lilac, w innym miejscu, ujrzała zachód słońca.

— Zachwycające! — powiedziała pani Underhill. — I przerażające. Czy twoje serce nie bije żywiej na ten widok?

— Ale to wszystko jest zrobione z chmur — zauważyła Lilac.

— Cicho! Sza, kochanie! — przestrzegła ją pani Underhill. — Możesz zranić czyjeś uczucia.

Należałoby raczej powiedzieć „zrobione z zachodu słońca”: tysiąc prążkowanych namiotów wojennych, spowitych dymami z pomarańczowych ognisk i tak samo prążkowanych, falujących proporców w kolorach zachodzącego słońca; ciemna linia bojowa piechoty lub konnicy, a może obu, którą podkreślał srebrzysty błysk broni; jasne płaszcze kapitanów i ciemnoszare strzelców, ustawionych w szeregu pod ich rozkazami naprzeciw czerwieniejących barykad. A może była to ogromna flotylla galeonów, uzbrojonych i gotowych do żeglugi?

— Tysiąc lat — powiedziała ponuro pani Underhill. — Klęski, odwroty, działania na tyłach. Ale nadszedł już kres. Wkrótce… — Trzymała guzowatą laskę pod pachą jak dowódca buławę, wysoko zadarła podbródek. — Widzisz? — zapytała. — Tam! Czy nie jest odważny?

Postać, dźwigająca na swych barkach broń i obciążona olbrzymią odpowiedzialnością, spacerowała po rufie statku albo dokonywała obchodu posterunków. Wiatr rozwiewał białe bokobrody mężczyzny, długie niemal do stóp. Generalissimus w całej okazałości. W jednej dłoni dzierżył buławę i właśnie w tym momencie światło zachodzącego słońca padło pod innym kątem, a koniec buławy zapłonął. Dowódca wskazał buławą w kierunku miejsca, gdzie powinny znajdować się zapłony w armatach, jeżeli były to armaty, ale po chwili zmienił zdanie. Opuścił buławę, jej blask zgasł. Zza szerokiego paska wyjął mapę, rozłożył ją i przez jakiś czas studiował z bliska jak krótkowidz, następnie złożył z powrotem, schował na miejsce i ciężkim krokiem ponownie ruszył na obchód.

— Kości zostały rzucone — stwierdziła pani Underhill. — Nie ma odwrotu. Cierpliwość się wyczerpała.

— Przepraszam, że przerwę — wtrąciła bocianica głosem zdyszanym z wysiłku — ale to dla mnie za duża wysokość.

— Przepraszam — powiedziała pani Underhill. — Zadanie wykonane.

— Bociany — zauważył zasapany ptak — mają zwyczaj przysiadać co jedną milę, mniej więcej.

— Tylko nie siadaj — ostrzegła Lilac. — Od razu w tym zatoniesz.

— Zatem na dół — rozkazała pani Underhill.

Ptak przestał bić powietrze krótkimi skrzydłami i z westchnieniem ulgi rozpoczął opadanie. Generalissimus, trzymając ręce na burcie statku lub na zwieńczonym hurdycjami murze fortecy, sokolim okiem wpatrywał się w dal, ale nie dostrzegł pani Underhill, która zasalutowała mu elegancko, gdy mijały go w locie.

— No cóż — powiedziała stara kobieta — jest tak odważny jak tamci. To był wspaniały pokaz.

— To oszustwo — zauważyła Lilac.

Gdy zniżały lot, obraz przyjmował już bardziej niewinne kształty.

Do diabła z tym dzieckiem, pomyślała pani Underhill ze złością. To było przekonujące, wystarczająco przekonujące… Cóż, może nie powinni byli powierzać wszystkiego temu księciu, po prostu był już za stary. Ale tak to jest, pomyślała, wszyscy jesteśmy za starzy, za starzy. Czy to możliwe, że zbyt długo czekali, zbyt długo byli cierpliwi, że wycofali się o jeden decydujący raz za dużo? Mogła tylko żywić nadzieję, że gdy wreszcie nadejdzie czas, strzelby starych głupców wypalą, podtrzymają chociaż na duchu jej przyjaciół i przestraszą tych, w których zostaną wymierzone.

Za starzy, za starzy. Po raz pierwszy odniosła wrażenie, że wynik tego wszystkiego, choć nie mógł być podawany w wątpliwość, po prostu nie mógł, jednak był wątpliwy. Wkrótce wszystko się skończyło. Czyż ten dzień, nawet ten wieczór, nie wyznaczył początku ostatniego długiego czuwania, ostatniej służby, zanim siły się ostatecznie połączą?

— To była podróż, którą ci obiecałam — powiedziała ponad ramieniem do Lilac. — A teraz…

— Aaaaach — jęknęła Lilac.

— Nie marudź…

— Aaaaaach…

— Zdrzemniemy się.

Przeciągłe, jękliwe marudzenie dziewczynki zmieniło się niespodziewanie w coś innego, coś co kazało jej szeroko otworzyć usta i zawładnęło nią jak duch. Otwierała usta coraz szerzej — nigdy nie sądziła, że można je tak szeroko otworzyć — zamknęła zwilgotniałe oczy i wessała długi strumień powietrza do płuc, które same poszerzyły swą objętość, aby zrobić mu miejsce. Potem, równie nagle, duch ją opuścił, uwalniając szczęki i pozwalając jej wypuścić powietrze.

Zamrugała, cmoknęła, zastanawiając się, co to było.

— Jesteś śpiąca — powiedziała pani Underhill.

Bo Lilac właśnie po raz pierwszy w życiu ziewnęła. Zaraz potem ziewnęła po raz drugi. Przyłożyła policzek do szorstkiego płaszcza pani Underhill i jakoś nie mając już chęci dłużej się opierać, zamknęła oczy.

Ujawnienie skrywanego

Kiedy Auberon był bardzo mały, zbierał znaczki pocztowe. Gdy pojechał z doktorem na pocztę do Meadowbrook, zaczął z braku lepszego zajęcia przeglądać zawartość koszy na śmieci i natychmiast wyłowił skarby: koperty z miejsc, które wydawały mu się fantastycznie odległe. Koperty wyglądały na tak cieniutkie, że aż trudno było uwierzyć, iż przebyły taką długą drogę.

Wkrótce stało się to jego małą pasją, jak ptasie gniazda dla Lily. Chciał towarzyszyć każdemu, kto przejeżdżał koło poczty. Rozporządzał korespondencją przyjaciół. Zachwycał się odległymi miastami, dalekimi stanami o nazwach zaczynających się na literę „I” oraz, choć zdarzało się to najrzadziej, nazwami zamorskich krajów.

Aż pewnego dnia Joy Flowers, której wnuczka od roku mieszkała za granicą, dała mu opasłą brązową torbę wypełnioną kopertami nadchodzącymi do niej ze wszystkich stron świata. Nie było niemal miejsca na mapie, którego nazwa nie widniałaby na jednym z tych kawałków niebieskiej bibułki. Niektóre nadesłano z miejsc tak egzotycznych, że ich nazwy były napisane w nieznanym mu alfabecie. Za jednym zamachem jego kolekcja została skompletowana i Auberon już nie znajdował w zbieraniu kopert żadnej przyjemności. Nic, co odkryłby na poczcie w Meadowbrook, nie mogłoby uzupełnić jego zbioru. Nigdy więcej się nim nie interesował.

Taki sam los spotkał zdjęcia starego Auberona, gdy w końcu Auberon młodszy odkrył, że są czymś więcej niż tylko zapisem długich dziejów dużej rodziny. Zaczynając od ostatniego zdjęcia, na którym Smoky — bez brody, w białym garniturze — stał przy baseniku dla ptaków, podpartym przez krasnoludki (nadal znajduje się on przy wejściu do letniego domku), Auberon przejrzał zbiór najpierw pobieżnie, a potem z zaciekawieniem. Na końcu zaś gorączkowo przerzucał tysiące fotografii, małych i dużych, przejęty zdumieniem i grozą (w tym oto był cały sekret, to, co skrywane, zostało ujawnione, każde zdjęcie warte tysięcy słów) i przez tydzień prawie nie był zdolny rozmawiać z rodziną z obawy, że zdradzi, czego się dowiedział — albo raczej czego miał się lada moment dowiedzieć.

Bo na końcu zdjęcia nie wyjaśniały już niczego, ponieważ nic ich nie wyjaśniało.

„Uwaga na kciuk” — napisał stary Auberon na odwrocie fotografii przedstawiającej ciemnoszare zarośla. I rzeczywiście, wśród splątanego powoju widniało coś, co bardzo przypominało kciuk. Dobrze. Dowód. Następne zdjęcie podważyło jednak całkowicie jego doniosłość (na odwrocie znajdowały się same wykrzykniki), ponieważ była na nim postać; zjawa małej panienki wśród liści, ubranej w długą koszulę z błyszczącej jak rosa pajęczyny. Dziewczynka jak z obrazka. A na pierwszym planie, z boku kadru, stało podniecone ludzkie dziecko o blond włosach, patrzyło w obiektyw aparatu i wskazywało palcem na maleńką postać. Kto mógł w to uwierzyć? A jeśli to była prawda (nie mogła być, Auberon nie miał pojęcia, w jaki sposób dokonano fałszerstwa, ale wydawało się to tak realne, że musiało być sfałszowane), to jaki pożytek z niby-kciuka w zaroślach i z tysiąca innych, równie niejasnych dowodów? Kiedy uporządkował tuzin pudełek, tak że zostało kilka ze zdjęciami nieprawdopodobnymi i wiele z niezrozumiałymi, i zobaczył, że pozostały jeszcze do przejrzenia następne tuziny pudełek i teczek, schował wszystkie zdjęcia (z ulgą, ale i z poczuciem straty) i potem rzadko kiedy o nich myślał.

Nigdy więcej nie otworzył też dziennika, w którym zapisał swoje spostrzeżenia. Odstawił ostatnie wydanie Architektury domów wiejskich na półkę w bibliotece. Jego własne skromne odkrycia lub też to, co uważał za odkrycia — planetarium, kilka interesujących przejęzyczeń babci i ciotecznej babki — chociaż z początku wydawały się zdumiewające, okazały się niczym w powodzi dręczących zdjęć i jeszcze gorszych uwag, które jego imiennik poczynił na odwrocie każdej fotografii. Auberon wyrzucił to wszystko z pamięci. Jego misja tajnego agenta była zakończona.

Niestety w czasie jej trwania Auberon tak skutecznie udawał członka swojej rodziny, że stopniowo rzeczywiście nim został. Często tak bywa z tajnymi agentami. Tajemnica, której nie wyjaśniały zdjęcia, kryła się, jeśli gdziekolwiek się kryła, w sercach jego krewnych, a Auberon tak długo udawał, że wie to, co oni wiedzieli (po to, by zdradzili się przed nim przypadkiem), że w końcu zaczął przypuszczać, iż rzeczywiście to wie. I tak jak w wypadku dowodów, mniej więcej w tym samym czasie, zapomniał o całej sprawie. Od tej pory — nawet jeśli istotnie wiedzieli coś, czego on nie wiedział, to też o tym zapomnieli albo sprawiali wrażenie, że zapomnieli — wszyscy byli sobie równi, a on stał się jednym z nich.

Czuł nawet, nie w pełni świadomie, że na równi z wszystkimi bierze udział w zmowie, z której tylko jego ojciec jest wyłączony. Smoky nie wiedział; nie wiedział też, że oni wiedzą, że on nie wie. Dziwnym trafem to ich wcale nie odsunęło od Smoky’ego, ale jeszcze bardziej do niego zbliżyło, jak gdyby trzymali w tajemnicy fakt, że przygotowują przyjęcie niespodziankę na jego cześć. I tym sposobem przez krótki czas stosunki Auberona z ojcem nieco się poprawiły.

Ale mimo że Auberon przestał badawczo śledzić motywy i postępowanie innych, pozostał mu nawyk otaczania tajemnicą własnych poczynań. Często, zupełnie bez powodu, maskował swoje działania. Oczywiście nie po to, żeby kogokolwiek oszukiwać; nawet jako tajny agent nie chciał nikogo oszukiwać, zadanie tajnego agenta jest dokładnie odwrotne. Jeśli w ogóle miał jakiś powód, to było nim pragnienie, żeby przedstawić się w łagodniejszym, jaśniejszym świetle niż to, w którym by go w przeciwnym razie widziano, łagodniejszym i jaśniejszym niż ciemne światło lamp, w jakim sam siebie postrzegał.

— Dokąd cię tak gna? — spytała Daily Alice, kiedy siedząc po lekcjach przy kuchennym stole, pochłaniał łapczywie ciasteczka i mleko. Tej jesieni był ostatnim z rodziny Barnable’ów, który chodził jeszcze do szkoły Smoky’ego. Lucy przestała tam uczęszczać w zeszłym roku.

— Idę grać w baseball — odpowiedział z pełnymi ustami. — Z Johnem Wolfem i innymi chłopakami.

— Aha. — Dolała mleka do wypełnionej w połowie szklanki, którą wyciągnął w jej stronę. — To powiedz Johnowi, żeby powtórzył swojej matce, że wpadnę do niej jutro z zupą i innymi drobiazgami i zobaczę, czy czegoś nie potrzebuje. Auberon wpatrywał się w ciasteczka.

— Nie wiesz czasem, czy nie czuje się lepiej? — zapytała. Wzruszył ramionami.

— Tacey mówi…

Nie należało się spodziewać, aby Auberon poszedł powiedzieć Johnowi Wolfowi, że Tacey powiedziała, iż jego matka jest umierająca. Prawdopodobnie nie przekaże jej nawet prostej wiadomości. Ale nie była tego pewna.

— Kim jesteś w grze?

— Łapaczem — powiedział szybko. — Zazwyczaj.

— Ja byłam łapaczem — stwierdziła Alice. — Zazwyczaj.

Auberon powoli odstawił szklankę, zamyślony.

— Jak myślisz — zapytał — czy ludzie są szczęśliwsi, kiedy są sami, czy kiedy są z innymi ludźmi?

Odniosła jego szklankę i talerz do zlewozmywaka.

— Nie wiem — odparła. — Chyba… A jak ty uważasz?

— Nie wiem — odpowiedział. — Zastanawiałem się, czy… — Rozważał, czy dla każdego dorosłego jest to oczywiste, że człowiek jest szczęśliwszy, kiedy jest sam, albo odwrotnie — zależy, co było prawdą. — Chyba jestem szczęśliwszy z innymi ludźmi — powiedział.

— Naprawdę? — uśmiechnęła się. Nie widział jej, ponieważ stała przodem do zlewozmywaka. — To dobrze. Ekstrawertyk.

— Chyba tak.

— No cóż — powiedziała miękko Alice. — Mam tylko nadzieję, że nie zamkniesz się znowu w swojej skorupce.

Już zmierzał do drzwi, wpychając jeszcze ciasteczka do kieszeni, kiedy nagle otworzyło się w nim jakieś okienko. Skorupka? Czy on był zamknięty w skorupce? I — co dziwniejsze — czy inni ludzie tak uważają, czy tak go powszechnie oceniano? Popatrzył przez to okienko i przez chwilę, po raz pierwszy w życiu, zobaczył siebie takim, jakim widzieli go inni. Tymczasem nogi poniosły go już na dwór przez szerokie wahadłowe drzwi kuchni, które zakołysały się z piskiem, przez pachnącą rodzynkami spiżarnię i przez cichą długą jadalnię. Spieszył się, by zagrać w zmyślony baseball.

Alice, stojąc przy zlewie, podniosła wzrok i zauważyła jesienny liść przylepiony do szyby. Zawołała za Auberonem. Słyszała jego oddalające się kroki (stopy chłopca rosły nawet szybciej niż reszta ciała), podniosła kurtkę syna z krzesła i podążyła za nim.

Nim doszła do frontowych drzwi, zdążył już odjechać na rowerze i nawet nie było go widać. Schodząc z werandy, zawołała ponownie. Dopiero wtedy zauważyła, że po raz pierwszy w tym dniu wyszła na dwór. Powietrze było czyste, pachnące i wszechogarniające, a ona nie wiedziała, czym się zająć. Spojrzała wokół siebie. Dostrzegła rozciągający się za narożnikiem domu skrawek ogrodu otoczonego murem.

Na kamiennej ozdobie w rogu domu siedziała wrona. Ptak spojrzał na nią — nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek widziała wronę tak blisko domu; nie bały się, ale były ostrożne — zerwał się i odleciał do parku, machając ciężkimi skrzydłami. Cras, cras — Smoky powiedział, że tak kraczą wrony po łacinie. Cras, cras — „jutro, jutro”.

Ruszyła wzdłuż muru. Małe, łukowate drzwi były otwarte i zapraszały ją, ale nie weszła do środka. Podążyła w stronę zabawnej ścieżki, wzdłuż której rosły hortensje. Ozdobne kiedyś krzewy, wysokie i zadbane, w ciągu lat przekształciły się w zwykłe kwiaty. Rozrosły się na ścieżkę, którą miały wytyczać, i zakryły widok, który miały odsłaniać: dwie kolumny doryckie u wylotu ścieżki prowadzącej na wzgórze. Nadal bez celu, Alice podążyła tą drogą (strząsając z ostatnich kwiatów hortensji cieniutkie płatki, które posypały się jak wyblakłe konfetti) i zaczęła wspinać się na wzgórze.

Chwała

Auberon zatoczył koło, jadąc wzdłuż kamiennego muru, który stał na straży Edgewood, i w pewnym momencie zsiadł z roweru. Wdrapał się na mur (powalone drzewo z jednej strony i porośnięte chwastami wzniesienie z drugiej stwarzały dogodne przejście), przeciągnął rower i prowadząc go przez szeleszczący złocisty las bukowy, dotarł do ścieżki. Ponownie wskoczył na siodełko i oglądając się za siebie, pojechał do letniego domku. Tam ukrył rower w szopie zbudowanej przez starego Auberona.

Letni domek, ogrzany promieniami wrześniowego słońca wpadającymi przez duże okna, był cichy i przysypany kurzem. Na stole, na którym spoczywał kiedyś pamiętnik i ekwipunek szpiega, a potem walały się zdjęcia starego Auberona, leżało teraz mnóstwo zagryzmolonych kartek papieru, szósty tom Średniowiecznego Rzymu Gregoroviusa, kilka innych opasłych książek i mapa Europy.

Auberon czytał uważnie ostatnią stronę, którą napisał poprzedniego dnia:


„Scena w namiocie cesarza, poza granicami Iconium. Cesarz siedzi samotnie na krześle, przypominającym kształtem literę x. Miecz spoczywa na jego kolanach. Ma na sobie niekompletną zbroję. To, co zdjął, poleruje służący, który czasami przygląda się cesarzowi, ale ten patrzy prosto przed siebie i nie widzi go. Wygląda na zmęczonego”.


Rozważył to i przekreślił ostatnie zdanie. Nie to miał na myśli. Każdy może wyglądać na zmęczonego. Cesarz Fryderyk Barbarossa w wieczór poprzedzający ostatnią bitwę wyglądał… no jak? Auberon zdjął nakrętkę z pióra, pomyślał i z powrotem je zakręcił.

W jego sztuce albo scenariuszu (dzieło mogło być jednym albo drugim, a nawet przemienić się magicznie w powieść) o cesarzu Fryderyku Barbarossie występowali Saraceni i papieskie armie, sycylijscy partyzanci, jak również wszechwładni paladynowie i księżniczki. Było w niej nagromadzenie romantycznych miejsc, gdzie staczały bitwy istne tłumy romantycznych postaci. Ale to nie romantyzm pociągał Auberona najbardziej. W rzeczywistości pragnął tylko napisać dzieło o tej samotnej postaci w fotelu: postaci widzianej w chwili odpoczynku pomiędzy dwoma zaciekłymi bitwami, wyczerpanej po klęsce bądź zwycięstwie, w zbroi noszącej ślady walki. Najważniejsze w tym wszystkim było spojrzenie cesarza: spokojne, oceniające, pozbawione złudzeń; spojrzenie człowieka, który w końcu przekonał się, że przeważające siły przeciwnika są niepokonane, ale bitwa musi zostać stoczona. Nie zwracał uwagi na pogodę i, według opisu Auberona, taki właśnie był: zobojętniały, szorstki, zimny. Przed jego oczyma rozciągał się pusty krajobraz, ożywiała go jedynie odległa wieża, wyniosła jak sam cesarz, i majacząca w oddali postać jeźdźca przynoszącego wieści.

Auberon wiedział, jak to zatytułować: chwała. Nie obchodziło go, że słowo „chwała” może oznaczać coś innego. Akcja go w gruncie rzeczy niezbyt interesowała, bo czyż można być mistrzem? Poza tym nigdy nie potrafił zrozumieć istoty sporu między papieżem i Barbarossą. Gdyby ktoś zadał mu pytanie, co go pociąga w tym właśnie cesarzu (ale nikt by tego nie zrobił, bo zaczął pisać w tajemnicy i kilka lat później spalił swe dzieło również w tajemnicy), nie umiałby odpowiedzieć. Ostre brzmienie imienia. Może obraz starego cesarza na koniu, w pełnym rynsztunku, wyruszającego na ostatnią bezowocną krucjatę (dla młodego Auberona wszystkie krucjaty były bezowocne). A może jego przypadkowa śmierć w wodach nieznanej z nazwy armeńskiej rzeki, gdy rumak cesarza spłoszył się w czasie przeprawy. Chwała.

„Cesarz nie wygląda na zmęczonego, tylko…”

To zdanie również przekreślił ze złością i znowu zakręcił pióro. Jego wielka ambicja pisarska stała się nagle nie do zniesienia. Fakt, że musi cierpieć samotnie, doprowadzał go niemal do płaczu.

„Mam tylko nadzieję, że nie zamkniesz się z powrotem w swojej skorupce”.

A przecież tyle się napracował, żeby ta skorupka wyglądała dokładnie tak jak on sam. Myślał, że udało mu się wszystkich nabrać, a jednak tak się nie stało.

Kurz, pokrywający grubymi warstwami parapety, tańczył w promieniach słońca, ale w letnim domku robiło się chłodno. Auberon odłożył pióro. Za jego plecami, na półkach, spoczywały pudełka i teczki starego Auberona. Czy zawsze tak będzie? Zawsze jak w skorupce, zawsze coś do ukrycia? Jego własne sekrety zdawały się oddalać go od rodziny bardziej niż jakiekolwiek ich tajemnice. Pragnął tylko być taki jak jego Barbarossa: pozbawiony złudzeń, śmiały, bez wstydliwych sekretów, czasami srogi, może zgorzkniały, ale od stóp do głów wyciosany z jednego kawałka.

Zadrżał. Gdzie się właściwie podziała jego kurtka?

Jeszcze nie

Matka przewiesiła ją przez ramię, gdy wdrapywała się na wzgórze, myśląc: Kto gra w baseball w taką pogodę? Młode klony wzdłuż ścieżki, szybko poddające się jesieni, płonęły już złociście w sąsiedztwie swych zielonych jeszcze braci i sióstr. Czy taka pogoda nie nadaje się raczej do gry w piłkę nożną? Ekstrawertyk, pomyślała, uśmiechnęła się i pokręciła głową: serdeczność i swobodny uśmiech. Mój Boże…

Odkąd dzieci Alice rosły wolniej, pory roku zdawały się zmieniać szybciej. Kiedyś jej dzieci były innymi ludźmi latem, a innymi jesienią. Tak wiele się uczyły, tyle odczuwały, tak często się śmiały i płakały podczas niemal wiecznego lata. Prawie nie zauważyła nadejścia tej jesieni. Może dlatego, że w tym roku musiała wyszykować do szkoły tylko jedno dziecko. I Smoky’ego. W jesienne poranki była praktycznie bezczynna: przygotowywała tylko jeden lunch, popędzała od mycia do śniadania tylko jednego śpiocha, szukała tylko jednej pary butów i jednego tornistra.

A jednak, wspinając się na wzgórze, czuła, że wzywają ją olbrzymie obowiązki.

