KSIĘGA DRUGA TAJEMNICA PÓŁNOCNEGO WIATRU

I

Pasterz u Wergiliusza poznał w końcu, co to jest Miłość, i okazał się mieszkańcem skał.

Johnson


Po śmierci Johna Drinkwatera Violet, która nie była w stanie znieść faktu, że zgodnie z obietnicą zawartą w kartach przyjdzie jej przeżyć trzydzieści lat albo i więcej bez niego, i nie mogła w to uwierzyć, przeniosła się na długi czas do pokoju na piętrze. Jej gęste, ciemne włosy przedwcześnie posiwiały, a szczupła, niemal dziecięca sylwetka, stała się jeszcze bardziej wiotka, Violet nabrała bowiem wstrętu do jedzenia. Wyglądała przez to na osobę starą i kruchą, choć wcale taka nie była. Jej skóra jeszcze przez wiele lat była pozbawiona zmarszczek, a ciemne, lśniące oczy nigdy nie zatraciły wyrazu dziecinnej, dzikiej niewinności, którą John dostrzegł w nich po raz pierwszy w ubiegłym wieku.

Odwroty i działania

To był przyjemny pokój, zwrócony jednocześnie w kilku kierunkach. W narożniku połowa kopuły (która była jednocześnie całym jej wnętrzem, chociaż strona zewnętrzna była pełna) tworzyła przeszklone ustronie, w którym stała duża sofa. W pokoju znajdowało się również łóżko z baldachimem z cieniutkich firanek, przykryte puchową kołdrą z koronkami o barwie kości słoniowej. Jej matka, której nie znała, ozdobiła nimi swe smutne małżeńskie łoże. Stał tam także szeroki, mahoniowy stół, zarzucony papierami Johna, w których z początku miała zamiar zaprowadzić ład i być może opublikować niektóre z nich — John uwielbiał wydawać swoje dzieła — ale skończyło się na tym, że ułożyła je tylko na stosie pod mosiężną lampą w kształcie gęsiej szyi. W pokoju znajdował się również garbaty, trzeszczący skórzany kufer, z którego te papiery wyjęła i do którego parę lat później znowu trafią; dwa koślawe krzesła z aksamitnymi obiciami, wytarte i wygodne, ulokowane przy kominku; kilka drobiazgów: srebrne grzebienie i szczotki szylkretowe oprawione w srebro, malowana pozytywka, dziwne karty. Jej dzieci i wnuki oraz goście zapamiętają wyłącznie te drobiazgi, uznając je za główne umeblowanie pokoju.

Dzieci Violet, oprócz Augusta, pogodziły się z ucieczką matki. Najczęściej i tak nie była w pełni obecna, a ta decyzja wydawała się tylko naturalną kontynuacją jej codziennego roztargnienia. Wszyscy, oprócz Augusta, kochali ją głęboko i bezkrytycznie. Spierali się, kto ma zanieść na górę jej skromne posiłki, które i tak pozostawały często nietknięte, kto ma rozpalić ogień w jej kominku, przeczytać pocztę i jako pierwszy przekazać najnowsze wieści.

— August wymyślił nowe zastosowanie dla swojego forda — oznajmił jej Auberon, kiedy oglądali razem jego zdjęcia. — Zdjął koło i przyczepił ośkę pasem do piły Ezry Meadowsa. Wtedy silnik napędza piłę i ścina drzewo.

— Mam nadzieję, że nie pojadą daleko — powiedziała Violet.

— Co? Och, nie — zaprzeczył, śmiejąc się z tego, co musiała sobie wyobrażać: uzbrojony w koło zębate model T, przedzierający się przez lasy i ścinający po drodze drzewa. — Nie. Samochód stoi na pniach, tak że osie tylko się obracają, a auto nigdzie nie jedzie. To służy tylko do przycinania pni, a nie do jeżdżenia.

— Och. — Dotknęła szczupłymi palcami dzbanka, żeby sprawdzić, czy herbata jest jeszcze ciepła. — Jest bardzo pomysłowy — powiedziała takim tonem, jakby miała na myśli coś innego.

Był to istotnie dobry pomysł, tylko że nie Augusta. Przeczytał o tym w ilustrowanym magazynie motoryzacyjnym i namówił Ezrę, żeby to wypróbować. Całe przedsięwzięcie wymagało nieco większego nakładu pracy, niż opisywał magazyn: trzeba było wskakiwać na miejsce kierowcy i wyskakiwać z niego, żeby zmieniać szybkość ostrza, za każdym razem uruchamiać korbą silnik samochodu tkwiącego na belkach i przekrzykiwać okropny hałas. August nie interesował się zbytnio cięciem pni, kochał jednak swojego forda i wykorzystywał go do wszystkiego, do czego można było go wykorzystać, począwszy od beztroskiego podskakiwania na torach kolejowych, a skończywszy na wirowaniu po zamarzniętym jeziorze jak czterokołowy Niżyński. Ezra, początkowo podejrzliwy, potem przestał okazywać niedbałą pogardę dla mistrzowskiego dzieła Henry’ego Forda, którą to pogardę okazywała rodzina Augusta i ludzie tacy jak Flowersowie. A poza tym działalność prowadzona na podwórku Ezry odciągała nieraz od codziennych obowiązków i wywabiała z domu jego córkę Amy. Dziewczyna pojawiała się raz po raz ze ściereczką do naczyń w dłoni i nieuważnie wycierała czarną patelnię, wpatrując się jednocześnie w urządzenie; innym razem miała ręce i fartuch uwalane mąką.

Taśma piły zerwała się i zaczęła dziko łopotać. August zgasił silnik.

— Popatrz tylko na to, Ezra. Popatrz na tę stertę. — Żółte, surowe drewno, pocięte i przypalone tu i ówdzie ostrzem piły, wydzielało zapach tak słodki jak ciasto z rodzynkami. — Ręcznie robiłbyś to przez tydzień. Co ty na to?

— Rzeczywiście.

— A co ty sądzisz, Amy? Nieźle, co?

Dziewczyna uśmiechnęła się i wyglądała na onieśmieloną, jak gdyby to ona została pochwalona.

— W porządku — powiedział Ezra. — Już cię tu nie ma. — Te ostatnie słowa skierował do Amy, która zrobiła teraz urażoną minę, ale August uznał, że wygląda równie słodko, jak wtedy, gdy się uśmiecha. Zadarła głowę i odeszła wolnym krokiem, żeby nie sprawiać wrażenia, iż została przepędzona.

Ezra w milczeniu pomógł Augustowi zamocować z powrotem koło do forda. Niewdzięczne milczenie, pomyślał August, ale być może farmer obawiał się, że gdyby otworzył usta, to mógłby poruszyć kwestię zapłaty. Nie istniało jednak takie niebezpieczeństwo, ponieważ August, w przeciwieństwie do najmłodszych synów ze wszystkich starych baśni, wiedział, że w zamian za wykonanie nieprawdopodobnego zadania (pocięcie takiej ilości drewna w jedno popołudnie) nie może żądać ręki pięknej córki gospodarza.

Jadąc do domu po dobrze znanych drogach i podnosząc tumany kurzu, August odczuwał głęboko harmonię (którą każdy inny człowiek uważałby za sprzeczność) pomiędzy swym samochodem a przyrodą w pełnym rozkwicie. Podregulował przepustnicę, co nie było konieczne, i rzucił słomkowy kapelusz na sąsiednie siedzenie. Pomyślał, że gdyby wieczór był ładny, mógłby pojechać do kilku znanych mu miejsc połowić ryby. Był świadom rozkoszy, która często go ogarniała, a po raz pierwszy zawładnęła nim, kiedy dostał samochód, podniósł jego pokrywę, przypominającą kształtem skrzydło nietoperza, i zobaczył silnik i inne części, tak wrażliwe i potrzebne jak jego własne organy. Miał uczucie, że jego wiedza o świecie wystarcza nareszcie, żeby na nim żyć, że świat i to, co o nim wie, są jednym i tym samym. Nazwał to uczucie „dorastaniem” i rzeczywiście przypominało to rozwój, chociaż w chwilach szalonego uniesienia August zastanawiał się, czy jego rozwój nie zakończy się przypadkiem przybraniem postaci forda — albo być może Forda! Nie było drugiego urządzenia ani drugiego człowieka tak jednoznacznie celowego i tak skończonego, myślał August, tak wystarczającego światu i tak samowystarczalnego. Takie przeznaczenie powitałby z radością.

Ale wszyscy zawzięli się, żeby to udaremnić. Kiedy powiedział tatusiowi (nazywał go tak tylko w duchu i przy Amy, ale nigdy nie zwrócił się w ten sposób bezpośrednio do Johna), że w ich okolicy przydałby się warsztat, w którym można by kupować benzynę i dokonywać napraw, a także sprzedawać fordy, i przedłożył mu literaturę, którą otrzymał z kompanii Forda, żeby zaprezentować, ile kosztowałoby założenie takiej agencji (nie zaproponował, że sam zostanie agentem, wiedział, że w wieku szesnastu lat jest na to za młody, ale byłby szczęśliwy, mogąc chociaż tankować benzynę i naprawiać samochody, byłby bardzo szczęśliwy), jego ojciec uśmiechnął się i nie rozważał tej propozycji nawet przez pięć minut. Siedział, kiwając głową, i wysłuchał objaśnień Augusta, ale zrobił to tylko dlatego, że kochał syna i lubił spełniać jego zachcianki. Kiedy August skończył mówić, ojciec zapytał: „Chciałbyś mieć własny samochód?”

Ależ tak. Ale August wiedział, że ojciec potraktował go jak chłopca, chociaż przygotował się do tej rozmowy jak mężczyzna. Jego ojciec, którego zainteresowania były takie dziecinne, uśmiechnął się tylko, jak gdyby miał do czynienia z szalonym żądaniem dziecka, i kupił mu samochód, żeby je zaspokoić.

Ale nie zostało ono zaspokojone. Tatuś nie zrozumiał. Przed wojną było inaczej. Nikt nic nie wiedział. Można było sobie chodzić po lasach, wymyślać historyjki i widzieć różne rzeczy, jeśli tylko człowiek miał na to ochotę. Ale teraz nie było już żadnej wymówki. Teraz wiedza dotarła i tutaj, prawdziwa wiedza, wiedza o tym, jak funkcjonuje świat i co trzeba zrobić, żeby nim pokierować. Pokierować. „Kierujący modelem T forda uzna uruchomienie zapłonu za proste i wygodne. Odbywa się to w następujący sposób…”

I August przyswoił sobie tę wiedzę, racjonalną i wystarczającą, przysłonił nią zamęt własnego dzieciństwa, tak jak przysłania się garnitur fartuchem, żeby ochronić go przed kurzem.

Kapitalny pomysł

— Potrzebujesz tylko — powiedział tego popołudnia do matki — świeżego powietrza. Pozwól, że zabiorę cię na przejażdżkę. No pozwól. — Podszedł i wziął ją za ręce, chcąc pomóc jej wstać z krzesła. Chociaż podała mu dłonie i tak oboje wiedzieli, ponieważ odgrywali tę scenę kilkanaście razy w ten sam sposób, że Violet nie wstanie i oczywiście nigdzie z nim nie pojedzie. Ale trzymała jego dłonie w swoich. — Możesz wziąć się w garść, a na takich drogach, jakie tu mamy, i tak nie można jechać szybciej niż pięćdziesiąt mil na godzinę…

— Och, Auguście.

— Nie powtarzaj mi ciągle „Och, Auguście” — powiedział i kiedy pociągnęła go delikatnie za ręce, usiadł obok niej, ale umknął przed jej pocałunkiem. — Przecież nic ci nie jest, sama o tym wiesz, to znaczy nic naprawdę złego, po prostu rozmyślasz.

Denerwowało go, że to właśnie on, jej najmłodsze dziecko, jest zmuszony przemawiać do matki tak surowo jak do osowiałego dziecka, podczas gdy jest przecież starsze rodzeństwo, które powinno się tym zająć. Violet jednak to nie przeszkadzało.

— Opowiedz mi, jak piłowałeś drzewo — poprosiła. — Czy mała Amy tam była?

— Nie jest taka mała.

— Nie, nie, nie jest mała i taka ładna.

Przypuszczał, że się zaczerwienił i że ona to zauważyła. Fakt, że matka zauważy, iż okazuje jakiejkolwiek dziewczynie coś więcej niż tylko obojętność, wprawił go w zakłopotanie, uznał to niemal za nieprzyzwoite. A prawdę mówiąc, niewiele dziewcząt było mu obojętnych i wiedziano o tym.

Nawet siostry strzepywały pyłki z klap jego marynarki, przygładzały mu włosy, gęste i niesforne jak włosy matki, i uśmiechały się porozumiewawczo, kiedy wspominał, niby to mimochodem, że wieczorem wpadnie chyba po drodze do Meadowsów albo do Flowersów.

— Posłuchaj, mamo — powiedział stanowczo — posłuchaj, co powiem. Przed śmiercią taty rozmawialiśmy, jak wiesz, o warsztacie i o agencji. Niezbyt podobał mu się ten pomysł, ale to było cztery lata temu, byłem wtedy bardzo młody. Czy możemy to jeszcze raz rozważyć? Auberon sądzi, że to kapitalny pomysł.

— Naprawdę?

Nie miał żadnych zastrzeżeń, kiedy August dyskutował z nim na ten temat, ale znajdował się wtedy za drzwiami swojej ciemni, w pustelni oświetlonej mdłym czerwonym światłem.

— No jasne. Wszyscy będą wkrótce mieli samochody. Wszyscy.

— Ojej.

— Nie można uciec przed przyszłością.

— Nie, nie, to prawda. — Popatrzyła przez okna na senne popołudnie. — To prawda. — Pojmowała znaczenie tych słów inaczej niż August.

Wyjął zegarek i sprawdził, która godzina, po czym skierował rozmowę na właściwy temat.

— Więc jak? — powiedział.

— Sama nie wiem — odparła, wpatrując się w jego twarz, jednak nie w taki sposób, jakby chciała coś z niej wyczytać czy nawiązać nić porozumienia, ale jakby przeglądała się w niej jak w lustrze. Patrzyła tak otwarcie, takim rozmarzonym wzrokiem. — Nie wiem, kochanie, skoro John uważał, że to nie jest dobry pomysł…

— To było cztery lata temu, mamo.

— Naprawdę? To już cztery lata… — Zmusiła się do wysiłku i ponownie schwyciła jego dłoń. — Byłeś jego ulubieńcom, Auguście, wiedziałeś o tym? To znaczy kochał was wszystkich, ale… Nie wydaje ci się, że on wiedział najlepiej? Musiał to dogłębnie przemyśleć, zawsze wszystko dogłębnie rozważał. O nie, kochanie, jeśli był przekonany, że to nie jest dobry pomysł, to ja chyba nie potrafię podjąć lepszej decyzji, naprawdę.

August wstał gwałtownie i wcisnął dłonie w kieszenie.

— Dobrze, dobrze. Ale nie zwalaj winy na niego. Nie podoba ci się ten pomysł, boisz się takiej zwyczajnej rzeczy jak samochód i nigdy nie chciałaś, żebym cokolwiek posiadał na własność, to wszystko.

— Och, Auguście — zaczęła mówić, ale zasłoniła usta dłonią.

— Dobrze — powiedział. — Powiem ci, co zrobię. Chyba się stąd wyniosę… — Poczuł nagle, że coś go ściska za gardło, chociaż oczekiwał, że słowom tym będzie towarzyszyło tylko uczucie triumfu i przekory. — Może pojadę do Miasta. Nie wiem.

— Co ty mówisz? — powiedziała cichym głosem, jak dziecko, które dopiero zaczyna rozumieć straszną rzecz. — Co ty mówisz?

— Jestem dorosły — przeszywał ją słowami. — Co myślałaś? Że będę siedział w tym domu do końca życia? Otóż nie będę.

Powiedział tylko to, co mógłby powiedzieć każdy dwudziestolatek. Odczuwał jedynie zadowolenie, jakie mógł odczuwać każdy normalny człowiek, lecz widząc jej zaszokowaną twarz i bezradne przerażenie poczuł się zmieszany i sfrustrowany, a zdrowy rozsądek zawrzał w nim jak lawa. Przypadł do jej krzesła i uklęknął:

— Mamo, mamo — powiedział. — O co chodzi? O co, do diabła, chodzi? — Pocałował ją w rękę, lecz przypominało to bardziej wściekłe ukąszenie.

— Obawiam się, że to wszystko…

— Nie, nie, musisz mi powiedzieć, co w tym takiego strasznego. Co jest strasznego w tym, że człowiek chce się rozwijać i być normalny. Co w tym złego? — Lawa wypływała teraz z niego, nie chciał powstrzymać jej strumienia, nie mógłby nawet, choćby chciał.

— Co złego w tym, że Timmie Willie przeprowadziła się do Miasta? Tam mieszka przecież jej mąż, a ona go kocha. Czy ten dom jest taki wspaniały, że nikt nie powinien nawet myśleć o tym, żeby zamieszkać gdzie indziej? Nawet po ślubie?

— Tutaj jest tak dużo miejsca. A do Miasta tak daleko…

— A co złego było w tym, że Auberon chciał zgłosić się na ochotnika do wojska? Była wojna. Wszyscy poszli. Czy chcesz, żebyśmy przez całe życie byli twoimi małymi dziećmi?

Violet nic nie odpowiedziała, chociaż łzy wielkie jak perły, podobne do łez dziecka, zawisły na jej rzęsach. Nagle przeraźliwie zatęskniła za Johnem. Mogła na niego przelać wszystkie swoje niewypowiedziane przeczucia, wszystkie pewniki i niewiadome, które przyjmował z szacunkiem, chociaż w istocie nie był w stanie ich pojąć. I zawsze mogła liczyć na jego radę, ostrzeżenie, poznać jego zapatrywania. Potrafił podejmować mądre decyzje, czego ona nigdy nie umiała. Przesunęła dłonią po splątanych włosach Augusta, przypominających loki elfa, których żaden grzebień nie potrafił pokonać, i powiedziała:

— Ale przecież wiesz, kochanie, wiesz. Pamiętasz, prawda? Pamiętasz, prawda?

Z jękiem złożył policzek na jej dłoni, a ona nadal gładziła jego włosy.

— A samochody, Auguście, co oni by sobie pomyśleli? Ten hałas i smród. Ta… ta zuchwałość. Co oni by pomyśleli? A gdybyś ich przepędził?

— Nie, mamo, nie.

— Oni są odważni, Auguście. Pamiętasz to zdarzenie z osą, kiedy byłeś małym chłopcem, jaki odważny był ten mały? Widziałeś to. A jeśli… a jeśli to by ich rozzłościło? Czy nie wymyśliliby wtedy czegoś, och, czegoś tak strasznego… Oni są do tego zdolni, wiesz, że są.

— Ale ja byłem tylko małym dzieckiem.

— Czy wy wszystko zapomnieliście? — powiedziała nie do niego, ale jakby do siebie, chcąc sprecyzować dziwne przeczucie, które ją właśnie nawiedziło. — Czy wy naprawdę wszystko zapomnieliście? Czy to o to chodzi? Czy Timmi zapomniała? I ty? — Ujęła jego twarz w dłonie, żeby zmusić go do spojrzenia. — August? — powiedziała, wpatrując się w niego. — Czy ty zapominasz albo… Nie wolno, nie wolno ci zapomnieć. Jeśli zapomnisz…

— A gdyby nie mieli nic przeciwko temu? — spytał August pokonany. — A gdyby ich to wcale nie obchodziło? Skąd masz pewność, że ich to obchodzi? Mają dla siebie cały świat, prawda?

— Nie wiem.

— Dziadek mówił…

— Och, kochany Auguście, nie wiem.

— No dobrze. — Uwolnił się z jej objęć. — W takim razie pójdę i zapytam. Poproszę ich o zgodę. — Wstał. — Jeśli poproszę ich o zgodę i powiedzą, że wszystko w porządku, to…

— Nie wiem, czy to możliwe…

— A jeśli tak?

— Skąd możesz mieć pewność. Och, nie, Auguście, mogą kłamać. Nie, obiecaj mi, że tego nie zrobisz. Dokąd idziesz?

— Na ryby.

— August?

Kilka słów o nich

Kiedy August wyszedł, do jej oczu napłynęły łzy. Starła niecierpliwie gorące krople, które spływały po policzkach, spływały, ponieważ nie umiała sobie wytłumaczyć tego, co się stało. Nie można było wypowiedzieć nic z tego, co wiedziała. Nie istniały odpowiednie słowa. Kiedy próbowała, samo mówienie o tym sprawiało, że wszystko stawało się kłamstwem lub niedorzecznością. Są odważni, tak powiedziała Augustowi. Mogą kłamać, oznajmiła. Nic z tego nie było prawdą. Nie byli odważni i nie potrafili kłamać. Takie rzeczy brzmią prawdziwie tylko wtedy, kiedy mówi się o nich dzieciom, tak samo jak prawdą jest powiedzenie dziecku, że dziadek wyjechał, gdy w istocie umarł i nigdy już nie powróci. Dziecko pyta wtedy: „Dokąd pojechał?” I kolejna odpowiedź nie będzie już tak prawdziwa jak ta pierwsza i tak dalej. A jednak to, co mówiło się dziecku, było prawdą i ono ją zrozumiało, przynajmniej w takim stopniu, w jakim pojmuje ją dorosły.

Ale jej dzieci nie były już dziećmi.

Przez tyle lat próbowała z Johnem stworzyć jakiś język, którym można by wyrazić to, co wiedziała, język dorosłych. Próbowała znaleźć sieci, w które można by złapać wiatr, pojąć znaczenie tego wszystkiego, cel, rozwiązanie. Co za męka!

Zbliżył się do zrozumienia ich na tyle, na ile pozwalały inteligencja, niestrudzona pilność, systematyczność umysłu i wyczulenie na szczegóły. Ale nie było żadnego Znaczenia, Celu ani Rozwiązania. Myśląc o nich w ten sposób, człowiek był w podobnej sytuacji jak wtedy, gdy próbując wykonać jakieś zadanie, patrzyłby jedynie w lustro: pomimo całego wysiłku ręce robią coś zupełnie innego niż mają robić, oddalają się zamiast się zbliżać, przesuwają się na prawo zamiast na lewo, do przodu, a nie do tyłu. Czasami sądziła, że samo myślenie o nich kończyło się właśnie w taki sposób: oglądaniem własnego odbicia w lustrze. Ale co to mogło oznaczać?

Nie chciała, żeby jej dzieci pozostały na zawsze dziećmi. Ten kraj wydawał się pełen ludzi, którzy rozpaczliwie pragnęli dorosnąć, i chociaż ona sama nigdy nie czuła się dorosła, to nie miała zamiaru powstrzymywać rozwoju dorosłości w innych ludziach. Tylko że się bała: gdyby jej dzieci zapomniały to, co wiedziały będąc dziećmi, znalazłyby się w niebezpieczeństwie. Tego była pewna. W jakim niebezpieczeństwie? I jak miała je przed tym ostrzec?

Nie istniały żadne odpowiedzi. Wszystko to znajdowało się w mocy umysłu, a mowa mogła tylko umożliwić stawianie bardziej precyzyjnych pytań. John pytał ją: „Czy wróżki rzeczywiście istnieją?” I nie znajdowała na to odpowiedzi. Nie przestawał próbować, a pytanie stawało się coraz bardziej szczegółowe i tymczasowe, a przy tym bardziej precyzyjne i dosłowne. I nadal nie było odpowiedzi, jedynie pytanie przybierało coraz pełniejsze formy, ewoluując tak, jak ewoluowało życie — co jej kiedyś opisywał Auberon — zyskując kończyny i poszczególne organy, tworząc siatkę powiązań, przybierając kształt coraz bardziej złożony, a jednak przy tym spoisty i bardziej zindywidualizowany. Trwało to tak długo, aż po zadaniu tego pytania w bezbłędny sposób okazywało się, że nie istnieje na nie odpowiedź. I wtedy następował koniec całego procesu, ostatnie wydanie, a John umarł, nie doczekawszy się odpowiedzi.

A jednak były przecież rzeczy, o których wiedziała.

Na krwistoczerwonym, mahoniowym stole Johna stała zwalista, czarna maszyna do pisania, tak twarda i opancerzona jak stary skorupiak. Powinna przekazać im to, o czym wie dla dobra Augusta, dla dobra ich wszystkich. Podeszła do maszyny, usiadła przy niej, oparła palce na klawiszach jak pianista, zamyśliła się, po czym zaczęła wygrywać delikatny, smutny nokturn, niemal nieczytelny. I w tym momencie zdała sobie sprawę, że w maszynie nie ma papieru. Znalezienie go zajęło jej chwilę. Kartka papieru wyrwana z notesu po wkręceniu w szczęki maszyny wydawała się mała i skurczona, nie przygotowana na uderzenia klawiszy. Violet zaczęła pisać dwoma palcami co następuje:


uwagi Violet na ich temat


Pod tym tytułem umieściła słowo, które dziadek zawsze zapisywał na swoich chaotycznych dziennikach:


tacenda


I co teraz? Przesunęła papier i napisała:


oni nie zamierzają uczynić dla nas nic dobrego


Zastanawiała się nad tym przez chwilę, a potem pod tamtym zdaniem napisała:


nie zamierzają też wyrządzić nam krzywdy


Chodziło jej o to, że wcale ich to nie obchodzi, że ich sprawy nie są naszymi, a jeśli przynoszą podarunki — a robią to — jeśli aranżują małżeństwa — a robią to — jeśli obserwują i czekają — a robią to — to żadne z tych działań nie ma na celu niesienia pomocy lub wyrządzenia krzywdy śmiertelnikom. Mieli swoje powody — jeśli w ogóle mieli jakieś powody. Czasami myślała, że nie, tak jak nie mają ich kamienie i pory roku.


zostali stworzeni, a nie urodzeni


Rozważała to, opierając policzek na dłoni, i powiedziała „nie”, po czym starannie wykreśliła iksami słowo „stworzeni” i wpisała nad nim „urodzeni” oraz zakreśliła „urodzeni” i wpisała nad nim „stworzeni”. I wtedy zrozumiała, że żadne z tych twierdzeń nie jest prawdziwe. Bezcelowe! Czy była w stanie napisać o nich choć jedno zdanie, którego przeciwieństwo nie byłoby również prawdziwe? Zrobiła linijkę odstępu i napisała, wzdychając:


nie ma dwóch takich samych bram prowadzących do nich


Czy to właśnie miała na myśli? Chciała powiedzieć, że to, co jest bramą dla jednej osoby, nie musi być bramą dla drugiej, że brama, którą raz się przekroczy, przestaje być bramą i nie można nawet przez nią powrócić. Chciała powiedzieć, że nigdy dwie bramy nie prowadzą do tego samego miejsca, że w ogóle nie prowadzą do nich bramy. A jednak: znalazła gwiazdkę w najwyższym rzędzie klawiszy (nie wiedziała, że w maszynie jest taki znak) i postawiła ją przy ostatnim zdaniu:


nie ma dwóch takich samych bram prowadzących do nich


A pod spodem wystukała:


ale ten dom jest bramą


To wystarczyło, żeby zapełnić małą kartkę z jej notesu. Wykręciła ją i przeczytała to, co napisała. Stwierdziła, że ma przed sobą jedynie streszczenie kilku rozdziałów z ostatniego wydania Architektury, pozbawione zaciemniających i abstrakcyjnych wyjaśnień, nagie i wątłe, niestanowiące żadnej pomocy. Powoli zgniotła kartkę w dłoniach, myśląc, że nie wie zupełnie nic oprócz jednego: jej przeznaczenie i przeznaczenie ich wszystkich ma się wypełnić tutaj (dlaczego nie potrafiła wyjaśnić, skąd o tym wie?) i dlatego muszą trzymać się tego miejsca i nie oddalać się stąd. Przypuszczała, że ona sama nigdy już go nie opuści. To była największa z bram. Znajdowała się, jakimś sposobem, przez przypadek albo celowo, na samym skraju czy granicy Innego Świata. I będzie to ostatnia brama, która tam prowadzi. Przez długi czas będzie stała otworem, potem jeszcze przez jakiś czas można będzie ją otworzyć, jeśli ktoś posiądzie klucz. Ale w końcu nadejdzie dzień, kiedy brama zamknie się na dobre i już nigdy nie będzie bramą. Nie chciała, żeby ktokolwiek z tych, których kochała, znajdował się wtedy na zewnątrz.

To, czego najbardziej pragniesz

Południowy wiatr zagarnia muchy do rybiego pyska, powiada „Wędkarz”, lecz zasada ta nie dotyczyła najwyraźniej dobrze zamocowanej i kuszącej przynęty, którą przygotował August. Ezra Meadows był pewien, że ryba bierze przed deszczem, stary MacDonald z kolei był przekonany, iż jest odwrotnie, a sam August uważał, że ani jedno, ani drugie twierdzenie nie sprawdza się. Ryby łapią komary i moskity unoszące się nad wodą niczym chmury kurzu, ściągane w dół na skutek zmiany ciśnienia (zmiana, oznajmił ambiwalentny barometr Johna), ale nie kuszą ich robaki rzucane na przynętę.

Być może nie rozmyślał dość intensywnie o łowieniu ryb. Próbował, nie starając się nawet próbować, zobaczyć lub zauważyć coś, co byłoby wskazówką albo informacją, nie zauważając w istocie ani nie widząc niczego. Próbował sobie przypomnieć — a jednocześnie zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek o tym zapomniał — jak zazwyczaj objawiają się tego typu wskazówki lub informacje i jak należy je interpretować. Musi również spróbować nie myśleć, że to szaleństwo, że robi to tylko dla dobra matki. Jakakolwiek myśl zepsułaby to, co miało się zdarzyć, cokolwiek to było. Nad wodą przemknął zimorodek, śmiejąc się i mieniąc w blasku słońca. Znajdował się jeszcze poza zasięgiem zmierzchu, który wziął już we władanie strumień. Nie jestem szalony, pomyślał August.

Podobieństwo między łowieniem ryb a tym drugim przedsięwzięciem polegało na tym, że bez względu na to, w którym miejscu wzdłuż strumienia się stało, to zawsze wydawało się, iż gdzieś dalej, tam gdzie wąska odnoga strumienia rozlewa się po kamieniach, albo też pod warkoczami wierzb, znajduje się idealne miejsce, miejsce, do którego zawsze chciało się trafić. Uczucie to nie przemijało nawet wówczas, gdy po namyśle człowiek dochodził do wniosku, że idealnym miejscem było właśnie to, w którym stał przed pięcioma minutami, patrząc tęsknie na miejsce, w którym jest teraz, i pragnąc znaleźć się w głębokim cieniu liści, tak jak teraz. I właśnie w chwili, gdy August zdał sobie z tego sprawę, gdy jego pragnienia były rozdarte, jeśli można tak powiedzieć, pomiędzy Tutaj i Tam, coś szarpnęło za linkę i niemal wyrwało wędkę z jego ręki.

August, zaskoczony tak samo jak złapana ryba, poczynał sobie bardzo niezręcznie, ale po krótkiej walce zwyciężył. Złowił rybę. Cień rzucany przez liście przeobrażał się z wolna w ciemność wieczoru. Ryba spojrzała na niego z tępym zdumieniem, z jakim spoglądają wszystkie schwytane ryby. August usunął haczyk, włożył kciuk do kościstego pyska i złamał rybie kark. Kiedy wyciągnął palec, był on umazany śliską i zimną rybią krwią. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, włożył kciuk do ust i oblizał go. Zimorodek, wykonujący ze śmiechem kolejne nurkowanie, zobaczył Augusta w chwili, gdy mknął jak strzała ponad wodą, żeby usiąść na martwym drzewie. August włożył rybę do koszyka i przysiadł wyczekująco na brzegu. Zimorodek śmiał się z niego, nie z całego świata, był tego pewien.

Jego śmiech był sarkastyczny i mściwy. No cóż, może był zabawny. Ryba nie miała nawet siedmiu cali długości, ledwo wystarczy na śniadanie. No to co?

— Gdybym miał się żywić rybami, to pewnie wyrósłby mi dziób — powiedział na głos.

— Nie powinieneś odzywać się niepytany — oznajmił zimorodek. — Istnieją pewne zasady dobrego wychowania.

— Przepraszam.

— Najpierw ja mam przemówić — rzekł zimorodek — a ty się zastanawiasz, kto do ciebie mówi, aż zrozumiesz, że to ja. Wtedy patrzysz na swój kciuk i na rybę w koszyku i zaczynasz pojmować, że to krew, którą zlizałeś z kciuka, pozwala ci rozumieć mowę stworzeń. Potem rozmawiamy.

— Nie chciałem…

— Przyjmijmy, że to się stało w ten sposób. — Zimorodek mówił gwałtownie i niecierpliwie, nie takiego głosu spodziewał się August po tym ptaszku z łebkiem z nastroszonymi piórkami, z grubą szyją, dzikimi, niespokojnymi ślepkami i dziobem. Głos zimorodka. Zimorodek, doprawdy!

— Teraz ty zwróć się do mnie — nakazał zimorodek. — Masz powiedzieć: „O, ptaku!” i przedstawić swoją prośbę.

— O, ptaku! — zaczął August, rozkładając błagalnie ręce. — Powiedz mi, czy wszystko będzie w porządku, jeśli założymy w Meadowbrook stację benzynową i będziemy sprzedawać fordy?

— Oczywiście.

— Co?

— Oczywiście!

August czuł się tak niezręcznie, przemawiając w ten sposób do zimorodka siedzącego na gałęzi drzewa w odległości, która nie pozwalała na prowadzenie rozmowy, że zaczął sobie wyobrażać, iż ptak siedzi koło niego na brzegu i jest podobny do człowieka, że ma większe rozmiary i siedzi ze skrzyżowanymi nogami, tak jak on sam. To odniosło pozytywny skutek. Ogarnęły go wątpliwości, czy ten zimorodek jest w ogóle zimorodkiem.

— A teraz — powiedział zimorodek, który nadal był ptakiem przynajmniej w takim stopniu, że mógł spoglądać na Augusta tylko jednym okiem na raz, a w oku tym malowała się żywość i spryt. Nie było w nim współczucia. — Czy to już wszystko?

— Chyba tak… Ja…

— Tak?

— No, sądziłem, że będą jakieś zastrzeżenia: hałas, smród.

— Nie ma żadnych.

— Och.

— Z drugiej strony — powiedział zimorodek, a śmiech krył się za tymi słowami — skoro już tu jestem i ty tu jesteś, mógłbyś przy okazji poprosić o coś jeszcze.

— O co?

— O cokolwiek. To, czego najbardziej pragniesz.

Myślał — dopóki nie przedstawił swej niedorzecznej prośby — że właśnie o to przed chwilą poprosił, lecz nagle zdał sobie sprawę, że pragnie czegoś innego i ma możliwość to dostać. Na tę myśl oblała go fala gorąca i aż zaparło mu dech. Zarumienił się gwałtownie.

— W Meadowbrook — zaczął mówić, jąkając się — mieszka farmer, pewien farmer, i ma córkę…

— Tak, tak, tak — przerwał mu niecierpliwie zimorodek, jak gdyby doskonale wiedział, czego August pragnie, i nie chciał tracić czasu na wysłuchiwanie szczegółów. — Ale pomówmy najpierw o zapłacie, a potem o nagrodzie.

— O zapłacie?

Zimorodek poruszał nerwowo małą główką, która ciągle znajdowała się w innej pozycji, czasem jego oko skierowane było na Augusta, innym razem na strumień albo niebo, jak gdyby próbował znaleźć naprawdę cięte słowa, którymi mógłby wyrazić swoją irytację.

— Zapłata — powiedział. — Zapłata, zapłata. To nie ma nic wspólnego ze mną. Nazwijmy to przysługą, jeśli wolisz. Chodzi o zwrot pewnej własności — nie zrozum mnie źle — która na pewno wpadła w twoje ręce przez przypadek. Chodzi mi o… — Przez krótką chwilę i po raz pierwszy w czasie tej rozmowy zimorodek jakby zawahał się lub zadrżał — chodzi o talię kart, kart do gry. Takich starych, które należą do ciebie.

— Karty Violet?

— Właśnie.

— Poproszę ją.

— Nie, nie. Widzisz, ona myśli, że te karty należą do niej, więc nie może o niczym wiedzieć.

— To znaczy, że mam je ukraść?

Zimorodek nic nie powiedział. Przez moment jakby zniknął, ale możliwe, że stało się tak na skutek nieuwagi Augusta, który przestał wyobrażać sobie ptaka, gdyż pochłonęła go myśl o potworności tego, co miał uczynić.

Kiedy zimorodek znowu się pojawił, wydawał się nieco przygaszony.

— Czy pomyślałeś już o swojej nagrodzie? — zapytał niemal kojącym głosem.

Oczywiście, że pomyślał. Kiedy zrozumiał, że ma sposobność poprosić ich o May (choć nawet nie próbował sobie wyobrażać, jak wypełnią tę prośbę), nie pożądał już jej tak bardzo jak przedtem — była to zapowiedź tego, co miało nastąpić, gdy posiądzie ją lub jakąkolwiek inną kobietę. Ale którą z nich miał wobec tego wybrać? Czy może poprosić o…

— Chcę mieć każdą — powiedział cicho.

— Każdą?

— Każdą, której zapragnę. — Gdyby nie straszliwa siła pożądania, które nim zawładnęło, wstyd nigdy nie pozwoliłby mu wypowiedzieć tych słów. — Chcę mieć nad nimi władzę.

— Masz ją. — Zimorodek odchrząknął, odwrócił łebek i musnął brodę czarną łapką, jak gdyby cieszył się, że ten brudny interes został już ubity. — W lasach nad jeziorem jest pewien staw. Jest tam skała, która wystaje ponad staw. Połóż na niej karty, w woreczku i w pudełeczku, w którym są schowane, i weź to, co tam znajdziesz. Zrób to jak najprędzej. Do widzenia.

Wieczór był ciemny, ale powietrze przezroczyste — zapowiedź burzy. Zakończył się zamęt wywołany zachodem słońca. Woda w strumieniu przybrała czarny kolor, a prąd nieprzerwanie wzburzał tu i ówdzie jej powierzchnię. Na martwym drzewie kulił się drżący czarny kłębek piór — zimorodek przygotowujący się do snu. August poczekał na brzegu, aż ptak powróci do miejsca, z którego przybył. Potem zabrał swoje przybory wędkarskie i poszedł do domu. Oczy miał szeroko otwarte, ale ślepe na piękno przedburzowego wieczoru. Czuł się niemal jak chory z powodu dziwności tego, co go spotkało, i z oczekiwania.

Coś okropnego

Aksamitny woreczek, w którym spoczywały karty Violet, miał barwę przykurzonego różu, która niegdyś była żywa. W pudełku znajdował się dawniej komplet srebrnych łyżeczek do kawy z Crystal Palace, ale zostały one sprzedane dawno temu, kiedy jeszcze Violet wędrowała z ojcem. Najdziwniejsza była zawsze chwila, kiedy wyjmowała te dziwne duże prostokąty, namalowane albo wydrukowane kilka wieków temu, z ich przytulnego pudełka, na którym widniał wizerunek starej królowej i samego pałacu, wykonany z różnorodnych kawałków drewna. Przypominało to odsuwanie kurtyny, za którą kryło się coś okropnego. Nie zawsze tak to odczuwała, chociaż zdarzały się momenty, kiedy po wyłożeniu Róży lub Chorągwi ogarniał ją strach. Czuła, że może zostać ujawniona jakaś tajemnica, której nie chciała poznać, jej własna śmierć albo coś jeszcze straszniejszego. Ale mimo że dziwaczne, groźne wizerunki figur były przeładowane ciemnymi szczegółami jak u Durera, jak na barokowych i niemieckich obrazach, ujawniane tajemnice nie okazywały się na ogół straszne, zazwyczaj nie stanowiły nawet tajemnic. Były to jedynie niejasne abstrakcje, przeciwieństwa, twierdzenia, wnioski, tak zwyczajne jak przysłowia i równie nieprecyzyjne. John i ci spośród znajomych, którzy potrafili czytać z kart, powiedzieli jej, że właśnie tak powinno się interpretować ich układy. Ale karty, które oni znali, różniły się całkowicie od jej kart, i chociaż potrafiła je rozkładać i interpretować tylko na wzór tarota egipskiego (zanim poznała te metody, po prostu rozkładała karty i wpatrywała się w nie godzinami), często zastanawiała się, czy nie istnieją bardziej odkrywcze, prostsze i przynoszące więcej korzyści sposoby ich układania.

— A tutaj mamy — powiedziała, odwracając starannie jedną z kart spodem do góry — piątkę buław.

— Nowe możliwości — stwierdziła Nora. — Nowe znajomości. Zaskakujące wydarzenia.

— Dobrze. — Piątka buław powędrowała na swoje miejsce w końskiej podkowie, którą układała Violet. Wybrała kartę z innego pliku — leżące przed nią karty były podzielone zgodnie z tajemnymi regułami na sześć plików — i odwróciła figurę: to był Sportowiec. Zapowiadało to trudności. Talia kart Violet składała się z dwudziestu jeden głównych figur, tak jak talia zwykłych kart. Ale osoby, miejsca, rzeczy i pojęcia w jej kartach nie były wcale kartami figuralnymi. Tak więc gdy wyłożyła Zawiniątko, Wędrowca, Wygodę albo Różnorodność, albo Sportowca, musiała wykonać skok, odgadnąć znaczenie, które nadałoby sens układowi. W ciągu wielu lat z coraz większą pewnością przypisywała znaczenia figurom, wyciągała wnioski ze sposobu, w jaki układały się pomiędzy kielichami, mieczami i buławami i rozróżniała — przynajmniej tak jej się wydawało — szkodliwe bądź korzystne wpływy. Ale nigdy nie miała niezbitej pewności. Śmierć, Księżyc, Sąd — te karty figuralne miały rozległe znaczenie. Ale co oznaczał Sportowiec?

Był, jak wszyscy ludzie odmalowani na kartach, tak muskularny, że nadawało mu to niemal nieludzki wygląd. Stał w wyniosłej, absurdalnej pozie, palce nóg miał zwrócone na zewnątrz, a knykcie dłoni oparte na biodrach. Jego strój nie był przystosowany do tego, co miał robić: kolana zdobiły wstążki, w marynarce widniały wycięcia, a wokół kapelusza z szerokim rondem — resztki kwiatów. Ale przez ramię miał bez wątpienia przewieszoną wędkę. W ręce trzymał coś, co przypominało koszyk na ryby, był też wyposażony w inne przybory, których nie znała. Przy jego nodze leżał uśpiony pies, bardzo podobny do Sparka. To dziadek nazwał tę figurę Sportowcem. Pod obrazkiem widniał napis sporządzony dużymi łacińskimi literami: PISCATOR.

— A więc — powiedziała Violet — nowe doświadczenia i dobre czasy albo czekające kogoś przygody. To miło.

— Kto? — spytała Nora.

— Kogo.

— No to kogo?

— Tego, dla którego przeznaczony jest ten układ. Czy już podjęłyśmy decyzję? Czy tylko tak sobie ćwiczymy?

— Ponieważ zapowiada takie dobre rzeczy — powiedziała Nora — to niech będzie przeznaczony dla kogoś.

— Dla Augusta. Biedny August. Powinno go wreszcie spotkać coś dobrego.

— Dobrze. — Ale zanim Violet wzięła kolejną kartę, Nora powiedziała: — Zaczekaj. Z tym nie ma żartów. Jeśli to od początku nie było dla Augusta, to co się stanie, jeśli teraz wyjdzie coś strasznego? Nie będziemy się martwić, że to się może spełnić? — Popatrzyła na pogmatwany układ, po raz pierwszy odczuwając lęk przed mocą kart. — Czy to zawsze się sprawdza?

— Nie wiem. — Przestała je rozkładać. — Nie — odparła. — Nie w naszym przypadku. Sądzę, że jest możliwe, iż zapowiadają rzeczy, które mogą nam się przydarzyć. Ale jesteśmy pod ochroną, prawda?

Nora nic na to nie powiedziała. Wierzyła Violet i ufała, że matka doskonale zna Opowieść, ale sama nigdy nie czuła, że jest pod ochroną.

— Są takie zwykłe katastrofy — dodała Violet — w których nadejście bym nie uwierzyła, nawet gdyby karty je przepowiedziały.

— I pomyśleć, że poprawiałaś moje błędy — roześmiała się Nora. Violet, również się śmiejąc, wyłożyła kolejną kartę: czwórka kielichów.

— Znużenie, wstręt, odraza — powiedziała Nora. — Przykre doświadczenie.

Zadźwięczał dzwonek. Nora podskoczyła.

— Kto to może być? — zastanawiała się Violet, zgarniając karty.

— Och, nie wiem — odparła Nora. Podeszła pośpiesznie do lustra i szybko doprowadziła do ładu swoje ciężkie złociste włosy, po czym przygładziła bluzkę. — To może być Harvey Cloud. Powiedział, że może wpadnie, żeby oddać książkę, którą mu pożyczyłam. — Przestała się śpieszyć i westchnęła, jakby irytowało ją, że ktoś im przeszkadza. — Chyba pójdę zobaczyć.

— Tak. Idź zobaczyć. Zajmiemy się kartami innym razem.

Ale kiedy tydzień później Nora zgłosiła się na następną lekcję, a Violet podeszła do szuflady, w której trzymała karty, nie znalazła w niej znajomego pudełka. Nora twierdziła z uporem, że nie zabrała kart. Nie było ich też w żadnym innym miejscu, w którym Violet mogła je przez roztargnienie położyć. Wysunęła wszystkie szuflady, wyrzuciła na podłogę papiery i pudełka, po czym siedziała na skraju łóżka, zaintrygowana i nieco zatrwożona.

— Zniknęły — powiedziała.

Antologia miłości

— Zrobię, co zechcesz, Auguście — powiedziała Amy. — Cokolwiek zechcesz.

Pochylił głowę, oparł ją na uniesionych kolanach Amy i rzekł:

— O Jezu, Amy, o Boże. Tak mi przykro.

— Och, nie mów tak, to straszne. — Jej twarz była przymglona i wilgotna od łez, przypominała skoszone październikowe pole kukurydzy przed nimi, na którym kosy poszukiwały ziaren, wzbijając się w powietrze na niewidoczny sygnał i siadając z powrotem w innym miejscu. Położyła dłonie — popękane po żniwach — na jego dłoniach. Oboje drżeli z zimna i z powodu nieszczęścia, które na nich spadło.

— Czytałam w książkach, że ludzie kochają się przez jakiś czas, a potem już nie. Nigdy nie wiedziałam, dlaczego tak jest.

— Ja też nie wiem, dlaczego, Amy.

— Ja zawsze będę cię kochać.

Podniósł głowę, którą przygniatała taka melancholia i czuły żal, że zdawało mu się, iż sam zamienia się w mgłę i jesień, kochał ją przecież głęboko, ale nigdy tak czystym uczuciem jak teraz, kiedy oznajmił jej, że nie będą się już spotykać.

— Po prostu zastanawiam się, dlaczego — powiedziała.

Nie mógł jej powiedzieć, że to wszystko zostało zaplanowane, że nie miało nic wspólnego z nią, że zdecydowały o tym inne naglące zobowiązania — och, Boże, nie dawały mu spokoju.