Dotarła, nieco zziajana, do kamiennego stolika na szczycie i usiadła przy nim na kamiennej ławce. Pod stołem, wśród żałosnego jesiennego bałaganu, dostrzegła ładny słomkowy kapelusz, który Lucy zgubiła w czerwcu i opłakiwała przez całe lato. Patrząc na niego, poczuła z całą ostrością, jak bardzo jej dzieci są kruche, zagrożone i bezradne w obliczu straty, bólu czy obojętności. W myśli wymieniła po kolei ich imiona: Tacey, Lily, Lucy, Auberon. Brzmiały jak dzwoneczki w różnych tonacjach, jedne prawdziwiej niż inne, ale wszystkie miłe dla jej ucha. Cała czwórka miała się świetnie, naprawdę, zawsze tak mówiła pani Wolf, Marge Juniper, czy komukolwiek, kto o nich pytał: „mają się świetnie”. Nie, obowiązki, które ją wzywały (a teraz, gdy siedziała w słońcu i miała przed oczami rozległy krajobraz, odczuwała to jeszcze silniej), nie miały nic wspólnego z dziećmi, ani nawet ze Smokym. Związane były w jakiś dziwny sposób ze ścieżką wijącą się pod górę i ze szczytem wzgórza, i z tym niebem, po którym szybko biegły szarobiałe chmury podobne do gołębich piór, i z tą wczesną jesienią przynoszącą (jak każda jesień) nadzieje i oczekiwania.

Uczucie było bardzo intensywne, jak gdyby coś ją wciągało lub porywało. Siedziała bez ruchu w tym uścisku, zdumiona i trochę przestraszona, czekając, aż to wrażenie minie, tak jak po chwili mija déjà vu.

— Co to jest? — spytała dzień.

Dzień, niemy, nie mógł odpowiedzieć, ale usiłował wykonać jakiś gest, ciągnął ją poufale, jak gdyby brał ją za kogoś innego. Wydawało jej się, i wrażenie to nie mijało, że lada moment, usłyszawszy jej głos, odwróci się do niej — tak jakby cały czas widziała go od tyłu (i wszystko, zawsze), a za chwilę miała ujrzeć go wyraźnie, prawdziwie. I on ją również. Jednak nadal nie potrafił przemówić.

— Co to — powiedziała Daily Alice, nie zdając sobie sprawy, że mówi. Czuła, że roztapia się bezradnie w tym, co widzi, i w tej samej chwili staje się tak potężna, że mogłaby nad tym panować, tak lekka, że mogłaby latać, a jednocześnie tak ciężka, jakby wstrzymywała ją nie tylko kamienna ławka, ale całe kamienne wzgórze. Czuła przestrach, ale wcale nie była zdumiona, gdy w końcu zrozumiała, o co ją poproszono, do czego ją wezwano.

— Nie — odpowiedziała. — Nie — powtórzyła miękko, jakby zwracała się do dziecka, które chwyciło ją za rękę lub za spódnicę, biorąc ją przez pomyłkę za swoją matkę, i zwróciło w jej stronę zdziwioną buzię. — Nie.

— Odwróć się tyłem — powiedziała i dzień jej posłuchał. — Jeszcze nie — dodała i powtórzyła imiona dzieci, jakby uderzała w dzwoneczki: Tacey, Lily, Lucy, Auberon. Smoky. Zbyt wiele, zbyt wiele ma jeszcze do zrobienia. A jednak nadejdzie czas, kiedy nie będzie już mogła odmówić, bez względu na to, jak wiele pozostanie do zrobienia, obojętnie, czy przybędzie, czy ubędzie jej obowiązków. Nie była niechętna ani nie bała się, chociaż sądziła, że gdy nadejdzie czas, ogarnie ją strach, a mimo to nie będzie mogła odmówić… Zdumiewające, zdumiewające, że nigdy nie przestaje się rosnąć. Kilka lat temu myślała, że urosła już tak wielka, iż nie mogłaby być większa, a przecież nawet nie zaczęła rosnąć.

— Jeszcze nie, jeszcze nie — powiedziała, gdy dzień się odwrócił — jeszcze nie, mam jeszcze tyle do zrobienia, proszę, jeszcze nie.

Czarny kruk (lub ktoś podobny do niego) gdzieś w oddali, niewidoczny za odwracającymi się drzewami, zakrakał po swojemu i poleciał do domu.

Cras, cras.

II

Dzika ponad władzę lub sztukę, ogromna rozkosz.

Milton


Jedna rzecz, związana z dorastaniem córek, podobała się Smoky’emu. Chociaż odsuwały się od niego, to nie wynikało to ze wstrętu czy nudy (tak przypuszczał), ale po prostu z potrzeby przystosowania własnego życia do tej dorosłości. Kiedy były małe, ich codzienność i zainteresowania: króliki i muzyka Tacey, ptasie gniazda i chłopcy Lily, kolejne pasje Lucy — mieściły się w jego życiu, które było wówczas pełne. A kiedy dorosły, nie mógł ich już wpasować we własne plany, potrzebowały przestrzeni, przybyło zainteresowań, trzeba było znaleźć miejsce dla ich kochanków i dzieci. Nie mieściłyby się w jego życiu, gdyby nie dokonał zmian. Ale zrobił to i jego własne życie rozrosło się tak, jak życie jego córek. Odnosił wrażenie, że nie odeszły od niego ani trochę, i podobało mu się to.

Nie lubił jednej rzeczy związanej z dorastaniem córek: tego, że musiał dorosnąć razem z nimi i zmienić się. Czasami czuł, że wykracza to poza granicę znośną dla jego charakteru, który ukształtował się w ciągu długich lat.

Udręka bezsenności

Kiedy miał już swoje dzieci, zrozumiał, jaka korzyść wynika z faktu, że dorastając, był pozbawiony osobowości. Jego pociechy mogły przypisywać mu takie cechy, jakie chciały, mogły uważać, że jest łagodny albo surowy, wykrętny lub szczery, wesoły albo ponury, w zależności od tego, co dyktował im własny nastrój. Rola Uniwersalnego Ojca była wspaniała, niczego przed nim nie ukrywały, szedł o zakład, że zdradziły mu więcej swoich tajemnic, smutnych, wstydliwych czy radosnych, niż większości mężczyzn (chociaż w żaden sposób nie mógł tego udowodnić). Ale nawet elastyczność miała swoje granice. Gdy się postarzał, nie potrafił już akceptować zmian tak jak dawniej. Jego charakter z biegiem lat skostniał i stał się niezmienialny, a kiedy nie mógł zrozumieć lub nie pochwalał postępowania młodych, to nie umiał już przejść nad tym do porządku dziennego. Jego charakter sprzeciwiał się temu.

Być może głównie to oddaliło go od najmłodszego dziecka, Auberona. Rozmyślając o chłopcu, Smoky czuł najczęściej złość przemieszaną z zakłopotaniem oraz smutek z powodu tajemniczej przepaści, jaka ich dzieliła. Za każdym razem, gdy podejmował wysiłek dotarcia do syna, Auberon odgradzał się umiejętnie murem nieprzeniknionej tajemniczości, przed którym Smoky stawał bezradny i zniechęcony, jeszcze zanim zrobił pierwszy krok. Z kolei kiedy syn przychodził do niego, Smoky nie był w stanie zrezygnować z przywdziewania maski szczerego, powierzchownego i typowego ojca, w efekcie czego Auberon pośpiesznie się wycofywał. Z biegiem czasu sytuacja uległa pogorszeniu, zamiast zmienić się na lepsze. W końcu Smoky, okazując niechęć i dezaprobatę, ale odczuwając ulgę, pożegnał się z synem, gdy ten wyruszył do Miasta, aby prowadzić swoje dziwne poszukiwania.

Może powinni byli częściej przebywać razem. Po prostu wychodzić w letnie popołudnie, syn i tato, i podrzucać sfatygowaną piłkę. Auberon zawsze lubił grać w piłkę, Smoky o tym wiedział, ale sam nie był w tym nigdy dość dobry ani nie sprawiało mu to przyjemności.

Zaśmiał się, zdając sobie sprawę z niewystarczalności takiej metody. Tylko tyle potrafił zaproponować, stojąc w obliczu niewyjaśnionej zagadki, jaką stanowiły jego dzieci. A może przyszło mu to do głowy dlatego, że czuł, iż prosty kontakt, jakiś zwykły gest pomógłby zmniejszyć dystans między nim a synem. Nie zauważył, aby tak wielka przepaść stała między nim a córkami, ale oczywiście nie mógł tego wykluczyć. Może jej nie dostrzegali, a była nią po prostu odczuwana codziennie dziwność dorastania u boku ojca, który sam dorósł wczoraj, albo nawet przedwczoraj.

Żadna z jego córek nie wyszła za mąż i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić, chociaż doczekał się już wnucząt — bliźniąt Lily, a Tacey nie miałaby nic przeciwko temu, żeby urodzić dziecko Tony’ego Bucka.

Smoky nie był gorliwym zwolennikiem małżeństwa, choć nie potrafił wyobrazić sobie, jak wyglądałoby jego życie bez Alice, jakkolwiek osobliwy okazał się ich związek. A co do wierności, nie miał w ogóle prawa zabierać głosu na ten temat. Jednak ze smutkiem myślał o tym, że jego wnuki będą w mniejszym lub większym stopniu pozbawione nazwiska i jeśli nic się nie zmieni, to któregoś dnia będzie można mówić o nich tylko tak, jak o koniach wyścigowych: z takiego a takiego i takiej a takiej. Nic na to nie mógł poradzić, ale wydawało mu się, że jest coś nazbyt oczywistego i żenującego w fakcie, że jego córki odbywają stosunki ze swoimi kochankami, jakaś bezwstydność, którą małżeństwo by przyzwoicie ukryło. Albo raczej jego charakter tak uważał. Sam Smoky na ogół pochwalał zuchwałość i odwagę córek i nie wstydził się podziwiać ich aktywności seksualnej, tak jak zawsze podziwiał ich urodę. Ostatecznie były już dorosłe. Ale jednak… No cóż, miał nadzieję, że nie zwracały uwagi na to, że jego charakter nakazywał mu oceniać ich postępowanie i nie pozwalał, na przykład, odwiedzać Tacey i tego jak mu tam, z którym zamieszkała w jaskini. W jaskini! Najwyraźniej jego dzieci uparły się odtworzyć w swym życiu całą historię ludzkiego gatunku. Lucy zbierała zioła lecznicze, a Lily czytała z gwiazd i zawieszała na szyjach swych dzieci korale, aby odpędzić złe moce. Auberon zabrał plecak i wyruszył na poszukiwanie szczęścia. A Tacey, w jaskini, wynalazła ogień. Akurat w momencie, gdy zapasy energii elektrycznej na świecie miały się wyczerpać na dobre. Pomyślawszy o tym, usłyszał, jak zegar wybija kwadrans i zastanawiał się, czy nie zejść na dół i nie wyłączyć generatora.

Ziewnął. Siedział w bibliotece, w jasnym kręgu światła lampki, i nie miał ochoty ruszać się z miejsca. Przy jego krześle piętrzył się stos książek. Smoky wybierał z nich czytanki do szkoły. Książki, z których dotąd korzystał, były już tak zniszczone po latach używania, że ze wstrętem na nie patrzył i z niechęcią ich dotykał, a poza tym zrobiły się niewypowiedzianie nudne. Inny zegar wybił pierwszą w nocy, ale Smoky nie dowierzał jego punktualności. W korytarzu, ze świecą w dłoni, przesunęła się znajoma postać: Sophie jeszcze nie spała.

Oddalała się — Smoky obserwował grę światłocieni na ścianach i meblach — ale po chwili wróciła.

— Jeszcze nie śpisz? — zadali sobie równocześnie to samo pytanie.

— To okropne — powiedziała, wchodząc do biblioteki. Miała na sobie długą nocną koszulę, w której wyglądała jak nocna zjawa. — Kręcenie się i przewracanie z boku na bok, znasz to uczucie? Tak, jakby twój umysł spał, ale ciało było przebudzone. I nie chciało się poddać. I kręci się i przewraca z boku na bok.

— Ale ty za każdym razem się trochę budzisz…

— Tak, więc twoja głowa nie może się pogrążyć, coś w tym rodzaju, i naprawdę zasnąć, ale nie chce się też przebudzić i wciąż powraca ten sam sen albo początek snu bez dalszego ciągu…

— W kółko powtarza się ten sam stek bzdur, aż musisz dać za wygraną i wstać…

— No właśnie! I czujesz się tak, jakbyś leżał w łóżku wiele godzin, zmagając się i wcale nie śpiąc. Czy to nie okropne?

— Straszne.

Miał przekonanie, ale nigdy by się do niego nie przyznał, że Sophie, mistrzyni w spaniu, w ostatnich latach zaczęła się borykać z najprawdziwszą bezsennością i wiedziała teraz lepiej od Smoky’ego, który w najlepszych czasach nie miał kłopotów z zasypianiem, co to znaczy ścigać uciekające zapomnienie.

— Kakao — powiedział. — Ciepłe mleko z odrobiną brandy. I odmów swoje modlitwy. — Już kiedyś doradzał jej to samo.

Uklęknęła przy jego krześle, przykrywając bose stopy nocną koszulą, i oparła głowę na jego udzie.

— Pomyślałam — powiedziała — kiedy już otrząsnęłam się z tego, no wiesz, przestałam się tak kręcić i przekręcać, pomyślałam: na pewno jest jej zimno.

— Jej? — powtórzył i dodał: — Och.

— Czy to nie głupie? Jeśli żyje, to nie jest jej zimno, prawdopodobnie, a jeśli… umarła…

— Hmm.

Oczywiście mówiła o Lilac. Z takim samozadowoleniem rozmyślał o tym, jak dobrze zna swoje córki, jak bardzo one go lubią, i jedynie Auberon był mu solą w oku. A przecież miał jeszcze jedno dziecko. Jego życie było dziwniejsze niż przypuszczał. Lilac nadawała mu wymiar tajemnicy i smutku, o którym czasem zapominał. Sophie nigdy nie zapominała.

— Wiesz, to zabawne — powiedziała. — Wiele lat temu myślałam czasem, że ona rośnie. Wiedziałam, że musi być starsza. Czułam to. Wiedziałam dokładnie, jak wygląda, jak wyglądałaby, mając więcej lat. Ale w którymś momencie to się kończyło. Musiała mieć chyba jakieś… dziewięć albo dziesięć lat i od tej chwili nie mogłam już sobie wyobrazić, że będzie jeszcze starsza.

Smoky nic nie odpowiedział, tylko delikatnie głaskał Sophie po głowie.

— Teraz miałaby dwadzieścia dwa lata. Pomyśl o tym.

On o tym myślał. Dwadzieścia dwa lata temu przysiągł żonie, że dziecko jej siostry jest jego i że ponosi za to całą odpowiedzialność. Zniknięcie córki tego nie zmieniło, ale pozbawiło go obowiązków. Kiedy powiedziano mu w końcu, że prawdziwa Lilac zaginęła, zupełnie nie wiedział, jak ją odszukać, a Sophie ukryła przed nim i przed resztą rodziny swoje straszne doświadczenia z fałszywą Lilac. Do dziś nie wiedział, jak się to wszystko skończyło: Sophie wyszła gdzieś na cały dzień, a kiedy wróciła, nie było już Lilac — ani prawdziwej, ani fałszywej. Wtedy położyła się do łóżka, obłok odpłynął znad domu, za to zawitał w nim smutek. To wszystko. Miał nie zadawać pytań.

O wiele spraw nie mógł pytać. To była wielka sztuka. Nauczył się stosować ją z taką zręcznością, z jaką wykonuje swoje rzemiosło chirurg albo poeta. Słuchać, przytakiwać, zachowywać się tak, jakby rozumiał wszystko, co mówią; nie krytykować i nie udzielać rad, chyba że najłagodniej jak można i tylko po to, żeby okazać zainteresowanie albo niepokój; rozwiązywać zagadki; gładzić Sophie po włosach i nie starać się rozwiewać jej smutku; zastanawiać się, jak mogła dalej żyć z taką rozpaczą w sercu; nigdy o nic nie pytać.

Cóż, jeśli o to chodzi, jego trzy córki stanowiły dla niego doprawdy równie wielką tajemnicę jak czwarta, ale nie skłaniało go to do smutnych rozważań. Królowe powietrza i ciemności — jakim cudem przyczynił się do ich narodzin? A jego żona. Tak dawno przestał ją wypytywać (od miodowego miesiąca, od dnia ślubu), że teraz nie była już ani większą, ani mniejszą tajemnicą niż obłoki, kamienie i róże. Jedyną osobą, którą mógłby zrozumieć (i krytykować, i zgłębiać, i wtrącać się w jej sprawy), był jego syn.

— Dlaczego tak się dzieje? — spytała Sophie.

— Dlaczego co się dzieje?

— Że nie mogę jej sobie wyobrazić ani trochę starszej.

— Hm — powiedział Smoky. — Właściwie nie wiem.

Westchnęła, a Smoky pogłaskał ją po głowie, przeczesując palcami jej loki, każdy z osobna. Nigdy nie będą siwe. Choć nie błyszczały już, nadal wyglądały jak złote. Sophie nie należała do tych ciotek, starych panien, których niewykorzystana piękność przypomina zasuszony kwiat — przynajmniej pod jednym względem nie była panną. Wydawało się, że jej młodość nie mogła przeminąć, że Sophie nigdy nie stała się i nie stanie dojrzałą osobą. Daily Alice wyglądała tak, jak powinna wyglądać kobieta pięćdziesięcioletnia (pięćdziesięcioletnia, mój Boże!), jak gdyby zrzucała kolejno skórę dziecka i młodej kobiety i przybrała w całości obecną postać. Sophie przypominała szesnastoletnią dziewczynę, tylko że ciążyło jej mnóstwo niepotrzebnych lat. Było to niemal nieuczciwością. Smoky zastanawiał się, która z nich w ciągu minionego czasu wydawała mu się piękniejsza.

— Może powinnaś znaleźć sobie nowe zajęcie — powiedział.

— Nie potrzebuję żadnego zajęcia — odparła. — Potrzebuję snu.

Kiedy Sophie odkryła ze zdumieniem i z obrzydzeniem, jak długi jest dzień, jeśli się go w połowie nie prześpi, Smoky zauważył, że większość ludzi wypełnia ten czas różnymi zajęciami, i zaproponował jej, żeby też znalazła sobie jakieś zajęcie. Zrozpaczona, zastosowała się do jego rady. Na pierwszym miejscu były, oczywiście, karty, oddawała się też pracy w ogrodzie, składała wizyty, robiła zaprawy, pochłaniała ogromną liczbę książek, wykonywała drobne naprawy w domu, cały czas narzekając, że zmusza ją do tego utrata (dlaczego utrata?) słodkiego snu.

Niespokojnie poruszyła głową wspartą na udzie Smoky’ego, jak gdyby leżała na swojej wymęczonej poduszce. Potem spojrzała na niego.

— Będziesz ze mną spał? — spytała. — Mam na myśli spanie.

— Zróbmy kakao — powiedział.

— To takie niesprawiedliwe. — Wstając, rzuciła spojrzenie na sufit. — Na górze wszyscy smacznie śpią, a ja snuję się jak duch.

Ale w rzeczywistości było inaczej. Oprócz Smoky’ego, który oświetlał świecą drogę do kuchni, nie spali też inni. Mamade właśnie się obudziła z powodu bólów artretycznych i zastanawiała się, czy lepiej wstać i wziąć aspirynę, czy leżeć spokojnie nie zwracając uwagi na ból. A Tacey i Lucy wcale się jeszcze nie położyły. Siedziały przy świecach, pogrążone w cichej rozmowie o swoich kochankach, przyjaciołach i rodzinie, zastanawiały się nad losem brata i komentowały wady i zalety nieobecnej siostry Lily, której bliźnięta też się obudziły — chłopczyk dlatego, że się zmoczył, a dziewczynka, ponieważ w łóżeczku zrobiło się mokro, i lada moment miały obudzić również Lily. W całym domu spała jedynie Daily Alice, leżąc na brzuchu z głową wciśniętą głęboko w puchowe poduszki i śniąc o wzgórzu, na którym stał dąb opleciony kolczastym krzewem.

La Negra

Pewnego zimowego dnia Sylvie odwiedziła miejsce, w którym mieszkała, zanim matka powróciła na wyspę, oddając ją na wychowanie do ciotek. Właśnie na tej ulicy Sylvie dorastała, zajmując wraz z matką, przyrodnim bratem, babcią i dziwnym lokatorem jeden umeblowany pokój. I w jakiś sposób dojrzewało też przeznaczenie, które przywiodło ją z powrotem na te zaćmione ulice.

Chociaż ze Starej Farmy jechało się tylko kilka przystanków metrem, wydawało się, że trzeba przebyć dużą odległość, przejechać przez granicę do zupełnie innego kraju. Miasto było tak gęsto zaludnione, że mieściły się w nim, jeden przy drugim, liczne obce kraje. Wielu z nich Sylvie jeszcze nigdy nie odwiedziła, ich holenderskie czy też wiejskie nazwy brzmiały w jej uszach dwuznacznie i obco. Ale te bloki znała. Z rękami w kieszeniach starego, czarnego futra i w dwóch parach skarpetek na nogach szła ulicami, którymi często spacerowała w snach. Nie bardzo różniły się od tego, co widziała we śnie, jak gdyby jej pamięć przechowała ich wygląd. Znaki orientacyjne, zapamiętane z dzieciństwa, pozostały w większości niezmienione: sklep ze słodyczami, kościół ewangelicki, gdzie kobiety z wąsikami i upudrowanymi twarzami śpiewały psalmy, sklep spożywczy, w którym kupowało się na kredyt, ciemne i przerażające biuro notarialne. Kierując się tymi drogowskazami, odnalazła budynek, w którym mieszkała kobieta nazywana La Negra. I chociaż dom wydawał się Sylvie mniejszy i bardziej zaniedbany, a klatka schodowa ciemniejsza i jeszcze bardziej cuchnąca uryną, to nie było mowy o pomyłce. Serce jej waliło, gdy próbowała sobie przypomnieć, gdzie znajdowało się mieszkanie La Negry. Kiedy weszła na piętro, dobiegły ją odgłosy kłótni rodzinnej i muzyki jibaro. Przemieszane głosy męża, żony, płaczących dzieci i teściowej. Mężczyzna był pijany i wychodził, żeby upić się jeszcze bardziej, żona pomstowała na niego, teściowa złorzeczyła synowej, a w radiu ktoś śpiewał o miłości. Sylvie zapytała, gdzie mieszka La Negra. Wszyscy ucichli, tylko radio grało, i wskazali na górę, przypatrując się Sylvie.

— Dzięki — powiedziała i ruszyła na górę. Sekstet za jej plecami (wprawiony po wielu próbach) podjął przerwane dzieło.

La Negra wypytywała Sylvie zza drzwi zaopatrzonych w liczne zamki i najwyraźniej nie była w stanie, pomimo swych niezwykłych zdolności, skojarzyć, z kim ma do czynienia. Sylvie przypomniała sobie, że La Negra znała tylko jej zdrobniałe imię i przedstawiła się w ten sposób. Nastał moment ciszy (Sylvie niemal wyczuwała wielkie zdziwienie La Negry) i w końcu drzwi się otworzyły.

— Myślałam, że wyjechałaś — powiedziała czarna kobieta, otwierając szeroko oczy i opuszczając kąciki ust w zdumieniu przemieszanym z lękiem.

— Owszem — odparła Sylvie — wiele lat temu.

— Myślałam, że daleko — powiedziała La Negra. — Daleko, daleko.

— Nie — zaprzeczyła dziewczyna. — Nie tak daleko.

Sylvie przeżyła szok, ujrzawszy La Negrę. Gdy była mała, kobieta wydawała jej się dużo większa i bardziej przerażająca. Jej włosy posiwiały i przypominały stalową watę. Ale mieszkanie, gdy La Negra usunęła się w końcu na bok i wpuściła Sylvie do środka, okazało się niezmienione. Wdychając jego zapach lub raczej wiele przemieszanych zapachów, poczuła znowu takie samo zdumienie i strach jak dawniej.

— Titi — powiedziała Sylvie, dotykając ręki starej kobiety. La Negra ciągle wpatrywała się w nią ze zdziwieniem i nic nie mówiła.

— Titi, potrzebuję twojej pomocy.

— Tak — odparła La Negra. — Co zechcesz.

Ale rozglądając się po małym mieszkaniu, Sylvie nie była już tak pewna jak przed godziną, o jaką właściwie pomoc się zwraca.

— Wszystko jak dawniej — zauważyła.

W pokoju stała komoda, zamieniona w domowy ołtarz, a na niej wystrugane z drewna figurki czarnej świętej Barbary i czarnego Martina de Porres. Paliły się przed nimi czerwone świece, a na ołtarzu leżał plastykowy obrus, imitacja koronki. Na jednej ścianie wisiał obraz Najświętszej Panny, której błogosławieństwa przemieniały się w róże i spadały do morza o barwie gazowego płomienia. Na drugiej ścianie znajdował się wizerunek Anioła Stróża, który widziała też, dziwnym trafem, w kuchni u George’a Mouse’a. Przez niebezpieczny most przechodziła dwójka dzieci, a wszechmocny anioł czuwał nad ich bezpieczeństwem.

— Kto to jest? — spytała Sylvie.

Pomiędzy figurkami świętych, obok dłoni służącej za talizman, ustawiono obraz przykryty czarnym jedwabiem; również przed nim paliła się słabym płomieniem świeca.

— Siadaj, siadaj — powiedziała szybko La Negra. — Ona nie została ukarana, nawet jeśli tak to wygląda. Nigdy mi o to nie chodziło.

Sylvie postanowiła nie zadawać pytań.

— Ach, coś przyniosłam — podała torbę, trochę owoców, słodyczy oraz kawę, którą wyprosiła od George’a (zawsze miał zapas), bo pamiętała, że ciotka z przyjemnością ją popijała: gorącą, białą i słodką.

La Negra nie szczędziła podziękowań i stała się bardziej przystępna. Wzięła z komody szklankę z wodą, służącą do łapania złych duchów, wylała zawartość do ustępu, po czym nalała świeżej wody i postawiła szklankę na swoim miejscu. Kiedy dopilnowała tych środków ostrożności, zaparzyły kawę i zaczęły rozmawiać o dawnych czasach, Sylvie nieco schrypniętym ze zdenerwowania głosem.

— Miałam wiadomości od twojej matki — powiedziała La Negra. — Dzwoniła z daleka. Nie do mnie, ale słyszałam. I od twojego ojca.

— On nie jest moim ojcem — sprostowała szybko Sylvie.

— No…

— Po prostu człowiekiem, którego poślubiła moja matka — uśmiechnęła się do ciotki. — Nie mam ojca.

Ay, bendita.

— Niepokalane poczęcie — powiedziała Sylvie. — Zapytaj matkę.

Zakryła usta dłonią na to bluźnierstwo, ale nadał się śmiała.

Wypiły kawę i zjadły dulces, a potem Sylvie wyjaśniła ciotce cel swojej wizyty. La Negra musi uwolnić ją od przeznaczenia, które dawno temu wyczytała w kartach i w dłoni dziecka; musi usunąć je jak ząb.

— Spotkałam pewnego mężczyznę — powiedziała, spuszczając wzrok. Zrobiło jej się nagle ciepło na sercu i poczuła się onieśmielona. — I kocham go, i…

— Czy jest bogaty? — zapytała La Negra.

— Nie wiem, chyba jego rodzina jest bogata, dosyć.

— Więc może — zauważyła ciotka — to on jest przeznaczeniem.

Ay, Titi — odparła Sylvie. — Nie jest aż taki bogaty.

— Cóż…

— Ale ja go kocham — wyznała Sylvie. — I nie chcę, żeby jakieś wielkie przeznaczenie oderwało mnie od niego.

Ay, nie — powiedziała La Negra — tylko dokąd ma pójść, kiedy cię opuści?

— Nie wiem — odrzekła Sylvie. — Czy nie możemy go po prostu odrzucić?

La Negra powoli pokręciła głową, a jej oczy zrobiły się okrągłe. Sylvie poczuła nagle przerażenie i zdała sobie sprawę z własnej głupoty. Czy nie byłoby łatwiej po prostu przestać wierzyć, że coś jest jej przeznaczone? Albo uwierzyć, że miłość jest tak wzniosłym uczuciem, że każdy właśnie tego pragnie i że jej przeznaczenie już się wypełniło? Jeśli gmatwanie wszystkiego własnymi czarami i zaklęciami nie odwróci tego, co ma się wydarzyć, tylko jeszcze skomplikuje? I jeśli zapłaci za to miłością?

— Nie wiem, nie wiem — powiedziała. — Wiem tylko, że go kocham i to mi wystarcza. Chcę z nim być, chcę być dla niego dobra, gotować mu fasolkę z ryżem, urodzić jego dzieci… i po prostu żyć i żyć…

— Zrobię to, o co prosisz — powiedziała La Negra cichym, jakby nie swoim głosem. — Cokolwiek to jest.

Sylvie spojrzała na nią i dreszcz przebiegł jej po krzyżu. Stara, czarna kobieta siedziała w fotelu, jakby pozbawiona sił, jej oczy wpatrywały się w dziewczynę, ale jej nie widziały.

— Tak jak wtedy — odezwała się Sylvie — kiedy przyszłaś do naszego domu, złapałaś wszystkie złe duchy do orzecha kokosowego i wytoczyłaś go za drzwi? I poturlał się przez klatkę schodową aż do śmietnika? — Opowiadała Auberonowi tę historię i razem się serdecznie uśmiali, ale teraz nie było to już tak zabawne. — Titi? — powiedziała.

Ale jej ciotka, chociaż nadal siedziała w fotelu obitym sztucznym tworzywem, była już nieobecna.

Nie, przeznaczenia nie można złapać w kokosowy orzech, jest zbyt ciężkie. Nie można go zetrzeć olejkami ani zmyć w ziołowej kąpieli, sięga zbyt głęboko. Gdyby La Negra zrobiła to, o co prosiła ją Sylvie, i gdyby jej stare serce przetrzymało tę operację, musiałaby przyjąć na siebie przeznaczenie, od którego uwolni dziewczynę. Ale gdzie kryło się jej przeznaczenie? La Negra docierała ostrożnie, krok po kroku, do serca Sylvie. Znała większość furtek: miłość, pieniądze, zdrowie, dzieci. Ale tych uchylonych drzwi nie znała. Bueno, bueno, pomyślała, bojąc się straszliwie, że jeśli przeznaczenie, które opuści Sylvie, rzuci się na nią, zabije ją to albo odmieni tak bardzo, że równie dobrze mogłaby być martwa. Zwróciła się do swych duchów przewodników, ale uciekły przerażone. A jednak musi zrobić to, co nakazała Sylvie. Położyła dłoń na drzwiach i zaczęła je otwierać, dostrzegając złociste światło za nimi, czując podmuch wiatru i słysząc pomruk wielu głosów.

— Nie — krzyknęła Sylvie. — Nie, nie, nie, nie miałam racji, nie rób tego!

Drzwi zatrzasnęły się. La Negra, czując ucisk w sercu i zawroty głowy, padła na fotel w swoim małym mieszkaniu. Sylvie potrząsała nią.

— Wezmę je z powrotem, wezmę je z powrotem! — krzyczała. Ale przeznaczenie jeszcze jej nie opuściło.

La Negra wracała do siebie, położyła dłoń na swych falujących piersiach.

— Nigdy więcej tego nie rób, dziecko — przykazała, czując ulgę, że tym razem Sylvie to zrobiła. — To może zabić.

— Przepraszam, przepraszam — powiedziała Sylvie — ale popełniłam wielki błąd…

— Spokojnie, spokojnie — powtarzała La Negra, nadal siedząc nieruchomo w fotelu i patrząc, jak Sylvie szarpie się z płaszczem.

— Spokojnie.

Ale dziewczyna pragnęła tylko wydostać się z tego pokoju, w którym silne prądy brujeria zdawały się skakać wokół niej jak błyskawice. Strasznie żałowała, że coś takiego w ogóle przyszło jej do głowy, i mimo wszystko miała rozpaczliwą nadzieję, że nie obraziła przez własną głupotę swego przeznaczenia, nie sprowokowała go, żeby zwróciło się przeciwko niej, że w ogóle go nie rozbudziła. Dlaczego nie pozwoliła mu po prostu spoczywać tam, gdzie spokojnie spoczywało i nie sprawiało nikomu kłopotu? Poczuwając się w głębi skołatanego serca do winy, wyjęła drżącymi palcami portmonetkę i poszukała pliku banknotów, które przygotowała jako zapłatę za tę szaloną operację.

La Negra odsunęła się od pieniędzy, które Sylvie chciała jej wręczyć, jakby gryzły. Nie wzdragałaby się przed przyjęciem złotych monet, leczniczych ziół, magicznego medalionu czy księgi tajemnic. Przeszła próbę pomyślnie, więc zasługiwała na zapłatę, ale nie w brudnych pieniądzach, za które kupuje się jedzenie, nie w pieniądzach dotykanych przez tysiące rąk.

Gdy Sylvie znalazła się na ulicy, odchodziła stamtąd pospiesznie, myśląc: Nic mi nie jest, nic mi nie jest, i miała nadzieję, że to prawda. Jasne, że można uwolnić się od przeznaczenia, można też obciąć sobie nos. Nie, przeznaczenie było jej przypisane na dobre, nadal dźwigała jego ciężar i jeśli nawet nie było to przyjemne, to mimo wszystko cieszyła się, że jej nie opuściło. Choć ciągle mało o nim wiedziała, zrozumiała jedną rzecz, gdy La Negra próbowała dotrzeć do jej serca. I dlatego tak się spieszyła, żeby złapać metro jadące do śródmieścia. Zrozumiała, że jakiekolwiek jest jej przeznaczenie, nie zabraknie w nim Auberona. Gdyby było inaczej, na pewno z ochotą uwolniłaby się od swego przeznaczenia.

La Negra wstała ciężko z fotela, wciąż nie mogąc przyjść do siebie. Czy to była ona? To nie mogła być ona, nie w cielesnym kształcie. Chyba że całkowicie pomyliła się w swoich rachubach. A jednak na stole leżały owoce, które przyniosła, i niedojedzone dulces.

Ale jeśli to właśnie ona była tu przed chwilą, to kto w takim razie pomagał La Negrze przez te wszystkie lata w modłach i czarach? Jeśli nadal tu była, nadal w tym samym mieście, to kogo wobec tego przywoływała La Negra, żeby leczył, głosił prawdy i łączył kochanków?

Podeszła do komody i zerwała kawałek czarnego jedwabiu przykrywający zdjęcie na środku ołtarzyka. Oczekiwała, nie całkiem świadomie, że zdjęcie zniknęło, ale nie, było na swoim miejscu. Stara fotografia za pękniętą szybką przedstawiała mieszkanie podobne do mieszkania La Negry. Odbywało się tam przyjęcie urodzinowe; ciemnowłosa, chuda dziewczynka z mysim ogonkiem siedziała na krześle (bez wątpienia na grubej książce telefonicznej), przed nią stał tort, jej duże oczy spoglądały zniewalająco i wydawały się nieziemsko mądre.

Czy jest już taka stara, zastanawiała się La Negra, że nie potrafi odróżnić ducha od istoty cielesnej, zwykłych gości od zjaw? Jeśli tak, to co się stanie z jej praktyką?

Zapaliła nową świecę i wstawiła ją do czerwonej szklanki przed zdjęciem.

Bar Siódmego Świętego

Wiele lat temu George Mouse pokazał Miasto Smoky’emu i zrobił z niego miejskiego człowieka, teraz zaś Sylvie była przewodnikiem Auberona. Ale Miasto zmieniło się od tamtego czasu. Trudności, które pojawiały się wszędzie i niweczyły nawet najlepsze ludzkie plany; niewytłumaczalne, ale jakimś sposobem nieuniknione niepowodzenia, wpisane w różnorakie poczynania ludzi, odczuwało się w Mieście dotkliwiej, powodowały tu większy ból i gniew niż gdzie indziej. Smoky nie dostrzegał jeszcze tego niewzruszonego gniewu, ale Auberon widział go na twarzy niemal każdego mieszkańca Miasta.

Miasto, w większym stopniu niż państwo, żyło dzięki zmianom: szybkim, bezwzględnym, zawsze korzystnym. Zmiany były tym, co mobilizowało żywotne siły Miasta, a w jego mieszkańcach rozbudzało marzenia. Sprawiały, że krew szybciej krążyła w żyłach ludzi Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego. Stanowiły iskrę zapłonową, przyczynę ich codziennej bieganiny, źródło bogactwa i zadowolenia. Jednak Miasto, które poznał Auberon, żyło już na wolniejszych obrotach. Szybkie wiry zmian spowolniały; ogromne fale przedsiębiorczości stały się spokojną laguną. Gdy największe Miasto powoli wytracało pęd i pogrążało się w niezwykłym jak na nie ospałym lenistwie, gdy śmiertelne znużenie zaczęło z wolna zataczać coraz szersze kręgi i paraliżować republikę, rozpoczął się permanentny kryzys, któremu ludzie z Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego nie byli w stanie zapobiec. Choć istniały jeszcze drobne przejawy zmian (uporczywe i chybione), pęd Miasta został zahamowany. Od czasów Smoky’ego miasto zmieniło się ogromnie dlatego, że przestało się zmieniać.

Sylvie ocaliła ze starego gmachu miasto, które Auberon mógł oglądać w wyobraźni, ale ono także nie było zbyt podobne do tego, które George wzniósł dla Smoky’ego. George Mouse, dziwaczny kamienicznik i nawet członek założyciel (ze strony dziadka) wielkiej rodziny reformatorów, zdawał sobie sprawę, że jego ukochane Jabłko marnieje. Oburzało go to i przygnębiało. Ale Sylvie była ulepiona z innej gliny, pochodziła z rejonów, które w czasach Smoky’ego uważano za mroczną stronę czarownego snu, a obecnie za enklawę najmniej dotkniętą kryzysem (chociaż i tam czaiła się rozpacz i furia). Na ostatnich ulicach miasta opanowanych jeszcze pogodną wesołością mieszkali ludzie, którzy zawsze byli zdani na łaskę reformatorów. Podczas gdy wszyscy inni mieli poczucie, że pogrążają się w niemocy i nieodwracalnym chaosie, tamci żyli tak jak zawsze: bez perspektywy, z dnia na dzień, przy akompaniamencie muzyki, tyle że mieli teraz za sobą dłuższą historię i bogatszą tradycję takiego życia.

Sylvie poszła z Auberonem do czystych, przeludnionych mieszkań swoich krewnych, gdzie siedział na prymitywnych kanapach obitych sztucznym tworzywem, popijał wodę sodową bez lodu ze szklanek stojących na spodeczkach i słuchał, jak go chwalą po hiszpańsku: dobry mąż dla Sylvie. Chociaż sprzeciwiała się stosowaniu tego zaszczytnego miana, nadal mówili tak z poczucia przyzwoitości. Czuł się nieco zakłopotany, gdy używali pomiędzy sobą zdrobniałych imion, brzmiących w jego uszach podobnie. Sylvie (z przyczyn, które pamiętała, ale które jemu nie wydawały się jasne) była przez niektórych członków rodziny nazywana Tati. Mówiła tak na nią ciemnoskóra ciotka nie-ciotka o imieniu La Negra, która odczytała jej przeznaczenie. W ustach niektórych dzieci Tati zmieniło się na Tita i to imię również przylgnęło do Sylvie, a w którymś momencie przekształciło się w Tytanię. Auberon nie zdawał sobie często sprawy, że wesołe dowcipy, opowiadane po hiszpangielsku, to jego ulubione kawały, tylko inaczej nazwane.

— Uważają, że jesteś wspaniały — powiedziała do niego Sylvie, gdy znaleźli się na ulicy. Wsunęła dłoń do kieszeni jego płaszcza, a Auberon objął ją dla rozgrzewki.

— Oni też są bardzo mili…

— Ale papo, tak mi było wstyd, kiedy położyłeś nogę na tym esta, tym stoliku do kawy.

— Tak?

— To było niegrzeczne. Wszyscy zauważyli.

— Dlaczego mi nie zwróciłaś uwagi? — spytał zakłopotany. — W moim domu kładło się nogi na meblach, a to były… — Niemal powiedział „to były prawdziwe meble”, ale ona i tak to usłyszała.

— Próbowałam ci dać do zrozumienia. Wpatrywałam się w ciebie. Nie mogłam przecież powiedzieć: „Hej, zabierz stamtąd tę nogę”, bo pomyśleliby, że traktuję cię tak jak Titi Juana swojego Enrico. (Enrico był pantoflarzem i pośmiewiskiem rodziny). Nie wiesz, jak się muszą napracować, żeby zdobyć te brzydkie rzeczy — powiedziała. — Możesz mi wierzyć albo nie, ale to dużo kosztuje, takie muebles. — Milczeli przez chwilę, zmagając się z ostrymi podmuchami wiatru. Muebles, pomyślał, meble, dla takich ludzi to dziwny, sztywny język. — Oni są wszyscy zwariowani. To znaczy niektórzy są okropnie zwariowani, ale trochę zwariowani są wszyscy.

Wiedział, że pomimo wielkiego przywiązania do swojej licznej rodziny, Sylvie rozpaczliwie próbowała wyplątać się z długiej, niemal jakobińskiej tragikomedii ich pospolitego życia, okupionego szaleństwem, śmiesznością, spalającą miłością, nawet morderstwem. Często kręciła się w nocy i krzyczała udręczona, wyobrażając sobie nieszczęścia, jakie mogą się zdarzyć lub może już się przytrafiły komuś, tak łatwo ulegającemu wypadkom. I często jej wyobrażenia nie odbiegały od prawdy, chociaż Auberon lekceważył je i traktował jak nocne strachy (ponieważ w życiu jego rodziny nie zdarzyło się nic — nic, o czym by wiedział — co można by uznać za straszne). Nie znosiła tego przeświadczenia, że są w niebezpieczeństwie, nie znosiła uczucia przywiązania do nich. Wśród beznadziejnego chaosu, w jakim żyli, jej przeznaczenie jaśniało jak płomień świecy, która lada moment mogła zgasnąć lub zostać zdmuchnięta, ale póki co — płonęła.

— Muszę się napić kawy — powiedział. — Czegoś gorącego.

— A ja czegoś mocnego — stwierdziła.

Jak wszyscy kochankowie, wybrali szybko miejsca, w których na przemian, jak na obrotowej scenie, rozgrywały się akty ich sztuki: mały ukraiński wagon restauracyjny o wiecznie zaparowanych oknach, gdzie podawano czarną herbatę i czarny chleb; składaną sypialnię, oczywiście; obszerne ponure kino, do którego wstęp był tani, filmy się często zmieniały i wyświetlano je do samego rana; rynek Nite Owl; Bar i Grill Siódmego Świętego.

Wielką zaletą Baru Siódmego Świętego, oprócz niskich cen napojów i niewielkiej odległości od Starej Farmy (jeden przystanek metrem), były szerokie frontowe okna, prawie od sufitu do podłogi, w których jak na kinowym ekranie odbijało się życie ulicy. Bar musiał pamiętać lepsze czasy, szklana ściana bowiem miała soczystą brązową barwę, co było kosztownym pomysłem. Dzięki temu świat za oknami wydawał się nierealny, zaś wnętrze było przyciemnione, jakby oglądane przez słoneczne okulary. Zupełnie jak w jaskini Platona, o której Auberon opowiadał Sylvie. Słuchała jego wykładu albo raczej patrzyła na niego, zafascynowana jego odmiennością, i nie przejawiała nadmiernego zainteresowania słowami. Uwielbiała się uczyć, ale jej umysł teraz błądził.

— Łyżeczki? — zapytał, podnosząc jedną.

— Dziewczyny — powiedziała.

— A filiżanki i spodki to chłopcy — powiedział w przypływie zrozumienia.

— Nie, filiżanki to też dziewczyny.

Na ich stoliku stała kawa. Ludzie na zewnątrz, w szalikach i czapkach, pędzili z pracy do domu, zgięci w pół w podmuchach niewidzialnego wiatru, jakby oddawali pokłon bożkowi lub wybitnej osobistości. Sylvie była obecnie bez pracy (przyziemny dylemat dla osoby o tak wzniosłym przeznaczeniu), a Auberon utrzymywał się z zaliczek. Byli biedni, ale mieli dużo wolnego czasu.

— Stół? — zapytał. Nie umiał zgadnąć.

— Chłopiec.

Nic dziwnego, pomyślał, że jest tak bardzo sexy, skoro cały świat zapełniają chłopcy i dziewczyny. W jej ojczystym języku nie istniał rodzaj nijaki. W łacinie, której Auberon próbował się nauczyć od Smoky’ego, rodzaj rzeczowników był abstrakcją, której w żaden sposób nie potrafił pojąć. Ale dla Sylvie cały świat stanowił zbiorowisko mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt. Świat, el mundo, był mężczyzną, ale la terra, ziemia, była kobietą. Wydawało się to Auberonowi zrozumiałe: świat spraw i idei, nazwa gazety, Wielki Świat, ale matka ziemia, żyzna gleba, natura. Takie trafne podziały nie sięgały jednak zbyt daleko; jego miotełka o gładkim włosiu była dziewczyną, tak samo jak zwalista maszyna do pisania.

Przez chwilę zabawiali się w ten sposób, a potem zaczęli komentować wygląd przechodniów. Odcień szyby sprawiał, że przechodnie nie widzieli wnętrza jaskini, lecz tylko własne odbicie, i nie wiedząc, że są obserwowani ze środka, przystawali czasami, by poprawić ubiór lub podziwiać siebie samych. Sylvie ostrzej niż on krytykowała pospolitość ludzi, lubowała się we wszelkich przejawach ekscentryczności i dziwności, miała surowe normy fizycznego piękna i wyostrzone poczucie ludzkiej śmieszności.

Papo, zobacz tego, no zobacz tego… Wygląda jak jajko na miękko, rozumiesz, o co mi chodzi?

Rozumiał, a ona wybuchała słodkim, schrypniętym śmiechem. Nie zdając sobie z tego sprawy, przejął jej ideał piękna, odnosił nawet wrażenie, że i jego pociągają szczupli mężczyźni o brązowej skórze, miękkim spojrzeniu i silnych nadgarstkach, tacy, którzy podobali się Sylvie, tacy jak Leon, obsługujący ich kelner o karnacji koloru kawy z mlekiem. Odczuł ulgę, kiedy Sylvie (po długim namyśle) doszła do wniosku, że ich dzieci będą piękne.

W barze przygotowywano się do pory obiadowej. Pomocnicy kelnerów zerkali na ich nie uprzątnięty stolik.

— Możemy iść? — zapytał Auberon.

— Tak — powiedziała. — Spływajmy z tej budy. — Stare powiedzonko George’a przypominało dowcip, ale nie było zbyt zabawne. Wstali z miejsc.

— Jedziemy czy idziemy? — zapytał. — Jedziemy.

— No pewnie — odparła.

Królestwo szeptów

Chcąc jak najszybciej znaleźć się w ciepłym pomieszczeniu, wskoczyli przez pomyłkę do ekspresu (pełnego pasażerów jadących do Bronksu, bezwolnych i pachnących jak stado owiec), który zatrzymał się dopiero na starej stacji Terminus, gdzie stał się jednym z dwudziestu pociągów zdążających w różnych kierunkach.

— Zaczekaj no — powiedziała, kiedy przesiadali się na inny pociąg. — Chcę ci coś pokazać. O tak! Musisz to zobaczyć. Chodź!

Szli w górę i w dół korytarzami i rampami przez ten sam kompleks, przez który kiedyś przeprowadził go Fred Savage, ale Auberon nie miał pojęcia, czy idą w tym samym kierunku.

— O co chodzi? — zapytał.

— Spodoba ci się to — odparła i przystanęła na zakręcie. — Żebym tylko tam trafiła… O, to tam!