Spotkał się z nią pod tą rozłożystą, brązową paprocią o świcie, żeby nikt nie zauważył jej nieobecności w domu. Chciał z nią zerwać. Jedynym uzasadnieniem tej decyzji, jakie potrafił wymyślić, możliwym do zaakceptowania przez obie strony, było to, że już jej nie kochał. Po długich wahaniach i wielu chłodnych pocałunkach właśnie taki powód zerwania jej podał. Ale kiedy już się na to zdobył, przyjęła to tak dzielnie i spokojnie, a łzy spływające po jej policzkach wydawały się tak słone, że zaczął odnosić wrażenie, iż powiedział jej to tylko po to, żeby zobaczyć, jaka jest dobra, oddana i łagodna, tylko po to, by jej smutek i poczucie nadciągającej straty mogły ożywić jego utraconą miłość.

— Och nie, Amy, nie, Amy. Nigdy nie miałem zamiaru… — Obejmował ją, a ona poddawała się, ale nie miała śmiałości wkroczyć na teren, na którym była niechciana. Jej nieśmiałość, jej duże oczy, szukające jego spojrzenia, pełne obawy i dzikiej nadziei, pokonały go.

— Nie powinieneś, Auguście, jeśli mnie nie kochasz.

— Nie mów tak, Amy, nie mów tak.

Bliski łez, jakby naprawdę miał jej już nigdy nie zobaczyć (chociaż wiedział teraz, że nie jest do tego zdolny) wkroczył z nią, leżąc na szeleszczących liściach, do nowej, smutnej i słodkiej krainy miłości, w której zostały wyleczone straszne rany i cierpienia, jakie jej zadał.

Najwyraźniej obszary miłości nie miały kresu.

— W następną niedzielę? August? — zaproponowała nieśmiało, ale bez wahania.

— Nie, nie w następną niedzielę, ale… jutro. Albo dziś wieczorem. Czy możesz…

— Tak. Wymyślę coś. Och, Auguście, najdroższy.

Wycierając twarz i poprawiając włosy, ruszyła przez pole do domu. Była w niebezpieczeństwie, zrobiło się późno. Właśnie do tego doszedłem, pomyślał w głębi duszy, której ostatnia forteca stawiała jeszcze opór: nawet kres miłości stanowi jedynie impuls do następnej miłości. Podszedł do samochodu, który czekał na niego jakby z wymówką. Nasączony wilgocią ogon wiewiórki, który przyozdabiał teraz auto, zwisał bezwładnie. Starając się nie myśleć, August zapuścił silnik.

Co, do diabła ma zrobić?

Pomyślał, że żarliwe uczucie, które zawładnęło nim, kiedy po raz pierwszy ujrzał Amy po otrzymaniu daru, było tylko pewnością, iż pożądanie zostanie w końcu zaspokojone. Ale nawet mając tę pewność, nadal robił z siebie głupca, przeciwstawiał się jej ojcu, wymyślał rozpaczliwe kłamstwa i prawie został na nich przyłapany. Wystawał godzinami przed jej domem, czekając, aż będzie wolna — dali mu władzę nad kobietami, myślał z goryczą, ale nie nad ich codziennym życiem. I chociaż Amy zgadzała się na wszystkie jego plany, na nocne spotkania, na jego intrygi i dorównywała mu gorliwością, to nawet jej bezwstydność nie osłabiła uczucia, że to nie on ma władzę, że sam, bardziej niż kiedykolwiek, jest gnany wszechogarniającym pożądaniem, nie wypływającym z jego wnętrza, lecz wywołanym raczej przez demona, który nim zawładnął. Uczucie to narastało w ciągu miesięcy, w czasie których objeżdżał swym fordem pentagram miast, i stawało się pewnością. Prowadził forda, ale sam był prowadzony, kierowano nim bez jego woli.

Violet nie dopytywała się, dlaczego porzucił pomysł zbudowania stacji benzynowej w Meadowbrook. Od czasu do czasu narzekał, że po to, by dostać się do stacji benzynowej, zużywa tyle samo paliwa, ile wlewa tam do baku, ale nie wydawało jej się, żeby traktował te słowa jak aluzję bądź argument. W istocie był teraz mniej skłonny do dyskusji niż przedtem. Jego wymizerowany wygląd, świadczący o tym, że pochłaniają go zupełnie inne sprawy, mógł dowodzić, iż planuje coś jeszcze bardziej nieprawdopodobnego, ale Violet wątpiła w to. Miała nadzieję, że wyczerpanie i poczucie winy malujące się na jego twarzy, kiedy w milczeniu wałęsał się po domu, nie oznacza, iż planuje w tajemnicy jakiś występek. Z pewnością coś się zdarzyło. Gdyby karty nie zniknęły, może podpowiedziałyby jej, o co chodzi. Prawdopodobnie był po prostu zakochany.

To była prawda. Gdyby Violet nie wybrała pustelniczego życia w swym pokoju na piętrze, miałaby jakieś pojęcie o spustoszeniu, które jej najmłodszy syn poczynił wśród młodych dziewcząt. Zbierał nieustające żniwo w obrębie pięciu miast. Rodzice wiedzieli co nieco, same dziewczęta plotkowały o tym pomiędzy sobą. Widok forda Augusta i powiewającego wesoło ogonka wiewiórki, przyczepionego na sprężystym druciku przy szybie samochodu, siał przerażenie za dnia, oznaczał niepokój i gorączkowe rzucanie się w łóżku w nocy oraz mokrą poduszkę o poranku. One nie wiedziały — skąd mogły się domyślać? Oddały mu swe serca — że noce i dnie Augusta są bardzo podobne do ich dni i nocy.

Nie tego się spodziewał. Słyszał o Casanovie, lecz nie czytał jego pamiętników. Wyobrażał sobie harem, w którym wszechmocny sułtan jednym klaśnięciem w dłonie przywołuje pokorny obiekt swej żądzy tak szybko i bezosobowo, jak dziesięciocentówka sprowadza wodę sodową w sklepie. Był zdumiony, kiedy zakochał się w najstarszej córce Flowersów, nie przestając przy tym nawet w najmniejszym stopniu pożądać Amy. Trawiony przez miłość i pożądanie, kiedy nie był z Amy, myślał ciągle o tej drugiej. A jeśli nie o niej, to — jak to możliwe? — o małej Marge Juniper, która nie skończyła jeszcze czternastu lat. Nauczył się z czasem tego, o czym wiedzą wielcy, udręczeni kochankowie: że właśnie miłość jest tym, co najczęściej wzbudza miłość, jest być może nie tylko ślepą siłą, ale jedynym uczuciem, które może wzbudzić miłość, pod warunkiem że kochanek szczerze wierzy (a August otrzymał ten straszny dar), iż jego miłość musi zostać odwzajemniona, jeśli jest dostatecznie silna. Miłość Augusta zawsze była odwzajemniana.

Przepełniony wstydem, drżącymi rękoma położył na skale nad stawem to, co było najcenniejszym skarbem matki (nie chciał dopuścić do siebie tej myśli) — karty — i zabrał ogonek wiewiórki, który tam dla niego pozostawiono. Prawdopodobnie nie stanowił on żadnego daru, a jedynie resztki ze śniadania sowy albo lisa — to szaleństwo. Tylko ogromna, niewzruszona nadzieja skłoniła go do tego, żeby przyczepić to znalezisko do swojego forda. Nie oczekiwał przy tym niczego. A jednak dotrzymali obietnicy, o tak. Był na dobrej drodze, by stać się chodzącą antologią miłości (pod jego siedzeniem znajdowała się para eleganckich trzewików). Kiedy jeździł od drogerii do kościoła, od farmy do farmy, a włochaty ogonek powiewał przy szybie samochodu, zaczynał pojmować, że nie dano mu wcale władzy nad kobietami: jego władza nad nimi wynikała z ich władzy nad nim.

Ciemność przed nastaniem dnia

Flowersowie przychodzili zwykle w środy, przynosząc naręcza kwiatów do pokoju Violet. Chociaż Violet czuła się zawstydzona i winna w obecności tak wielu ściętych i powoli więdnących roślin, starała się wyrazić podziw i zdumienie, że pani Flowers ma taką dobrą rękę do kwiatów. Ale ta wizyta przypadła we wtorek i Flowersowie nie przynieśli bukietu.

— Wejdźcie, wejdźcie — prosiła Violet. Stali, niezwykle onieśmieleni, w drzwiach jej pokoju. — Może napijecie się herbaty?

— Och nie — powiedziała pani Flowers. — Chcieliśmy tylko zamienić kilka słów.

Kiedy wreszcie usiedli, wymieniając spojrzenia (ale nie będąc w stanie spojrzeć na Violet), przez długą, niezręczną chwilę wcale się nie odzywali.

Flowersowie przybyli w te strony, żeby zająć stare miejsce MacGregorów, uciekli, jak to określiła pani Flowers, z Miasta. Pan Flowers miał tam stanowisko i pieniądze, ale nie było dokładnie wiadomo, jakie stanowisko i w jaki sposób czerpał z niego pieniądze. Nie ukrywali tych faktów, lecz uznali po prostu, że zwykłe sprawy codziennego życia nie nadają się na temat rozmowy. Tak jak John należeli do Towarzystwa Teozoficznego i oboje byli zakochani w Violet. Ich życie, jak życie Johna, było cichym dramatem, pełnym niejasnych, ale wstrząsających znaków, że życie nie toczy się tak zwyczajnie, jak się powszechnie przypuszcza. Należeli do grona tych osób (Violet dziwiła się, że jest ich tak wiele i że przyciąga je Edgewood), które sądzą, że życie jest przysłonięte wielką udrapowaną kurtyną. Byli przekonani, że w każdej chwili może się ona podnieść, ujawniając wspaniałe i zachwycające widowisko, i chociaż nigdy się całkowicie nie odsłoniła, byli cierpliwi i z podnieceniem obserwowali każde najmniejsze jej poruszenie, kiedy aktorzy zajmowali swoje miejsca, oraz wytężali słuch, żeby usłyszeć, jak zmienia się niesamowita inscenizacja. Podobnie jak John przypuszczali, że Violet jest jednym z aktorów albo przynajmniej znajduje się po drugiej stronie kurtyny. Fakt, że sama wcale nie patrzyła na to w ten sposób, czynił ją w ich oczach istotą jeszcze bardziej tajemniczą i zachwycającą. Środowe wizyty dawały im temat do cichej wieczornej rozmowy, stanowiły bodziec do czcigodnego i uważnego życia przez cały tydzień.

Ale to nie była środa.

— Chodzi o Happiness — powiedziała pani Flowers, a Violet patrzyła na nią przez chwilę nie rozumiejącym wzrokiem. — Chodzi o Happiness[4]. — Violet zrozumiała, że to imię ich najstarszej córki.

Imiona młodszych brzmiały: Joy i Spirit[5]. Kiedy wymieniali ich imiona, następował zawsze taki sam moment konsternacji. Nasza Joy wyjechała na cały dzień. Nasza Spirit wróciła do domu cała zabłocona. Zacierając dłonie i podnosząc oczy, które, jak Violet dopiero teraz zauważyła, były zaczerwienione od płaczu, pani Flowers powiedziała:

— Happiness jest w ciąży.

— Ojej.

Pan Flowers, którego rzadka, chłopięca bródka i wielkie, myślące czoło przywodziły jej na myśl Szekspira, zaczął mówić tak łagodnie i cicho, że Violet musiała się pochylić, żeby go usłyszeć. W końcu pojęła, o co chodzi: Happiness jest w ciąży, tak im powiedziała, a ojcem dziecka jest August.

— Przepłakała całą noc — dodała pani Flowers, a jej oczy napełniły się łzami. Pan Flowers próbował wszystko wyjaśnić. Nie lękali się wstydu przed światem ani dyshonoru, ich własne małżeństwo zostało skonsumowane, nim wypowiedzieli jakiekolwiek słowa przysięgi. Rozkwit sił witalnych jest zawsze pozytywnym zjawiskiem. Nie, problem polegał na tym, że August zdaje się zapatrywać na to inaczej niż oni albo może pojmuje to lepiej, ale jednak, szczerze mówiąc, uważają, że złamał serce córce, chociaż ona twierdzi, iż powiedział, że ją kocha. Zastanawiali się, czy Violet wie, jakie uczucia żywi August i co chłopiec zamierza z tym zrobić (wyrażenie tak obciążone zwykłym i błędnym znaczeniem padło w końcu w rozmowie z takim brzękiem jak podkowa, którą pan Flowers nosił w kieszeni).

Violet poruszyła ustami, jakby chciała coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust.

Zebrała myśli.

— Jeśli ją kocha — powiedziała — to…

— To możliwe — odparł pan Flowers. — Ale ona mówi, że on jej powiedział, że jest ktoś jeszcze, ktoś ważniejszy, ktoś…

— Złożył przyrzeczenie innej — powiedziała pani Flowers. — Która też…

— Amy Meadows? — spytała Violet.

— Nie, nie. To nie było takie imię. Jak ona się nazywała?

Pan Flowers odkaszlnął.

— Happiness nie była pewna. Może chodzić nie tylko o jedną.

Violet powtarzała tylko: ojej, ojej, czując głęboko ich zmieszanie, ich odważny wysiłek, by nikogo nie oceniać. Zupełnie nie miała pojęcia, jakiej odpowiedzi powinna im udzielić. Patrzyli na nią z nadzieją, że powie coś, co pozwoli im włączyć i to wydarzenie do dramatu, który rozgrywał się za kurtyną. Ale ona rzekła tylko cichym głosem, ze smutnym uśmiechem na ustach:

— No cóż, chyba nie pierwszy raz zdarza się na świecie coś takiego.

— Nie pierwszy raz?

— Nie pierwszy raz.

Ich serca żywiej zabiły. Ona wiedziała. Znała precedens. Co to mogło być? Rozrzucanie nasienia, inkarnacja duszy, awatar, co jeszcze? Coś innego, czego nawet się nie domyślali? Tak, coś mądrzejszego i dziwniejszego, niż mogli sobie wyobrazić.

— Nie pierwszy raz — powtórzył pan Flowers, a na jego gładkim czole pojawiły się zmarszczki. — Tak.

— Czy to należy do Opowieści? — spytała pani Flowers niemal szeptem.

— Do czego? A tak — odparła Violet pogrążona w myślach. Co się stało z Amy? W co August się wplątał? Skąd czerpał siłę, by łamać dziewczęce serca? Ogarnęło ją straszne przeczucie. — Tylko ja nie wiedziałam o tym, nigdy nie podejrzewałam. Och, Auguście — powiedziała i pochyliła głowę. Czy to była ich sprawka? Jak ma się dowiedzieć? Czy powinna go zapytać? Czy odpowiedź jej pomoże?

Widząc, że Violet jest tak przytłoczona, pan Flowers pochylił się ku niej.

— Nigdy nie mieliśmy zamiaru obarczać tym pani — powiedział. — My wcale nie myśleliśmy, nie wątpiliśmy, że nie jest, że nie będzie dobrze. Happiness nie obwinia go, nie o to chodzi.

— Nie — dodała pani Flowers, kładąc delikatnie dłoń na ramieniu Violet. — My niczego nie chcemy, to nie w tym rzecz. Nowy duch to zawsze radość. Będzie naszym dzieckiem.

— Może — powiedziała Violet — później się to wyjaśni.

— Na pewno — przytaknęła pani Flowers. — To jest, to jest częścią Opowieści.

Ale Violet wiedziała, że to się wcale nie wyjaśni. Opowieść: tak, to należało do Opowieści. Nagle zdała sobie sprawę — jak osoba, która siedzi samotnie w pokoju pochylona nad pracą i pod koniec dnia podnosi oczy, ponieważ w pokoju zrobiło się ciemno i nie sposób dalej pracować — że przyszedł wieczór. I przez długi czas będzie robiło się ciemniej, zanim znowu nastanie dzień.

— Proszę — powiedziała — poczęstujcie się herbatą. Zapalimy światło. Zostańcie chwilę.

Usłyszała — i oni również — dobiegający z podwórza warkot silnika samochodu zbliżającego się do domu. Zwolnił, kiedy dojeżdżał do alei — odgłos był wyraźny i regularny jak cykanie świerszcza — po czym zmienił biegi, jak gdyby zmienił decyzję, i popędził przed siebie.

— Jak długa jest Opowieść? — zapytała, a pani Underhill odparła:

— Ty i twoje dzieci, i dzieci twoich dzieci zostaniecie pochowani, zanim Opowieść zostanie opowiedziana do końca.

Trzymała przez chwilę sznur lampy, nie pociągając za niego. Co ona zrobiła? Czy to była jej wina, bo nie wierzyła, że Opowieść może być taka długa? Tak, na pewno jej wina. Zmieni się. Naprawi to, co da się naprawić, jeśli jeszcze zdąży. Musi zdążyć. Pociągnęła za sznur i w tym momencie za oknami nastała noc, a pokój stał się pokojem.

Ostatni dzień Augusta

Ogromny księżyc lśnił na niebie. August zabrał ze sobą Marge Juniper, chcąc jej pokazać wschód księżyca, ale i tak przeoczyli ten moment. Pełny księżyc, powiedział August, i kiedy pędzili drogą, śpiewał Marge piosenkę o nim. Ale to nie był pełny księżyc, mimo że tak bursztynowy i ogromny. To był tylko ostatni dzień Augusta.

Oblewało ich światło księżyca. Teraz mogli go podziwiać. August był zbyt oszołomiony i nasycony, by robić cokolwiek innego. Nie potrafił nawet pocieszyć Marge, która pochlipywała cichutko obok niego, być może nawet ze szczęścia, któż to wie. Nie potrafił nic powiedzieć. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek otworzy usta w innym celu niż składanie propozycji dziewczętom. Może gdyby wcale nie otwierał ust… Ale wiedział, że nie jest do tego zdolny.

Marge podniosła rękę oblaną światłem księżyca i śmiejąc się przez łzy, pogłaskała wąsy Augusta, które dopiero zaczęły rosnąć.

— Jesteś taki przystojny — powiedziała. Pod dotykiem jej palców zmarszczył nos jak królik. Dlaczego zawsze głaszczą wąsy w niewłaściwą stronę, pod włos? Czy powinien je zgolić? Jej usta były czerwone, a skóra wokół nich płonęła od jego pocałunków i od płaczu. Jej skóra była taka delikatna w dotyku, jak to sobie wyobrażał, ale naznaczona różowymi piegami, których się nie spodziewał. Nie przypuszczał też, że jej szczupłe uda będą tak białe, gdy zobaczy je nagie na śliskiej skórze siedzenia samochodowego. Piersi, widoczne zza rozchylonej bluzki, okazały się niewielkie i świeże, zakończone małymi, zmieniającymi się sutkami. Wydawało się, że dopiero co wykwitły z chłopięcej klatki piersiowej. Włoski okazały się jasne, sztywne i krótkie, jak punkciki. O Boże, widział takie intymne szczegóły. Odczuwał głębokie zdumienie na widok obnażonego ciała. Te wrażliwe miejsca powinny pozostawać w ukryciu, dziwaczne organy, mięciutkie jak ciało ślimaka, wrażliwe jak jego czułki, odsłanianie ich było czymś potwornym. Pragnął okryć najwrażliwsze części jej ciała ładną białą bielizną, która przystrajała samochód niczym festony, a jednak gdy tylko o tym pomyślał, poczuł, że znowu ogarnia go fala pożądania.

— Och — westchnęła. W gorączkowym pędzie, który pozbawił ją dziewictwa, nie zdołała zapewne pojąć, że jest nienasycony, zbyt wiele miała do przemyślenia. — Czy chcesz to znowu zrobić?

Nic nie odpowiedział, to nie miało z nim nic wspólnego. Tak samo można by zapytać pstrąga złapanego na haczyk, czy chce dalej prowadzić takie życie, czy je zakończyć. Umowa jest umową. Zastanawiał się, dlaczego za drugim razem wydaje się to trudniejsze, dlaczego przeszkadzają niezręczne łokcie i kolana, skoro zna się już kobietę lepiej, a i ona pojęła przynajmniej podstawowe zasady. Myśli te nie uchroniły go jednak przed tym, co było nieuniknione. Gdy się kochali, zapałał do niej jeszcze głębszym uczuciem.

Kobiety są takie rozmaite: inne ciała, piersi, zapachy. Nie wiedział, że tak bardzo będą się różniły, że ich charaktery okażą się tak odmienne jak twarze i głosy. Odczuwał już przesyt z powodu tej rozmaitości. Wiedział zbyt dużo. Jęknął głośno (z miłości i wszechwiedzy) i przywarł do niej. Marge.

Było późno. Księżyc wędrujący po niebie zmalał i stał się chłodny i biały. Wyglądał smutno. Marge znowu roniła łzy, chociaż nie wyglądało to na zwyczajny płacz. Jej łzy wydawały się naturalną wydzieliną, spowodowaną być może wpływem księżyca. Odsuwała się od Augusta, chociaż nie mogła obronić przed nim swej nagości. Powiedziała ze spokojem:

— Cieszę się, Auguście, że byliśmy ze sobą chociaż ten jeden raz.

— Co to znaczy: ten jeden raz? — wydobył z siebie charkot bestii, niepodobny do jego głosu. — Ten jeden raz?

Wierzchem dłoni starła łzy z twarzy. Nie mogła w ciemności zapiąć podwiązek.

— Bo będę to zawsze pamiętać.

— Nie.

— Przynajmniej pamiętać. — Podrzuciła sukienkę w powietrze i umieściła zręcznie nad głową. Wykręcała się na wszystkie strony, aż sukienka opadła na nią jak kurtyna: ostatni akt.

— Nie, Auguście. — Przywarła do drzwi, zasłaniając się skrzyżowanymi rękoma. — Przecież mnie nie kochasz, i tak jest dobrze. Nie. Wiem o Sarze Stone. Wszyscy wiedzą. Nie ma sprawy.

— O kim?

— Nie ośmielisz się. — Spojrzała na niego ostrzegawczo. Nie miał zamiaru zepsuć wszystkiego kłamstwami i zaprzeczeniami. — Kochasz ją przecież. To prawda, sam dobrze wiesz.

Nic nie powiedział. To była prawda. W jego wnętrzu zaczynała się katastrofa tak wielka, że mógł tylko przyglądać się jej bezsilnie. Hałas wewnętrzny zagłuszał jej słowa:

— Nigdy nie zrobię tego z kim innym, nigdy. — Jej odwaga wyczerpywała się, wargi zaczynały drżeć. — Odejdę i będę żyć z Jeffem i nigdy nikogo innego nie pokocham. Zawsze o tym pamiętaj. — Jeff był jej bratem, ogrodnikiem zajmującym się różami. Odwróciła twarz. — Teraz możesz odwieźć mnie do domu.

Bez słowa zawiózł ją do domu.

Wewnętrzny zgiełk przypomina wewnętrzną pustkę. Czuł się pusty, wyzuty z wszelkich uczuć, kiedy patrzył, jak Marge wysiada z samochodu, jak odchodzi i stapia się w jedno z cieniem liści nakrapianym plamkami księżyca. Nie odwróciła się ani razu, ale nawet gdyby to zrobiła, i tak by nie zauważył. Czuł się pusty, kiedy uciekał od zacienionych, drżących skrzyżowań. Pusty, kiedy jechał do domu. To nie była świadoma decyzja, to poczucie pustki sprawiło, że zjechał z szarej drogi, na której połyskiwały kamienie, i przesadził rów, po czym zanurzył nieustraszonego forda w srebrzystej trawie pastwiska i gnał przed siebie. I wtedy pustkę powoli wypełniło postanowienie, które również wydawało się czcze. Samochód krztusił się z braku paliwa. August dławił silnik, poganiał, zachęcał auto, by przejechało jeszcze kawałek, ale samochód umilkł na dobre. Gdyby w promieniu dziesięciu mil znajdowała się jakaś cholerna stacja benzynowa, przydałaby się jak diabli. Siedział przez chwilę w stygnącym samochodzie, wyobrażając sobie własne przeznaczenie, ale w istocie wcale o nim nie myśląc. Zastanawiał się (był to ostatni gasnący przebłysk zwyczajnej myśli), czy Marge pomyśli, że zrobił to dla niej. Musiałby włożyć do kieszeni kamienie, jak najcięższe, i po prostu się odprężyć. Spłukać z siebie to wszystko. Huk towarzyszący tej decyzji, która nie mogła zapełnić pustki, przypomniał zimny ryk wodospadu. Zdawało mu się, że już go słyszy, i zastanawiał się, czy w wieczności będzie słyszał cokolwiek innego. Miał nadzieję, że nie.