Wskazała palcem na pustą przestrzeń: sklepione przecięcie, gdzie tworząc krzyż, spotykały się cztery korytarze.

— Co? — spytał.

— Chodź! — Chwyciła go za ramiona i poprowadziła do narożnika, w którym żebrowe sklepienie obniżało się ku podłodze, tworząc coś, co przypominało szczelinę lub wąski otwór, a stanowiło jedynie połączenie cegieł. — Stój tutaj — poleciła i odeszła. Czekał posłusznie, zwrócony twarzą do ściany.

Wtem, całkowicie zaskoczony, usłyszał jej głos, wyraźny, ale głuchy, dochodzący z miejsca, na które patrzył:

— Cześć.

— Co to? — powiedział. — Gdzie…

— Ciii — nakazał głos. — Nie odwracaj się. Mów szeptem.

— Co to jest? — wyszeptał.

— Nie wiem — odpowiedziała. — Ale kiedy stoję w tym rogu i mówię szeptem, to słyszysz mnie w swoim rogu. Nie pytaj, jak to możliwe.

Niesamowite! Jakby Sylvie przemawiała z jakiegoś królestwa wewnątrz muru, przez szparkę w bardzo wąskich drzwiach. Królestwo szeptów, czy w Architekturze domów wiejskich nie wysuwano czasem jakichś hipotez na ten temat? Bardzo możliwe. Nie było prawie spraw, na temat których nie spekulowano by w tej książce.

— Powiedz mi jakiś sekret — poprosiła.

Zastanowił się chwilkę. To miejsce stwarzało intymny nastrój, bezcielesny szept kusił do zwierzeń. Czuł się tak, jak gdyby ktoś go obnażał lub próbował obnażyć, chociaż niczego nie widział: przeciwieństwo podglądania.

— Kocham cię — wyznał.

— Och — westchnęła wzruszona. — Ale to nie jest sekret.

Kiedy jej słowa dotarły do niego, poczuł, jak ogarnia go gwałtowna fala gorąca.

— Okay — zgodził się i zwierzył z ukrywanego pragnienia, którego nigdy przedtem nie śmiał wyrazić słowami.

— Ojej, ale z ciebie diabeł — zauważyła.

Powtórzył to samo, dorzucając kilka szczegółów. Czuł się tak, jakby szeptał jej prosto do ucha w najciemniejszej intymności łóżka, ale wrażenie było jeszcze bardziej abstrakcyjne, a intymny nastrój doskonalszy: szept skierowany prosto do jej umysłu. Ktoś przeszedł pomiędzy nimi, Auberon słyszał kroki, ale przechodzień nie mógł słyszeć jego słów. Zadrżał z radości. Powiedział coś jeszcze.

— Mmmm — zamruczała tak, jak mruczy się z zadowolenia albo z rozkoszy. I nie mógł się powstrzymać, żeby w odpowiedzi nie zamruczeć tak samo. — Hej, co ty tam wyrabiasz — zaszeptała znacząco. — Niegrzeczny chłopczyk.

— Sylvie — poprosił szeptem. — Jedźmy do domu.

— Dobrze.

Odwrócili się do siebie przodem (opuściwszy ciemne królestwo, wydawali się sobie nawzajem bardzo mali, promienni i odlegli) i ruszyli, żeby spotkać się w środku. Śmiejąc się i przytulając do siebie tak mocno, jak pozwalały grube płaszcze, roztapiając się w uśmiechach i spojrzeniach (Boże, pomyślał Auberon, jej oczy są tak promienne, błyszczące, głębokie i pełne obietnic jak oczy opisywane w książkach, ale niespotykane w życiu, i należy do niego), złapali odpowiedni pociąg i pojechali do domu. Zmieszali się z tłumem nieznajomych zajętych wyłącznie sobą, którzy nie zauważyli ich dwojga, a gdyby nawet zauważyli, pomyślał Auberon, to nie wiedzieli tego, co on.

Właściwa strona zjawiska

Odkrył, że seks jest naprawdę wspaniały. W każdym razie sposób, w jaki Sylvie sobie z nim radziła. On sam był zawsze rozdarty między zakorzenionym w nim głębokim pożądaniem a chłodną rozwagą, wymaganą, jak sądził, w świecie dorosłych, do którego ostatecznie trafił. Czasem czuł, że przez przypadek. Silne pożądanie wydawało mu się dziecinne. Dzieciństwo (przynajmniej jego własne, jak tylko sięgnął pamięcią, a i o dzieciństwie innych mógłby co nieco opowiedzieć) było mroczne, przytłoczone ponurymi namiętnościami. Dorośli mieli to wszystko za sobą, poznali uczucie miłości, korzystali ze spokojniejszych uciech życia towarzyskiego, odnaleźli dziecięcą niewinność. Wiedział, że te poglądy są niesamowicie zacofane, ale tak to właśnie odczuwał.

Fakt, że w świecie dorosłych istnieje pożądanie ogromne i nieodwołalnie ostateczne, trzymano przed nim w tajemnicy, jak wiele innych spraw, i wcale się temu nie dziwił. Nie dręczyło go nawet przeświadczenie, że został oszukany, i nie złościł się, że tak długo go nabierano, ponieważ z Sylvie wszystko poznał, przełamał szyfr, dotarł do istoty rzeczy, zobaczył właściwą stronę zjawiska i rozpalił się.

Kiedy ją poznał, nie był prawiczkiem w ścisłym rozumieniu tego słowa, ale równie dobrze można go było za takiego uznać. Z nikim innym nie dzielił tej potężnej, niepowstrzymanej dziecięcej zachłanności, nikt nigdy nie obdarzył go tak jak ona, ani nie pochłaniał go z takim uczuciem błogości i zwyczajnej przyjemności. Zachłanność nie miała końca i zawsze była zaspokajana. Kiedy chciał więcej (a odkrył w sobie zdumiewające, latami odkładane zasoby pożądania), dostawał więcej. Obdarzał ją tym, czego pragnął, z żarliwością, a ona z taką samą żarliwością to przyjmowała. Wszystko było takie proste! Nie żeby nie istniały żadne reguły, o nie, były, ale podobne do reguł spontanicznej dziecięcej gry, surowo przestrzegane, lecz wymyślane na poczekaniu, z nagłego pragnienia zmiany gry i dogodzenia sobie samym. Pamiętał Cherry Lake, władczą dziewczynkę o ciemnych brwiach, z którą często się bawił. W przeciwieństwie do innych dzieci nie mówiła nigdy „będziemy udawać”, ale „musimy”. Musimy być źli. Muszę zostać porwana i przywiązana do tego drzewa, a ty musisz mnie oswobodzić. Muszę być teraz królową, a ty musisz być moim sługą. Musisz! Tak…

Sylvie zawsze wiedziała, nigdy nie była nieświadoma. Opowiadała mu, że w dzieciństwie była wstydliwa i miała pewne zahamowania — on nie miał wtedy żadnych — ponieważ rozumiała, iż te rzeczy: całowanie, rozbieranie się przy chłopcach, nagły przypływ podniecenia są tak naprawdę dla dorosłych i przeżyje je w pełni dopiero, gdy będzie starsza, urosną jej piersi, zacznie nosić buty na obcasach i malować się. Nie odczuwała tego rozdźwięku co on. Kiedy opowiadano mu, że tata i mama tak bardzo się kochali, iż oddawali się tym dziecinnym namiętnościom po to, żeby mieć potomstwo, to nie potrafił dostrzec związku pomiędzy tym, co robili rodzice (i nie całkiem wierzył w te opowieści) a całym mnóstwem doznań, które budziła w nim Cherry Lake, pewne fotografie i zwariowane zabawy na golasa. A tymczasem Sylvie przez cały czas znała prawdę. Jakkolwiek życie stawiało przed nią wiele innych strasznych problemów, to przynajmniej ten jeden Sylvie już rozwiązała, a raczej nigdy nie uważała go za problem. Nicość była realna, tak realna jak ciało; miłość i seks nie stanowiły nawet wątku i osnowy tej samej materii, ale były czymś nierozerwalnym, jednolitym jak brązowa, pachnąca i gładka skóra Sylvie.

Tylko jego z nich dwojga — chociaż w liczbach całkowitych nie była bardziej doświadczona — zadziwiało, że to zachłanne, dziecinne zaspokajanie pragnień okazało się domeną dorosłych, że dorosłość jest właśnie tym: wzniosłą rozkoszą płynącą z posiadania siły i zdolności, jak również szaloną dziecięcą rozkoszą niekończącego się samozadowolenia. Męskość, kobiecość była poświadczana ciągle od nowa najtrwalszą pieczęcią. W chwilach rozkoszy, w nocy, mówiła na niego Papi. Ay Papi yo vengo. Papi! Nie papo, którym był w ciągu dnia, ale silny tata, duży jak platano, ojciec przyjemności. Myśląc o tym, niemal drżał z radości. Przytuliła się mocniej, opierając głowę na jego ramieniu, lecz Auberon szedł nadal długim, spokojnym krokiem dorosłego człowieka. Czy naprawdę mężczyźni wyczuwali jego moc, gdy kroczył z Sylvie u boku, i ustępowali mu z szacunkiem; czy naprawdę kobiety rzucały mu ukradkowe spojrzenia pełne podziwu? Dlaczego nie pozdrawiał ich każdy mijany przechodzień, dlaczego nie pozdrawiały ich nawet cegły i czyste, białe niebo?

A jednak stało się tak. W chwili gdy skręcali w ulicę prowadzącą do Starej Farmy, w pół kroku, coś zaszło. Z początku miał wrażenie, że dzieje się to w nim, jak atak serca, ale natychmiast obydwoje odczuli to również na zewnątrz, wszędzie dookoła. Wstrząsnęło nimi coś, co przypominało potężny dźwięk, ale nim nie było, podobne raczej do odgłosu burzenia (tylko że w takim razie po całym bloku z brudnych cegieł z wnętrzami oklejonymi papierową tapetą pozostałby jedynie pył) lub nagłego uderzenia piorunu (który przełamałby niebo przynajmniej na dwie części, a tymczasem było nadal zimowo czyste).

Przystanęli, przywierając do siebie kurczowo.

— Co to było, u diabła? — spytała Sylvie.

— Nie wiem — powiedział.

Odczekali chwilę, lecz nad budynkiem nie wznosiły się wijące dymy, syreny nie wyły jak w czasie katastrofy, a sklepikarze, włóczędzy i przestępcy spieszyli gdzieś w swoich sprawach, nie zaalarmowani, nieporuszeni. Na ich twarzach malowały się tylko ich własne troski i grzechy.

Sylvie i Auberon, przytuleni do siebie, powlekli się ciężkim krokiem do Starej Farmy. Oboje odnieśli wrażenie, że ten nagły wybuch miał ich rozdzielić (dlaczego? jak?) i prawie mu się to udało. Mógł powrócić w każdej chwili.

Co za plątanina

— Jutro — powiedziała Tacey, obracając ramę do haftowania — albo pojutrze, albo popojutrze.

— Och — powiedziała Lily. Ona i Lucy pochylały się nad zwariowaną kołdrą uszytą z niesymetrycznych kawałków i pokrywały jej powierzchnię ściegami, kwiatami, krzyżykami, supełkami i esami-floresami. — W sobotę albo w niedzielę — dodała Lily.

W tym momencie przyłożono zapałkę do armatniego zapłonu (prawdopodobnie przez przypadek, potem wynikną z tego pewne kłopoty) i wybuch, który Sylvie i Auberon słyszeli czy odczuli w Mieście, wstrząsnął Edgewood. Zadrżały szyby w oknach, zabrzęczały ozdobne drobiazgi na etażerkach, roztrzaskała się porcelanowa figurynka w starej sypialni Violet, a siostry schyliły głowy i podniosły ręce, żeby się osłonić.

— Co u diabła — powiedziała Tacey. Popatrzyły jedna na drugą.

— Grzmot — zauważyła Lily — piorun w środku zimy albo coś innego.

— Odrzutowiec — stwierdziła Tacey — przekroczył barierę dźwięku. Albo coś innego.

— Dynamit — orzekła Lucy. — Gdzieś na granicy stanów. Albo coś innego.

Zamilkły na chwilę i pochyliły się ponownie nad robótką.

— Zastanawiam się — powiedziała Tacey, częściowo zwrócona do nich plecami, podnosząc wzrok znad robótki. — No cóż — dodała i wzięła inną nitkę.

— O nie — powiedziała Lucy. — Śmiesznie to wygląda — oceniła krytycznie ścieg, który Lily zaczęła wyszywać.

— To zwariowana kołdra — zauważyła Lily.

Lucy przyglądała się siostrze i drapała po głowie bez przekonania.

— To nie znaczy, że musi być śmieszna — stwierdziła.

— Zwariowana i śmieszna — Lily nie przerywała pracy. — To duży zygzak.

— Cherry Lake… — powiedziała Tacey, trzymając igłę pod światło ledwo przenikające przez okna, które już nie drżały — myślała, że dwóch chłopaków się w niej kochało. Parę dni temu…

— Czy to ten Wolf? — spytała Lily.

— Parę dni temu — ciągnęła Tacey, przeciągając zieloną jedwabną nitkę przez ucho igielne za pierwszym razem — ten Wolf pobił się okropnie z…

— Rywalem.

— Z trzecim chłopakiem. Cherry nawet o tym nie wiedziała. To było w lesie. Ona jest…

— Trzej — zaśpiewała Lucy i gdy powtórzyła „trzej” po raz trzeci, dołączyła do niej Lily, śpiewając o oktawę niżej: — Trzej, trzej rywale, dwaj, dwaj chłopcy malowani, na zielono ubrani.

— Ona jest — powiedziała Tacey — naszą kuzynką, w pewnym sensie.

— Jeden to jeden — śpiewały jej siostry.

— Nie będzie miała żadnego — dodała Tacey.

— …sam jak palec, i już na zawsze tak pozostanie.

— Lepiej weź nożyczki — zauważyła Tacey, patrząc, jak Lucy pochyla głowę nad robótką, żeby przegryźć nitkę.

— Pilnuj swojego…

— Interesu — dokończyła Lily.

— Nosa — powiedziała Lucy.

Znowu zaczęły śpiewać: czterej ewangeliści.

— Zwiali — powiedziała Tacey. — Cała trójka.

— Nigdy nie wrócą.

— W każdym razie nie tak szybko. To prawie tak jak nigdy.

— Auberon…

— Pradziadek August…

— Lilac.

— Lilac.

Igły błyszczały, gdy nitki były naprężone. Po każdym przeciągnięciu przez materiał nitki stawały się coraz krótsze, aż wreszcie pozostawały całe we wzorach na tkaninie i trzeba było je uciąć, po czym przeciągnąć następne przez ucho igielne. Siostry rozmawiały tak przyciszonymi głosami, że słuchacz nie wiedziałby, która co powiedziała, nie wiedziałby nawet, czy w ogóle rozmawiały, czy tylko wydawały pomruki bez znaczenia.

— Będzie zabawnie — powiedziała Lily — znowu ich zobaczyć.

— Wszyscy przyjadą do domu.

— Na zielono ubrani.

— Będziemy tam? Czy wszyscy tam będziemy? Gdzie to będzie? Kiedy? W której części lasu? O jakiej porze roku?

— Będziemy.

— Prawie wszyscy.

— Tak, niedługo, w każdej części lasu, w środku lata.

— Co za plątanina — powiedziała Tacey, trzymając w górze kłębek nici wyjętych z pudełka, w którym dziecko albo kot narobiło bałaganu. Jedwabna nitka, czerwona jak krew, splątana była z czarną bawełną do cerowania i motkiem owczej wełny, jedną czy dwiema szpilkami i kawałkiem materiału nabijanego cekinami, który dyndał na końcu nitki jak opuszczający się pająk.

III

Usłyszała melodię w lesie Elmonda i zapragnęła się tam znaleźć.

Hynde Etin, Buchan


Hawksquill nie potrafiła z początku dokładnie określić, czy na skutek działania swej sztuki znalazła się we wnętrzu Ziemi, w powietrzu, w sercu ognia czy też strąciła się na dno morza. Russell Eigenblick powie jej później, że podczas swego długiego snu przeżywał takie same rozterki. Możliwe, że był ukryty we wszystkich czterech żywiołach. Podług starych legend miejscem jego spoczynku miały być góry, ale Godfrey de Yiterbo zaprzeczył temu, twierdząc, że jego kryjówką jest morze. Z kolei Sycylijczycy umiejscowili go w czeluściach Etny, a Dante w raju, chociaż równie dobrze mógł był strącić go (gdyby był mściwy) do piekła, tak jak uczynił to z jego wnukiem.

U szczytu schodów

Odkąd Hawksquill podjęła się tego zadania, poczyniła duże postępy, ale nie były one tak znaczące. Niewiele z jej podejrzeń dotyczących osoby Russella Eigenblicka można było przedstawić w sposób zrozumiały dla Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego. Nachodzili ją teraz niemal codziennie i molestowali w sprawie Wykładowcy. Jego władza i siła oddziaływania ogromnie wzrosły. Wkrótce nie będą już mogli pozbyć się Eigenblicka bezboleśnie, jeśli w ogóle muszą się go pozbywać. Dalsza zwłoka może to zupełnie uniemożliwić.

Podnieśli Hawksquill wynagrodzenie i stwierdzili, nie owijając w bawełnę, że prawdopodobnie będą zmuszeni zwrócić się o radę do kogoś innego. Hawksquill nie przejmowała się tym wszystkim. Pracowała uczciwie. Spędzała niemal cały dzień i wiele nocnych godzin, ścigając coś lub kogoś, za kogo podawał się Russell Eigenblick. Nawiedzała obszary własnej pamięci jak niespokojny duch i goniła umykające skrawki dowodów najdalej, jak tylko mogła, zatrzymując się jedynie w obliczu sił, których nie miała zamiaru przebudzić, i docierając do miejsc, z których istnienia nie zdawała sobie wcześniej sprawy.

I właśnie teraz znajdowała się u szczytu schodów.

Nie będzie potem w stanie rozstrzygnąć, czy wchodziła, czy też schodziła tymi schodami, ale z pewnością były one długie. Na samej górze mieścił się pokój. Szerokie drzwi były wyważone. Sądząc po śladach na zakurzonej podłodze, nie tak dawno odsunięto wielki kamień, który je zagradzał. Dostrzegła w półmroku długi stół biesiadny, poprzewracane filiżanki i krzesła pokryte grubą warstwą kurzu. Z pokoju dochodził taki zapach jak z niesprzątanej i długo niewietrzonej sypialni. Ale w środku nie było nikogo.

Zamierzała wejść do pokoju i zbadać sprawę dokładniej, lecz zauważyła postać w bieli siedzącą na kamieniu. Była to mała, ładna osóbka ze złotą przepaską na głowie. Postać obcinała paznokcie małymi cążkami. Nie wiedząc, w jakim języku przemówić, Hawksquill uniosła brwi i wskazała palcem na pokój.

— Tu go nie ma — usłyszała. — Wstał.

Hawksquill chciała jeszcze zadać parę pytań, ale zrozumiała, że ta osoba na nie nie odpowie, że była tu tylko po to, aby wypowiedzieć kwestię: „Tu go nie ma. Wstał”. Odwróciła się (schody, drzwi, wiadomość i posłaniec umykali błyskawicznie jej uwadze, jak kształt widziany przez moment w zmieniającej się konfiguracji chmur) i ruszyła dalej. Wiedziała już, dokąd musi się udać, żeby uzyskać odpowiedzi na wiele nowych pytań, albo sformułować pytania, które pasowałyby do wielu nowych odpowiedzi, jakie szybko zgromadziła.

Córka Czasu

„Różnica — jak napisała dawno temu Hawksquill w jednej z marmurowych ksiąg zapełnionych jej leworęcznym pismem, które stały bądź leżały na długim, oświetlonym stole w gabinecie — między starożytną a nowożytną koncepcją natury polega na tym, że w koncepcji starożytnej szkieletem świata był czas, w nowej zaś jest nim przestrzeń.

Jeśli spojrzy się na koncepcję starożytną poprzez pryzmat nowej koncepcji, dostrzeże się absurdy: morza, których nigdy nie było; światy, które rzekomo rozpadły się na kawałki i zostały stworzone od nowa; całe mnóstwo niemożliwych do zlokalizowania drzew, wysp, gór i wirów. Ale starożytni nie byli głupcami ze słabym zmysłem kierunku, tylko że to, na co patrzyli, to nie była Orbis Terrae. Kiedy mówili o czterech elementach świata, nie mieli na myśli czterech konkretnych miejsc. Chodziło im o cztery powtarzające się sytuacje, równo oddalone w czasie, mieli na myśli zrównanie dnia z nocą i przesilenie dnia z nocą. Kiedy mówili siedmiu sferach niebieskich, nie mieli na myśli (dopóki Ptolemeusz niemądrze nie spróbował ich narysować) siedmiu konkretnych ciał niebieskich w kosmosie, lecz koła zakreślone w czasie poprzez ruchy gwiazd. Czas — obszerna siedmiopiętrowa góra, gdzie grzesznicy Dantego czekają na wieczność. Kiedy Platon mówi o rzece opasującej Ziemię, rzece, która znajduje się gdzieś w przestrzeni (zatem nowa koncepcja zachowa i to) i również gdzieś we wnętrzu ziemi, to chodzi mu o tę samą rzekę, do której, według Heraklita, nie można wejść dwa razy. Jak światło lampy, falujące w ciemności, stwarza w powietrzu niewyraźną świetlistą figurę, której istnienie trwa dopóty, dopóki światło dokładnie powtarza swój ruch, tak i wszechświat zachowuje swój kształt dzięki powtórzeniom: wszechświat jest cielesnym odbiciem czasu. I w jaki sposób będziemy postrzegać ten cielesny kształt czasu, w jaki sposób działać w jego obrębie? Nie w taki, w jaki postrzegamy odległość, stosunek, kolor i kształt — cechy przestrzeni. Nie poprzez pomiary i badania, ale w taki sposób, w jaki postrzegamy trwanie, powtarzanie i zmienność: dzięki Pamięci”.

Wiedząc, że tak jest, Hawksquill nie przywiązywała wagi do faktu, że w czasie podróży jej głowa z siwym koczkiem i kończyny prawdopodobnie nie zmieniają miejsca pobytu i nadal tkwią w pluszowym fotelu w środku Kosmooptykonu, pod dachem domu stojącego w biedniejszej dzielnicy Miasta. Pegaz, na którym odbywała podróże, nie był w istocie Pegazem, ale wielkim kwadratem gwiazd, znajdującym się ponad nią, a miejsce, do którego ją unosił, nie było tak naprawdę miejscem. Jednak największą sztuką (a może jedyną sztuką prawdziwego maga) jest rozumienie tych rozróżnień bez dokonywania ich i bezbłędne przekładanie parametrów czasu na parametry przestrzeni. To wszystko jest, jak powiedzieli dawni alchemicy, nie mijając się wiele z prawdą, takie proste.

„Wio!” — rozkazał głos jej pamięci, gdy ręka pamięci trzymała znowu wodze. I Pegaz poszybował poprzez czas, bijąc wielkimi skrzydłami. Gdy Hawksquill rozmyślała, zdążyli przemierzyć oceany czasu. Wtem, na jej rozkaz, rumak zanurkował bez chwili wahania i znalazł się albo na południowym niebie, albo w ciemnych, południowych, przezroczystych wodach. W jednym i drugim przypadku zdążając do krainy, gdzie spoczywały wszystkie minione wieki, do Ogygii.

Rumak dotknął srebrnymi kopytami wybrzeża i pochylił łeb. Opuścił z szelestem silne skrzydła, falujące jak draperie, i wlokąc je za sobą, skubał dla pokrzepienia wieczną trawę. Hawksquill zsiadła z grzbietu Pegaza, poklepała go po olbrzymim karku, wyszeptała, że niebawem wróci, i podążyła po śladach stóp, odciśniętych na tym brzegu pod koniec Złotego Wieku i zachowanych od tamtej pory w nienaruszonym stanie. Każdy z tych śladów był większy niż ona sama. Pogoda była bezwietrzna, jednak gigantyczny las, do którego weszła, falował od własnego oddechu, a może od jego oddechu, z taką częstotliwością jak w czasie odwiecznego snu.