Wysiadł z samochodu, odczepił ogon wiewiórki — powinien go oddać, może zwrócą w jakiś sposób jego zapłatę — po czym ślizgając się i potykając w swych skórzanych butach uwodziciela, skierował się do lasu.

Dziwny sposób życia

— Mamo? — powiedziała Nora ze zdumieniem, zatrzymując się na korytarzu z pustą filiżanką i spodeczkiem w ręku. — Co ty tam robisz?

Violet stała na schodach. Zeszła na dół, nie robiąc hałasu. Była ubrana. Miała na sobie rzeczy, których Nora nie widziała od lat, ale wyglądała jak lunatyczka.

— Czy nie wiadomo nic o Auguście? — zapytała, wiedząc z góry, jaką otrzyma odpowiedź.

— Nie, nic nie wiadomo.

Minęły już dwa tygodnie, odkąd sąsiad powiedział im, że widział samochód Augusta porzucony na polu, otwarty na oścież. Po długim namyśle Auberon zaproponował Violet, żeby wezwali policję. Ale Violet zupełnie nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogło zdarzyć się coś, co wymagałoby interwencji policji, toteż Auberon wątpił, czy w ogóle dotarła do niej jego propozycja. Tego, co było Augustowi przeznaczone, nie mogła odmienić ani nawet ujawnić policja.

— To moja wina — powiedziała cichym głosem. — Cokolwiek się zdarzyło. Och, Noro.

Nora wbiegła na schody, na których Violet usiadła tak gwałtownie, że wydawało się, iż upadła. Nora wzięła Violet pod ramię, żeby pomóc jej wstać, ale matka schwyciła tylko jej dłoń i uścisnęła, jak gdyby to Nora potrzebowała pocieszenia. Nora usiadła z nią na schodach.

— Tak bardzo się myliłam — powiedziała Violet. — Tak bardzo. I byłam taka głupia. I widzisz, co się przeze mnie stało.

— Nie — powiedziała Nora. — Co masz na myśli?

— Nie rozumiałam — ciągnęła Violet. — Myślałam… Posłuchaj, co powiem, Noro. Chcę pojechać do Miasta. Chcę zobaczyć Timmie i Alexa, pobyć u nich trochę i zobaczyć dziecko. Pojedziesz ze mną?

— Oczywiście — odrzekła Nora. — Ale…

— Dobrze. I jeszcze jedno. Ten twój młody człowiek.

— Jaki młody człowiek? — Nora odwróciła wzrok.

— Henry. Harvey. Zdawało ci się pewnie, że nie wiem, ale tak nie jest. Myślę… Myślę, że ty i on, że powinniście zrobić to, na co macie ochotę. Jeśli kiedykolwiek powiedziałam coś takiego, co kazało ci pomyśleć, że jestem przeciwna, to myliłaś się. Musicie postąpić dokładnie tak, jak chcecie. Wyjdź za niego i przeprowadź się…

— Ale ja nie chcę się przeprowadzać…

— Biedny Auberon. Przypuszczam, że już za późno, nie pojechał na swoją wojnę i…

— Mamo — wtrąciła Nora — o czym ty mówisz?

Violet milczała przez chwilę. Wreszcie powiedziała:

— To moja wina. Nie przypuszczałam. Ale bardzo trudno jest nie pomagać albo nie próbować się upewnić, że wszystko dobrze idzie, kiedy się trochę wie albo zgaduje, trudno jest nie mieć obaw, nie myśleć, że nawet drobna rzecz, nawet najdrobniejsza rzecz, którą zrobicie, może wszystko popsuć. Ale tak wcale nie jest, prawda?

— Nie wiem.

— Wcale tak nie jest. Widzisz — złożyła blade, szczupłe dłonie i zamknęła oczy — to jest Opowieść. Tylko że dziwniejsza i dłuższa, niż sobie wyobrażamy. Dziwniejsza i dłuższa, niż potrafimy sobie wyobrazić. Więc jedyne, co powinnam zrobić — otworzyła oczy — co obie musimy zrobić, to zapomnieć.

— Zapomnieć o czym?

— Zapomnieć, że toczy się Opowieść. W przeciwnym razie, och, czy nie rozumiesz? Gdybyśmy nie wiedzieli tyle, ile wiemy, nigdy byśmy się nie wtrącali, nigdy byśmy nic nie popsuli. Ale my wiemy, tyle że za mało. I przez to źle zgadujemy, błędnie się domyślamy i zostajemy wplątani w intrygę, i trzeba nas naprowadzać na właściwą drogę, w sposób tak dziwny, och, biedny August, najbardziej smrodliwa, najbardziej hałaśliwa stacja benzynowa byłaby lepsza, wiem, że byłaby lepsza…

— A specjalne przeznaczenie i to wszystko — powiedziała Nora, przerażona rozpaczą matki — to że jesteśmy pod ochroną i w ogóle?

— Tak — odparła Violet. — Być może. Ale to nie ma znaczenia, ponieważ nie potrafimy tego zrozumieć, nie wiemy, co to znaczy. Dlatego musimy zapomnieć.

— Jak to możliwe?

— To nie jest możliwe. — Patrzyła prosto przed siebie. — Ale możemy milczeć. I możemy przechytrzyć naszą wiedzę. I możemy, och, to taki dziwny sposób życia, możemy trzymać to w tajemnicy. Czy potrafimy? Czy ty potrafisz?

— Chyba tak. Nie wiem.

— Musimy się tego nauczyć. I ja też. Wszyscy musimy. Nigdy nie możesz mówić tego, co wiesz albo co myślisz, ponieważ to nie wystarczy i nikt oprócz ciebie nie uwierzy w to, nie tak jak ty. Nigdy nie miej nadziei i nie obawiaj się, i nigdy, ale to nigdy nie stawaj po ich stronie przeciwko nam. Ale mimo to musisz, nie wiem jak, ale musisz im ufać. Od tej chwili musimy tak postępować.

— Jak długo?

Zanim Violet zdążyła odpowiedzieć — jeżeli w ogóle by potrafiła — drzwi do biblioteki, które widziały poprzez grubą poręcz, uchyliły się i przez szparkę wyjrzała mizerna buzia, po czym cofnęła się.

— Kto to? — zapytała Violet.

— Amy Meadows — odparła Nora i zarumieniła się.

— Co ona robi w bibliotece?

— Przyszła tu, bo szuka Augusta. Mówi — Nora złożyła dłonie i zamknęła oczy — mówi, że będzie miała dziecko z Augustem, i zastanawia się, gdzie on jest.

Nasienie. Pomyślała o pani Flowers. „Czy to Opowieść”? — spytała pełna nadziei, zdumiona, zadowolona. Violet niemal roześmiała się beztrosko.

— Tak jak i ja — stwierdziła. — Tak jak i ja. — Wychyliła się pomiędzy podpórki poręczy i powiedziała: — Chodź tutaj, kochanie. Nie bój się.

Drzwi otworzyły się na tyle, żeby Amy mogła się przecisnąć i chociaż zamknęła je delikatnie za sobą, głośno trzasnęły.

— Och — powiedziała Amy, która w pierwszej chwili nie rozpoznała kobiety siedzącej na schodach. — Pani Drinkwater.

— Chodź tu — poprosiła Violet. Klepnęła się po udzie, tak jakby chciała zwabić kotka. Amy weszła po schodach aż do miejsca, gdzie siedziały pomiędzy dwoma podestami. Miała na sobie własnoręcznie uszytą sukienkę i grube pończochy. Była nawet ładniejsza, niż Violet pamiętała. — O co chodzi?

Amy usiadła stopień niżej. Z wielkim niezgrabnym tobołkiem na kolanach wyglądała nieszczęśliwie, jak uciekinier.

— Augusta tu nie ma — powiedziała.

— Nie. Nie wiemy dokładnie, gdzie jest. Wszystko będzie dobrze, Amy. Nie musisz się martwić.

— Wcale nie — zaprzeczyła łagodnie Amy. — Nigdy już nie będzie dobrze. — Spojrzała na Violet. — Czy on uciekł?

— Chyba tak. — Violet otoczyła Amy ramionami. — Ale być może kiedyś wróci… — Odgarnęła z twarzy Amy proste włosy, których opadające pasma nadawały jej twarzy smutny wygląd. — Musisz wrócić do domu i nie zamartwiać się. Wszystko obróci się na lepsze, zobaczysz.

Na te słowa ramiona Amy zaczęły drżeć, delikatnie i powoli.

— Nie mogę — załkała cienkim głosikiem. — Tatuś mnie wyrzucił.

Z wolna, jakby nie mogła się powstrzymać, położyła głowę na łonie Violet i zapłakała.

— Nie przyszłam, żeby mu robić kłopoty. Naprawdę. Był czuły i dobry, naprawdę. Nie żałuję tego, co zrobiłam, i nie zawracałabym mu głowy, tylko że zupełnie nie mam gdzie się podziać. Nie mam dokąd pójść.

— Już dobrze — pocieszała ją Violet. — Już dobrze. — Wymieniły z Norą spojrzenia, oczy córki również były pełne łez. — Oczywiście, że masz się gdzie podziać. Zostaniesz tutaj, to wszystko. Jestem pewna, że twój ojciec zmieni zdanie, stary głupiec, możesz tu zostać tak długo, jak to będzie konieczne. Nie płacz już, Amy. Proszę. — Wyjęła z rękawa chusteczkę z koronkowym obrębem i kazała dziewczynie podnieść głowę i wytrzeć nos. Patrzyła z góry w jej oczy, uspokajając Amy wzrokiem. — No, teraz już lepiej. Tak długo, jak zechcesz. Czy to ci odpowiada, Amy?

— Tak. — Amy zdołała wydobyć z siebie jedynie pisk, ale jej ramiona przestały drżeć. Uśmiechnęła się lekko, zawstydzona. Nora i Violet odwzajemniły jej uśmiech. — Och — powiedziała, pociągając nosem. — Prawie bym zapomniała. — Próbowała rozwiązać swój tobołek drżącymi palcami, raz jeszcze otarła twarz i oddała Violet wilgotną chusteczkę, która niewiele pomagała na takie potoki łez, jakie wylewała Amy. Potem znowu spróbowała rozsupłać węzełek.

— Jakiś mężczyzna dał mi coś dla pani. Kiedy tu szłam.

— Gmerała w swoich rzeczach. — Chyba był zupełnie szalony. Kazał mi powiedzieć tak: „Jeśli wy, ludzie, nie potraficie dotrzymać umowy, to nie ma sensu zawierać z wami umów”. — Wyciągnęła z tobołka pudełko i wręczyła je Violet. Na jego wieczku widniał wizerunek królowej Wiktorii i Crystal Palace, wykonany z różnych kawałeczków drewna. — Może żartował — dodała Amy. — Śmieszny człowieczek. Mrugnął do mnie. Czy to pani?

Violet trzymała pudełko, po którego wadze poznała, że karty (lub coś podobnego) znajdują się w środku.

— Nie wiem — odparła. — Naprawdę nie wiem.

Usłyszały, że ktoś wchodzi po stopniach werandy, i zamilkły. Ktoś przeszedł przez werandę, jego buty wydawały takie piski, jakby były wilgotne. Violet schwyciła Amy za rękę, a Nora ujęła dłoń matki. Wahadłowe drzwi otworzyły się i za przydymioną, owalną szybą ukazała się jakaś postać. Auberon wszedł do środka. Miał na sobie wysokie kalosze i stary kapelusz Johna oblepiony muchami. Idąc przez hol, podśpiewywał sobie o tym, żeby zapakować wszystkie kłopoty w starą torbę, lecz umilkł, gdy ujrzał trzy kobiety skulone na schodach, siedzące nie wiadomo dlaczego w połowie drogi między podestami.

— O co chodzi? — powiedział. — Nie było wieści od Augusta?

Nic nie odrzekły, a Auberon podniósł w górę cztery tłuste, cętkowane pstrągi.

— Kolacja! — oznajmił i przez chwilę wszyscy zastygli w bezruchu, jak na fotografii: Auberon z rybami w ręku, kobiety ze swymi myślami. Reszta tylko obserwowała i czekała.

Nie można się z nimi równać

Violet zauważyła, że karty zmieniły się podczas pobytu poza domem, ale nie potrafiła z początku określić, w jaki sposób. Znaczenie, które miały kiedyś, zdawało się zatarte, przyćmione, nieczytelne. Klucz, nawet zabawne kwadryle znaczeń, w których figury podawały sobie niegdyś dłonie, gdy układała karty, nawet przeciwieństwa i wzajemne wpływy — wszystko się zatarło.

Dopiero po dociekliwych badaniach przeprowadzonych przez Violet i Norę okazało się, że karty nie utraciły swej mocy, ale przeciwnie — zyskały jeszcze większą. Nie potrafiły już tego co dawniej, ale jeśli zinterpretowało się je prawidłowo, można było przewidzieć drobne wydarzenia w codziennym życiu rodziny Drinkwaterów: upominki i przeziębienie, zwichnięcia, poczynania nieobecnych, niegdyś kochanych, można było przewidzieć, czy podczas planowanego pikniku nie spadnie deszcz i tym podobne rzeczy. Tylko od czasu do czasu karty ujawniały coś bardziej zaskakującego. Ale stanowiły wielką pomoc. Obdarowali nas, myślała Violet, to podarunek w zamian… Przypuszczała (o wiele później), że zabrali jej karty przede wszystkim po to, żeby nadać im tę zdolność przewidywania codziennych zdarzeń, lub może nie potrafili odmówić sobie nadania im tej mocy. Nie można się było z nimi równać, nigdy.

Z biegiem czasu potomkowie Augusta osiądą wokół pięciu miast, niektórzy wraz z matkami i dziadkami, niektórzy z innymi ludźmi. Zmienią nazwiska i rodziny, gdy będą się przemieszczać, zupełnie jak w zabawie w krzesła: i rzeczywiście, kiedy muzyka ucichła, dwoje dzieci zamieniło się miejscami w dwóch różnych rodzinach nie cieszących się szacunkiem (procesowi temu towarzyszyło tyle przemieszanych emocji: wstyd, żal, miłość, obojętność, uprzejmość, że jego uczestnicy nie byli w stanie określić później, jak do tego doszło).

Kiedy Smoky Barnable przybył do Edgewood, potomków Augusta, ukrytych pod rozmaitymi nazwiskami, były już tuziny. Pojawili się Flowersowie i Stone’owie, Woodsowie, a Charles Wayne był jego wnukiem. Ale jedno z dzieci nie uczestniczyło w tej grze i nie miało swego miejsca: dziecko Amy. Dziewczyna pozostała w Edgewood, podczas gdy w jej brzuchu, jak mawiała, rósł chłopiec streszczający w swej ontogenezie wiele stworzeń: kijanki, ryby, salamandry, myszy, których życie opisze później z wielką pieczołowitością. Nazwali go John Storm[6]: John po dziadku, a Storm po matce i ojcu.

II

Godziny, dni, miesiące i lata przemijają; przeszłość nigdy nie wraca, a to, co nadchodzi, jest nieznane; i dlatego cokolwiek przynoszą nam czasy, w których żyjemy, powinniśmy być zadowoleni.

Cyceron


Wesoły i okrąglutki pan Słoneczko podniósł swą chmurną głowę ponad purpurowymi górami i rzucał promienie na Zieloną Łąkę” — Robin Bird czytał z dumą piskliwym głosem. Znał tę książkę niemal na pamięć. — „Rodzina Polnej Myszki obudziła się w swym maleńkim domku na trawie, który znajdował się niedaleko Kamiennego Muru oddzielającego Zieloną Łąkę od Starego Pastwiska. Składała się z matki, ojca i sześciorga różowych, ślepych dzieci”.

Lekcja Robina Birda

„Pani domu przeciągnęła się i otworzyła oczy, poruszyła wąsikami i wyszła na próg, żeby obmyć twarz w porannej rosie zgromadzonej na liściu, który spadł z drzewa. Kiedy tak przycupnęła, podziwiając Zieloną Łąkę i poranek, nadleciał Stary Zachodni Wiatr, łechcąc ją w nos i przynosząc wieści z Dzikiego Lasu, z Roześmianego Strumienia, ze Starego Pastwiska i z Wielkiego Świata, wieści tak pogmatwane i hałaśliwe, że nie mógłby im dorównać żaden «Times» czytany przy śniadaniu. Od paru dni powtarzały się te same wiadomości: Świat się zmienia! Wkrótce wszystko będzie zupełnie inne niż teraz! Przygotuj się, Polna Myszko!

Kiedy Polna Myszka wyciągnęła tyle informacji, ile tylko mogła, od nieśmiałych Małych Podmuchów, które podróżowały w towarzystwie Starego Zachodniego Wiatru, popędziła jedną ze swych licznych ścieżek w trawie do Kamiennego Muru. Miała tam swoją kryjówkę, z której mogła wszystko obserwować, nie będąc widzianą. Kiedy dotarła do kryjówki, przycupnęła, wzięła w zęby źdźbło trawy i żując je, rozmyślała.

— Co to za wielkie zmiany na świecie, o których od paru dni donosi Stary Zachodni Wiatr i jego Małe Podmuchy? Co to oznacza i jak należy się do tego przygotować?

Nie było lepszego miejsca na świecie dla Polnej Myszki niż Zielona Łąka o tej porze roku! Wszystkie trawy rozsypywały swe nasiona, pożywienia było więc w bród. Wiele roślin, które dotąd uważała za paskudne, wytrząsnęło nagle z suchych strąków słodkości, które mogła przegryzać swymi mocnymi zębami.

— I to wszystko ma się zmienić? — zastanawiała się, zaintrygowana, ale nie widziała w tym najmniejszego sensu.

Widzicie dzieci, Polna Myszka urodziła się na wiosnę. Dorastała w lecie, kiedy pan Słoneczko śle do nas najcieplejsze uśmiechy i bez pośpiechu przemierza błękitne niebo. Tego jednego lata Polna Myszka osiągnęła największe rozmiary (które nie były jednak zbyt wielkie), założyła rodzinę i urodziła dzieci. Wkrótce i one będą dorosłe.

A czy wy, dzieci, wiecie, jakie to zmiany nadciągały, o których Polna Myszka nie wiedziała?”.

Wszystkie młodsze dzieci wykrzykiwały i podnosiły ręce, ponieważ w przeciwieństwie do starszych dzieci myślały, że naprawdę mają odpowiedzieć na to pytanie.

— W porządku — powiedział Smoky — wszyscy wiedzą. Dziękuję ci, Robin. Kto następny? Czy możesz czytać dalej, Billy?

Billy Bush, nie tak pewny siebie jak Robin, wstał i wziął od kolegi podniszczoną książkę.

Koniec świata

„Polna Myszka postanowiła — czytał dalej — że najlepiej będzie, jeśli spyta kogoś starszego i mądrzejszego od siebie. Najmądrzejszym stworzeniem, jakie znała, był Czarny Kruk, który przylatywał niekiedy na Zieloną Łąkę w poszukiwaniu ziarna bądź robaków i zawsze chętnie dzielił się swymi przemyśleniami z tymi, którzy chcieli go wysłuchać. Polna Myszka zawsze słuchała tego, co Czarny Kruk miał do powiedzenia, chociaż trzymała się z dala od jego długiego, ostrego dzioba i unikała błyszczącego oka. Wprawdzie rodzina Kruków nie miała zwyczaju jadać myszy, ale z drugiej strony znana była z tego, że zjada wszystko, co wpadnie w rękę, a ściślej mówiąc w dziób.

Polna Myszka siedziała tak i rozmyślała już przez jakąś chwilę, kiedy od strony błękitnego nieba dobiegło ciężkie łopotanie skrzydeł i krakanie. Czarny Kruk przysiadł na Zielonej Łące niedaleko miejsca, gdzie siedziała Polna Myszka!

— Dzień dobry, panie Kruku — powiedziała Polna Myszka, czując się całkowicie bezpiecznie w przytulnym kąciku w murze.

— To ma być dobry dzień? — odparł Czarny Kruk. — Za parę dni już tak nie powiesz.

— Właśnie o to chciałam pana zapytać — powiedziała polna Myszka. — Zdaje się, że nadciągają wielkie zmiany na świecie. Czy pan to czuje? Czy pan wie, co to jest?

— Ach, głupoto młodości! — zakrakał Czarny Kruk. — Oczywiście, że nadciągają zmiany. To zima się zbliża. Lepiej się do niej przygotuj.

— Jak wtedy będzie? Jak mam się do niej przygotować?

Czarny Kruk, z błyskiem w oku, jak gdyby zakłopotanie Polnej Myszki sprawiało mu radość, opowiedział jej o zimie: o tym, że nad Zieloną Łąkę i Stare Pastwisko przyleci okrutny Północny Wiatr, który najpierw sprawia, że liście stają się złociste i brązowe, a potem strąca je z drzew; o tym, że trawa wyschnie, a zwierzęta, które w niej mieszkają, poumierają z głodu. Opowiedział, że na ziemię spadną ulewy, które zaleją mieszkania małych stworzonek, takich jak Polna Myszka. Opisał śnieg, który Polnej Myszce wydał się wspaniałym zjawiskiem, dopóki nie dowiedziała się, że wraz ze śniegiem nadejdą straszliwe chłody, od których ona i jej rodzina przemarzną na kość. Opowiadał o tym, że małe ptaszki zmarzną na śmierć i będą spadać z drzew, że ryby przestaną pływać, a Roześmiany Strumień umilknie, ponieważ jego usta zatka lód.

— Ale przecież to koniec świata — wykrzyknęła Polna Myszka z rozpaczą.

— Tak się może wydawać — odpowiedział wesoło Czarny Kruk. — Ale tylko niektórym. Nie mnie. Ja przetrwam. Ale ty się lepiej przygotuj, Polna Myszko, jeśli chcesz pozostać wśród żywych!

Powiedziawszy te słowa, Czarny Kruk zamachał ciężkimi skrzydłami i wzbił się w powietrze, pozostawiając Polną Myszkę, która była teraz jeszcze bardziej zdumiona i przerażona niż przedtem.

Ale kiedy tak siedziała w ciepłych promieniach słoneczka, żując źdźbło trawy, zrozumiała, skąd może się dowiedzieć, w jaki sposób przetrwać straszliwe zimno, które Północny Wiatr przyniesie światu”.

— W porządku, Billy — powiedział Smoky. — Nie musisz tak wyraźnie wymawiać zimno. Mów po prostu zimno, tak jak wtedy, kiedy rozmawiasz.

Billy Bush spojrzał na Smoky’ego takim wzrokiem, jak gdyby dopiero teraz zrozumiał, że słowa pisane i te, które wypowiada każdego dnia, są jednym i tym samym.

— Zimno — powiedział.

— Dobrze. Kto chce czytać dalej?

Tajemnica Północnego Wiatru

„Polnej Myszce przyszło do głowy — czytał Terry Ocean (jest już za duży na takie książeczki, pomyślał Smoky) — że obejdzie Wielki Świat tak daleko, jak tylko będzie w stanie, i zapyta każde stworzenie, w jaki sposób zamierza ono przygotować się na nadejście zimy. Tak się ucieszyła, że wpadła na ten pomysł, iż wzięła zapasy ziarna, pożegnała się z rodziną i wyruszyła w drogę jeszcze tego samego dnia po południu.