Podeszła tylko do wylotu doliny, którą całkowicie sobą wypełniał.

— Ojcze — powiedziała, a jej głos przeciął ciszę. Wiekowe orły wzbiły się ciężko w powietrze i usiadły ponownie, senne. — Ojcze — powtórzyła, a dolina poruszyła się.

Jego kolana tworzyły szare pagórki, włosy przypominały długi, wyschnięty bluszcz, a palce — masywne korzenie czepiające się przepaści. Oko, które otworzył, żeby na nią spojrzeć, było jak mlecznoszary, zmatowiały kamień, niczym Saturn w jej Kosmooptykonie. Ziewnął. Gdy wciągał powietrze, jego oddech poruszył liście na drzewach i potargał Hawksquill włosy jak gwałtowny poryw wiatru. Gdy wydmuchiwał powietrze, robiło się zimno jak w bezdennej jaskini.

— Córko — rzekł głosem głębokim jak głos dochodzący z wnętrza ziemi.

— Przepraszam, że zakłóciłam twój sen, ojcze — powiedziała — ale mam pytanie, na które tylko ty możesz odpowiedzieć.

— Pytaj więc.

— Czy teraz zaczyna się nowy świat? Nie widzę powodu, dlaczego miałoby tak być, ale jednak chyba się zaczyna.

Wiadomo powszechnie, że kiedy synowie obalili swego wiekowego ojca i wtrącili go tutaj, niekończący się Złoty Wiek dobiegł jednak kresu. Powstał czas i wszystkie trudy z nim związane. Mniej znany natomiast jest fakt, że młodzi, nieposłuszni bogowie, przerażeni lub zawstydzeni swoim uczynkiem, oddali władzę nad tym tworem swemu ojcu. Był wówczas pogrążony we śnie na Ogygii i obojętny na wszystko, więc od tamtej pory właśnie na tej wyspie, gdzie pięć rzek ma wspólne źródło, wszystkie minione lata gromadzą się jak opadłe liście. Kiedy Najstarożytniejszy, dręczony snem o własnym upadku lub zmianach, podnosi kończyny i cmoka, drapiąc się po zadku twardym jak skała, ma początek nowy wiek, zmienia się melodia, w której rytmie tańczy wszechświat, i rodzi się słońce w nowym systemie.

Tak to beztroscy, podstępni bogowie wymyślili, że można winą za całe nieszczęście obarczyć starego ojca. Z czasem Kronos, władca szczęśliwej epoki, w której nie istniał czas, przemienił się w starego wścibskiego Chronosa z sierpem i klepsydrą — ojca kronik i chronometrów. Tylko jego prawdziwe dzieci i niektóre z adoptowanych, a między nimi Ariel Hawksquill, wiedzą, jak było naprawdę.

— Czy zaczyna się Nowy Wiek? — spytała raz jeszcze. — Jeśli tak, to przed terminem.

— Nowy Wiek — powiedział Ojciec Czas głosem, którego siła starczyłaby na stworzenie nowej ery. — Nie. Jeszcze wiele, wiele lat. — Strząsnął kilka uschniętych lat, których całe sterty leżały na jego ramionach.

— Więc kim jest — zapytała Hawksquill — Russell Eigenblick, jeśli nie królem Nowego Wieku?

— Russell Eigenblick?

— Człowiek z rudą brodą. Wykładowca. Geograf.

Położył się z powrotem, skaliste posłanie jęknęło pod jego ciężarem.

— Nie ma żadnego króla Nowego Wieku — powiedział. — To parweniusz, najeźdźca.

— Najeźdźca?

— Jest ich mistrzem. Dlatego go obudzili. — Jego mlecznoszare oko zamykało się. — Spał przez tysiąc lat, szczęściarz. Obudzili go z powodu konfliktu.

— Jakiego konfliktu? Jaki mistrz?

— Córko — powiedział. — Czy nie wiesz, że trwa wojna?

Wojna… Przez cały czas szukała jednego słowa, słowa klucza, wyjaśniającego wszystkie nieuporządkowane fakty, wszystkie dziwne zjawiska związane z Russellem Eigenblickiem, wszystkie nieprzewidziane niepokoje, które zdawał się wywoływać na świecie. Teraz już znała to słowo, przemknęło przez jej świadomość jak wicher, przewracając budowle i płosząc ptaki, porywając liście z drzew i pranie ze sznurka, ale przynajmniej nareszcie był to wicher wiejący tylko z jednego kierunku. Wojna: wszechświatowa, tysiącletnia, bezwarunkowa wojna. Nieprawdopodobne, pomyślała, przecież sam to wszystko powiedział na ostatnich wykładach. Zawsze sądziła, że to jedynie metafory. Jedynie!

— Nie wiedziałam, ojcze — powiedziała — aż do tej chwili.

— To nie ma nic wspólnego ze mną — powiedział Najstarożytniejszy, a słowa przytłumiło ziewanie. — Zwrócili się raz do mnie z prośbą o jego sen. Spełniłem ich prośbę. Tysiąc lat temu, plus minus jeden wiek… Są w końcu dziećmi moich dzieci, spokrewnionymi przez małżeństwa. Wyświadczam im usługi raz po raz. Nie ma w tym nic złego. Tu i tak nie mam co robić.

— Kim oni są, ojcze?

— Mmm… — Jego olbrzymie oko zamknęło się.

— Kim są ci, którzy uważają go za swojego mistrza?

Niestety, ogromna głowa opadła z powrotem na poduszkę z pagórka, a z wielkiego gardła wydobyło się chrapanie. Sędziwe orły, które podskoczyły, skrzecząc, gdy się obudził, teraz siadły spokojnie na swoich turniach. Bezwietrzny las oddychał. Hawksquill niechętnie skierowała kroki na wybrzeże. Jej rumak (nawet on był senny) podniósł łeb, gdy się zbliżyła. Nie ma na to rady. Myśl musi to pokonać. Myśl potrafi!

— Nie ma odpoczynku dla znużonych — powiedziała i wskoczyła na szeroki grzbiet Pegaza. — Wio! I to szybko! Nie wiesz, że trwa wojna?

Kiedy wznosili się, a może opadali, zastanawiała się, kto spał przez tysiąc lat. Które dzieci Czasu wypowiedziały wojnę ludziom, jaki będzie jej koniec, jakie są widoki na zwycięstwo?

I kim było złotowłose dziecko, które spało zwinięte w kłębek na łonie Ojca Czasu?

Dziecko się odwróciło

Dziecko odwróciło się we śnie na drugi bok: śniło o tym, co wyniknęło z rzeczy, których było świadkiem ostatniego dnia; śniło na jawie i przetwarzało wszystkie zdarzenia we śnie, nawet wtedy, gdy one już dawno przeminęły.

Wyrywało z gobelinu, utkanego podczas snu, złote i srebrne nitki i wyszywało go od nowa tymi samymi nitkami, ale w taki sposób, jaki mu najbardziej odpowiadał. Śniło o tym, jak jego matka obudziła się i powiedziała: „co?”, śniło o jednym ze swoich ojców, którego widziało na ścieżce w Edgewood, śniło o Auberonie, zakochanym w Lilac z własnych marzeń, o armiach stworzonych z chmur, dowodzonych przez rudobrodego człowieka, który tak dziecko przestraszył, że prawie by się obudziło. Lilac śniła, odwracając się na drugi bok, z rozchylonymi wargami i wolno bijącym sercem, że u kresu podróży spłynęła z przestworzy i pomknęła z zawrotną szybkością ponad stalowoszarą, oleistą rzeką.

Upiorna, czerwona kula słońca niknęła w oparach wijących się dymów i białych smug po odrzutowcach. Tak właśnie powstawały fałszywe armie na zachodzie. Lilac mogła tylko milczeć: widząc dzikie esplanady i słysząc dobiegającą z dołu wrzawę, zupełnie ucichła. Bocianica zamknęła się w sobie i zamyśliła. Pani Underhill niezbyt pewnie prowadziła ptaka przez labirynt geometrycznych dolin. Poleciały najpierw na wschód, potem na zachód. Tysiąc ludzkich głów widzianych z góry sprawiało inne wrażenie niż jedna czy dwie: przewalające się morze włosów i kapeluszy, wijący się, dziwny strumień szalików. Wielkie otwory w ulicy wyrzucały kłęby dymu, a ludzie ginęli w tych obłokach i nie pojawiali się ponownie (przynajmniej tak myślała Lilac), lecz zastępowały ich niezliczone rzesze innych.

— Zapamiętaj te znaki, dziecko — zawołała pani Underhill do Lilac, usiłując przekrzyczeć zawodzenie syren i zgiełk miasta. — Spalony kościół. Te szyny jak strzały. Ten ładny dom. Przebędziesz tę drogę jeszcze raz, sama.

Postać w czapce oderwała się nagle od zwartego tłumu i weszła do „ładnego domu”, który Lilac wcale nie wydawał się ładny. Na polecenie pani Underhill bocianica poszybowała na dach budynku i opuściwszy skrzydła, zaczęła wytracać szybkość, po czym z westchnieniem ulgi dotknęła czerwonymi stopami zniszczonego dachu, który był słabo widoczny przy tej pogodzie. Wszystkie trzy spojrzały na podwórko, gdzie właśnie z tylnych drzwi wyłoniła się postać w czapce.

— Zapamiętaj go, kochanie — powiedziała pani Underhill. — Jak sądzisz, kim on jest?

Mężczyzna miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, ręce oparł na biodrach, ale dla Lilac był tylko ciemną bryłą. Wtem zdjął kapelusz i odrzucił do tyłu długie, czarne włosy. Przeszedł się w kółko zgodnie z ruchem wskazówek zegara, pokiwał głową, po czym spojrzał po dachach, szczerząc w uśmiechu białe zęby, które odcinały się od ciemnej twarzy.

— Następny kuzyn — powiedziała Lilac.

— A może kto inny?

Mężczyzna przyłożył palec wskazujący do ust i musnął ziemię w zaniedbanym ogrodzie.

— Poddaję się — powiedziała Lilac.

— To twój ojciec.

— Och.

— Ten, który cię spłodził. Będzie potrzebował twojej pomocy tak samo jak inni.

— Och.

— Zastanawia się w tej chwili, co by tu ulepszyć — stwierdziła pani Underhill z zadowoleniem.

George przemierzał ogród w tę i z powrotem. Oparł brodę na płocie z desek, który oddzielał jego podwórze od następnego budynku, i popatrzył ponad płotem na ogród po drugiej stronie. Był jeszcze bardziej zaniedbany. Mężczyzna powiedział głośno: „Cholera! Nie jest tak źle!” po czym odsunął się od płotu i zatarł ręce.

Lilac zaśmiała się, kiedy bocianica podeszła do krawędzi dachu, żeby odfrunąć. Czarna peleryna George’a zafalowała na wietrze jak wzniesione skrzydła ptaka, po czym jeszcze mocniej przylgnęła do jego ciała. George również się roześmiał. Lilac pomyślała, że to jest właśnie człowiek, którego sama wybrałaby na ojca spośród tych dwóch ojców, których miała. Zachwycało ją w postaci mężczyzny coś, czego nawet nie potrafiła nazwać. Dokonała swego wyboru z niezachwianą pewnością samotnego dziecka, które zawsze ma świadomość tego, kto jest po jego stronie, a kto nie.

— To nie jest kwestia wyboru — przestrzegła pani Underhill, kiedy wzbijały się w powietrze. — Masz obowiązek do spełnienia.

— Prezent dla niego! — krzyknęła Lilac do ucha pani Underhill. — Prezent!

Pani Underhill nic nie powiedziała, już i tak za bardzo pobłażała temu dziecku. Kiedy leciały ponad nędzną ulicą, z chodnika wyskakiwały przed nimi mizerne i pozbawione liści młode drzewka, rosnące w równych odstępach. Ta ulica należy do nas, pomyślała pani Underhill, albo prawie należy. A czym jest farma bez przydrożnych drzew stojących na straży?

— Do drzwi! — rozkazała, a zimne miasto umykało, gdy pędziły do centrum. — Już dawno powinnaś spać. Tam!

Wskazała na stary budynek, który wyłonił się przed nimi. Kiedyś musiał być wysoki, przewyższał z pewnością okoliczne domy, ale czas jego świetności już przeminął. Budynek został zbudowany z białego kamienia, który dawno utracił swoją biel, a jego fronton zdobiły miriady wyrzeźbionych w kamieniu twarzy, kariatyd, ptaków i różnych stworów, teraz czarnych i ociekających brudem. Środkowa część budynku była cofnięta, natomiast skrzydła po obu stronach tworzyły rodzaj ciemnego, wilgotnego dziedzińca, na którym znikały taksówki i ludzie. Wysoko w górze, pod dachem, skrzydła łączyły się, zakreślając kamienny łuk, pod którym zmieściłby się olbrzym. Przeleciały pod łukiem. Bocianica przestała bić skrzydłami i trzymała je wzdłuż grzbietu, leciutko poruszając końcami. Trafiła prosto jak strzała w ciemność dziedzińca. Pani Underhill krzyknęła: „Schylić głowy!” Lilac poczuła powiew stęchłego powietrza i schyliła głowę. Zamknęła oczy. Słyszała, jak pani Underhill mówi: „Prawie skończone, staruszko, prawie skończone. Wiesz, gdzie jest brama”, po czym przez jej przymknięte powieki przeniknęło światło. Znowu były gdzie indziej.

Właśnie to jej się śniło, tak to właśnie było. Młode drzewka urosły niczym ulicznicy o brudnych twarzach, twarde, zaniedbane i spiczaste. Ich pnie zgrubiały, a korzenie czepiały się chodnika. W ich konary, niczym w gęste włosy, wplątały się zepsute latawce, papierki od słodyczy, pęknięte baloniki i gniazda wróbli. Drzewka nie zważały na to. Rozpychały się gałęziami, walcząc o najmniejszy promyk słońca. Każdej zimy strząsały na przechodniów brudny, okopcony śnieg. Urosły, pocięte nożami, nawożone przez psy, nieprzycinane. Były nie do pokonania. Pewnej ciepłej, marcowej nocy Sylvie, wracając o świcie na Starą Farmę, zadarła głowę i spojrzała na ich gałęzie odcinające się od pochmurnego, bladego nieba. Zauważyła, że każda gałązka dźwiga ciężki pączek.

Pożegnała się uprzejmie z tym, który odprowadzał ją do domu, chociaż zachowywał się nachalnie, następnie poszukała pęku kluczy do bramy i do składanej sypialni. Nigdy nie uwierzy w tę zwariowaną historię, nigdy nie uwierzy, że łańcuch niesamowitych, ale całkiem niewinnych wydarzeń tak bardzo opóźnił jej powrót do domu. Nie będzie jej wypytywał, będzie tylko zadowolony, że nic jej się nie stało. Miała nadzieję, że się nie martwił. Trochę ją poniosło, to wszystko. Nic złego się przecież nie stało.

To było duże miasto, a zabawy przeciągały się do późnej nocy, zwłaszcza podczas marcowej pełni księżyca. Jedna rzecz pociągała za sobą następną… Sylvie otworzyła drzwi i przedzierała się na górę przez uśpiony dom. W korytarzu, który prowadził do składanej sypialni, zdjęła z roztańczonych stóp pantofle na wysokich obcasach i na paluszkach podeszła do drzwi. Otworzyła je po cichu jak złodziej i wśliznęła się do środka. Auberon leżał na łóżku jak kłoda, ledwo widoczny w mdłym świetle brzasku. Udawał (była tego pewna), że spokojnie śpi.

Gabinet wyobraźni

Składana sypialnia wraz z kuchnią była tak mała, że Auberon musiał stworzyć sobie gabinet wyobraźni, żeby mieć ciche, odizolowane miejsce pracy.

— Co takiego? — spytała Sylvie.

— Gabinet wyobraźni — powiedział. — No dobra. Widzisz to krzesło? — Gdzieś w zakamarkach Starej Farmy znalazł szkolne krzesło z opuszczanym blatem, którego można było używać jako biurka. Pod siedzeniem znajdowało się specjalne miejsce na książki i notatki. — Popatrz — powiedział i starannie ustawił krzesło. — Załóżmy, że mam w tej sypialni gabinet. Stoi w nim to krzesło. Tak naprawdę mamy tylko to krzesło, ale…

— Co ty pleciesz?

— Czy możesz spokojnie wysłuchać? — wybuchnął Auberon. — To bardzo proste. W Edgewood, gdzie spędziłem dzieciństwo, było wiele wymyślonych pokojów.

— Niewątpliwie. — Stała z rękami na biodrach, trzymając w jednej dłoni drewnianą chochlę. Spod zawadiackiej chusteczki, którą włożyła na głowę, wysuwało się kilka kruczoczarnych loków, między nimi zaś kołysały się kolczyki.

— Chodzi o to — kontynuował Auberon — że kiedy powiem: „Idę do mojego gabinetu, skarbie” i usiądę na tym krześle, to będzie tak, jakbym poszedł do drugiego pokoju. Zamykam za sobą drzwi. I jestem sam. Nie widzisz mnie ani nie słyszysz, bo drzwi są zamknięte. A ja nie widzę ani nie słyszę ciebie. Kapujesz?

— No tak. Ale dlaczego?

— Bo drzwi wyobraźni są zamknięte i…

— Nie o to mi chodzi. Pytam, do czego ci potrzebny taki gabinet? Czemu po prostu nie usiądziesz sobie na tym krześle?

— Bo chcę być sam. Musimy się umówić, że cokolwiek będę robił w tym gabinecie wyobraźni, ty tego nie będziesz widzieć. Nie możesz komentować ani rozwodzić się nad tym, ani…

— O rany! A co takiego chcesz tam robić? — Uśmiechnęła się i wykonała wulgarny gest chochlą. — No wiesz.

Ale on chciał tylko oddawać się mniej intymnym i przyjemnym zajęciom: snom na jawie, chociaż nie określiłby tego w ten sposób. Pragnął tylko długo i nieprzytomnie błądzić myślami i przeanalizować w tym czasie stan swojej duszy: dodać dwa do dwóch i być może zanotować wynik, przygotował nawet ołówki i czyste kartki papieru. Zdawał sobie jednak sprawę, że przeważnie będzie siedział, okręcał włosy wokół palca, zaciskał zęby, drapał się, próbował złapać uciekające urywki swoich wizji, mamrotał w kółko tę samą niedokończoną linijkę wiersza i zachowywał się, delikatnie mówiąc, jak niegroźny dziwak. Może również czytać gazety.

— Będziesz myśleć i czytać, i pisać, ha — stwierdziła Sylvie z emfazą.

— No wiesz, czasem muszę być sam…

Gładziła go po policzku.

— Żeby myśleć, czytać i pisać. W porządku, kotku. — Cofnęła się, obserwując go z zainteresowaniem.

— Idę teraz do swojego gabinetu — powiedział Auberon, czując się jak skończony głupiec.

— Okay, cześć.

— Zamykam drzwi.

Pomachała mu chochlą. Zaczęła coś mówić, ale on wzniósł tylko oczy do góry, więc wróciła do kuchni.

Auberon oparł policzek na dłoni i wpatrywał się w nierówną powierzchnię blatu. Ktoś wyskrobał na nim brzydki wyraz, a ktoś inny, zgorszony, pedantycznie zamienił to słowo na DOBA, pisane dużymi literami.

Prawdopodobnie zrobił to ostrzem cyrkla. Cyrklem i kątomierzem. Kiedy Auberon zaczynał naukę w małej szkółce swojego ojca, dziadek dał mu stary piórnik ze skóry z zamkiem na zatrzaski. W skórze były powycinane dziwne wzory, między innymi naga kobieta. Można było przesunąć palcem po jej stylizowanych piersiach i dotknąć skórzanych guziczków — jej sutków. W piórniku znalazł ołówki w niegustownych różowych kapeluszach służących jako gumki do mazania. Gdy się ściągnęło kapelusze, widoczny był nagi koniec ołówka. Była tam też romboidalna gumka złożona z dwóch połówek: jedna — do wymazywania ołówka, a druga — atramentu, który ścierała razem z papierem; czarne pióro z korkową końcówką, podobne do papierosa ciotki Cloud, i blaszane pudełko ze stalówkami. Był tam też cyrkiel i kątomierz. Podziel kąt na dwie równe części. Ale nigdy na trzy. Poruszał palcami tak, jakby wykreślał coś nieistniejącym cyrklem. Kiedy mały, żółty ołówek wypisał się, cyrkiel był bezużyteczny. Auberon mógłby napisać opowiadanie o tych długich, majowych popołudniach spędzanych w szkole, gdy na zewnątrz rosły już malwy, a dzika winorośl wpełzała przez otwarte okna: zapach dworu. Pudełko na ołówki. Matka Zachodnia Wichura i Małe Podmuchy. Popołudnia z kątomierzem… Mógłby zatytułować to opowiadanie Kątomierz.

— Kątomierz — powiedział na głos i rzucił okiem na Sylvie, żeby sprawdzić, czy to usłyszała.

Zerkała na niego ukradkiem. Przyłapał ją na tym. Szybko odwróciła wzrok i zajęła się swoją robotą, udając obojętność.

Kątomierz, kątomierz… Stukał palcami o blat. Co ona tam właściwie robi? Parzy kawę? Zagotowała duży kociołek wody i wrzucała teraz do niego niefrasobliwie kolejne garści kawy, prosto z torebki. Na koniec dorzuciła też fusy, które zostały od rana. Intensywny zapach kawy wypełniał pokój.

— Wiesz, co powinieneś zrobić? — powiedziała, mieszając w kociołku. — Powinieneś postarać się o pracę scenarzysty w serialu Inny świat. Schodzi na psy.

— Ja… — zaczął mówić, ale potem odwrócił się ostentacyjnie.

— Ha, ha — tłumiła śmiech.

George twierdził, że te scenariusze powstają na Zachodnim Wybrzeżu. Ale skąd to właściwie wiedział? Prawdziwa trudność polegała na tym, że na podstawie opowieści Sylvie, która streszczała mu kolejne odcinki, Auberon doszedł do wniosku, iż nie potrafiłby wymyślić tak absurdalnych, w jego przekonaniu, wydarzeń. Jednak istniał na pewno jakiś związek między strasznymi nieszczęściami, wielkimi cierpieniami, wypadkami i nagłymi szczęśliwymi odmianami losu, o których opowiadał serial, a prawdziwym życiem. Cóż on wiedział o życiu, o ludziach? Może większość z nich była właśnie taka, jak pokazywano w serialu: uparta, chorobliwie ambitna, mściwa, chciwa, folgująca własnym żądzom i namiętnościom? Opisywanie życia i ludzi nie jest jego mocną stroną jako pisarza. Jego mocną stroną jest…

— Puk, puk — powiedziała Sylvie, stając przed nim.

— Tak?

— Mogę wejść?

— Tak.

— Nie wiesz, gdzie jest mój biały kostium?

— Może w szafce?

Otworzyła drzwi do toalety. Przymocowali na drzwiach tego małego pomieszczenia wieszak na odzież, na którym wisiała większość ich garderoby.

— Zajrzyj pod mój płaszcz — radził.

Wisiał tam biały bawełniany kostium, składający się z żakietu i spódnicy, który w rzeczywistości był starym uniformem pielęgniarki z naszywką identyfikacyjną na rękawie. Sylvie przerobiła go pomysłowo na kostium, który prezentował się wprawdzie szykownie, ale był niestarannie wykończony. Miała dobry gust, lecz brakowało jej umiejętności. Żałował nie po raz pierwszy, że nie może dać jej tysięcy, które przepuściłaby na siebie — z radością by to obserwował.

Obrzuciła kostium krytycznym spojrzeniem.

— Kawa ci się wygotuje — zauważył.

— Co? — Odpruwała numer identyfikacyjny za pomocą małych nożyczek, przypominających kształtem długi dziób. — O rany! — Popędziła do kuchni zgasić gaz. Potem wróciła do przerwanego zajęcia. Auberon zamknął się znowu w swoim gabinecie. Jego mocną stroną jako pisarza jest…

— Szkoda, że nie umiem pisać — powiedziała Sylvie.

— Może umiesz — zauważył Auberon. — Założę się, że dobrze by ci to szło. No naprawdę.

Prychnęła z pogardą, słysząc tę opinię.

— Na pewno byś umiała. — Wiedział z niezbitą pewnością, jaką daje miłość, że nie było prawie rzeczy, których Sylvie nie potrafiłaby robić i które nie byłyby warte tego, by się nimi zajęła. — Co byś napisała?

— Na pewno umiałabym wymyślić coś lepszego niż to, co pokazują w Innym świecie. — Przeniosła parujący kociołek kawy bliżej wanny (jak we wszystkich starych kamienicach pękata wanna stała bez żenady na środku kuchni) i zaczęła przecedzać ciecz przez materiał do jeszcze większego kotła ustawionego w wannie. — To nie jest wzruszające, wiesz? Nie trafia do serca. — Zaczęła się rozbierać.

— Czy możesz mi łaskawie wyjaśnić — powiedział Auberon, opuszczając gabinet wyobraźni, który i tak na nic się nie zdał — co, u licha, robisz?

— Farbuję — odparła ze spokojem. Była bez koszuli, a jej krągłe, pełne piersi kołysały się delikatnym wahadłowym ruchem w rytm jej poruszeń. Wzięła obie części kostiumu, przyjrzała im się po raz ostatni i wrzuciła do kotła z kawą. Auberon pojął wreszcie, co robi, i roześmiał się.

— Ma być beżowe — powiedziała Sylvie, źle wymawiając słowo „beżowe”.

Wzięła z suszarki nad zlewem mały płócienny odcedzacz (el colador — chłopiec), przypominający kształtem skarpetkę, którego używała do parzenia mocnej hiszpańskiej kawy, i pokazała mu, o jaki kolor jej chodzi. Odcedzacz nabrał soczystej brązowej barwy, która zawsze podobała się Auberonowi. Sylvie zaczęła mieszać w kotle chochlą na długim uchwycie.

— Chcę, żeby wyszło trochę jaśniejsze niż ja. O dwa tony — powiedziała. — Jak kawa z mlekiem.

— Ładny kolor — zauważył.

Kawa prysnęła na jej brązową skórę. Wytarła ją i oblizała palce. Trzymając łyżkę w obu dłoniach, wyciągnęła kostium z kotła. Jej piersi naprężyły się w tym momencie. Obejrzała swoje dzieło. Kostium miał głęboki brązowy kolor, ciemniejszy niż jej skóra, ale po wyschnięciu zrobi się jaśniejszy (Auberon niemal widział, o czym dziewczyna myśli). Znowu zanurzyła go w kawie, jednym palcem wsuwając pod chusteczkę lok, który się wysunął, i zamieszała. Auberon nigdy nie wiedział, czy kocha ją bardziej, kiedy poświęca mu całą uwagę, czy też wtedy, gdy skupia się bez reszty na jakimś zajęciu, tak jak teraz. Nie mógł napisać opowiadania o niej, ponieważ składałoby się tylko z wyliczenia jej czynności, minuta po minucie. Ale z drugiej strony nie pragnął w gruncie rzeczy pisać o niczym innym. Stanął w drzwiach małej kuchni.

— Mam pomysł — powiedział. — Zawsze potrzebni są scenarzyści tych mydlanych oper — stwierdził z przekonaniem. — Moglibyśmy wspólnie pracować.

— Co?

— Wymyślisz jakieś zdarzenia, które będą pasowały do serialu, dalszy ciąg tego, co się teraz dzieje, tylko lepiej niż oni, a ja to napiszę.

— Mówisz serio? — zapytała z powątpiewaniem, ale i z zainteresowaniem.

— Ja napiszę słowa, a ty wymyślisz jakąś historię. — Podszedł bliżej. Dziwne, ale miał chęć uwieść ją za pomocą tej propozycji. Zastanawiał się, jak długo kochankowie muszą być kochankami, żeby mogli zaprzestać wymyślania podstępnych sposobów uwiedzenia partnera. Czy nigdy to się nie kończy? Może nigdy. Być może pokusa maleje, czar pryska. A może właśnie na odwrót. Skąd miał to wiedzieć?

— Zgoda — powiedziała, podejmując szybko decyzję. — Ale — dodała z tajemniczym uśmiechem — mogę nie mieć za wiele czasu, bo idę na rozmowę w sprawie pracy.

— To wspaniale.

— Właśnie dlatego farbuję ten kostium.

— To świetnie. Jaka to praca?

— Nie chciałam ci nic mówić, bo jeszcze na pewno nie wiem. Teraz idę tylko na rozmowę. To praca w filmie — roześmiała się, zdając sobie sprawę z absurdalności własnych słów.

— Będziesz gwiazdą?

— Nie od razu. Nie od pierwszego dnia. Może później. — Przesunęła mokrą brązową masę w jeden koniec wanny. Wylała zimną kawę.

— Spotkałam producenta, kogoś w tym rodzaju. Producenta czy reżysera… Szuka asystentki. Ale nie sekretarki.

— Ach tak? — Gdzie ona spotyka producentów i reżyserów, w dodatku nie mówiąc mu o tym ani słowa?

— To praca sekretarki planu czy asystentki, coś w tym rodzaju.

— Aha. — Na pewno Sylvie, bardziej wyczulona na te sprawy niż on, zorientowała się, czy to była rzetelna propozycja czy tylko próba upolowania ofiary. Cała sprawa wydawała mu się mocno niepewna, ale nic nie powiedział.

— Więc — dodała, puszczając silny strumień zimnej wody na brązowy kostium — muszę ładnie wyglądać, kiedy pójdę się z nim spotkać, jak najlepiej…

— Zawsze ładnie wyglądasz.

— No nie wiem.

— Uważam, że wyglądasz teraz bardzo ładnie.

Posłała mu najszybszy i najbardziej promienny ze swoich uśmiechów.

— Więc oboje będziemy sławni.

— Jasne — powiedział, podchodząc bliżej. — I bogaci. A ty będziesz wiedziała wszystko o kinie. I stworzymy zespół. — Okrążył ją. — Czy możemy się zespolić?

— Och. Muszę to skończyć.

— Okay.

— To chwilkę potrwa.

— Poczekam. Popatrzę sobie.

— Och, papo, wprawiasz mnie w zakłopotanie.

— Mmm. Lubię to. — Pocałował ją w szyję, wdychając słodki zapach jej potu. Pozwoliła mu na to, wyciągając mokre ręce ponad wanną.

— Przygotuję łóżko — powiedział cicho, głosem obiecującym rozkosz.

— Dobrze. — Patrzyła, jak ścieli łóżko. Trzymała ręce w wodzie, ale nie mogła już się skupić na swojej pracy. Łóżko wtargnęło nagle do pokoju niczym dziób frachtowca, który przedarł się przez ścianę, wpłynął do portu i zacumował, czekając na pasażerów.

A jednak wiosna

Sylvie nie poszła w końcu na spotkanie w sprawie pracy w filmie. Być może dlatego, że nie miała pewności, czy jej producent był naprawdę producentem, a może także przez to, że po tygodniu fałszywa wiosna zmieniła się znowu w zimny marzec, który wychynął z powrotem jak groźny stwór, mrożąc krew w żyłach. A może powodem było to, że przefarbowany kostium niezbyt jej się podobał. Przylgnął do niego zapach stęchłej kawy, który nie dawał się usunąć pomimo wielokrotnego płukania.

Auberon zachęcał ją, kupił nawet książkę o filmie, ale Sylvie ogarnęło jeszcze większe przygnębienie. Świetlane wizje przygasły, a ona pogrążyła się w apatii. Wylegiwała się do późnych godzin w łóżku pod wieloma warstwami zmiętoszonej pościeli. Na samym wierzchu kładła jeszcze zimowy płaszcz Auberona. A kiedy wreszcie wstawała, kręciła się bezmyślnie po małym mieszkaniu w luźnym swetrze zarzuconym na nocną koszulę i w grubych skarpetkach. Otwierała lodówkę i gapiła się ze złością na opakowanie spleśniałego jogurtu, na nieokreślone resztki jedzenia zawinięte w folię i na wodę sodową bez bąbelków.

Cono.

— Taak? Co ty powiesz? — odparł z ironią z gabinetu wyobraźni. — Chyba jest zepsuta. — Wstał i sięgnął po płaszcz. — Co ci kupić? — zapytał. — Idę do sklepu.

— Nie, papo…

— Ja też muszę coś jeść, no nie? A skoro w lodówce nic nie ma…

— Zgoda. Kup coś dobrego.

— Ale co? Mogę przynieść płatki…

Skrzywiła się.

— Coś dobrego — powiedziała, wykonując rękami gest, który miał zapewne wyrazić jej pragnienia, ale nie pomógł mu ani trochę.

Wyszedł na sypiący ciągle śnieg.

Gdy tylko zamknęła za nim drzwi, ogarnęła ją kolejna fala przygnębienia. Była zdumiona tym, że chociaż wychowywał się jako najmłodszy syn w domu pełnym kobiet, był tak bezgranicznie oddany, przejmował na siebie większą część codziennych obowiązków i nigdy nie marudził. W rodzinach jej krewnych i sąsiadów głównym zajęciem domowym męża było jedzenie, picie i gra w domino. Auberon był taki dobry. Taki wyrozumiały. I inteligentny: nie przerażał go oficjalny język i urzędowe sformułowania niekończących się pism z opieki społecznej.

I nie był zazdrosny. Gdy napaliła się kiedyś na słodkiego, czekoladowego Leona, który czekał w Barze Siódmego Świętego, i trochę sobie pofolgowała, a potem leżała co noc obok Auberona, dręczona wyrzutami sumienia i strachem, aż nie wydusił z niej całej prawdy, powiedział tylko, że nie obchodzi go, co robi z innymi, dopóki jest z nim szczęśliwa. Ilu jest facetów, skierowała pytanie do swojego odbicia w zmętniałym lustrze nad zlewem, którzy by tak postąpili?

Taki dobry. Taki życzliwy i miły. I jak mu za to odpłacała? Spójrz na siebie, zażądała. Wory pod oczami. Każdego dnia tracisz na wadze, już niedługo — podniosła ostrzegawczo mały palec — będziesz taka. Flacca. I gówno do domu przynosisz, na nic się nie przydajesz, un’boba.

Będzie pracować. Będzie ciężko pracować i wynagrodzi mu wszystko, odwdzięczy się za to, co dla niej zrobił, za całą nieprzebraną dobroć. Rzuci mu to prosto w twarz. Masz.

— Będę myła te pieprzone naczynia — powiedziała na głos, odwracając się tyłem do brudnego, przeładowanego zlewu. — Zmienię nawyki…

Czy właśnie to było jej przeznaczeniem? Ze skwaszoną miną, rozcierając ramiona pokryte gęsią skórką, chodziła od łóżka do pieca, jak w więzieniu. To, co miało przynieść jej oswobodzenie, spętało ją, była zmuszona czekać na to w nędzy, borykać się z codziennym życiem bez perspektyw, z dnia na dzień. Nie była to tak beznadziejna nędza jak w dzieciństwie, ale jednak nędza. Obrzydło mi to, obrzydło, obrzydło! Z żalu nad samą sobą łzy napłynęły jej do oczu. Do diabła z przeznaczeniem, dlaczego nie mogła go przehandlować za odrobinę przyzwoitego życia, odrobinę wolności i rozrywki? Jeśli nie była w stanie odrzucić przeznaczenia, to dlaczego nie dostała przynajmniej czegoś w zamian?

Poddając się tym czarnym myślom, wlazła z powrotem do łóżka i naciągnęła kołdrę. Wpatrywała się oskarżycielskim wzrokiem w przestrzeń. Jej ciemne, uśpione, dalekie przeznaczenie było nieodwołalne, tyle już wiedziała. Ale miała dość tego czekania. Nie potrafiła nawet w przybliżeniu określić, co przyniesie jej los. Wiedziała tylko, że na pewno należy do niego Auberon (ale nie ta nędza i nawet nie ten Auberon). Wkrótce to odkryje. Wkrótce.

Bueno — powiedziała. — W porządku. — I zakładając ręce pod kołdrą, powzięła mocne postanowienie. Dowie się, co jest jej przeznaczeniem, i albo zacznie je wypełniać, albo umrze. Zmobilizuje całą siłę i przyspieszy jego spełnienie, wywlecze je z przyszłości, gdzie spokojnie spoczywa.

Tymczasem Auberon przedzierał się przez śnieg na rynek Nite Owl (zdziwiło go, że jest niedziela i wszystkie inne sklepy są zamknięte, po co biedakom weekendy?). Jego stopy jako pierwsze naruszyły świeży i dziewiczy śnieg, zapoczątkowując długi proces pohańbienia, trwający dopóty, dopóki biały śnieg nie zmieni się w brudną, czarną breję.

Był zły. A właściwie wściekły. Chociaż wychodząc, pocałował delikatnie Sylvie i pocałuje ją znowu za dziesięć minut, gdy wróci. I zrobi to równie delikatnie. Dlaczego nigdy nie wyraziła uznania, że jest taki zrównoważony, że ma tyle pogody ducha? Czy myśli, że łatwo jest udawać taki nastrój, łatwo ukrywać święte oburzenie i uprzejmie odpowiadać? Czasem miał ochotę ją uderzyć. Walnąć ją solidnie pięścią, utemperować trochę, pokazać, na jaką próbę wystawia jego cierpliwość. O Boże, jak może tak myśleć?

Szczęście, a w każdym razie jego szczęście, było zmienne jak pory roku, a Sylvie przypominała kapryśną pogodę. W jego wnętrzu toczyły się długie rozmowy na ten temat, ale nie mógł nic poradzić, można było tylko czekać, aż zmieni się aura. Porą jego szczęścia była wiosna, długa, kapryśna, zmienna wiosna, cofająca się, powracająca, ale jednak wiosna. Co do tego nie miał wątpliwości. Kopnął mokry śnieg.

Kręcił się po rynku Nite Owl, nie wiedząc, co wybrać z nielicznych i drogich towarów. Rynek, jak wiele podobnych miejsc, egzystował tylko dzięki temu, że był otwarty w niedziele i do późnej nocy. Kiedy Auberon wreszcie się zdecydował (na dwa rodzaje egzotycznych soków, które lubiła Sylvie, żeby wynagrodzić jej własne złe myśli) i wyciągnął portfel, nic w nim nie znalazł. Powinien z niego wylecieć ospały mól, jak w starym kawale. Gmerał w kieszeniach na oczach sprzedawcy (jego osąd był druzgocący) i w końcu wyskrobał pewną sumkę w srebrnych, przykurzonych centach, ale musiał zrezygnować z soku.

— A to co znowu — powiedział, kiedy w kapeluszu i płaszczu obsypanym śniegiem wszedł do pokoju i zastał Sylvie znowu w łóżku. — Mała drzemka?

— Odczep się — powiedziała. — Myślę.

— Myślisz, aha. — Zaniósł do kuchni przemoczoną papierową torbę i krzątał się przez chwilę, przygotowując zupę i krakersy, ale Sylvie i tak nie chciała niczego tknąć. Przez resztę dnia nie zdołał wycisnąć z niej ani słowa i zaczął się niepokoić, rozmyślając o ich rodzinnej skłonności do szaleństwa. Przemawiał do niej słodkim, uprzejmym głosem, a jej łaknąca samotności dusza uciekała przed tymi słowami jak przed ciosami noża.

Siedział więc tylko (ponieważ łóżko było przez cały czas rozstawione i zajęte, musiał przenieść swój gabinet wyobraźni do kuchni) i zastanawiał się, jak mógłby ją rozpieszczać, myślał też o jej niewdzięczności. Sylvie zaś kręciła się w łóżku, czasem spała.

Zima wróciła na dobre. Czarne chmury zebrały się nad ich głowami, błyskawica za błyskawicą przecinała niebo, wiał północny wiatr i padał zimny deszcz.

Niech idzie za głosem serca

— Nie dawaj się — powiedziała pani Underhill. — Nie dawaj się. Gdzieś tutaj popełniono błąd, coś zostało przeoczone. Nie odnosicie takiego wrażenia?

— Tak — odpowiedzieli zgromadzeni.

— Nadeszła zima — stwierdziła pani Underhill. — Tak miało być i wtedy…

— Wiosna! — krzyknęli wszyscy.

— Za szybko, za szybko. — Stukała knykciami w skroń. Można złapać spuszczone oczko, jeśli się je znajdzie. Rozwikłanie tego leży w jej mocy. Tylko gdzie, w którym miejscu tej długiej drogi, nastąpiła pomyłka? Co się zdarzyło? Rzuciła okiem na niezmierzoną długość Opowieści, która rozwijała się do momentu tego, co ma przyjść, jak drogocenny i zmierzający do wytkniętego celu wąż. A może miało się dopiero zdarzyć?

— Pomóżcie mi, dzieci — poprosiła.

— Pomożemy — odparł chór złożony z wielu głosów.

Problem polegał na tym, że gdyby to, co chcieli odszukać, kryło się w tym, co miało nadejść, to znaleźliby to bez kłopotu. Natomiast trudno im było zapamiętać wszystko, co już się zdarzyło. Tak to właśnie jest z istotami nieśmiertelnymi albo prawie nieśmiertelnymi. Znają przyszłość, ale przeszłość jest dla nich okryta głębokim cieniem. Za obecnym rokiem otwierają się drzwi do wszystkich minionych wieków: ponura przestrzeń oświetlona nikłymi światełkami. Tak jak Sophie z pomocą kart próbowała przeniknąć nieznaną przyszłość, naciskając cieniutką błonkę, jaka ją od niej oddzielała, sondując tu i tam, aby wyczuć kształt nadchodzących zdarzeń, tak pani Underhill błądziła po omacku wśród rzeczy, które już się stały, próbując odkryć, gdzie popełniono błąd.

— Był jedynym synem — powiedziała.

— Jedynym synem — powtórzyli jak echo, głęboko myśląc.

— I przybył do Miasta.

— I przybył do Miasta — zawtórowali.

— I siedzi tam — wtrącił pan Woods.

— W tym rzecz, prawda — zauważyła pani Underhill. — Siedzi tam.

— Nie ruszy się stamtąd, nie wypełni swoich obowiązków, woli umrzeć z miłości. — Pan Woods splótł drugie ręce na kościstym kolanie. — Może być tak, że ta zima będzie trwać i trwać, i nigdy się nie skończy.

— Nigdy się nie skończy — powtórzyła pani Underhill ze łzą w oku. — Tak, tak, tak to właśnie wygląda.

— Nie, nie — powiedzieli wszyscy, widząc to w ten sam sposób.

Lodowaty deszcz stukał w głęboko osadzone okienka, zawodząc żałobnie, gałęzie drzew smagał nieprzejednany wiatr. Polna Myszka drżała w pysku zrozpaczonego Rudego Lisa.

— Pomyśl, pomyśl — powiedzieli.

Znowu postukała się w skroń, ale nie uzyskała odpowiedzi. Wstała, wszyscy uciekli.

— Muszę się udać po radę. To wszystko — stwierdziła.

Ciemne wody górskiego stawu nie były zamarznięte, chociaż postrzępione kawałki lodu, jak pokruszone kamienie, zgromadziły się przy brzegu. Na jednym z takich kawałków lodu stała pani Underhill, przesyłając w głąb wody swe wezwanie.

Dziadek Pstrąg, zaspany, otępiały i zbyt przemarznięty, żeby się złościć, wypłynął z ciemnej głębiny.

— Daj mi spokój — powiedział.

— Odpowiedz — rzekła ostro pani Underhill — albo będzie z tobą źle.

— O co chodzi? — zapytał.

— To dziecko w Mieście — zaczęła. — Twój prawnuk. Nie ruszy się, nie wypełni swoich obowiązków, woli umrzeć z miłości.

— Miłość — zauważył dziadek Pstrąg. — Nie ma na ziemi większej potęgi niż miłość.

— Nie pójdzie za innymi.

— Więc niech idzie za głosem serca.

— Hm — powiedziała pani Underhill i powtórzyła: — Hm. — Przyłożyła kciuk do brody, a palec wskazujący do policzka i oparła łokieć na wewnętrznej stronie drugiej dłoni. — Może powinien mieć małżonkę — rzekła.

— Tak — zgodził się Dziadek Pstrąg.

— Żeby niepokoiła go i podtrzymywała jego zainteresowanie.

— Tak.

— Człowiek nie powinien być samotny.

— Nie — powiedział Dziadek Pstrąg, ale trudno byłoby orzec, czy wyrażał w ten sposób aprobatę czy sprzeciw, jako że słowa płynęły z rybich ust. — Pozwól mi spać.

— Tak! — zawołała. — Tak, oczywiście, małżonka! Czemu mi to nie przyszło do głowy? Oczywiście! — Z każdym słowem coraz bardziej podnosiła głos. Dziadek Pstrąg, zatrwożony, zanurzył się szybko. Nawet postrzępiony lód topił się centymetr po centymetrze pod stopami pani Underhill, gdy krzyczała z siłą grzmotu: — Tak!

— Miłość — powiedziała do pozostałych. — Nie w tym, co było, nie w tym, co będzie, ale w tym, co jest!

— Miłość! — krzyknęli wszyscy. Pani Underhill otworzyła gwałtownie garbaty kufer z okuciami z ciemnego żelaza i zaczęła w nim szperać. Znalazła to, czego szukała, zgrabnie zawinęła w biały papier, przewiązała czerwono-białym sznurkiem, starannie zawoskowała jego końce, żeby się nie rozplatał, wzięła do ręki pióro i atrament i wykorzystując zgarbione plecy pana Woodsa jako pulpit, napisała adres na karteczce. Wszystko to stało się, nim zdążyła pomyśleć, co robi.

— Niech idzie za głosem miłości — powiedziała, kiedy paczuszka była gotowa. — Przyjdzie — postawiła kropkę nad „i”, chcąc nie chcąc.

— Aaach — westchnęli wszyscy i zaczęli się oddalać, rozmawiając przyciszonymi głosami.


— Nie uwierzysz, co się stało — powiedziała Sylvie do Auberona, wpadając jak burza do pokoju. — Mam pracę.

Nie było jej w domu cały dzień. Policzki miała zarumienione od marcowego wiatru, oczy jej błyszczały.

— Hej — zaśmiał się zdziwiony, ale zadowolony. — Twoje przeznaczenie?

— Do diabła z przeznaczeniem — powiedziała. Zerwała z wieszaka kostium pofarbowany kawą i wrzuciła go do kubła na śmieci. — Żadnych wykrętów więcej — dodała, zzuła buty robocze, rzuciła je na podłogę, zdjęła luźny sweter i szalik. — Muszę się ciepło ubrać. Jutro zaczynam. Żadnych wykrętów więcej.

— To dobry dzień — zauważył Auberon. — Prima aprilis.

— Idealny — zgodziła się. — Mój szczęśliwy dzień.

Roześmiał się, podnosząc ją z podłogi. Nadszedł kwiecień. Będąc w jego ramionach, odczuwała ulgę, że uniknęła niebezpieczeństwa, a jednocześnie strach, bo wciąż dręczyło ją przeczucie, że zdarzy się coś złego. Łzy napłynęły jej do oczu. Tak bezpiecznie czuła się w jego ramionach, ale zdawała sobie sprawę z nietrwałości tego schronienia.

Papo — powiedziała. — Jesteś najwspanialszy, wiesz? Naprawdę, naprawdę.

— Ale powiedz mi — poprosił — co to za praca?

Uśmiechnęła się szeroko i przytuliła do niego.

— Nigdy w to nie uwierzysz — odparła.

IV

Zdaje mi się, że dla prawdziwej wiary nie dość nieprawdopodobieństw w religii.