Pierwszym stworzeniem, które napotkała, była puszysta gąsienica siedząca na gałązce. Chociaż gąsienice nie słyną z bystrego umysłu, Polna Myszka i tak zadała swoje pytanie:

— Co robi gąsienica, żeby przygotować się do nadciągającej zimy?

— Nic nie wiem o zimie, cokolwiek to jest — odparła cicho gąsienica. — Na pewno coś się zmienia we mnie. Zamierzam owinąć się tą uroczą, białą, jedwabistą nicią, którą właśnie nauczyłam się rozwijać, nie pytaj mnie jak. I kiedy już cała się owinę i przyczepię dobrze do tej gałązki, to zostanę tam przez bardzo długi czas, może na zawsze. Nie wiem.

Polnej Myszce nie wydawało się to najlepszym rozwiązaniem i współczując w głębi serca gąsienicy, ruszyła w dalszą drogę.

Przy Liliowym Stawie spotkała stworzenia, których nigdy wcześniej tam nie widziała: wielkie, ciemnobrązowe ptaki z długimi, wdzięcznymi szyjami i czarnymi dziobami. Było ich bardzo wiele. Pływały po Liliowym Stawie, zanurzały raz po raz swe długie głowy pod wodę i zjadały to, co tam znalazły.

— Ptaki! — zawołała Polna Myszka. — Nadchodzi zima! Jak zamierzacie się do niej przygotować?

— Rzeczywiście nadchodzi zima — powiedział stary ptak uroczystym tonem. — Północny Wiatr przepędził nas z domów. Tam jest naprawdę bardzo zimno. Ściga nas teraz i popędza. Przegonimy go jednak, mimo że jest taki szybki! Polecimy daleko na południe, tam, gdzie nas nie dosięgnie, gdzie nie wolno mu wiać. Tam już nam zima niestraszna.

— Jak to daleko stąd? — spytała Polna Myszka, mając nadzieję, że i ona mogłaby prześcignąć Północny Wiatr.

— Będziemy w podróży wiele, wiele dni, chociaż postaramy się lecieć jak najszybciej — odrzekł stary ptak. — Jesteśmy już spóźnieni. — I bijąc mocno skrzydłami, wzniósł się w powietrze i poszybował ponad stawem, ukazując biały brzuch i czarne stopy. Pozostałe ptaki odfrunęły w ślad za nim i w kluczu dzikie gęsi poleciały na ciepłe południe.

Polna Myszka, przygnębiona, ruszyła przed siebie, widząc, że bez silnych, szerokich skrzydeł, jakie mają gęsi, nie potrafi prześcignąć wiatru. Była tak zatopiona w tych niewesołych myślach, że prawie potknęła się o Żółwia Błotnego wędrującego brzegiem Liliowego Stawu. Polna Myszka zapytała go, co zrobi, kiedy nadejdzie zima.

— Zasnę — odparł sennie Żółw Błotny, pomarszczony jak staruszek. — Zagrzebię się w ciepłym mule tak głęboko, że zima mnie nie dosięgnie, i zasnę. Właściwie to już jestem śpiący.

— Zaśniesz!

Sen! To nie wydawało się Polnej Myszce dobrym rozwiązaniem. Ale kiedy kontynuowała wędrówkę, usłyszała takie same odpowiedzi od wielu różnych stworzeń.

— Zasnę! — powiedział Polnej Myszce jej wróg, Polny Wąż. — Nie będziesz musiała się mnie bać, Polna Myszko.

— Zasnę! — oznajmił Brązowy Niedźwiedź. — W jaskini albo w mocnym domu z gałęzi. Zasnę na dobre.

— Zasnę — zaskrzeczał jej kuzyn Nietoperz, kiedy zapadał wieczór. — Będę wisiał do góry nogami, zaczepiony pazurami.

No tak, wyglądało na to, że połowa zwierząt zamierzała pogrążyć się we śnie, kiedy nadejdzie zima. To była najdziwaczniejsza odpowiedź, jaką słyszała Polna Myszka, ale było też wiele innych rozwiązań.

— Nazbieram orzechów i ziaren i dobrze ukryję — powiedziała Ruda Wiewiórka. — Dzięki temu przetrwam.

— Mam nadzieję, że ludzie będą mnie dokarmiać, kiedy już nic innego mi nie pozostanie — odparła Sikorka.

— Zbuduję — powiedział Bóbr — dom, w którym ukryję się z żoną i dziećmi, w dole, pod zamarzniętym strumieniem. Czy mogę już wrócić do pracy? Jestem bardzo zajęty.

— Będę kraść — odparł Szop ze złodziejską maską na twarzy. — Jajka z kurników, śmieci z pojemników.

— Zjem ciebie — odparł Rudy Lis. — Zobaczysz! — I ścigał biedną Polną Myszkę aż do kryjówki w Kamiennym Murze.

Kiedy leżała tam, dysząc, zauważyła, że podczas jej wędrówki zmiany nazywane zimą stały się na Zielonej Łące jeszcze bardziej widoczne. Teraz łąka nie była już taka zielona. Nabrała barwy brązowej, żółtej i białej. Wiele ziaren spadło na ziemię albo unosiło się w powietrzu na maleńkich skrzydełkach. Oblicze Słoneczka przysłoniła ponura, szara chmura. A Polna Myszka wciąż nie wiedziała, jak ochronić się przed okrutnym Północnym Wiatrem.

— Co ja zrobię? — załkała głośno. — Czy powinnam udać się do moich kuzynów i zamieszkać w oborze farmera Browna, i narażać się na ryzyko złapania przez kota Toma i psa Furię albo dać się złapać w pułapkę na myszy, albo otruć? Długo bym nie przeżyła. Czy powinnam udać się na południe i mieć nadzieję, że uda mi się prześcignąć Północny Wiatr? Na pewno przyłapie mnie z dala od domu i zamrozi na śmierć swoim zimnym oddechem. Czy powinnam spokojnie żyć w norce z moją rodziną, nagromadzić trawę i zasnąć? Po krótkim czasie obudziłabym się głodna i moje dzieci również. Co ja zrobię?

Właśnie w tym momencie błyszczące oko wypatrzyło jej kryjówkę i spojrzało na nią znienacka, aż podskoczyła z piskiem. To był Czarny Kruk.

— Polna Myszko — powiedział wesoło jak zwykle — cokolwiek zrobisz żeby się ochronić przed zimą, powinnaś wiedzieć o jednej rzeczy, o której nie wiesz.

— O czym? — spytała Polna Myszka.

— To sekret Północnego Wiatru.

— Jego sekret! Co to jest? Czy znasz go? Powiesz mi?

— To jest — powiedział Czarny Kruk — jedyna dobra rzecz związana z zimą. Północny Wiatr nie chce, żeby jakiekolwiek stworzenie o tym wiedziało. Ale ja znam ten sekret. I nie powiem ci. — Ponieważ Czarny Kruk strzeże swoich tajemnic tak pieczołowicie jak błyszczących kawałków metalu i szkła, które znajduje i przechowuje. Tak więc sknerowate ptaszysko odleciało, zanosząc się śmiechem, żeby dołączyć do swych braci i sióstr na Starym Pastwisku.

— Jedyna dobra rzecz związana z zimą! Co to może być? Na pewno nie zimno i śnieg, i lód, i potoki deszczu.

Na pewno nie ukrywanie się i wydalanie, i sen podobny do śmierci, i umykanie przed wrogami oszalałymi z głodu.

Na pewno nie krótkie dni i długie noce oraz blade słoneczko, o czym Polna Myszka jeszcze nie wiedziała.

Co to może być?

Tej nocy, kiedy Polna Myszka leżała skulona obok swego męża i dzieci w domku w trawie, nad Zieloną Łąkę przyleciał Północny Wiatr. Och, jakie straszne były jego podmuchy! Och, jak bardzo drżał i trząsł się mały domek Polnej Myszki! Och, jak szybko wiatr przegonił ponure szare chmury z oblicza przerażonego księżyca!

— Północny Wietrze! — zawołała Polna Myszka. — Jest mi zimno i boję się! Nie powiesz mi, co dobrego jest w zimie?

— To mój sekret — odkrzyknął Północny Wiatr głębokim lodowatym głosem. I żeby zademonstrować swą siłę, wziął w objęcia wysoki klon i tak długo trzymał go w uścisku, aż wszystkie liście zrobiły się pomarańczowe i czerwone, a wtedy zdmuchnął je na ziemię. Uczyniwszy to, poszybował nad Zieloną Łąkę, pozostawiając Polną Myszkę, która gładziła łapkami swój zimny nosek i zastanawiała się, co to za sekret.

Czy wiecie, jaki był sekret Północnego Wiatru?

Oczywiście, że wiecie”.

— Och — Smoky ocknął się z zamyślenia. — Przepraszam, Terry. Nie chciałem, żebyś tak długo czytał. Bardzo ci dziękuję — stłumił ziewanie, a dzieci z zainteresowaniem obserwowały jego wysiłki.

— Uhm, wyjmijcie, proszę, pióra, papier i atrament. No już, bez jęków. To zbyt ładny dzień.

Jedyna gra

Poranki były poświęcone na czytanie i lekcje kaligrafii. Kaligrafia zabierała sporo czasu, odkąd Smoky zaczął dzieci uczyć (a tylko tego mógł je nauczyć) pisania pochyłym pismem. Jeśli pisze się starannie, to literki wyglądają niezwykle pięknie, ale jeśli choć trochę niechlujnie, to pismo staje się nieczytelne.

— Źle, popraw to — powiedział surowo, stukając palcem w papier, a winowajca zaczynał od początku. — Popraw to — powiedział do Patty Flowers, która pewnego razu w przypływie przygnębienia tak gwałtownie przycisnęła pióro, że przedziurawiło kartkę i wbiło się w ławkę jak nóż.

Czytanie było prostą sprawą. Smoky wykorzystywał bowiem książki z biblioteki Drinkwaterów: Tajemnicę Północnego Wiatru i inne opowieści doktora dla młodszych dzieci oraz wszystko, co uznał za stosowne i pożyteczne dla starszych. Czasami, znudzony na śmierć ich nieporadnym dukaniem, po prostu czytał im sam. Lubił to, tak jak lubił objaśniać trudniejsze fragmenty tekstu i wyobrażać sobie na głos, dlaczego autor powiedział to, co powiedział. Większość dzieci sądziła, że komentarze stanowią część tekstu. Kilkoro z nich sięgnęło po książki zapamiętane z dzieciństwa w dorosłym wieku i uznało je za ubogie, aluzyjne i zwięzłe, jak gdyby czegoś w nich brakowało.

Po południu odbywały się lekcje matematyki, które często stanowiły przedłużenie lekcji kaligrafii, ponieważ elegancki kształt cyfr interesował Smoky’ego bardziej niż związki między nimi. W klasie było dwóch czy trzech uczniów, którzy dobrze opanowali rachunki. Smoky uważał ich za cudowne dzieci, ponieważ radzili sobie nieraz z ułamkami i innymi trudnymi zagadnieniami szybciej od niego. Stosując się do starożytnej zasady, że matematyka i muzyka są pokrewnymi dyscyplinami, Smoky poświęcał nieraz senną i bezużyteczną końcówkę szkolnego dnia na lekcje muzyki: grał wtedy na skrzypcach. Jedynymi rzeczami, jakie Billy Bush zapamiętał z arytmetyki, były właśnie słodko brzmiące pieśni, zapach pieca i zima za oknami.

Smoky miał jako nauczyciel jedną niezaprzeczalną zaletę: nie rozumiał w gruncie rzeczy dzieci, nie cieszyło go ich dziecinne pojmowanie świata, a ich nieposkromiona energia onieśmielała go i wprawiała w zakłopotanie. Traktował swoich uczniów jak dorosłych ludzi. Kiedy nie udzielali takich odpowiedzi jak dorośli, nie zwracał na to uwagi i próbował raz jeszcze. Interesowało go tylko to, czego uczył: czarna wstęga znaczeń, jaką stanowiło pismo, słowa i gramatyka, która je wiązała, wyobrażenia pisarzy i regularność liczb. I o tym właśnie mówił dzieciom. W czasie godzin lekcyjnych grał jedynie w taką grę — nawet najbystrzejsze dzieci uznały, że trudno go skłonić do czegokolwiek innego. Kiedy w końcu nikt go już nie słuchał (zdarzało się to szybciej w ładne dni oraz wtedy, gdy z nieba sypały hipnotyzujące płatki śniegu albo gdy świeciło słońce i było błoto), zwalniał dzieci wcześniej, nie będąc w stanie wymyślić nic, co mogłoby przykuć ich uwagę.

I sam ruszał wtedy do domu przez frontową bramę Edgewood (szkoła mieściła się w starej stróżówce, szarej świątyni w stylu doryckim, nad której wejściem nie wiadomo czemu umieszczono wielkie poroże jelenia), zastanawiając się, czy Sophie zbudziła się już z drzemki.

Co dobrego jest w zimie?

Czytał tego dnia krócej, żeby później móc wyczyścić mniejszy piec. Trzeba będzie jutro w nim napalić, jeśli jeszcze bardziej się ochłodzi. Kiedy zamknął drzwi, stanął tyłem do małej świątyni na drodze przysypanej liśćmi, która biegła między budynkiem a frontową bramą Edgewood. Nie była to ta sama droga, którą przybył do Edgewood, ani nie była to brama, którą wtedy wszedł. W rzeczywistości nikt już nie używał frontowej bramy, a zarośnięta aleja dojazdowa, która prowadziła przez park przez około pół mili, nie zarosła całkowicie tylko dlatego, że codziennie nią spacerował, jak gdyby był to zwyczajny szlak wielkiej, dzikiej bestii w ciężkich buciorach. Wysoka brama wejściowa, wykonana z kutego żelaza i pomalowana na zielono, ozdobiona secesyjnymi ornamentami, stała na wieki otworem, smagana przez zielsko i rozrośnięte krzewy. Tylko zardzewiały łańcuch broniący dostępu świadczył, że jest to nadal wjazd dokądś i nikt nieproszony nie powinien tu wchodzić. Po jego prawej i lewej ręce biegła droga, wzdłuż której rosły rzędy kasztanowców ze złocistymi liśćmi. Wiatr zerwał całe ich mnóstwo z drzew i rozsiał po okolicy. Ta droga również nie była zbyt często używana, jedynie przez dzieci wracające ze szkoły piechotą albo na rowerach. Smoky nie wiedział dokładnie, dokąd wiedzie. Ale tego dnia, gdy tak stał po kostki w liściach i z jakiegoś powodu nie był w stanie przejść przez bramę, pomyślał, że jedna jej odnoga musi prowadzić do ubitej drogi z Meadowbrook, która z kolei łączy się z asfaltową szosą mijającą dom Juniperów i dociera w końcu do sieci ruchliwych autostrad wiodących prosto do Miasta.

A gdyby tak skręcił teraz w prawo (w lewo?) i zaczął iść tą drogą tyłem, z pustymi rękoma, pieszo, tak jak tu przybył, jak w filmie wyświetlanym od końca do początku (liście wskakiwałyby na drzewa), aż znalazłby się w punkcie, z którego wyruszył?

Przynajmniej pod jednym względem nie został z pustymi rękoma. I nabierał coraz większej pewności (nie dlatego, że było to rozsądne czy nawet możliwe), że wszedłszy pewnego letniego popołudnia przez wahadłowe drzwi do domu w Edgewood, nigdy już tego miejsca nie opuścił, że rozmaite drzwi, przez które potem wychodził, prowadziły tylko do kolejnych części domu, a działo się tak dzięki zmyślnie zaprojektowanym wnętrzom, które (nie wątpił, że John Drinkwater znał się na tym) przypominały lasy, jeziora, farmy i odległe wzgórza. Obrana droga mogła tylko prowadzić z powrotem na kolejną werandę w Edgewood, taką, jakiej jeszcze nie widział, werandę z szerokimi, zniszczonymi stopniami i drzwiami, przez które wchodzi się do środka.

Otrząsnął się z tych jesiennych wyobrażeń i ruszył przed siebie. Powtarzalność dróg i pór roku: był tu już kiedyś. Powodem był październik. Jednak zatrzymał się ponownie, kiedy przechodził przez biały mostek, który wyginał się łukiem nad płaską powierzchnią wody (sztukateria była pęknięta i wyłaniały się spod niej cegły, trzeba by to naprawić, zima była wystarczającym pretekstem). W wodzie krążyły i płynęły z prądem opadłe liście. Te same liście krążyły i płynęły w ruchliwym oceanie powietrza, tylko że dużo wolniej albo szybciej. Ostre pomarańczowe łapki klonów, szerokie liście wiązów i orzechów i brązowe liście zdarte z dębów. Gdy szybowały w powietrzu, były zbyt szybkie, by śledzić ich bieg, ale w dole, w lustrzanej tafli strumienia, wykonywały swój taniec uroczyście i powoli.

Co ma zrobić?

Kiedy dawno temu zrozumiał, że miejsce jego utraconej anonimowości zajmie charakter, przypuszczał, że będzie to przypominało dorastanie dziecka do zbyt dużego ubrania. Przypuszczał, że z początku będzie się czuł niezręcznie, jak w źle dopasowanym odzieniu, ale że to uczucie minie, kiedy wypełni sobą wolne przestrzenie, dopasuje kształt rzeczy do siebie, aż w końcu pogniecie się ono w zagięciach i wytrze tam, gdzie ociera się o ciało. Oczekiwał, że będzie to jednorazowy proces. Nie spodziewał się, że będzie musiał przechodzić przez te cierpienia kilka razy albo, co gorsza, że okaże się ubrany w niewłaściwy garnitur w niewłaściwym czasie, albo też w części kilku garniturów naraz, oplątany i walczący.

Wpatrywał się w niezbadany kraniec Edgewood zwrócony w jego stronę. Światła były już zapalone, ponieważ dzień umykał. Dom był jak maska kryjąca wiele twarzy albo jedna twarz ukryta pod licznymi maskami, nie wiedział, które z tych twierdzeń jest prawdziwe i nie potrafił też powiedzieć tego o sobie.

Co jest dobrego w zimie? Znał odpowiedź na to pytanie, czytał już tę książkę. Kiedy nadchodzi zima, wiosna jest tuż za nią. Ale również, pomyślał, może być daleko w tyle.

Zaawansowany wiek świata

W wielokątnym pokoju muzycznym na parterze Daily Alice, w zaawansowanej ciąży z drugim dzieckiem, grała w warcaby z ciotką Cloud.

— Każdy dzień — mówiła Daily Alice — przypomina jeden krok, a z każdym kolejnym krokiem oddalasz się od czasów, kiedy wszystko miało więcej sensu. Kiedy wszystko było ożywione i dawało ci znaki. I nie jesteś w stanie nie zrobić kolejnego kroku, tak samo jak nie możesz nie przeżyć następnego dnia.

— Chyba cię rozumiem — powiedziała Cloud. — Ale to się tylko tak wydaje.

— To dlatego, że z tego wyrosłam. — Układała zdobyte czerwone pionki w równe stosy. — Nie mów mi nic takiego.

— To zawsze będzie łatwiejsze dla dzieci. Teraz jesteś dorosłą kobietą, sama masz dzieci.

— A Violet? Jak to wytłumaczysz?

— No tak. Violet.

— Zastanawiam się, czy to czasem świat się nie starzeje. Nie zaczyna obumierać. A może to tylko ja się starzeję?

— Każdy się zawsze nad tym zastanawia. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek mógł odczuwać, że świat się starzeje. Jego żywot trwa już zbyt długo, żeby było to możliwe. — Zbiła czarnego pionka Alice.

— Kiedy się starzejesz, dochodzisz co najwyżej do przekonania, że świat jest stary, bardzo stary. Kiedy jesteś młoda, świat też wydaje się młody. To wszystko.

Alice pomyślała, że słowa te mają sens, ale nie tłumaczą, dlaczego ogarnia ją poczucie straty, że to, co wydawało jej się jasne, pozostało za nią, że codziennie przerywają się związki między rzeczami i to z jej winy. Kiedy była młoda, odnosiła wrażenie, że coś ją pcha do przodu, każe biec dalej, przed siebie. Właśnie to wrażenie utraciła. Czuła, że już nigdy więcej nie będzie szukała, ogarnięta szczególnym zapałem, dowodu ich obecności, wiadomości przeznaczonej tylko dla niej. Nigdy nie będzie czuła, śpiąc w promieniach słońca, muśnięcia szat na policzkach, szat należących do tych, którzy ją obserwowali i uciekali, kiedy się budziła, pozostawiając po sobie tylko poruszone liście. Chodź tutaj, chodź tutaj, nucili jej w dzieciństwie. Teraz była niewrażliwa.

— Twoja kolej — powiedziała Cloud.

— Czy świadomość bierze w tym udział? — zapytała Alice, tylko częściowo zwracając się do Cloud.

— W czym? — powiedziała Cloud. — W dorastaniu? Nie. W pewnym sensie. To jest nieuniknione, nie sposób przed tym uciec. Możesz to powitać lub nie, przehandlować za wszystko, co i tak musisz utracić. Albo możesz się temu sprzeciwić, ale i tak wszystko, co masz utracić, zostanie ci odebrane i nigdy nie otrzymasz zapłaty, nawet nie dostrzeżesz, że targ jest możliwy. — Pomyślała o Auberonie.

Za oknami muzycznego pokoju Daily Alice dostrzegła sylwetkę Smoky’ego, który ciężkim krokiem zdążał do domu. Jego wizerunek załamywał się gwałtownie, kiedy Smoky przechodził od jednego żebrowanego okna do drugiego.

Tak. Jeśli to, co powiedziała Cloud, było prawdą, to otrzymała w zamian Smoky’ego — ale zapłaciła za niego utratą poczucia, że to właśnie oni postawili go na jej drodze, właśnie oni wybrali go dla niej, właśnie oni sprawili, że wymieniła ze Smokym szybkie spojrzenia, które zapoczątkowały miłość, długie zaręczyny i udane małżeństwo. I choć posiadła to, co zostało jej obiecane, utraciła poczucie, że zostało to obiecane. Wszystko, co otrzymała, a więc Smoky i jej codzienne, zwykłe szczęście, wydawało się przez to nietrwałe i przynależne jej tylko przez przypadek.

Bała się, tak, bała się. Ale skoro interes został ubity, a ona wypełniła swoją część i kosztowało ją to tak wiele, a oni zadali sobie tyle trudu, żeby to przygotować, to czy mogłaby go utracić? Czy mogliby być tak zakłamani? Czy tak niewiele rozumiała? A jednak bała się.

Usłyszała, że ktoś starannie zamyka drzwi frontowe i po chwili zobaczyła, że doktor, ubrany w koszulę w czerwoną szkocką kratę, wychodzi naprzeciw Smoky’emu, niosąc dwie strzelby i ekwipunek myśliwski. Smoky wydawał się zdziwiony, potem zamknął oczy i dotknął czoła, jakby nagle sobie o czymś przypomniał. Następnie z rezygnacją wziął jedną strzelbę od doktora, który wskazywał już, jaką drogę mogliby obrać. Wiatr rozwiewał pomarańczowe iskry z fajki. Smoky podążył za doktorem w stronę parku. Doktor nadal wskazywał coś ręką i mówił. Raz jeden Smoky odwrócił się i jego spojrzenie powędrowało do okien na piętrze domu.

— Twój ruch — powiedziała Cloud.