Sir Thomas Browne


W niewielkim biurze „Skrzydlatego Posłańca” znajdowała się lada, za którą siedział dyspozytor żujący bez przerwy niezapalone cygaro. Włączał i wyłączał najstarszy PBX na świecie i wydzierał się do mikrofonu. W biurze był też rząd szarych, metalowych, składanych krzeseł. Siadywali na nich gońcy, którzy nie mieli akurat żadnych zleceń. Niektórzy z nich wydawali się spokojni i bez życia, jak wyłączone z prądu urządzenia, inni byli zajęci rozmową (jak Fred Savage i Sylvie). Stał tam również duży, staroświecki telewizor, na stałe przymocowany łańcuchem do platformy (gdy Sylvie nie biegła załatwić zlecenia, oglądała kolejne odcinki Innego świata). Obrazu biura dopełniały popielnice pełne niedopałków, ozdobnie karbowany, brązowy zegar, kantorek na tyłach, w którym siedział szef, jego sekretarka oraz sprzedawca pracujący w dziwnych godzinach — życzliwy, ale o niezdrowym wyglądzie. Wejścia broniły metalowe drzwi ze sztabą. Nie było ani jednego okna.

Więcej by się działo

Sylvie niezbyt lubiła to miejsce. W swym nagim, kłującym w oczy, pozbawionym retuszu ubóstwie przypominało jej wiele miejsc, które poznała w dzieciństwie: poczekalnie państwowych szpitali i przytułków, biura opieki społecznej, posterunki policji. Wszędzie tam przewijały się tłumy nędznie odzianych postaci. Ludzie przychodzili i wychodzili, ciągle zastępowały ich rzesze innych. Na szczęście nie musiała spędzać w biurze wiele czasu. W „Skrzydlatym Posłańcu” zawsze było mnóstwo pracy. Na zewnątrz, na zimnych, wiosennych ulicach, ubrana w gruby sweter z kapturem i ciężkie buty (powiedziała Auberonowi, że wygląda w tym stroju jak młodociana lesbijka) z radością mieszała się z tłumem. Wpadała na pocztę i do sekretarek (wyniosłych, szorstkich, zmanierowanych, zaniedbanych, ale uprzejmych), którym przekazywała przesyłki i od których odbierała zlecenia. „Skrzydlaty Posłaniec” — krzyczała z daleka, nie mając ani chwili do stracenia. — Proszę tu podpisać. I ruszała w dalszą drogę. Wsiadała do windy, w której jechali dobrze ubrani mężczyźni spieszący się na lunch albo też rozgadani, poklepujący się faceci wracający z posiłku. Chociaż nigdy nie poznała śródmieścia tak dobrze jak Fred Savage (znał każde przejście podziemne, każdy pasaż, każdy budynek, który wychodził frontem na jedną ulicę, a tyłem na drugą, dzięki czemu można było oszczędzić szmat drogi), orientowała się z grubsza i szybko odkryła skróty. Krążyła po mieście, dumna, że tak bezbłędnie skręca w lewo, w prawo i nie myli kierunków.

Pewnego dnia na początku maja, który zaczął się deszczowo (Fred Savage włożył wtedy kapelusz filcowy z wielkim rondem, owinięty w folię) siedziała niecierpliwie na brzeżku krzesła, zakładając raz lewą nogę na prawą, raz odwrotnie. Oglądała Inny świat i czekała, aż dyspozytor wywoła jej imię.

— Ten facet — wyjaśniała Fredowi — to ten, co uważał, że jest ojcem dziecka, którego prawdziwym ojcem był inny facet, który rozwiódł się z żoną, bo zakochał się w dziewczynie, która przejechała dziecko, które zostało sparaliżowane, to, które mieszkało w domu, który ten facet zbudował.

— Mhm — mruknął Fred. Sylvie nie odrywała oczu od ekranu, uważnie śledząc akcję, a Fred wpatrywał się wyłącznie w nią.

— To ten — powiedziała, kiedy na ekranie pojawił się gładko przyczesany mężczyzna, który sącząc kawę, przez długą chwilę przyglądał się w milczeniu listowi zaadresowanemu do innej osoby. Najwyraźniej nie mógł się zdecydować, czy ma ten list otworzyć, czy nie. Sylvie powiedziała Fredowi, że zmaga się z tą pokusą już od końca kwietnia.

— Gdybym ja to pisała — oznajmiła — więcej by się działo.

— Jasne, że tak — zgodził się Fred.

— Sylvie — zawołał nagle dyspozytor.

Skoczyła na równe nogi, chociaż nie spuszczała oczu z ekranu. Wzięła od dyspozytora świstek papieru i zaczęła zbierać się do drogi.

— Czołem — powiedziała do Freda i do milczącego osobnika w kapeluszu i płaszczu, który siedział na samym końcu rzędu krzeseł.

— Więcej by się działo, mhm — powiedział Fred, który nadal patrzył tylko na Sylvie. — Założę się, że tak.

Przesyłka

Wezwanie nadeszło z apartamentu mieszczącego się w wysokim hotelu ze szkła i stali, który sprawiał wrażenie zimnego, wręcz ponurego. Ożywiały go nienaturalnie kolorowe, tropikalne rośliny w holu, angielska jadłodajnia i bezustanna krzątanina. Sylvie jechała na górę windą, która była wyłożona grubym dywanem. Przygrywała bliżej nieokreślona muzyczka. Na trzynastym piętrze drzwi windy rozsunęły się i Sylvie powiedziała „Aaa!” ze zdumieniem, ponieważ z powiększonego zdjęcia wpatrywała się w nią wielka twarz Russella Eigenblicka: krzaczaste brwi nad jasnymi oczami, ruda broda pokrywająca niemal całe policzki aż do oczu, mina człowieka wszystkowiedzącego, surowego i uprzejmego. W apartamencie głośno grało radio.

Spojrzała w głąb długiego korytarza wyłożonego pluszowym dywanem. Zamiast sekretarki w apartamencie znajdowało się czterech czy pięciu młodych facetów, czarnych z Puerto Rico, którzy tanecznym krokiem okrążali palisandrowe biurko i popijali coca-colę. Ci, którzy nie mieli na sobie wojskowych mundurów, nosili luźne, jasne koszule i kolorowe marynarki — insygnia oddziałów Eigenblicka.

— Cześć — powiedziała Sylvie już bez skrępowania. — Jestem ze „Skrzydlatego Posłańca”.

— Sprawdź posłańca.

— No wiesz…

Jeden z tancerzy podszedł do niej dumnym krokiem, pozostali roześmiali się. Sylvie zrobiła parę tanecznych kroków razem z nim. Inny mężczyzna podszedł z ważną miną do interkomu:

— Przyszedł goniec. Mamy coś do wysłania?

— Słuchaj no — powiedziała Sylvie. — Co to za facet? — wskazała kciukiem na ogromny portret. — Po co tu wisi?

Niektórzy roześmiali się, jeden patrzył z niezachwianą powagą; tancerz stanął jak wryty, zdumiony jej ignorancją.

— O rany — powiedział. — O rany…

Przyłożył prawy palec wskazujący do lewej dłoni i właśnie miał jej to wyjaśnić (słodki — oceniła go Sylvie — muskularny, swojak), gdy podwójne drzwi za ich plecami otworzyły się. Sylvie dostrzegła przelotnie wielkie pokoje umeblowane z przepychem. Wyszedł z nich biały mężczyzna z krótko przyciętymi blond włosami. Oszczędnym gestem nakazał ściszyć radio. Młodzi mężczyźni zbili się w gromadkę, przybierając postawę obronną. Robili wrażenie nieustępliwych, ale ostrożnych. Blondyn uniósł podbródek i brwi i wpatrywał się pytającym wzrokiem w Sylvie, zbyt ważny, żeby się odezwać.

— Jestem ze „Skrzydlatego Posłańca”.

Przypatrywał się jej z namysłem przez długą chwilę, niemal bezczelnie. Był wyższy od pozostałych o dobrych pięć cali, a od Sylvie nawet o więcej. Założyła więc ręce, zawadiacko rozstawiła obute nogi i gapiła się na niego, jakby pytała: „No i co?”. On zaś wrócił do apartamentu, z którego przyszedł.

— O co mu chodzi? — zapytała pozostałych facetów, ale wyglądali na przestraszonych. Blondyn wrócił po chwili z paczką o dziwnym kształcie, przewiązaną staroświeckim, biało-czerwonym sznurkiem, jakiego Sylvie nie widziała od lat. Karteczkę zaadresowano drobnym i staroświeckim pismem, prawie nie do odczytania. Była to najdziwniejsza paczka, jaką kazano jej doręczyć.

— Tylko się nie spóźnij — powiedział mężczyzna, a Sylvie zdawało się, że ma nieco dziwny akcent.

— Nie mam zamiaru. — Nadęty bufon. — Proszę tu podpisać.

Blondyn odsunął się od jej książki, jakby przedmiot ten napawał go odrazą. Przywołał gestem jednego z chłopców i wycofał się do swoich pokojów, zamykając drzwi.

— Rety — powiedziała, gdy przystojniak składał w jej książce podpis z zakrętasem i kropką na końcu. — Pracujecie dla niego?

Zamachali rękami, wyrażając w ten sposób oburzenie, przekorę i rezygnację. Jeden spróbował odegrać małą parodię, a pozostali wybuchnęli przesadnym, ale cichym śmiechem.

— Okay — powiedziała Sylvie, wiedząc, że miejsce, do którego ma jechać, znajduje się na dalekim przedmieściu, spory kawał drogi od biura. — Cześć.

Tancerz odprowadził ją do windy, nawiązując szybki flirt: słuchaj, mógłbym przekazać wiadomość, jeśli coś masz, żadnej wiadomości dla mnie, hej, słuchaj, chcę cię zapytać, nie, mówię poważnie. Pożartowali chwilę (chętnie zostałaby dłużej, ale doręczenie paczki wydawało się pilną sprawą), po czym wsiadła do windy, a on przybrał komiczną pozę, gdy drzwi windy oddzieliły go od niej. Postąpiła parę kroków w windzie, słysząc inną muzykę niż ta, która przygrywała w apartamencie. Już dawno nie tańczyła.

Wujek-tatuś

Jechała na przedmieście, trzymając ręce w kieszeniach swetra, a paczkę pod pachą.

Mogła spytać tych facetów, czy nie znają Bruna. Od jakiegoś czasu nie miała żadnych wieści o swoim bracie. Nie mieszkał z żoną ani matką, tyle wiedziała. Pewnie gdzieś kogoś kantuje… Ale ci faceci nie byli z jednej paczki. Po prostu mieli coś do roboty, zamiast wałęsać się koło domu. Pomyślała o małym Brunie: pobricito. Przyrzekała sobie przynajmniej raz na tydzień, że wyruszy w długą podróż na Jamajkę i odwiedzi go, zabierze od nich na cały dzień. Nie robiła tego ostatnio tak często, jak zamierzała, w zeszłym miesiącu ani razu, była zbyt zajęta. Odnowiła teraz swoje przyrzeczenie. Wiedziała aż za dobrze, czym kończą się takie zaniedbania i jakie szkody mogą z nich wyniknąć. Sama tego doświadczyła, a przedtem jej matka i Bruno, i jej siostrzeńcy, i siostrzenice. Obsypani miłością i pozostawieni samym sobie, pływasz albo toniesz — co za system! Dzieciaki. I dlaczego sądziła, że potrafi to zrobić inaczej? A jednak uważała, że potrafi. Mogłaby mieć potomstwo z Auberonem. Czasem jej nienarodzone dzieci błagały, żeby sprowadziła je na świat, niemal je widziała, słyszała i nie mogła się bez końca opierać ich prośbom. Dzieci Auberona. Nie mogła lepiej trafić, taki kochany, o dobrym sercu, a przy tym bez wątpienia gorący numerek… A jednak… Zbyt często traktował ją samą jak dziecko. No bo czasem tak się zachowywała. Ale dziecko matką… Wujek-tatuś — tak go nazywała, kiedy był w tym ojcowskim nastroju. Ocierał jej łzy. Wytarłby jej tyłek, gdyby go o to poprosiła… Co za podłe myśli!

A gdyby się razem zestarzeli? Jak by to było? Dwoje starych ludzi, pyzatych, ze zmarszczkami wokół oczu i z siwymi włosami, mieliby wspólne doświadczenia i uczucia. Miłe. Chciałaby zobaczyć ten duży dom, poznać każdy jego zakamarek. Ale jego rodzina… Jego matka ma ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, coñûâ. Wyobraziła sobie, jak te olbrzymy pochylają się nad nią i patrzą z góry, George mówił, że miła z nich gromadka. Wiele razy zabłądził w tym domu. George był ojcem Lilac, ale Auberon o tym nie wiedział. George wymógł na niej dochowanie sekretu. O co tu chodziło? George wiedział więcej, ale nie chciał nic powiedzieć. A co by się stało, gdyby Auberonowi zginęło jedno z jej dzieci? Biali ludzie. Musiałaby na nich uważać. Sięgałaby im do kolan i musiałaby trzymać się własnych dzieci.

Ale jeśli to wszystko nie było jej przeznaczeniem albo jeśli rzeczywiście wymknęła się swemu losowi, nie przyjęła go, odrzuciła… Jeśli naprawdę tak się stało, to, o dziwo, czekała ją nawet lepsza przyszłość. Wszystko mogłoby się zdarzyć, gdyby uwolniła się od swego przeznaczenia. Nie Auberon, nie Edgewood, nie to miasto. Fantastyczni, nierealni ludzie i zajęcia, fantastyczne miejsca, fantastyczne istoty stłoczone na obrzeżach jej świadomości, uśpionej jednostajnym rytmem pociągu. Wszystko… I długi stół w lesie nakryty białym obrusem, przygotowany do biesiady, i czekający goście, i puste miejsce pośrodku.

Głowa opadła jej nagle na piersi, zakołysała się i Sylvie gwałtownie się ocknęła.

Przeznaczenie, przeznaczenie. Ziewnęła, zasłaniając usta, i spojrzała na swoją dłoń i na srebrny pierścionek. Nosiła go od wielu, wielu lat. Czy zejdzie? Obróciła go, pociągnęła. Włożyła palec do ust, żeby go zwilżyć. Pociągnęła mocniej. Nic z tego: ani drgnął. Ale może trzeba delikatnie, tak, jeśli przyciśnie go delikatnie od spodu… Srebrne kółko prześlizgnęło się nad dużym knykciem i zeszło z palca. Dziwna światłość pojawiła się na jej palcu i powoli ogarnęła całą jej istotę. Świat, pociąg, wszystko zbladło, stało się nieistotne.

Paczka, która leżała koło niej na siedzeniu, zniknęła.

Sylvie przerażona, zerwała się z miejsca, wsuwając pierścionek z powrotem na palec.

— Hej, hej ty — zawołała głośno, żeby spłoszyć złodzieja, jeśli nadal był w pobliżu. Rzuciła się na środek wagonu, omiatając wzrokiem pozostałych pasażerów. Odpowiedziały jej niewinne i zaciekawione spojrzenia. Zerknęła znowu na swoje miejsce.

Paczka leżała tam, gdzie przedtem.

Usiadła powoli, zdumiona. Położyła rękę z pierścionkiem na gładkim, białym papierze, chcąc upewnić się, że to rzeczywiście ta sama paczka. Tak, chociaż Sylvie miała dziwne, niewytłumaczalne wrażenie, że jest ona teraz nieco większa niż przed chwilą.

Z pewnością była większa. Kiedy Sylvie znalazła się na ulicy, podmuchy wiatru przegoniły już deszczowe chmury. Nastał prawdziwie wiosenny dzień, pierwszy z niewielu wiosennych dni, jakie zdarzały się w mieście.

Ruszyła pod adres wskazany na paczce, która najwyraźniej zwiększyła swoją objętość. „Co się dzieje z tą paczką?” — powiedziała na głos, idąc żwawym krokiem przez dzielnicę, w której nieczęsto miała okazję bywać. Była to dzielnica wielkich, ciemnych gmachów hotelowych i domów z brązowego piaskowca. Próbowała nieść paczkę na różne sposoby, jeszcze nigdy nie dostarczała tak nieporęcznej przesyłki. Ale wiosna działała pobudzająco. Nie mogła wymarzyć sobie lepszego dnia do takiej pracy, czuła się uskrzydlona. I wkrótce nadejdzie lato, bardzo gorące, już nie mogła się doczekać. Rozpięła sweter, najpierw odrobinę, a potem, ośmielona, całkowicie. Podmuchy wiatru głaskały jej szyję i piersi. Uznała, że jest to przyjemne uczucie. W dali wyłaniał się już budynek, do którego ją wysłano.

Na pewno zabłądziłam

Budynek był wysoki, jego powierzchnię pokrywały przeróżne płaskorzeźby, przybrudzone teraz sadzą. Dwa skrzydła domu wysuwały się do przodu, ogradzając wilgotny, ciemny dziedziniec i łączyły się wysoko w górze, tworząc absurdalnie wielki łuk, mogący zmieścić olbrzyma.

Sylvie wpatrywała się w to dzieło potwornej fantazji, ale szybko odwróciła wzrok. Wysokie budynki przyprawiały ją o drżenie serca, nie lubiła zbyt długo zadzierać głowy. Weszła na dziedziniec, gdzie na kałużach po ostatnim deszczu lśniły sine plamy benzyny, ale niestety nie miała pojęcia, jak odszukać mieszkanie 001. Stara portiernia przy wejściu wyglądała tak, jakby przez całe lata była zamknięta, a żaluzji nikt nie odsłaniał pewnie od bardzo dawna. Ale mimo to Sylvie weszła tam i nacisnęła zardzewiały dzwonek. Jeśli to działa, to niech…

Nie zdążyła dokończyć tej myśli, bo gdy tylko nacisnęła czarny przycisk dzwonka, odsunęła się żaluzja w małym okienku portierni i ukazała się górna połowa głowy z długim nosem, małymi oczkami i łysą czaszką.

— Cześć, czy może mi pan powiedzieć… — zaczęła, ale zanim dokończyła pytanie, oczy zmarszczyły się w uśmiechu, a może od grymasu, i Sylvie ujrzała rękę z długim palcem, który wskazał najpierw w lewo, potem w dół. Po chwili żaluzja zamknęła się z hukiem.

Roześmiała się. Za co mu, do diabła, płacą? Za co? Zastosowała się do jego wskazówek i weszła do środka, ale nie głównym wejściem ze schodami i oszklonymi drzwiami, tylko przez kratę czy bramę z kutego żelaza, za którą zaczynały się schody. Zeszła nimi na dół do łącznika między budynkami. Słońce nie docierało do tego wąskiego przejścia przypominającego przesmyk pomiędzy wieżami. Schodziła coraz niżej, aż stanęła na samym dole, gdzie dźwięk odbijał się echem, a zapach nasuwał na myśl wnętrze jaskini. W ścianie znajdowały się małe drzwi. Były to bardzo małe drzwi, ale nie zauważyła innego wejścia.

— To nie może być tutaj — powiedziała, poprawiając nieporęczną paczkę (która zdawała się zmieniać kształt i była coraz cięższa). — Na pewno zabłądziłam. — Pchnęła drzwi.

Ukazał się za nimi wąski korytarz o niskim suficie. Na odległym końcu ktoś stał przed drzwiami i coś robił. Malował drzwi? Miał w dłoni pędzel i wiaderko z farbą. Cieć albo jego pomocnik. Sylvie pomyślała, że zapyta go o dalsze wskazówki, ale kiedy zawołała „cześć”, odwrócił się i spojrzał na nią strwożony, po czym zniknął za drzwiami, które malował. Mimo to ruszyła w tamtą stronę i znalazła się przy drzwiach zaskakująco szybko. Albo korytarz był krótszy, niż się zdawało, albo wydawał się dłuższy, niż w istocie był… Drzwi na końcu były nawet mniejsze od tych, przez które weszła. Jeśli tak dalej pójdzie, przez następne będę musiała się przeczołgać, pomyślała. Na drzwiach widniał numer 001, świeżo namalowany białą farbą. Cyferki wyglądały nieco staroświecko.

Uśmiechnięta, z lekkim niepokojem, nie wiedząc, czy ktoś przypadkiem nie robi jej jakiegoś wymyślnego kawału, Sylvie zapukała do małych drzwi.

— „Skrzydlaty Posłaniec” — zawołała.

Drzwi uchyliły się. Przez szparkę wpłynęło na korytarz dziwne, złociste światło letniego dnia. Bardzo długa, koścista ręka wysunęła się zza drzwi i otworzyła je szerzej. Po chwili wyjrzała twarz, na której malował się bardzo szeroki uśmiech.

— „Skrzydlaty Posłaniec” — powiedziała niepewnie Sylvie.

— Tak? O co chodzi? W czym możemy pani pomóc? — Był to mężczyzna, który malował numer na drzwiach. Albo ktoś bardzo podobny do niego. A może to ten, który skierował ją tutaj. Albo ktoś bardzo podobny.

— Paczka dla pana — powiedziała.

— Aha — stwierdził mały człowieczek. Serdeczny uśmiech nie znikał z jego twarzy. Otworzył szerzej drzwi, żeby Sylvie, schyliwszy głowę, mogła wejść do środka. — Proszę — zachęcił.

— Jest pan pewien — powiedziała, zaglądając ostrożnie do pokoju — że dobrze trafiłam?

— Z całą pewnością.

— Ojej, strasznie to małe.

— Istotnie. Zechce pani wejść do środka.

Dziki las

Tego samego majowego dnia wieczorem Auberon bez pośpiechu wracał na Starą Farmę, wdychając zapach wiosny i rozmyślając o sławie, bogactwie i miłości. Wracał z biura wytwórni filmowej, która wymyśliła serial Inny świat i produkowała ten film, jak i kilka innych, które nie cieszyły się już takim powodzeniem. Auberon złożył scenariusze dwóch odcinków słynnej mydlanej opery na ręce człowieka mniej więcej w jego wieku, który wydawał się niezwykle przyjaźnie nastawiony, ale trochę roztargniony. Zmuszono go do wypicia kawy, a ów młody człowiek (który najwyraźniej nie miał za wiele do roboty) opowiadał, przeskakując z tematu na temat, o telewizji, o pisaniu i produkcji. Napomknął o wielkich pieniądzach, musnął sekrety biznesu.

Auberon zaś starał się usilnie nie okazywać zdumienia przy tym pierwszym temacie i przytakiwać mądrze, gdy mowa była o drugim, chociaż niewiele z tego wszystkiego rozumiał. A potem sekretarka, o niemal idealnej urodzie, odprowadziła go do drzwi, zapraszając do ponownych odwiedzin, kiedy tylko będzie miał na to ochotę.

Zdumiewające i cudowne. Idąc zatłoczonymi ulicami, Auberon czuł, że otwierają się przed nim rozległe perspektywy. Scenariusze, wspólne dzieło jego i Sylvie, nad którym pracowali w długie, wesołe i podniecające wieczory, były zgrabnie skonstruowane i wzruszające — tak mu się zdawało — ale niezbyt starannie przepisane na zdezelowanej maszynie George’a. Nieważne, w przyszłości będzie miał biuro z kosztownym sprzętem, nieocenione sekretarki, długie przerwy na lunch. I będzie otrzymywał za pracę wielkie wynagrodzenie. Wyrwie smokowi ukrytemu w sercu lasu cenny i pilnie strzeżony skarb.

Dziki las, tak. Były takie czasy, kiedy Fryderyk Barbarossa rządził jako cesarz całym światem zachodnim; czasy, gdy las zaczynał się tuż za drewnianymi murami maleńkich miast, wyrastał na obrzeżu uprawnej ziemi. Las zamieszkiwany przez wilki i niedźwiedzie, przez czarownice skryte w znikających wiejskich chatkach, przez smoki i olbrzymów. W mieście wszystko było zwyczajne i normalne: żyło się bezpiecznie wśród kompanów, nie brakło ognia, jedzenia i wygód. Może było to nudne życie, rozsądne i praktyczne, pozbawione dreszczyku emocji, ale na pewno bezpieczne. To właśnie poza miastem, w dzikim lesie, wszystko mogło się wydarzyć, przygody czekały na każdym kroku; w mieście człowiek był panem swojego życia.