Alice spojrzała na planszę, której wzór wydawał się teraz rozmazany. W tym momencie Sophie weszła do pokoju muzycznego ubrana we flanelowy szlafrok i kardigan należący do Alice. Obie kobiety zastygły nad planszą. Nie dlatego, że Sophie przeszkodziła im, zdawała się wcale nie dostrzegać ich obecności. Spojrzała na nie, lecz niewidzącym wzrokiem. Przerwały grę dlatego, że kiedy Sophie przeszła koło nich, poczuły intensywnie cały otaczający je świat: wiatr, brązową ziemię na zewnątrz, godzinę, popołudnie, dzień i jego przemijanie. Daily Alice nie wiedziała, czy spowodowała to tylko nagła uniwersalność uczuć, wywołana obecnością Sophie, czy sama Sophie, ale właśnie w tej chwili stało się dla niej jasne to, co przedtem było niezrozumiałe.

— Dokąd on idzie? — powiedziała Sophie do siebie, rozpłaszczając dłoń na nierównej powierzchni szyby, jak gdyby dotykała prętów klatki i dopiero teraz uświadomiła sobie, że jest uwięziona.

— Na polowanie — odparła Daily Alice. Zdobyła damkę i powiedziała: — Twój ruch.

Niewątpliwy drapieżnik

Tylko raz do roku, jesienią, doktor Drinkwater wyjmował jedną z licznych strzelb, które jego dziadek przechowywał w szafie w bilardowym pokoju. Czyścił broń, ładował ją i szedł polować na ptaki. Pomimo miłości, jaką darzył zwierzęta — a być może właśnie z tego powodu — doktor uważał, że tak samo jak Rudy Lis czy Sowa ma prawo być istotą mięsożerną i leży to w jego naturze. Szczera radość, z jaką zjadał mięso, obgryzając kosteczki i smakowicie oblizując potłuszczone palce, przekonywała go, że to istotnie leży w jego naturze. Uważał jednakże, że jeśli faktycznie ma być stworzeniem mięsożernym, to powinien umieć zabijać to, co zjada, a nie tylko pozostawiać krwawe dzieło i rozkoszować się oporządzonymi produktami, w których nie można rozpoznać pierwotnego kształtu. Jedno lub dwa polowania na rok, kilka jasno upierzonych ptaszków zdmuchniętych bezlitośnie z nieba, przyniesionych do domu we krwi i z otwartymi dziobami — to uciszało jego skrupuły. Chociaż wykazywał pewne niezdecydowanie, kiedy bażant albo kuropatwa wypadały jak burza z zarośli, to jednak dzięki swej znajomości lasu i umiejętności przyczajania się, przynosił do domu wcale pokaźne łupy. I kiedy przez resztę roku wbijał zęby w befsztyk albo cielęcinę, mógł z czystym sumieniem uważać się za istotę mięsożerną.

Kiedy przekonał Smoky’ego, jak logiczne są jego poglądy na te sprawy, często zabierał go ze sobą. Doktor był leworęczny, a Smoky nie, dzięki czemu prawdopodobieństwo, iż w czasie krwawej orgii postrzelą się nawzajem, wydawało się znikome. Smoky, chociaż nieuważny i niezbyt cierpliwy, wykazywał jednak naturalny talent do polowania.

— Nadal jesteśmy na terenie twojej posiadłości? — spytał Smoky, kiedy przechodzili przez kamienny mur.

— Na posiadłości Drinkwaterów — odparł doktor. — Czy wiesz, że ten porost tutaj, ten płaski, srebrzysty gatunek może przetrwać setki lat?

— Twojej to znaczy Drinkwaterów — poprawił się Smoky. — To miałem na myśli.

— Właściwie to ja nie jestem Drinkwaterem — oznajmił doktor, kołysząc bronią i zmieniając kierunek marszu. — Nie z nazwiska.

Słysząc to, Smoky przypomniał sobie pierwsze słowa, jakie wypowiedział do niego doktor:

— Nie jestem praktykującym doktorem — stwierdził. — Ściśle rzecz ujmując, jestem bękartem. — Naciągnął czapeczkę głębiej na czoło i bez goryczy rozważał swój przypadek. — Byłem dzieckiem z nieprawego łoża i nigdy nikt mnie formalnie nie zaadoptował. Wychowywała mnie Violet, a także Nora i Harvey Cloud. Ale nigdy nie załatwili formalności.

— Ach tak? — Smoky starał się okazać zainteresowanie, choć znał już tę historię.

— Szkielety — powiedział doktor — w starej rodzinnej szafie. Mój ojciec miał coś w rodzaju romansu z Amy Meadows, poznałeś ją.

„Zaorał ją, a ona wydała plon”. Smoky powstrzymał się, żeby nie wypowiedzieć tych słów na głos.

— Tak — przytaknął — teraz nazywa się Amy Woods. Wyszła za Chrisa Woodsa wiele lat temu.

— Hm. — Jakież to wspomnienie próbowało wedrzeć się do świadomości Smoky’ego, ale w ostatniej chwili wycofało się? Sen?

— Ja jestem tego owocem. — Jego jabłko Adama poruszyło się, ale Smoky nie potrafił stwierdzić, czy był to skutek emocji, czy nie. — Czy nie mógłbyś zaczaić się koło tych zarośli, o tam? Dochodzimy do całkiem dobrych miejsc.

Smoky udał się tam, gdzie mu kazano. Trzymał starą angielską strzelbę w gotowości. W przeciwieństwie do reszty rodziny Smoky nie lubił chodzić na długie, bezsensowne spacery, szczególnie kiedy na dworze było wilgotno. Ale gdy miał konkretny cel, tak jak dzisiaj, to potrafił znosić niewygody nie gorzej od nich. Chciałby jednak przynajmniej pociągnąć za spust, nawet jeśli niczego nie trafi.

Kiedy te myśli błąkały się po jego głowie, dwie brązowe kule armatnie wypadły ze splątanych krzaków i nabierały szybko wysokości. Smoky krzyknął zaskoczony, ale kiedy doktor zawołał „twoje”, miał już broń uniesioną do strzału i wodząc lufą niczym na sznurku za ogonem jednego ptaka, wypalił, po czym wycelował w drugiego i strzelił ponownie. Potem opuścił strzelbę i patrzył zdumiony, jak oba ptaki spadają i uderzają z plaśnięciem w brązowe zielsko.

— Cholera — zaklął.

— Dobry strzał — wykrzyknął serdecznie doktor, ale w sercu uczuł lekkie ukłucie winy i przerażenia.

Obowiązki

Zataczając szerokie koło, wracali do domu z czterema upolowanymi ptakami. Wieczór zrobił się chłodny jak w zimie. Po drodze minęli coś, co zaintrygowało Smoky’ego już wcześniej. Przywykł do widoku szczątków napoczętych budowli: cieplarni, świątyni, opuszczonych, ale jednak pasujących do tego miejsca. Tylko co robił stary, zardzewiały samochód, ledwie już podobny do samochodu, w samym środku pola? Samochód był bardzo stary, musiał tam tkwić od ponad pięćdziesięciu lat, jego koła ze szprychami, zaryte do połowy w ziemi, wydawały się tak osamotnione i staroświeckie jak złamane koła wozów osadniczych, zatopionych na preriach Środkowego Zachodu.

— Tak, to model T — powiedział doktor. — Należał do mojego ojca.

Patrząc na gruchot, przystanęli przy kamiennym murze, żeby zwyczajem myśliwych przekazywać sobie z rąk do rąk termos z rozgrzewającym napitkiem.

— Kiedy dorosłem — powiedział doktor, wycierając usta w rękaw — zacząłem się dopytywać, skąd wziąłem się na świecie. Wydobyłem z nich w końcu prawdę o Amy i Auguście, ale, widzisz, Amy zawsze wolała udawać, że to wszystko się wcale nie zdarzyło, że jest po prostu dawną przyjaciółką rodziny, chociaż wszyscy znali prawdę, nawet Chris Woods, i chociaż płakała za każdym razem, kiedy ją odwiedzałem. Violet — to co innego. Zdawało się, że całkiem zapomniała o Auguście, chociaż z nią nigdy nie można było mieć pewności. Nora powiedziała tylko: uciekł. — Wziął termos od Smoky’ego. — W końcu zdobyłem się na odwagę i zapytałem Amy, jak to właściwie było. Z początku ją to onieśmieliło, wyglądała jak zawstydzona dziewczynka, tak to tylko można określić. August był jej pierwszą miłością. Niektórzy ludzie nigdy nie zapominają, prawda? Jestem z tego dumny w pewnym sensie.

— Zwykło się sądzić, że dziecko miłości jest szczególnym dzieckiem — wtrącił Smoky. — Bardzo złym albo bardzo dobrym. Pearl w Szkarłatnej literze, Edmund w…

— Byłem w takim wieku, kiedy chce się mieć pewność co do takich spraw — ciągnął doktor. — Chcesz wiedzieć, kim dokładnie jesteś, poznać swoją tożsamość. Wiesz, o co mi chodzi. — Ale Smoky nie wiedział. — Myślałem sobie tak: Mój ojciec uciekł, z tego, co wiedziałem, bez śladu. Czy możliwe, że ja zrobię to samo? Czy to może leżeć również w mojej naturze? I być może, gdybym go odnalazł po nie wiadomo jakich przygodach, mógłbym sprawić, żeby uznał mnie za syna. Ścisnąć dłońmi jego ramiona… — Doktor wykonał stosowny gest, ale ponieważ miał w rękach termos, nie wypadło to tak wzruszająco, jak powinno — i powiedzieć: „Jestem twoim synem”. — Usiadł i popijał ze smutkiem.

— I uciekłeś?

— W pewnym sensie.

— No i?

— Nie zawędrowałem daleko. I zawsze dostawałem pieniądze z domu. Zostałem lekarzem, ale nigdy za wiele nie praktykowałem. Zobaczyłem kawałek wielkiego świata. Ale wróciłem. — Uśmiechnął się nieśmiało. — Przypuszczam, że wiedzieli, że wrócę. Sophie Dale wiedziała. Tak teraz mówi.

— Nigdy nie odnalazłeś ojca — stwierdził Smoky.

— I tak, i nie — odparł doktor. Wpatrywał się w pagórek na polu. Wkrótce będzie to tylko bezkształtne wzniesienie, nie porośnięte trawą, a potem zupełnie zniknie. — To chyba prawda, że nieraz wyruszasz na poszukiwanie przygód, a potem znajdujesz to, czego szukałeś, na własnym podwórku.

W murze na dole siedziała w swej kryjówce Polna Myszka i obserwowała ich. Jakie mają zamiary? Czuła woń krwi, a ich usta poruszały się tak, jakby konsumowali obfite żarło, ale przecież nic nie jedli. Przycupnęła na szorstkiej kępce mchu, na której jej przodkowie siadywali od wielu, wielu lat, i rozmyślała. Marszczyła nerwowo nosek i nastawiała przezroczyste płatki uszne, żeby usłyszeć dźwięki, które wydawali.

— Nie ma sensu zgłębiać pewnych rzeczy zbyt wnikliwie — oznajmił doktor. — Pewne rzeczy są nam dane, nie można ich zmienić.

— Tak — przyznał Smoky z nieco mniejszym przekonaniem.

— My — powiedział doktor, a Smoky pomyślał, że wie, kogo obejmuje tym słowem, a kogo nie — mamy swoje obowiązki. Nie możemy tak po prostu uciec w poszukiwaniu czegoś tam i nie przejmować się pragnieniami czy potrzebami innych. Musimy o nich myśleć.

Polna Myszka zasnęła w pół myśli, ale drgnęła i obudziła się, kiedy dwa wielkie stwory wstały i zabrały dziwaczne rzeczy.

— Czasami nie wszystko pojmujemy do końca — powiedział doktor tak, jak gdyby zrozumienie tej mądrości sporo go kosztowało.

— Ale mamy swoje role do odegrania.

Smoky pociągnął łyk i zakręcił termos. Czy to możliwe, że zamierzał zrzec się swych powinności, odrzucić swoją rolę, zrobić coś tak strasznego i nie licującego z jego charakterem, i tak beznadziejnego? To, czego szukasz, znajduje się na twym własnym podwórku: ponury żart w jego przypadku. Nie potrafił na to odpowiedzieć i nie znał nikogo, kogo mógłby zapytać. Ale wiedział, że jest zmęczony walką. A poza tym pomyślał, że nie zdarza się to po raz pierwszy w historii świata.

Czas dostatku

Wieczór, kiedy wydawano kolację po polowaniu, stanowił co roku szczególne święto. Przez cały poprzedzający tydzień przybywali do Edgewood różni ludzie, konferowali na osobności z ciotką Cloud i płacili dzierżawę albo wyjaśniali, dlaczego nie mogą zapłacić. (Smoky, który nigdy nie miał poczucia, czym jest prawdziwa własność i jaka jest jej wartość, nie był zdumiony ogromem posiadłości Drinkwaterów ani dziwnymi metodami zarządzania, chociaż ta doroczna ceremonia wydawała się w istocie feudalnym przeżytkiem). Większość przybywających do Edgewood przynosiła też jakieś dary: galon jabłecznika, kosz lśniących jabłek, pomidory w fioletowym papierze.

Floodsowie i Hannah oraz Sonny Noon, najwięksi (pod każdym względem) z dzierżawców, zostawali na kolacji. Rudy przyniósł tego roku kaczkę własnego chowu, żeby uświetnić biesiadę. Stół przykryto obrusem roztaczającym woń lawendy. Cloud otworzyła swoje pudełko zawierające ślubny komplet sreber (była jedyną panną młodą w rodzinie Drinkwaterów, której postanowiono dać taki prezent, rodzina Cloud zwracała uwagę na te sprawy), a światło wysokich świec połyskiwało na sztućcach i na kryształowych szklankach, których liczba zmniejszyła się tego roku na skutek jednej rozdzierającej serce stłuczki.

Wystawiono na stół mnóstwo wina ciemnego jak morze, które Walter Ocean robił każdego roku i butelkował następnego — stanowiło jego daninę. Wzniesiono tym winem toast nad lśniącymi ciałami ptaków i miskami pełnymi jesiennych płodów. Rudy wstał — jego brzuch sterczał nad krawędzią stołu — i przemówił:

Błogosławmy pana tego domu

Jak i małżonkę jego

Oraz wszystkie małe dziatki

Zgromadzone w krąg.

Do tych ostatnich zaliczał się w tym roku jego własny wnuk Robin, bliźnięta Sonny Noon i córka Smoky’ego, Tacey. Matka powiedziała, trzymając wzniesiony kieliszek:

Życzymy wszystkim wokół nas

Ciepłego domu w burzy czas

A kiedy śnieg otuli świat

Niech miłość serca grzeje wam.

Smoky zaczął mówić coś po łacinie, ale Daily Alice i Sophie jęknęły, więc dał spokój i zaczął od nowa:

Gęś, tytoń, woda kolońska:

Trzy uskrzydlone i złociste niebios proroctwa,

Którymi hojne serca zawsze nasycisz,

Rozgłosisz dzwonami i śpiewem,

Za które odpokutujesz w gasnącym cieniu wiecznego prochu.

— „Gasnący cień” to dobre — pochwalił doktor.

— Nie wiedziałem, że paliłeś papierosy — wtrącił Rudy.

— Ja też nie wiedziałem — powiedział Smoky, wdychając zapach Old Spice’a, którym skropił się Rudy.

— Jesteś człowiekiem szczodrego serca. — Nalał sobie wina z karafki.

— Powiem wierszyk, którego nauczyłam się w dzieciństwie — powiedziała Hannah Noon. — Brzmi on tak:

Ojciec, Syn i Święty Duch

Im szybciej jesz, tym większy brzuch.

Ograniczeni przez Opowieść

Po kolacji Rudy przerzucał stertę starych płyt, ciężkich jak talerze. Krążki leżały na kredensie nieużywane i przysypane grubą warstwą kurzu. Znalazł skarby i witał starych przyjaciół okrzykami zadowolenia. Nastawili płyty i tańczyli.

Daily Alice, która po pierwszym tańcu nie była już w stanie się ruszać, oparła ręce na wielkim brzuchu i obserwowała pozostałych. Wielki Rudy obracał swoją małą żonę jak szmacianą lalkę i Alice przypuszczała, że w ciągu wielu lat współżycia nauczył się już, jak się z nią obchodzić, żeby jej nie złamać. Wyobraziła sobie, jak przygniata ją swym wielkim ciałem — nie, prawdopodobnie to ona wspina się na niego jak na górę.

Dunkin’, donuts, yubba, yubba

Dunkin’, donuts, yubba, yubba

Dunkin’, donuts — splash! in the coffee!

Smoky’emu błyszczały oczy, a jego kończyny poruszały się swobodnie. Alice zaśmiała się na ten widok. Rozochocony — czy tak się określa ten stan? I skąd zna słowa tych zwariowanych piosenek? Zdawałoby się, że nie zna niczego, co znają wszyscy ludzie. Tańczył z Sophie. Był wystarczająco wysoki, żeby wyglądać przy niej stosownie. Stawiał kroki z rozmachem, ale niezbyt zręcznie.

Blady księżyc wschodził ponad zielonymi szczytami gór

Słońce kryło się w błękitnych falach oceanu.

Jak słoneczko, ale to małe, które nosiła w sobie i które rozgrzewało ją od wewnątrz. Miała wrażenie, którego doznała już kiedyś, że patrzy na wszystkich z dużego dystansu albo z dużej wysokości. Przez pewien czas zdawało jej się, że jest malutka i wygodnie ulokowana w dużym domu Smoky’ego, że jest tam bezpiecznym mieszkańcem, że ma miejsce do życia i nigdy nie opuści schronienia jego objęć. Teraz coraz częściej odnosiła przeciwne wrażenie: po jakimś czasie to on stał się myszką, która zamieszkiwała jej dom. Czuła, że sama staje się ogromna. Jej wymiary powiększały się, czuła, że w końcu wypełni sobą całe Edgewood, będzie tak samo wielka, tak samo stara, tak dobrze osadzona na ziemi i rozległa. I kiedy stanie się ogromna — to ją nagle uderzyło — ci, których kocha zmniejszą się tak, jakby odeszli od niej, zostali w tyle.

— Ofiaruję ci całą swą miłość — śpiewał Smoky sennie słabym falsetem.

Tajemnice zdawały się zagęszczać wokół niej. Wstała ciężko, mówiąc „Nie, nie, Smoky, zostań”, ponieważ Smoky podszedł do niej i ruszyła ociężale na górę, jak gdyby dźwigała przed sobą wielkie, kruche jajko, które w każdej chwili może pęknąć. Pomyślała, że lepiej zasięgnie rady, nim przyjdzie zima i nie będzie to już możliwe.

Ale kiedy siedziała na skraju łóżka, słysząc muzykę, gdy zwiększało się jej natężenie (zdawało się, że bez końca wybijany jest ten sam rytm), zrozumiała, jaką radę otrzyma. To, co już wie, stanie się tylko bardziej jasne; to, co było usuwane w cień przez życie codzienne, przez bezpodstawne nadzieje i bezużyteczne smutki. Dowie się, że jeśli to istotnie jest Opowieść, a ona się w niej znajduje, to każdy gest, który wykonuje zarówno ona, jak i pozostali, jest także częścią tej Opowieści. Kiedy wstaje lub siada, pije lub je, jest częścią Opowieści; każde pozdrowienie i przekleństwo, każda radość, tęsknota, każdy błąd należy do Opowieści. Gdyby uciekli z Opowieści lub próbowali się jej opierać, to również i to byłoby jej częścią. Wybrali Smoky’ego dla niej i dopiero wtedy ona wybrała go dla siebie albo też ona go wybrała i wówczas oni wybrali go dla niej — tak czy owak należało to do Opowieści. I gdyby w jakiś subtelny sposób przesunął się, gdyby go teraz utraciła na skutek drobnych codziennych ruchów, które zawsze uważała za pewnik, to wówczas ta strata i jej rozmiar, każdy z tysięcy gestów, spojrzeń, pochyleń głowy, nieobecności, gniewów i pragnień, które złożyły się na tę stratę, izolując go od niej tak, jak warstwy lakieru izolują malowanego ptaka na japońskiej tacy, a kolejne deszcze coraz bardziej pokrywają liść w zamarzniętym zimowym stawie, to wszystko i tak należałoby do Opowieści. I jeśli miał nastąpić jeszcze jakiś zakręt, jakieś odgałęzienie alei, którą teraz wspólnie podążali, gdyby nagle wyprowadziła ich ona na rozległe, usiane kwiatami pole albo nawet tylko doprowadziła do skrzyżowania, na którym stał drogowskaz wskazujący na możliwość istnienia takiego pola, to wszystko to należałoby do Opowieści. I do tych, których Daily Alice uważała za mądrych, o których sądziła, że nieprzerwanie snują tę Opowieść w tym samym tempie, w którym dzień po dniu, godzina po godzinie toczy się życie Drinkwaterów i Barnable’ów.

Nie można ich było winić za nic, co zostało opowiedziane, ponieważ w istocie oni ani nie tworzyli tej Opowieści, ani jej naprawdę nie opowiadali, ale tylko wiedzieli, jak się ona rozwinie, czego Alice nigdy nie wiedziała — i to powinno jej wystarczyć.

— Nie — powiedziała głośno — nie wierzę w to. Oni mają moc. Tylko czasami po prostu nie rozumiemy, w jaki sposób mają nas ochraniać. A jeśli ty to wiesz, to i tak mi nie powiesz.

— Właśnie — Dziadek Pstrąg odezwał się z wyraźną niechęcią. — Sprzeciwiasz się dorosłym, myślisz, że wiesz lepiej.

Położyła się na łóżku, podtrzymując brzuch splecionymi dłońmi, myśląc, że wcale nie wie lepiej, ale że ta rada nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia.

„Będę mieć nadzieję — powiedziała. — Będę szczęśliwa. Na pewno jest coś, o czym nie wiem. Na pewno ukrywają w zanadrzu jakiś dar. W swoim czasie podarują nam go. W ostatniej chwili. Tak się dzieje w opowieściach”. I nie słuchałaby sarkastycznej odpowiedzi, jakiej na pewno udzieliłaby na tę wątpliwość ryba. A jednak kiedy Smoky otworzył drzwi i wszedł do sypialni, pogwizdując i rozsiewając wokoło zapach wina, które pił, oraz perfum Sophie, którymi przesiąknął, narastająca w niej fala rozlała się i Alice zaczęła płakać.

Łzy ludzi, którzy nigdy nie płaczą, spływające spokojnie i bez emocji, są przerażające. Płacz zdawał się ją rozdzierać, chociaż zaciskała oczy, żeby powstrzymać łzy, i przyciskała pięść do ust. Smoky, wystraszony i przelękniony, podszedł do niej natychmiast, tak jakby podszedł do swego dziecka, żeby je pocieszyć. Nie myślał i nie wiedział dokładnie, co robić. Kiedy próbował chwycić jej dłoń i przemawiał do niej łagodnym tonem, zaczęła drżeć jeszcze gwałtowniej, a czerwony krzyż odciśnięty na jej twarzy wyglądał jeszcze okropniej. Smoky ułożył ją na łóżku, nie zważając na opór, przykrył najlepiej, jak umiał, chcąc w ten sposób ugasić płomienie, zdawał sobie niejasno sprawę, że mógł ją pokonać czułością i pokonać gniew, cokolwiek go spowodowało, zwykłą siłą. Nie miał pewności, czy sam nie stał się przyczyną tego jej stanu, nie był pewien, czy przytuli się do niego, szukając pocieszenia, czy też odtrąci go w gniewie, ale nie miał wyboru. Zbawiciel czy ofiara — nie miało to znaczenia, jeśli mogło przerwać jej cierpienia.