Ale teraz jest inaczej: świat na opak. W Edgewood nic nie niosło grozy, tamtejsze lasy były spokojne, przyjazne i ujarzmione. Nie wiedział, czy zamykano jeszcze liczne zamki w drzwiach domu, nigdy nie zauważył, żeby ktoś to robił. W gorące dni sypiał często na dworze, na otwartych werandach, a nawet w lesie, wsłuchując się w odgłosy nocy i w ciszę. Nie, to na ulicach miasta grasowały teraz wilki, prawdziwe i urojone, to tutaj trzeba było ryglować drzwi, by nie przeniknął do środka napawający lękiem zewnętrzny świat. Dawniej czynili tak tylko ludzie lasu mieszkający w drewnianych chatkach. Opowiadano przerażające historie o tym, co mogło się zdarzyć w mieście po zachodzie słońca. Tutaj przeżywało się przygody, wygrywało los na loterii, tutaj się ginęło i znikało bez śladu, człowiek uczył się żyć z gardłem ściśniętym ze strachu i próbował porwać się na ukryty skarb. Tutaj był teraz dziki las, a Auberon został jego mieszkańcem.

Narastała w nim śmiała żądza przechwycenia skarbu. Zbrojny w odwagę, która dodawała mu siły, kroczył w tłumie jak błędny rycerz. Niech słabi zostaną pożarci, on do nich nie należy. Pomyślał o Sylvie, sprytnej jak lisica. Znała gąszcz miasta na wylot, chociaż spędziła dzieciństwo w błogim bezpieczeństwie dżungli. Znała to miejsce, jej zachłanność dorównywała jego żądzom, była nawet większa, a chytrość nie pozostawała w tyle. Ale z nich para! I pomyśleć, że parę tygodni temu znajdowali się oboje jakby w pułapce, zginęli w nieprzebytej gęstwinie, prawie się poddali i nieomal zostali rozłączeni. Rozłączeni, Boże, jak ona ryzykowała! Jak kiepskie mieli szanse!

Ale w tym momencie, tego wieczoru, był w stanie uwierzyć, że zestarzeją się razem. Radość, jaką w sobie znajdowali, zapomniana w czasie zimnego, nieprzychylnego marca, rozkwitła na nowo pełnym blaskiem i była mocna jak korzenie drzew. Dzisiejszego ranka spóźniła się do pracy z nowego powodu, spóźniła się, ponieważ musieli doprowadzić do pomyślnego końca pewien drobiazgowy proces. Jakże ogromnego wysiłku żądali od siebie i jak długo trwał potem odpoczynek. Można by spędzić życie, zajmując się jednym bądź drugim. Czuł, że tego ranka wypalił się niemal do cna. A jednak jego życie było nieskończone. Czuł, że może tak być, i nie widział żadnego powodu, dla którego miałoby być inaczej. Z uśmiechem na ustach dotarł do świateł na skrzyżowaniu, gdy kolejne momenty poranka ożywały w jego pamięci, serce biło mu zwariowanym rytmem. Zatrąbiła na niego ciężarówka, kierowca nie chciał zrezygnować z prawa do przejazdu, miał przecież zielone światło. Ale Auberon zlekceważył to i uskoczył w ostatniej chwili, za co kierowca obrzucił go dosadnymi, ale niezbyt zrozumiałymi wyzwiskami. Człowiek oślepiony miłością został przejechany przez ciężarówkę, pomyślał Auberon, śmiejąc się, gdy już stał bezpiecznie na chodniku. W ten sposób umrę: przejechany przez ciężarówkę w momencie, gdy będę ogarnięty pożądaniem i miłością i zupełnie zapomnę, gdzie jestem.

Wszedł w strumień ludzi, nadal się uśmiechając, ale próbował już zachować ostrożność. Miej się na baczności. Znowu zaczął rozmyślać, ale nagle coś spadło z łomotem na ulicę, popłynęło przecznicami, runęło z nieba niczym zmasowany wybuch śmiechu. Salwa za salwą, ale nie był to żaden dźwięk. Przypominało bombę, która spadła kiedyś na niego i Sylvie, ale o podwójnej sile. Przetoczyło się tuż obok jak ciężarówka, pod którą o mało co nie wpadł, ale jednocześnie zdawało się eksplodować w jego wnętrzu i promieniować z jego ciała, wygłuszając przy tym hałas ulicy i stwarzając wokół próżnię. Wraz z tym zjawiskiem pojawił się pęd powietrza, który szarpał jego ubraniem i zwichrzył mu włosy. Auberon nadal szedł normalnym krokiem — nie mogło mu to wyrządzić fizycznej szkody — ale uśmiech zupełnie zniknął z jego twarzy.

Traktują to serio, pomyślał. Ale nie wiedział, dlaczego przyszło mu to do głowy ani jaką sprawę traktują serio. Nie wiedział też, kogo konkretnie miał na myśli.

To jest wojna

W tej samej chwili na dalekim zachodzie, w stanie, którego nazwa zaczyna się na „I”, Russell Eigenblick, wykładowca, wstawał właśnie ze składanego krzesła, żeby przemówić do tłumnie zgromadzonych ludzi. W dłoni trzymał plik karteczek z notatkami. Nie czuł się specjalnie usposobiony: odbijało mu się pieprzem (kurczak po królewsku, jak zwykle), męczył go rwący ból w lewej nodze, tuż pod pośladkiem. Spędził ten ranek w stadninie majętnego gospodarza, gdzie dosiadał konia i kłusował spokojnie dookoła małego wybiegu. Pozował też do zdjęć, na których wyglądał na człowieka pewnego siebie (jak zawsze), ale zbyt niskiego (to nic dziwnego w tych czasach, dawno temu uchodził za wysokiego mężczyznę). Potem dał się skusić do galopu po polach i łąkach, które były lepiej wystrzyżone i zadbane niż jakiekolwiek tereny znane mu z dawnych lat. Błąd. Nie wyjaśnił, że minęły całe wieki, odkąd po raz ostatni dosiadał konia. Chyba nie potrafił się oprzeć takim wyzwaniom. Zastanawiał się, czy jego niezdarne utykanie nie zepsuje momentu wejścia na podium.

Jak długo, jak długo? Nie unikał pracy i nie oburzało go, że jest ciągle wystawiany na próby. To było częścią jego zadania. Paladynowie dokładali wszelkich starań, żeby mu to ułatwić, i był im wdzięczny, chociaż w gruncie rzeczy nie przejmował się zbytnio plugawymi obyczajami panującymi w tej epoce: poklepywaniem po plecach i ściskaniem rąk. Nigdy nie robił ceregieli. Był praktycznym człowiekiem (albo przynajmniej za takiego się uważał) i jeśli tego właśnie pragnął jego lud — a myślał już o nich w ten sposób — to chciał mu to zapewnić. Człowiek, który bez słowa skargi sypiał wśród wilków w Turyngii i skorpionów w Palestynie, mógł również znosić noclegi w niewygodnych motelach, obsługę podstarzałych hostess i drzemki w samolotach. Ale bywało (tak jak teraz), że czuł się znudzony tą dziwną, długą podróżą, niemożliwą do ogarnięcia rozumem, i zaczynał go pociągać wielowiekowy sen. Przywykł do tego stanu. Ogarniała go wówczas tęsknota, pragnął raz jeszcze złożyć ciężką głowę na ramionach towarzyszy i zamknąć oczy.

Na samą myśl o tym opadły mu powieki.

Właśnie wtedy nadeszło to dziwne zjawisko, tocząc się we wszystkich kierunkach od miejsca startu. Poczuli to samo, co Auberon słyszał czy też odczuwał w mieście. To samo, co zamieniło na moment świat w mieniący się jedwab. Bomba, tak myślał Auberon. Ale Russell Eigenblick wiedział, że to nie była bomba, lecz bombardowanie. Pokrzepiło go to jak silny środek wzmacniający. Jego znużenie zniknęło. Usłyszał zakończenie mowy pochwalnej na własną cześć, po czym zerwał się z krzesła z błyszczącymi oczyma i groźną miną. Kiedy wchodził na mównicę, dramatycznym gestem wypuścił z rąk plik kartek z przygotowanym przemówieniem. Przez tłum przebiegło westchnienie, rozległy się wiwaty. Eigenblick schwycił obiema rękoma mównicę, pochylił się do przodu i wrzasnął do mikrofonów, które tylko czekały na jego słowa: „Musicie zmienić swoje życie!”. Tłumem zawładnęło zdumienie. Wzmocniony głos Eigenblicka przetoczył się ponad nim jak fala, odbił się od przeciwległego muru i powrócił jak echo do mówcy: „Musicie zmienić. Swoje. Życie!”. Fala znowu ich pochłonęła: niczym tsunami. Eigenblick triumfował. Omiatał wzrokiem zgromadzonych i miał wrażenie, że zagląda głęboko w każde oczy, w każde serce. Im również tak się zdawało. Słowa formowały się w umyśle Eigenblicka, ustawiały w zdania, plutony, regimenty, przeciwko którym wszelki opór był beznadziejny. Spuścił je z uwięzi.

— Przygotowania są zakończone, głosy oddane, kości zostały rzucone, bomba poszła w górę. Wszystko, czego najbardziej się obawialiście, już się wydarzyło. Wszystko, co napawało was największym przerażeniem, już jest faktem. Wasi odwieczni wrogowie mają teraz przewagę. Do kogo się zwrócicie? Wasza forteca legła w gruzach, wasza broń jest z papieru, śmiech zamiera wam w gardle i brzmi jak oskarżenie. Nic nie potoczyło się tak, jak przypuszczaliście. Zostaliście wystrychnięci na dudka. Zrobiono z was skończonych głupców. Patrzyliście w lustro, przypuszczając, że widzicie dalszy ciąg starej drogi, ale ta droga się skończyła, zamieniła się w ślepą uliczkę, nie ma przejazdu. Musicie zmienić swoje życie.

Wyprostował się. Poprzez czas wiały takie wichry, że z ledwością słyszał własny głos. Wichry te unosiły uzbrojonych bohaterów ruszających wreszcie do boju; sylfy w mundurach, całe powietrzne armie. Eigenblick, przemawiając do tłumu ludzi stojących z otwartymi ustami, czuł się tak, jakby rozrywał więzy, które go krępowały, i wreszcie wychodził z ukrycia. Stary, znoszony pancerz stał się w jednej chwili za ciasny, nareszcie pękł i uwolnił Eigenblicka ze swego stalowego uścisku. Ogarnęło go w tym momencie zachwycające uczucie ulgi. Przerwał na chwilę przemowę, aż poczuł, że cała skorupa się rozpękła. Tłum wstrzymał oddech. Nowy głos Eigenblicka: mocny, niski, ujmujący, przyprawiał słuchaczy o drżenie.

— No tak. Nie wiedzieliście. O nie. Skąd mieliście wiedzieć? Nigdy nie pomyśleliście. Za-po-mnie-liście. Nie słyszeliście. — Pochylił się do przodu, patrząc na nich z góry jak groźny ojciec. Mówił tak gwałtownie, jakby wypowiadał przekleństwa. — Tym razem nie będzie przebaczenia. To o jeden raz za dużo. Z pewnością zdajecie sobie z tego sprawę, z pewnością wiedzieliście przez cały czas. Może w skrytości ducha, jeśli w ogóle dopuściliście do siebie podejrzenie, że to się zdarzy, a na pewno dopuściliście, może w skrytości ducha mieliście nadzieję, że jeszcze raz, jeszcze raz okaże się wam miłosierdzie, chociaż wcale na nie nie zasługujecie; że dostaniecie jeszcze jedną szansę, chociaż nie wykorzystaliście żadnej z poprzednich szans, że na samym końcu nie zwróci się na was uwagi, że zostaniecie pominięci, przeoczeni, niepoliczeni, że właśnie wy pozostaniecie bez winy w huku katastrofy, która pochłonie innych. Nie! Nie tym razem!

— Nie! Nie! — wrzasnął przestraszony tłum.

Eigenblick był poruszony. Ich niepokój i bezradność przepełniły go głęboką miłością i współczuciem, co jeszcze dodało mu mocy.

— Nie — powiedział miękko, gruchającym tonem, kołysząc ich w ramionach swego bezdennego gniewu i litości. — Nie, nie, Artur śpi w Avalon, nie macie przywódcy, nie macie żadnej nadziei, nie pozostaje wam nic innego jak tylko poddać się, czy nie rozumiecie tego? Trzeba się poddać, to wasza jedyna szansa, trzeba odrzucić miecz, bezużyteczny jak zabawka, przyznać się, że jesteście bezradni, że nie ponosicie odpowiedzialności ani za przyczyny ani za skutki, że jesteście starzy, zagubieni, słabi jak niemowlęta. Bezradni i godni litości. — Bardzo powoli, gestem pełnym współczucia, wyciągnął do nich ramiona. Mógł ich wszystkich objąć i utulić. — Jesteście przepełnieni miłością, pragniecie się przypodobać. Jak wielkie dzieci prosicie tylko ze łzami w oczach o litość i pokój. A jednak. A jednak. — Opuścił ramiona, ponownie schwycił wielkimi dłońmi mównicę, jakby trzymał w ręku broń. W piersi Russella Eigenblicka rozgorzał olbrzymi ogień, przepełniła go ogromna wdzięczność, że w końcu dano mu możliwość pochylenia się do mikrofonów i oznajmienia:

— A jednak nie wzbudzicie ich litości, bo oni nie znają litości; nie odwrócicie ich strasznej broni, ponieważ już z niej wypalono; nie zmienicie zupełnie nic, ponieważ trwa wojna. — Pochylił się jeszcze niżej, zbliżając swe usta satyra do osłupiałych mikrofonów, i powiedział dudniącym szeptem: — Panie i panowie, to wojna. TO WOJNA.

Nieoczekiwana przeszkoda

Ariel Hawksquill, w mieście, również to odczuła: nagłe uderzenie krwi do głowy jak w czasie klimakterium. Tyle że nie przytrafiło się to jej samej, ale całemu światu. A więc nadciągają zmiany. Nie zmiany, lecz Zmiany. Zmiany, przetaczające się przez czas i przestrzeń, dały się przelotnie odczuć, jak gdyby świat wstrzymał na mgnienie oka swój bieg, napotkawszy na nieoczekiwaną przeszkodę.

— Czułeś to?

— Co, moja droga? — spytał Fred Savage, chichocząc ciągle nad groźnie brzmiącymi nagłówkami we wczorajszych gazetach.

— Nieważne — odparła miękko Hawksquill, pogrążona w myślach. — Pomówmy lepiej o kartach. Wiesz coś na temat kart? Zastanów się.

— As pik odwrócony — powiedział Fred Savage. — Królowa pik w oknie twojej sypialni, zawzięta jak każda suka. Walet karo znowu w drodze. Król kier to ja, mała. — Zaczął mruczeć jakąś melodię przez zaciśnięte zęby. Jego pośladki poruszały się żwawo na długiej ławce poczekalni, wypolerowanej przez wielu użytkowników.

Hawksquill przyszła na wielki Terminus, żeby wypytać swoją starą wyrocznię. Wiedziała, że może tu zastać Freda niemal każdego wieczora po pracy. Obwieszczał przechodniom dziwne prawdy. Brązowym, kościstym paluchem, który był pokryty odwiecznym brudem, wskazywał ludziom pewne artykuły we wczorajszej gazecie. Zwracał im uwagę na sprawy, które mogli przeoczyć, albo dowodził, że kobieta nosząca futro przejmuje pewne cechy zwierzęcia. Hawksquill pomyślała o cichych dziewczynach z przedmieść, farbujących futra z królika, by upodobnić je do rysich, i roześmiała się. Czasami przynosiła Fredowi kanapki, które zjadała wspólnie z nim. Zwykle odchodziła mądrzejsza, niż przyszła.

— Karty — powiedziała. — Karty i Russell Eigenblick.

— Ten facio — stwierdził. Zamyślił się na chwilę. Strzepnął gazetę, jakby chciał z niej wytrząsnąć jakieś kłopotliwe myśli. Nie udało mu się.

— Co to jest? — spytała.

— Niech to licho, jeśli to nie były zmiany — powiedział, patrząc w górę. — Sumpm… Co to miało być? Jak powiedziałaś?

— Nie powiedziałam.

— Powiedziałaś nazwisko.

— Russell Eigenblick. W kartach.

— W kartach — powtórzył i starannie złożył gazetę. — Dość. Dość tego.

— Powiedz mi, co o tym myślisz — poprosiła.

Ale naciskała już za bardzo. To było niebezpieczne. Jeśli poprosi się wielkiego wirtuoza o jeszcze jeden bis, to stanie się rozdrażniony i zgryźliwy. Fred wstał — jeżeli w ogóle można to było nazwać wstawaniem, ponieważ nadal był zgięty w pałąk — i gmerał w kieszeni, żeby znaleźć coś, czego i tak tam nie było.

— Muszę wdepnąć do wuja — powiedział. — Nie masz przypadkiem dolca na autobus? Dolca albo trochę drobnych?

Ze wschodu na zachód

Szła wolnym krokiem przez obszerny, łukowato sklepiony hol Terminusa. Tym razem nie tylko nie była ani trochę mądrzejsza niż przed przyjściem tu, ale jeszcze bardziej niespokojna. Ludzie, którzy tłumnie przelewali się przez dworzec, wirując wokół zegara w centralnym punkcie budynku i dobijając kolejnymi falami do kas biletowych, wydawali się roztargnieni, zgnębieni i niepewni swego losu. Ale nie miała pewności, czy dzisiaj było to bardziej widoczne niż każdego innego dnia. Zadarła głowę: zodiak, namalowany złotą farbą, wyblakły już od starości, maszerował w poprzek granatowego nocnego nieba. Naszpikowany był drobnymi światełkami, ale niektóre z nich wydawały się przyćmione. Zwolniła kroku, otworzyła usta ze zdumienia. Wpatrywała się w sufit i nie była w stanie uwierzyć w to, co widzi.

Zodiak przemierzał sklepienie we właściwą stronę: ze wschodu na zachód.

Nieprawdopodobne. Przecież to był jej ulubiony dowcip o tym szalonym Mieście. Zawsze mawiała, że śródmieścia strzeże zodiak, przemierzający niebo w odwrotnym kierunku. Był to błąd popełniony przez malarza, który nie miał pojęcia o gwiazdach, albo chytry kawał jakiegoś dowcipnisia. Zastanawiała się nieraz, w jaki sposób zmieniałby się obraz zodiaku, gdyby odpowiednio przygotowany człowiek szedł przez Terminus tyłem do przodu, wpatrując się w ten odwrócony kosmos. Jednak zabrakło jej odwagi, by to sprawdzić osobiście.

Ale teraz zdarzyła się przedziwna rzecz. Baran był na właściwym miejscu, tak samo jak pozbawiony zadu Byk, tak samo jak Bliźnięta, Rak, Lew, Panna oraz Waga o dwóch szalkach. Za nimi kroczył Skorpion z gwiazdą Antares, Strzelec z łukiem, Koziorożec o rybim ogonie, człowiek z dzbanem na wodę i dwie ryby złączone ogonami. Strumień ludzi przepływał koło Hawksquill, gdy stała z zadartą głową, przelewał się nieustannie i omijał ją jak każdy nieruchomy przedmiot na drodze. Jej zapatrzenie było zaraźliwe, inni ludzie również zadzierali głowy, ale nie będąc w stanie dojrzeć tej nieprawdopodobnej rzeczy, którą ona widziała, spieszyli w swoją stronę.

Baran, Byk, Bliźnięta… Zmagała się z własną pamięcią, próbując odtworzyć dawny wygląd gwiazdozbiorów, ich poprzedni porządek. Malunki wydawały się tak stare i niezmienne jak same gwiazdy, na których podobieństwo powstały. Ogarnął ją strach. Zmiany. Jakie jeszcze zmiany odkryje na ulicach? Co jeszcze przyniesie przyszłość, co jeszcze zostanie ujawnione? Co Russell Eigenblick wyprawia ze światem i dlaczego, na Boga, była przekonana, że to właśnie on ponosi za to winę? Zadźwięczał słodki, niski kurant zegara na Terminusie. Mijał kwadrans. Dźwięk odbił się echem, niezbyt głośny, ale wyraźny i spokojny, jak gdyby posiadł już tajemnicę. A ona stała wciąż z zadartą głową.

Sylvie?

Tę samą godzinę wybił zegar na piramidalnej wieży budynku, który zbudował w centrum Aleksander Mouse. Była to jedyna w Mieście wieża z zegarem wybijającym godziny ku powszechnemu oświeceniu. Jeden z czterech tonów nie działał, a pozostałe spływały w uliczki w nieregularnych odstępach, przygłuszane przez wiatr i miejski hałas. Zegar więc na nic się nie przydawał. Jednak Auberona, który zdejmował właśnie rygle z drzwi do Starej Farmy, nie obchodziło, która jest godzina. Rozejrzał się wokół siebie, żeby sprawdzić, czy nie idą za nim złodzieje. Został już raz okradziony przez dwóch smarkaczy, a ponieważ nie miał przy sobie pieniędzy, zabrali mu butelkę dżinu, po czym cisnęli na ziemię jego kapelusz i deptali po nim trampkami. Wsunął się do środka i zaryglował drzwi.

Przemierzył hol, przecisnął się przez szczelinę, którą George wybił w ścianie, żeby umożliwić przejście do następnego budynku, ponownie ruszył przez hol, wszedł po schodach, trzymając się poręczy pokrytej grubo kolejnymi warstwami farby. Wyszedł przez okno w holu do przejścia pożarowego, pomachał pracującym w dole szczęśliwym farmerom, którzy pochylali się nad grządkami. Potem wszedł do następnego budynku, do innego korytarza, który był niesamowicie wąski, ale znajomy i przyjazny pomimo panującego tam mroku, ponieważ prowadził do domu. Rzucił okiem na swoje odbicie w ładnym lustrze, które Sylvie powiesiła na ścianie na końcu korytarza. Umieściła też pod nim maleńki stolik oraz wazon z suszonymi kwiatami. Bien, ładnie.

Przekręcił gałkę, ale drzwi nie ustąpiły. „Sylvie”. Nie ma jej w domu. Nie wróciła jeszcze z pracy albo jest w ogródku, albo po prostu wyszła, bo odrodzone słońce wzburzyło jej wyspiarską krew, nawykłą do ciepła. Wyłuskał z kieszeni klucze i starał się je odróżnić po ciemku, z coraz większą niecierpliwością. Ten jajowaty do górnego zamka, ostro zakończony — do środkowego, o do diabła! Upuścił jeden klucz i musiał szukać go na kolanach, wściekły, macając rękami odwieczny brud całego Miasta, który nagromadził się w szczelinach. Jest: duży, okrągło zakończony klucz do zamka policyjnego.

— Sylvie?

Pokój wydawał się dziwnie obszerny i ponury, chociaż słońce wpadało wszystkimi oknami. Co się dzieje? Miejsce wyglądało na wymiecione, ale nie schludne; uprzątnięte, ale nie czyste. Po chwili zauważył, że brakuje wielu rzeczy. Czyżby zostali obrabowani? Ostrożnie wszedł do kuchni.

Zniknęły niezliczone mazidła, które należały do Sylvie i stały zawsze nad zlewem. Zniknęły jej szczotki i szampony. Wszystko zniknęło. Wszystko oprócz jego starej maszynki Gillette.

Tak samo wyglądało w sypialni. Zniknęły maskotki Sylvie i jej drobiazgi. Zniknęła señorita z porcelany z trupio bladą twarzą i czarnymi ostrymi lokami, której górna część tułowia była oddzielona od jaskrawej spódnicy służącej w istocie jako szkatułka na biżuterię. Zniknęły jej kapelusze wiszące na drzwiach. Zniknęła jej zwariowana koperta z ważnymi dokumentami i zdjęciami, które miały dla niej specjalne znaczenie.

Otworzył na oścież drzwi do łazienki. Zakołysały się puste wieszaki, a jego płaszcz zawieszony na drzwiach wysunął zdumione rękawy. Jednak nie było tu żadnych rzeczy Sylvie.

Zupełnie nic.

Rozejrzał się raz i drugi. A potem stał bez ruchu na środku pustego pokoju.

— Odeszła — powiedział.

Загрузка...