Poddawała się z początku niechętnie i złapała go za koszulę, jak gdyby chciała podrzeć na nim ubranie, a on powtarzał: „Powiedz mi, powiedz mi”, tak jakby mogło to w czymkolwiek pomóc. Ale nie potrafił ukoić jej cierpień, tak samo jak nie był w stanie powstrzymać jej potu i krzyków, kiedy dziecko, które nosiła, torowało sobie drogę na świat. I w żaden sposób nie mogła powiedzieć, że tym, co wywołało jej płacz, był obraz czarnego stawu w lesie, pokrytego złocistymi liśćmi, które bezustannie spadały z drzew. Każdy z nich zawisał na moment nad powierzchnią wody, zanim spoczął na jej tafli. Wydawało się, że zatopienie było przemyślanym wyborem. I widziała też oczyma duszy wielką, przeklętą rybę zanurzoną w stawie, zbyt zziębniętą, żeby mówić lub myśleć: rybę porwaną przez Opowieść tak samo jak ona.

III

Pozwól, niech ujrzę, jak pochłania cię sen

Myśli spokojnych, jak oko twe

Zastyga niczym woda, gdy umknie wiatr

Nie wiadomo dokąd.

Wordsworth


To George Mouse — powiedział Smoky.

Lily, uczepiona jego spodni, spojrzała na drogę, którą wskazywał ojciec. Przycisnęła piąstkę do policzka, a oczy okolone długimi rzęsami nie wydawały żadnego osądu, kiedy George wyłaniał się z mgiełki, a jego buty rozpryskiwały kałużę. Miał na sobie ogromny, czarny płaszcz, a jego kapelusz Svengali nasiąknął deszczem. Pomachał im ręką, kiedy się zbliżył.

— Hej — powiedział, człapiąc po schodach. — Heeeeej. — Uścisnął Smoky’ego. Jego zęby zalśniły spod ronda kapelusza, a oczy w ciemnej oprawie rzęs przypominały węgielki. — To jest… jak jej na imię… Tacey?

— Lily — poprawił Smoky. Lily schowała się za nogami ojca.

— Tacey jest już dużą dziewczynką. Ma sześć lat.

— Och, mój Boże.

— Tak.

— Czas szybko płynie.

— Wejdź do środka. Co cię sprowadza? Powinieneś był napisać.

— Zdecydowałem się rano.

— Jaki powód?

— Włosek na mojej dupie.

Czas szybko płynie

Postanowił nie mówić Smoky’emu, że zażył pięć miligramów pellucidaru, który teraz penetrował jego system nerwowy jak zimne powietrze pierwszego dnia zimy. Było to już siódme zimowe przesilenie dnia z nocą w ciągu małżeńskiego pożycia Smoky’ego. Duża kapsułka pellucidaru wprawiła George’a w amok. Wyprowadził mercedesa, który stanowił jeden z ostatnich namacalnych dowodów dostatku Mouse’ów, i jechał na północ tak długo, aż wszystkie stacje benzynowe, które mijał, okazywały się zlikwidowane z powodu bankructwa. Zaparkował wówczas samochód w garażu opuszczonego domu i wdychając głęboko gęste, wilgotne powietrze, ruszył w dalszą drogę pieszo.

Drzwi frontowe zamknęły się za nim z głośnym szczękiem mosiężnych zawiasów i brzękiem owalnej szyby. George Mouse szerokim gestem zdjął kapelusz, na co Lily roześmiała się, a Tacey, która zbiegła do holu, żeby zobaczyć, kto przyszedł, zatrzymała się jak wryta. Za nią podążała Daily Alice w długim kardiganie. Jej dłonie wypychały kieszenie swetra. Podeszła i pocałowała George’a. Przyciskając ją, odczuł oszałamiający i zupełnie niestosowny przypływ fizycznego pożądania i roześmiał się.

Wszyscy skierowali się do salonu, gdzie zapalono już światła. Przechodząc przez hol, dostrzegli swoje odbicia w wysokim zwierciadle. George zatrzymał ich przy lustrze i uważnie wpatrywał się w odbicia: on, jego kuzynka, Smoky i Lily, która właśnie pojawiła się pomiędzy nogami matki. Czy się zmienili? Smoky znowu zapuścił brodę, którą zgolił, kiedy George go poznał. Jego twarz wydawała się bardziej koścista, bardziej — George nie znajdował innego słowa, ponieważ właśnie to słowo podsuwał mu natrętny posłaniec — uduchowiona. Uduchowiona, miej się na baczności. Alice została dwukrotnie matką, zdumiewające! Nagle przyszło mu do głowy, że patrzenie na kobietę z dzieckiem przypomina obserwowanie nagiej kobiety. To zmienia sposób widzenia jej twarzy, na której wyryta jest jakby cała historia. A on sam? Widział siwe włoski w wąsach, lekko przygarbione plecy i żadnych innych oznak. To była ta sama twarz, która zawsze spoglądała na niego, odkąd po raz pierwszy spojrzał w lustro.

— Czas szybko płynie — stwierdził.

Życiowy hazard

W salonie cała rodzina sporządzała wspólnie długą listę zakupów.

— Masło orzechowe — powiedziała matka. — Znaczki, jodyna, woda sodowa, i to dużo, płatki mydlane, rodzynki, proszek do zębów, sos korzenny, guma do żucia, świece. George!

Uścisnęła go, a doktor Drinkwater uniósł wzrok znad listy, którą spisywał.

— Witaj, George — odezwała się Cloud z kącika przy kominku.

— Nie zapomnijcie o papierosach.

— Jednorazowe pieluszki, te tańsze — dorzuciła Daily Alice.

— Zapałki, tampaxy, oliwa.

— Owsianka — powiedziała matka. — Jak tam twoi ludzie, George?

— Tylko nie owsianka! — zaprotestowała Tacey.

— Dobrze, dobrze. Mama, jak wiesz, nie może tego pominąć.

Matka potrząsnęła głową.

— Nie widziałam Franza od roku?

George położył banknoty na stole, przy którym siedział doktor.

— Butelka dżinu — powiedział.

Doktor napisał „dżin”, ale odsunął pieniądze.

— Aspiryna — przypomniał sobie. — Olejek kamforowy, antyhistamina.

— Ktoś jest chory? — zapytał George.

— Sophie ma tę dziwną gorączkę — odparła Daily Alice. — To przychodzi i mija.

— Co jeszcze? — zastanawiał się doktor, patrząc na żonę, która gładziła podbródek i cmokała, pełna wątpliwości, a w końcu postanowiła, że ona też pojedzie na zakupy.

Doktor wyszedł do holu, żeby nałożyć czapkę (jego włosy były zupełnie białe i przypominały kłębek przybrudzonej bawełny) i okulary w różowych oprawkach, które zgodnie z tym, co stwierdzało prawo jazdy, miał obowiązek nosić. Cała rodzina zarzucała go jeszcze wymyślonymi w ostatniej chwili potrzebami. Wziął brązową kopertę, w której były dokumenty spraw do załatwienia, oznajmił, że jest gotowy, i wszyscy wyszli na werandę, żeby go odprowadzić.

— Mam nadzieję, że będzie jechał ostrożnie — powiedziała Cloud. — Jest bardzo mokro.

Z wnętrza garażu dobiegł niepewny zgrzyt. Potem zapadła nabrzmiała cisza, a następnie rozległ się warkot silnika, po czym drewniana furgonetka wyjechała ociężale na podjazd, wyciskając dwa delikatne ślady na wilgotnych liściach. George Mouse patrzył zdumiony. Wszyscy zgromadzili się na werandzie tylko po to, żeby popatrzeć, jak starszy gość z werwą prowadzi samochód. Biegi zazgrzytały i wszyscy zastygli z wrażenia. George wiedział, oczywiście, że nie co dzień wyprowadzają samochód z garażu, że to była wyjątkowa okazja i doktor bez wątpienia poświęcił cały poranek na oczyszczenie starych drewnianych ścian samochodu z pajęczyn i przepędzenie wiewiórek, które sądziły, że mogą zamieszkać pod najwyraźniej nieużywanymi siedzeniami. Wiedział, że wsiadając do machiny, doktor czuł się tak, jakby przywdziewał zbroję, szykując się do bitwy w wielkim świecie. Musiał to oddać swoim wiejskim kuzynom. Każdy, z kim rozmawiał w Mieście, narzekał gorzko na samochody i ich rujnowanie, ale jego kuzynowie zawsze odnosili się do swego dwudziestoletniego pojazdu z największym szacunkiem i rzadko go używali. Roześmiał się, machając wraz z innymi na pożegnanie i wyobrażając sobie, jak doktor prowadzi wóz na szosie. Z początku będzie nerwowy i zacznie uciszać żonę, zmieniać bardzo uważnie biegi. Kiedy wjedzie na autostradę, zacznie czerpać przyjemność z widoku sunących za oknem krajobrazów i z własnego panowania nad pojazdem aż do momentu, gdy jakaś potworna ciężarówka przemknie z rykiem tuż koło niego i omal nie zdmuchnie go z drogi. Życiowy hazard.

Na wzgórzu

George powiedział, że nie ma najmniejszej ochoty siedzieć w domu. Przyjechał, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i tak dalej, nawet jeśli dzień nie bardzo sprzyja spacerom. Tak więc Smoky włożył kapelusz i kalosze, wziął laseczkę i poszedł z George’em na spacer na wzgórze.

Drinkwater ucywilizował to miejsce, wytyczając ścieżkę dla pieszych i tworząc kamienne stopnie w miejscu, które najbardziej się do tego nadawało. Postawił też ławeczki w stylu rustykalnym w miejscach widokowych, a na szczycie ulokował kamienny stół, gdzie można było zjeść lunch, podziwiając jednocześnie krajobraz.

— Nie bierzemy lunchu — powiedział George. Deszcz przestał padać. Zdawało się, że pochłonęła go mgiełka i że zawisł bez ruchu w powietrzu. Ruszyli pod górę ścieżką, która wiła się pomiędzy wierzchołkami drzew rosnących w parowach poniżej. George podziwiał wzory utworzone na liściach i gałązkach przez srebrzyste krople deszczu, a Smoky wskazał dziwnego ptaka (nauczył się rozpoznawać wiele gatunków, zwłaszcza tych dziwnych).

— A teraz powiedz szczerze — zaczął George. — Jak leci?

— Jak po grudzie — odparł Smoky. — Dobrze, dobrze. — Westchnął. — Po prostu jest ciężko, kiedy nadchodzi zima.

— O tak.

— Nie, tutaj jest ciężej. Nie wiem. Nie chciałbym, żeby było inaczej… Po prostu trudno znieść melancholię w niektóre wieczory. — George’owi zdawało się, że oczy Smoky’ego zaraz wypełnią się łzami. Wciągnął głęboko powietrze, błogosławiąc w duchu wilgoć i las.

— Tak, nie jest najlepiej — powiedział wesoło.

— Ciągle trzeba siedzieć w domu — ciągnął Smoky. — Wszyscy są razem. A mieszka tutaj tyle ludzi. Wydaje się, że ciągle się na kogoś natykasz.

— W tym domu? Przecież można tam zginąć na całe dnie. Na całe dnie.

Pamiętał podobne popołudnie jak to. Był wtedy dzieckiem, przyjechał tu do rodziny na Boże Narodzenie. Kiedy szukał ukrytych prezentów, które, jak wiedział, musiały gdzieś oczekiwać na wielki poranek, zabłądził na trzecim piętrze. Zszedł na dół dziwnymi, bardzo wąskimi schodkami i znalazł się w innym miejscu, wśród dziwnych pokojów. Zdawało mu się, że pod wpływem przeciągu ściany obite tkaniną żyją swoim własnym, tajemniczym życiem, a odgłos jego stóp wydawał się odgłosem stóp innej osoby, zbliżającej się z przeciwka. Po chwili zaczął krzyczeć, bo nie mógł znaleźć schodów. Odszukał jednak inne, ale zupełnie stracił nad sobą panowanie, kiedy usłyszał dobiegający z oddali głos mamy Drinkwater, która go wołała. Biegał dookoła z krzykiem i otwierał po kolei wszystkie drzwi, aż w końcu otworzył jakieś łukowate, które wyglądały jak wejście do kościoła, i znalazł swoje dwie kuzynki siedzące w wannie.

Usiedli na jednej z ławeczek Drinkwatera wykonanej z sękatego, koślawego drewna. Poprzez ścianę bezlistnych drzew widzieli wielkie połacie lądu zatopionego w szarości. Byli nawet w stanie rozpoznać szary pas drogi międzystanowej w następnym hrabstwie, ukołysany i spokojny. Momentami dobiegał ich uszu warkot ciężarówek niesiony w gęstym powietrzu.

Smoky wskazał na odnogę przypominającą palec lub głowę hydry. Odnoga ta biegła aż do wzgórza, po czym nagle się urywała. Tu i ówdzie na ziemi widniały żółte drobinki — uśpione gąsienice, z rodzaju tych wykonanych przez człowieka, przerzucających ziemię. Nie podpełzłyby ani trochę bliżej. Mierniczy i dostawcy, kontraktorzy i inżynierowie ugrzęźli tam na dobre na skutek braku zdecydowania, ale ta szczątkowa kończyna nigdy nie nabierze ciała i muskułów i nie przeciśnie się przez pięciokąt miast otaczających Edgewood. Smoky o tym wiedział.

— Nie pytaj mnie, skąd wiem — powiedział.

Ale George Mouse myślał o innym projekcie: wszystkie budynki, niemal opustoszałe, które należały do jego rodziny w Mieście, można by połączyć ze sobą na stałe i stworzyć w ten sposób ogromną, niedostępną ścianę — przypominającą mury obronne zamku — chroniącą centrum, w którym znajdowałyby się ogrody. Przybudówki i wszystkie budynki wewnątrz bloku można by wtedy wyburzyć, a przestrzeń ogrodów wykorzystać na jedno wielkie pastwisko albo farmę. Mogliby tam uprawiać rośliny i hodować krowy. Nie, kozy. Kozy są mniejsze i nie ma tyle kłopotów z ich wyżywieniem. Dają mleko i od czasu do czasu dobrze byłoby mieć koźlinę do zjedzenia. George nigdy w życiu nie zabił większego stworzenia niż karaluch, ale jadł kiedyś koźlę na obiad w restauracji i ślinka napłynęła mu do ust. Nie słyszał, co Smoky mówił, chociaż zdawało mu się, że coś mówił. Zapytał: — Ale jaka jest historia? Jaka jest prawdziwa opowieść?

— No cóż, jesteśmy przecież chronieni — stwierdził Smoky niejasno, kopiąc dziurę w ziemi swoją laseczką. — Ale zawsze trzeba coś dać w zamian za ochronę, prawda? — Na początku nic z tego nie rozumiał. Nie przypuszczał też, aby teraz rozumiał to choć trochę lepiej. Wiedział, że należy uiścić jakąś zapłatę, ale nie był pewien, czy została już uiszczona, czy dopiero ma być uiszczona czy też została odroczona. Nie wiedział, czy nieokreślone uczucie, jakie miał w zimie, uczucie, że czegoś się od niego wymaga, że ktoś upomina się o zapłatę, wysysa go i żąda poświęcenia (nie potrafił tego dokładnie określić) oznaczało, że kredytodawcy zostali zaspokojeni czy też że chochliki, które, jak mu się zdawało, zerkały przez okna i nawoływały z kominków, kryły się pod strzechami i grasowały w nieużywanych pokojach na górze, przypominały o niezapłaconym długu, niepobranym haraczu, o jakichś strasznych odsetkach, których nawet nie potrafił obliczyć.

Ale George rozmyślał o planie, który miał przedstawiać główne pojęcia teorii czynu (o której czytał w popularnym magazynie i która zdawała się bardzo sensowna) za pomocą pokazu sztucznych ogni. Myślał o tym, że różne etapy działania, tak jak opisywała to teoria, mogą znaleźć wyraz w inicjacji, narastającym syku, kulminacyjnym wybuchu i ostatecznym wypaleniu się kolorowej bomby. Myślał, w jaki sposób w kombinacji sztucznych ogni można przedstawić wszystkie akty różnego rodzaju i wielki czyn, którym jest rytm życia i czasu. Wizja rozprysła się. Potrząsnął ramieniem Smoky’ego i spytał:

— Ale jak ci idzie? Jak ci się powodzi?

— Jezu, George — odparł Smoky, wstając. — Powiedziałem ci wszystko, co mogłem. Zimno mi. Założę się, że w nocy będzie mróz. Może spaść śnieg na święta. — Wiedział, że spadnie, zostało to obiecane. — Chodźmy się napić kakao.

Kakao i bułeczka

Było brązowe i gorące, z czekoladowymi bąbelkami na brzegu. Prawoślaz, który Cloud do niego dorzuciła, obracał się i puszczał bąbelki, jak gdyby roztapiał się z radością. Daily Alice zdradzała Tacey i Lily tajniki delikatnego dmuchania na napój, trzymania kubka za rączkę i śmiała się z brązowych wąsów, które kakao zostawiało na twarzy. Cloud pilnowała, żeby w czasie gotowania nie zrobił się kożuch, chociaż George’owi nie przeszkadzały kożuchy. Kakao przyrządzane przez jego matkę zawsze miało kożuchy, tak samo jak to, które podawali w dzbankach w podziemiach Kościoła Wszystkich Ulic, do którego zabierała jego i Franza w takie dni jak ten.

— Weź jeszcze bułeczkę — powiedziała Cloud do Alice. — Musisz jeść za dwóch. Musi jeść za dwóch — wyjaśniła George’owi.

— Chyba nie to masz na myśli — zdziwił się.

— Chyba tak — potwierdziła Alice i ugryzła bułeczkę. — Dobrze znoszę ciążę.

— Tym razem chłopiec.

— Nie — powiedziała w sekrecie. — Następna dziewczynka. Tak mówi Cloud.

— Nie ja — sprostowała Cloud. — Karty.

— Damy jej na imię Lucy — wtrąciła Tacey. — Lucy Ann i Andy Ann de Barn Barn Barnable. George ma dwa wąsy.

— Kto to zaniesie Sophie? — zapytała Cloud, stawiając kubek i bułeczkę na bardzo starej, czarnej japońskiej tacy, na której widniał wizerunek srebrnowłosego ducha pijącego colę.

— Może ja — zaproponował George. — Ciociu Cloud, może byś postawiła mi karty?

— Jasne, George. Ty chyba jesteś włączony.

— Żebym tylko znalazł jej pokój — zachichotał George. Wziął ostrożnie tacę, zauważając, że ręce zaczynają mu drżeć.

Sophie spała, kiedy wszedł do jej pokoju, popychając drzwi kolanem. Stał nieporuszony, czując parę unoszącą się z kakao i mając nadzieję, że Sophie nigdy się nie obudzi. Jak dziwnie jest odczuwać w dorosłym wieku emocje podglądacza — drżenie i słabość kolan i suchość w gardle — które teraz zostały spowodowane przez szaloną kapsułkę leku i dezabil Sophie, leżącej w zmiętoszonej pościeli. Jedna długa noga była odkryta, a jej palce skierowane ku podłodze, jak gdyby wskazywały pantofelek z pary chińskich kapci, które wystawały spod kimona leżącego przy łóżku. Piersi Sophie, miękkie od snu, wysuwały się spod pofałdowanej piżamy i unosiły się oraz opadały w rytm oddechu.

Były rozgrzane (pomyślał z czułością) od gorączki. Kiedy pożerał ją wzrokiem, wyczuła jakby jego spojrzenie, ponieważ natychmiast poprawiła piżamę i przewróciła się na bok, tak że jej policzek opierał się na dłoni zwiniętej w pięść. Zrobiła to z takim wdziękiem, że zachciało mu się śmiać albo płakać, ale powstrzymał się i postawił tacę na nocnym stoliku, na którym walały się buteleczki z lekarstwami i pogniecione chusteczki. Żeby postawić tacę, przeniósł na łóżko wielki album czy notes i w tym momencie Sophie obudziła się.

— George — powiedziała spokojnie i bez zdziwienia, przeciągając się. Być może myślała, że nadal śpi. Położył delikatnie swą śniadą dłoń na jej czole.

— Cześć, maleńka — powiedział. Oparła się na poduszkach, zamknęła oczy i na chwilę odpłynęła z powrotem do krainy snów. Potem westchnęła „och” i przezwyciężyła sen, wreszcie uklękła na łóżku i całkowicie się rozbudziła.

— George!

— Lepiej się czujesz?

— Nie wiem. Coś mi się śniło. Kakao dla mnie?

— Dla ciebie. Co ci się śniło?

— Mmm, dobre. Jak się obudzę, jestem głodna. Ty też?

Wytarła wąsy różową chusteczką, którą wyjęła z pudełka. Następna od razu zajęła zwolnione miejsce.

— Och, śniły mi się dawne lata. Chyba przez ten album. Nie, nie wolno. — Przytrzymała jego rękę, która wyciągnęła się po album. — Brudne zdjęcia. Nieprzyzwoite zdjęcia.

— Nieprzyzwoite.

— Moje zdjęcia sprzed lat. — Uśmiechnęła się, przekrzywiając głowę w sposób charakterystyczny dla Drinkwaterów, i zerkała na niego znad brzegu kubka, a jej oczy nadal były zmrużone od snu.

— Co tutaj robisz?

— Przyjechałem się z tobą zobaczyć — powiedział George. Kiedy ją ujrzał, wiedział, że właśnie po to przyjechał. Nic nie odpowiedziała na to szarmanckie stwierdzenie. Wydawało się, że zapomniała o jego obecności albo przypomniała sobie nagle o czymś zupełnie innym. Kubek z kakao zatrzymał się w połowie drogi do ust. Odstawiła go powoli, a jej oczy zapatrzyły się na coś, czego nie mógł widzieć, co znajdowało się w jej wnętrzu. Sophie starała się jakby to przezwyciężyć. Zaśmiała się krótko i przerażająco i nagle ujęła nadgarstek George’a, jak gdyby chciała wrócić do rzeczywistości.

— Jakieś sny — wyjaśniła, szukając jego twarzy. — Mam gorączkę.

Osierocone nimfy

Najlepsze chwile życia przeżywała zawsze w snach. Nie znała przyjemniejszej chwili niż ta, kiedy przenosiła się do innego miejsca, kiedy jej kończyny rozgrzewały się i stawały ciężkie, a roziskrzona ciemność pod powiekami układała się w pewien porządek i otwierały się drzwi. Kiedy świadoma myśl dostawała skrzydeł i pazurów sowy i oddzielała się od umysłu. Zaczynając od najdrobniejszej przyjemności, związanej z tym stanem, zaczęła stopniowo doskonalić się we wszystkich jego nienazwanych możliwościach. Po pierwsze musiała nauczyć się słyszeć cichy głos, ten fragment świadomego ja, maszerujący jak anioł stróż ze zjawami, którymi w krainie snów zastępujemy samych siebie, głos, który szepcze „śpisz”.

Cała sztuka polegała na tym, żeby go usłyszeć, ale nie posłuchać, bo w przeciwnym razie można by było się obudzić. Nauczyła się go słyszeć. Głos mówił jej, że nie może zostać zraniona na skutek ran, które odnosi we śnie, nieważne jak strasznych. Zawsze budziła się cała i bezpieczna w ciepłym łóżku. Od tej pory nie bała się żadnych koszmarnych snów. Dante jej snów wsparł się na śniącym Wergiliuszu i przechodził przez koszmary z radością, zdobywając nowe doświadczenia.

Następnie odkryła, że należy do tych, którzy potrafią się obudzić, opuścić lukę świadomości i wrócić potem do tego samego snu, który przerwali. Potrafiła również budować wiele sennych historii. Potrafiła wyśnić, że się budzi, a potem śnić, że budzi się z tego snu, śniąc za każdym razem, że mówi: „Och, to był tylko sen”. W końcu budziła się całkowicie i było to najcudowniejsze uczucie. Wracała do domu z podróży, a na dole czekało śniadanie.

Ale z czasem zaczęła przedłużać te podróże, udawać się dalej, wracać później i z większą niechęcią. Z początku martwiła się, że jeśli spędzi połowę dnia oraz noc w krainie snów, to w końcu nie będzie miała o czym śnić, jej sny staną się uboższe, nieprzekonujące, powtarzalne. Ale skutek był odwrotny. Im dalej podróżowała, im dalej pozostawiała prawdziwy świat, tym większe i bardziej wymyślne stawały się fikcyjne lądy, a przygody były bardziej kompletne i działy się z większym rozmachem. Jak to było możliwe? Przecież tematy do swoich snów mogła czerpać tylko z życia na jawie, z książek i z obrazów, z miłości i tęsknoty, z prawdziwych dróg i skał i prawdziwych stóp, które na nich stawiała. I skąd brały się te liczne wyspy, ponure, obszerne budynki, zagmatwane miasta, okrutne rządy, nierozwiązywalne problemy, komiczne postaci uboczne o dziwnych manierach? Nie wiedziała i z czasem przestała się tym przejmować.

Wiedziała, że prawdziwi ludzie, jej bliscy w realnym życiu, martwią się o nią. Ich troska towarzyszyła jej w snach, ale przemieniona w ostre prześladowanie i tryumfalne połączenie. W ten właśnie sposób radziła sobie z ich zmartwieniem.

A teraz posiadła ostatnią umiejętność, która wzmocniła siłę jej tajemnego życia i zarazem uspokoiła bliskich na jawie. W jakiś sposób nauczyła się podnosić sobie temperaturę, kiedy tylko chciała, a wraz z nią przychodziły niesamowite, nieodparte, gorączkowe sny. Podniecona tym zwycięstwem, nie dostrzegała z początku niebezpieczeństwa podwójnej dawki, zbyt szybko odrzuciła większą część prawdziwego życia — a ono stało się później skomplikowane i pozbawione obietnic i uciekła jako chora do swego łoża, ukrywając tajemnicę, unosząc się radością przyćmioną poczuciem winy.

Tylko po przebudzeniu zdawała sobie czasem z przerażeniem sprawę — tak jak teraz, kiedy George Mouse był świadkiem jej zapatrzenia w głąb siebie — z uzależnienia, zdawała sobie sprawę, że jest skazana, że zabłądziła w tym królestwie, zaszła, wbrew swej woli, zbyt daleko, żeby znaleźć drogę powrotną, a jedynym powrotem jest kontynuowanie drogi, ucieczka jeszcze dalsza, jedynym sposobem udoskonalenia tego strasznego uzależnienia jest całkowite poddanie się.

Schwyciła nadgarstek George’a, tak jakby dotknięcie jego prawdziwego ciała mogło ją wreszcie obudzić.

— Mam sny — wyjaśniła. — To z gorączki.

— Pewnie — powiedział George. — Sny z gorączki.

— Jestem połamana — skarżyła się, obejmując się rękoma. — Za dużo śpię. Za długo w jednej pozycji.

— Potrzebny ci masaż. — Czy głos go nie zdradził?

Kiwała się z boku na bok.

— Zrobiłbyś to?

— Jasne.

Odwróciła się do niego plecami, wskazując przez piżamę miejsce, które ją bolało.

— Nie, nie, nie, skarbie — przemawiał jak do dziecka. — Połóż się. Połóż poduszkę pod brodę, o tak. Ja sobie tu usiądę, posuń się trochę, zdejmę buty. Wygodnie? — Zaczął ją masować, czując ciepło jej rozgorączkowanego ciała przez cienki materiał piżamy. — Ten album — powiedział, nie zapomniawszy ani na chwilę.

— Och — westchnęła cicho, kiedy masował miejsce pod łopatkami. — To zdjęcia Auberona. — Wyciągnęła rękę i oparła ją na okładce albumu. — Zostały zrobione, kiedy byłyśmy dziećmi. Artystyczne zdjęcia.

— Co na nich jest? — spytał George, masując kości, z których wyrastałyby skrzydła, gdyby Sophie je miała.

Nie mogąc się powstrzymać, podniosła okładkę, ale opuściła ją ponownie.

— On nie wiedział — odparła. — Nie uważał ich za nieprzyzwoite. I wcale nie są. — Otworzyła album. — Niżej, o tak, jeszcze niżej.

— Oho — powiedział George. Znał kiedyś te nagie dzieci o perłowej skórze, przedstawione na zdjęciach, bardziej zmysłowe przez to, że jakby bezcielesne. — Zdejmij tę piżamę — polecił. — Teraz lepiej…

Przerzucała kartki albumu powoli i z roztargnieniem, tak jakby znowu chciała poczuć strukturę tamtego dnia, przeszłości, ciała.

Tu Alice i ona na kamieniach przy wodospadzie, który tryskał jak szalony za ich plecami, ale nie widać tego na zdjęciu. Wśród zamglonych liści na drugim planie obiektyw rozbił kropelki słońca na tuziny białych, bezcielesnych oczu, okrągłych ze zdumienia.

Nagie dzieci (ciemne aureole Sophie marszczyły się jak pączki kwiatów, jak drobne, zaciśnięte usta) patrzyły w dół do wnętrza czarnego, gładkiego stawu. Co tam widziały, co sprawiło, że opuściły oczy, że uśmiechały się? Ładna dłoń trzymała pod obrazkiem tytuł: „Sierpień”. Sophie przejechała palcem po liniach zetknięcia ud Alice z miednicą. Linie te wydawały się delikatne i ładnie zarysowane, jak gdyby jej skóra była wtedy cieńsza. Srebrzyste pośladki były ściągnięte, a nogi o długich palcach stykały się ze sobą, jakby zaczynały się przeobrażać w syreni ogon.

Małe zdjęcia zostały przymocowane do kartki czarnymi narożnikami. Sophie z szeroko otwartymi oczami i ustami, z rozstawionymi nogami i rozpostartymi ramionami. Gnostyczne X mikrokosmicznego dziecka kobiety. Jej długie włosy były stargane i wydawały się białe — właściwie złote — na tle ciemnej ściany drzew. Alice rozbierająca się: zdejmuje jedną nogawkę białych bawełnianych spodni, jej pulchny wzgórek łonowy zaczynają już pokrywać ostre, jasne włoski. Dwie dziewczynki wędrujące przez czas, dojrzewające w przyspieszonym tempie, tak jak rozwijają się magiczne kwiaty na filmach przyrodniczych. George pożerał je wzrokiem, podglądając przeszłość oczyma Auberona. Zatrzymają się tu na minutę…

Zostawiła album otwarty na tej stronie, podczas gdy George kontynuował masaż, zmieniając pozycję ciała i rąk. Jej rozwierające się nogi wydały dziwny odgłos. Pokazała mu „Osierocone nimfy”. Miały kwiaty we włosach, leżały wyciągnięte na murawie. Trzymały ręce nawzajem na swoich policzkach, ich powieki były ciężkie. Już miały się pocałować z otwartymi ustami: może w akcie pocieszenia, a może po to, by stworzyć artystyczne ujęcie niewinności zarazem osieroconej jak i bajkowej. Ale one nie grały. Sophie pamiętała to. Jej ręce pozbawione czucia ześliznęły się ze stronicy, a oczy przestały widzieć zdjęcia. To nie miało znaczenia.

— Wiesz, co mam zamiar zrobić? — zapytał George, nie mogąc się powstrzymać.

— Mhm.

— Naprawdę?

— Tak. — To było tylko tchnienie. — Tak.

Ale wcale nie wiedziała. Znowu spadała w przepaść świadomości, uratowała się przed upadkiem, wylądowała szczęśliwie (potrafiła latać) na dalekim krańcu, w samym środku tego perłowego popołudnia, po którym nadeszła noc.

Najmniejsze Atuty

— Jak w każdej talii — mówiła Cloud, wyciągając aksamitną torebkę z pudełeczka, a następnie karty z torebeczki — są tu pięćdziesiąt dwie karty na pięćdziesiąt dwa tygodnie roku, cztery zestawy na cztery pory roku, dwanaście kart atutowych z figurami na dwanaście miesięcy i jeśli dobrze policzysz, trzysta sześćdziesiąt cztery znaczki, po jednym na każdy dzień roku.

— Rok ma trzysta sześćdziesiąt pięć dni — powiedział George.

— To jest według starego kalendarza. Wtedy jeszcze miał tyle. Dorzuć drew do ognia, dobrze? — Kiedy podsycał ogień, zaczęła wykładać jego przyszłość. Sekret, który ukrywał w sobie — a raczej na górze pogrążony we śnie — rozgrzewał go i przywoływał uśmiech na jego twarzy, ale mimo to jego kończyny pozostawały lodowato zimne. Odwinął mankiety swetra i schował w nie dłonie. Przypominały ręce szkieletu.

— Jest tu również — ciągnęła Cloud — dwadzieścia jeden kart atutowych ponumerowanych od zera do dwudziestu. Są to osoby, miejsca, rzeczy i pojęcia. — Wykładała duże karty z ładnymi rysunkami lasek, buław, kielichów i mieczy. — To jest inny zestaw figur — objaśniała Cloud. — Te, które tutaj mam, nie są tak wielkie jak tamte, tamte mają słońca, księżyce i takie generalne pojęcia. Moje nazywają się, moja matka tak je nazwała, Najmniejszymi Atutami. — Uśmiechnęła się do George’a. — To jest Osoba. Kuzyn. — Ułożyła kartę w kole i zamyśliła się na chwilę.

— Powiedz mi najgorsze — poprosił George. — Potrafię to znieść.

— Najgorsze — odezwała się Alice, która siedziała w głębokim fotelu, czytając książkę — to właśnie to, czego nie może ci powiedzieć.

— Ani tego, co najlepsze — dodała Cloud. — Jedynie odrobinę tego, co może się zdarzyć. Ale kiedy się zdarzy: czy następnego dnia, czy następnego roku czy też za godzinę — tego również nie potrafię ci powiedzieć. Teraz pozwól mi się zastanowić. — Karty tworzyły przeplatające się koła przypominające łańcuchy myśli, a Cloud mówiła George’owi o wydarzeniach, które staną się jego udziałem: mały spadek, powiedziała, od kogoś, kogo nigdy nie znał, ale nie pieniądze, i zostawiony przez przypadek. — Widzisz, tutaj jest Podarunek, a w tym miejscu Nieznany.

Obserwując ją i śmiejąc się w duchu z tego, co robiła, a równie bezradnie z tego, co zdarzyło się tego popołudnia (i co zamierzał powtórzyć, wślizgując się cicho jak mysz, kiedy wszyscy zasną), George nie zauważył, że Cloud zamilkła, wpatrując się w układ wyłaniający się przed jej oczyma. Nie zauważył, że ściągnęła usta i zawahała się, nim położyła ostatnią kartę w środku. Było to Miejsce: Perspektywa.

— No i? — zapytał.

— Nie wiem, George — odparła.

— Czego nie wiesz?

— Nie wiem dokładnie. — Sięgnęła po papierośnicę, potrząsnęła nią i stwierdziła, że jest pusta. Widziała tak wiele ustawień, tyle razy stawiała karty, że czasami poszczególne układy nakładały się na siebie w jej umyśle. Z uczuciem déjà vu zdała sobie sprawę, że nie patrzy na pojedynczy układ, ale na jeden z całej serii, tak jakby te układy, które stworzyła dawno temu, miały zostać oznaczone napisem „ciąg dalszy”. Teraz, bez ostrzeżenia, ukazała się jej oczom właśnie kontynuacja. Jednak przede wszystkim była to przyszłość George’a.

— Jeśli Kuzyn jest tobą — zaczęła. Nie, to nie wyjdzie. Był jakiś fakt, jakiś drobiazg, o którym nie wiedziała.

George oczywiście wiedział, o jaki fakt chodzi, i nagle doznał wrażenia, że się dusi, ogarnął go strach, że tajemnica zostanie wykryta, uczucie absurdalne, ale mimo to intensywne. Czuł się jak złapany w pułapkę.

— No dobrze — odzyskał mowę. — To wystarczy. Nie jestem pewien, czy chcę poznać całą swoją przyszłość. — Zauważył, że Cloud dotyka karty Kuzyna, a następnie karty zwanej Nasieniem. O Boże, pomyślał. I właśnie w tym momencie z podjazdu dobiegł ostry dźwięk klaksonu.

— Trzeba im pomóc wypakować zakupy — powiedziała Alice, usiłując wygramolić się z wysokiego fotela. George skoczył na równe nogi.

— Nie, skarbie, nie w twoim stanie. Siedź sobie spokojnie.

Wyszedł z pokoju, trzymając zimne dłonie w rękawach swetra jak mnich.

Alice zaśmiała się i z powrotem wzięła książkę.

— Czy przestraszyłaś go, Cloud? Co tam zobaczyłaś?

Cloud zatopiła spojrzenie w kartach, które przed nią leżały. Zaczęła teraz myśleć, że myliła się co do Najmniejszych Atutów. Myliła się sądząc, że nie mówią nic o drobnych wydarzeniach w życiu bliskich jej osób. Te drobne wydarzenia były cząstkami łańcucha, a łańcuchy stanowiły wielkie zdarzenia, bardzo wielkie w istocie.

Karta Perspektywa na środku ukazywała zetknięcie się korytarzy czy przejść. Na końcu każdego korytarza znajdowała się nieskończona perspektywa rozmaitych drzwi, które różniły się łukami, nadprożami, kolumnami i tak dalej, aż wyczerpała się inwencja artysty, a jego kunsztowne rzeźbienia w drewnie przestały się czymkolwiek różnić (mimo to były przepiękne). Na końcu tych przejść można było dostrzec inne drzwi, za którymi rozpościerały się drogi wiodące w różnych kierunkach. Być może każda z nich otwierała rozmaite i nieskończone perspektywy.

Połączenie, drzwi, zakręty — tylko jedna chwila, kiedy można ogarnąć wszystkie drogi naraz. To był George — to wszystko. On był tą perspektywą, chociaż o tym nie wiedział, a ona nie miała pojęcia, jak mu o tym powiedzieć. Ta perspektywa nie stanowiła jego perspektywy, to on sam był perspektywą. A ona właśnie odkryła wszystkie możliwości. I nie potrafiła ich wyrazić. Wiedziała teraz — była tego pewna — że wszystkie układy kart, jakie kiedykolwiek stworzyła, były cząstkami jednego wzoru i że George zrobił lub zrobi — albo robił w tym momencie — coś, co jest istotnym elementem w tym wzorze. A w żadnym układzie elementy nie są od siebie oderwane. Powtarzają się, łączą ze sobą. Co to mogło być? Wokół niej rozbrzmiewały odgłosy rodzinnego życia, nawoływania na schodach. Ale ona patrzyła na to miejsce, na perspektywę niekończących się odgałęzień, narożników, korytarzy. Miała wrażenie, że sama znajduje się w tym miejscu, że tuż za nią są drzwi, że siedzi tu pomiędzy nimi a pierwszymi drzwiami zobrazowanymi w kartach, że jeśli odwróci głowę, zobaczy być może niekończącą się perspektywę łuków i belek za sobą.

Zupełnie sprawiedliwe

Przez całą noc, szczególnie w zimie, dom rozmawiał cichutko sam ze sobą. Być może sprawiały to setki złączy i kamienne części oparte na drewnianych elementach. Zawodził i jęczał, mruczał i skrzypiał. Coś obluzowało się na strychu i upadło, a to z kolei spowodowało, że obluzowało się coś innego i też spadło.

Wiewiórki tupotały tu i ówdzie, a myszy myszkowały w ścianach i korytarzach. Jedna z nich skradała się późną nocą na paluszkach, trzymając pod pachą butelkę dżinu i przykładając palec do ust. Usiłowała sobie przypomnieć, gdzie znajduje się pokój Sophie, i niemal potknęła się na stopniu, który wyrósł nieoczekiwanie. Wszystkie stopnie w tym domu pojawiały się nieoczekiwanie.

W głowie George’a nadal panowało popołudnie. Pellucidar nie przestał jeszcze działać, ale jak zwykle zaczął wywierać zły wpływ. Dźgał ciało i świadomość w takim samym stopniu jak przedtem, tylko że teraz z okrutną złośliwością, co wcale nie było zabawne. Skóra George’a skurczyła się i wątpił, czy rozluźni się nawet dla Sophie, o ile w ogóle znajdzie właściwy pokój. Ktoś zostawił nad obrazem zapaloną lampę i w jej świetle George dojrzał klamkę, której szukał. Był pewien, że to właściwe drzwi. Chciał szybko do nich podejść, ale klamka poruszyła się, jakby dotknięta przez ducha. Smoky wyszedł na zewnątrz, jego ramiona okrywał stary szlafrok (George zauważył czarno-biały warkocz wokół kołnierzyka i przy kieszeniach), i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Stał przy nich przez chwilę i zdawało się, że wzdycha, a następnie ruszył za narożnik korytarza.

Cholera, to nie te drzwi, pomyślał George. Co by było, gdybym wszedł do ich pokoju? A może to pokój dzieci?

Odszedł zupełnie skołowany, przeszukując bezradnie korytarz na drugim piętrze. Odczuwał pokusę, żeby zejść piętro niżej. Być może w szalonym widzie trafił omyłkowo na identyczne piętro, tylko wyżej, i zapomniał, że to zrobił. Wtem znalazł się przed drzwiami, które, jak podpowiadał mu rozum, musiały być drzwiami do jej pokoju, chociaż inne jego zmysły sprzeciwiały się temu. Otworzył je z obawą i wkroczył do środka.

Tacey i Lily spały słodko pod szerokim sufitem mansardy. W świetle nocy dostrzegł widmowe zabawki, błyszczące oko misia. Dziewczynki, z których młodsza spała nadal w dziecinnym łóżeczku jak w klatce, nie poruszyły się i już miał zamknąć drzwi, kiedy wyczuł czyjąś obecność w pokoju, w pobliżu łóżka Tacey. Zerkał ostrożnie zza drzwi.

Ktoś właśnie wydobył spod swego płaszcza ciemnego jak noc torbę ciemną jak noc. George nie widział jego twarzy, ponieważ osobnik miał na głowie ciemny jak noc hiszpański kapelusz z szerokim rondem. Podszedł do łóżeczka, w którym leżała Lily, i palcami obciągniętymi czarnymi jak noc rękawiczkami wyjął ze swej torby szczyptę czegoś, po czym delikatnie, używając kciuka i palca wskazującego, posypał tym twarz Lily. Piasek koloru matowego złota wpadł małą strużką do jej oczu. Osobnik odwrócił się potem i miał zamiar odłożyć torbę, kiedy wyczuł obecność George’a, który stał jak wryty przy drzwiach. Rzucił mu spojrzenie znad wysokiego kołnierza płaszcza, a George ujrzał spokojną twarz o ciemnych jak noc oczach i ciężkich powiekach. Osobnik potrząsnął swą ciężką głową, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nic dla ciebie, synu, nie tej nocy”. I było to zupełnie sprawiedliwe. Następnie odwrócił się, kitka zakołysała się na kapeluszu, i plaskając cicho płaszczem, odszedł w inne miejsce, do tych, którzy bardziej zasługiwali na jego obecność.

Kiedy George znalazł w końcu swoje własne przytulne łóżko, leżał godzinami bezsennie, a jego szeroko otwarte oczy chciały niemal wyskoczyć z głowy. Kołysał w ramionach butelkę dżinu, czerpiąc z niej raz po raz zimne i kwaskowe pocieszenie, a noc i dzień wirowały i mieszały się w jego świadomości jak wybuchające i płonące fajerwerki. Rozumiał tylko, że pierwszy pokój, do którego chciał wejść, ten, z którego wychodził Smoky, musiał być pokojem Sophie, musiał być. Cała reszta rozmazała się, kiedy roziskrzone koła zaczęły się miłosiernie wypalać jedno po drugim.

Gdy zbliżał się świt, zauważył, że zaczął padać śnieg.

IV

Proste niebios odzienie i piękny strój ludzi,

Rajski ptak, krew płynąca w duszy, Mleczna Droga,

Kościelne dzwony, poza gwiazdami słyszane,

Kraj wonności wszelakich; to, co zrozumiane[7]

George Herbert


Gwiazdka — powiedział doktor Drinkwater, a jego twarz przybliżała się łagodnie do Smoky’ego — to taki dzień jak żaden inny w ciągu całego roku. Wydaje się, że nie stanowi wcale kontynuacji dni, które przychodzą po niej, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. — Podjechał do Smoky’ego, zataczając duże, wprawne koła i popędził dalej.

Smoky szarpał się do przodu i do tyłu z rozrzuconymi rękoma, których nie potrafił założyć na plecach tak ładnie jak doktor, i łapał powietrze. Ale myślał, że rozumie. Daily Alice, która schowała dłonie w starej mufce, przejechała gładko koło niego, rzuciła okiem na jego bezskuteczne wysiłki i żeby mu dokuczyć, wykonała figurę imitującą jego niezgrabne ruchy. Jednak była już wtedy poza zasięgiem jego wzroku, ponieważ nic mógł oderwać oczu od własnych stóp.

W zgodzie z Newtonem

— Chodzi mi o to — ciągnął doktor Drinkwater, który pojawił się znowu obok Smoky’ego — że każde święta zdają się następować natychmiast po poprzednich, wszystkie miesiące, które były między nimi nie liczą się. Gwiazdki następują jedna po drugiej, a nie po jesieniach.

— Masz rację — wtrąciła matka, zataczając statecznie koła. Tuż za sobą ciągnęła dwie wnuczki. Wyglądały jak drewniane kaczęta przywiązane do drewnianej kaczki. — Zdaje się, że zaraz jak się skończą jedne święta, przychodzą następne.

— Mhm — powiedział doktor. — Nie całkiem to miałem na myśli. — Skręcił jak myśliwiec i wsunął ramię pod ramię Sophie.

— Jak tam idzie? — powiedział do Sophie, a ona roześmiała się, po czym odjechali w harmonijnym duecie.

— Z każdym rokiem idzie mi lepiej — powiedział Smoky i nagle odwrócił się wbrew swej woli. Znalazł się znowu na drodze Daily Alice. Groziło im zderzenie, ale nic nie mógł poradzić. Żałował, że nie przyczepił sobie poduszki do tyłka, tak jak na humorystycznych pocztówkach. Alice rosła w oczach, ale zatrzymała się gwałtownie i zręcznie.

— Czy uważasz, że Tacey i Lily powinny się zapisać?

— Zostawiam tobie decyzję. — Matka znowu zbliżyła się, ciągnąc dziewczynki na sankach. Ich okrąglutkie buzie błyszczały jak jagody. Po chwili już ich nie było i Alice również. Niech kobiety się naradzą, pomyślał. On musi się zająć prostszymi rzeczami: zwykłym ruchem do przodu. Gdy znikali i pojawiali się w ten sposób, czuł się zupełnie skołowany.

— Bęc — powiedział i przewróciłby się, ale Sophie pojawiła się nagle i podtrzymała go, po czym pchnęła do przodu.

— Jak się masz? — spytała od niechcenia.

Zdaje się, że pozdrawianie się podczas mijania należało do zwyczajów łyżwiarzy.

— Niewierny — powiedziała. To zimne słowo zawisło w powietrzu jak obłoczek.

Smoky’emu wykrzywiła się lewa kostka, a prawa łyżwa odjechała sobie sama. Obrócił się wokół własnej osi i upadł ciężko na lód, odbijając sobie wrażliwą i niemal pozbawioną ciała kość ogonową. Sophie krążyła wokół niego i zataczała się ze śmiechu. Posiedzę sobie chwileczkę, aż mi kość przymarznie, pomyślał Smoky. Posiedzę przypięty do lodu jak krzaczek, aż przyjdzie odwilż. Śnieg, który padał w zeszłym tygodniu, przylgnął do ziemi. Był to tylko nocny opad, a następnego ranka powrócił ulewny deszcz i George Mouse brnął w roztopionej brei, oszołomiony i z szeroko otwartymi ustami. Wszyscy myśleli, że złapał wirusa od Sophie. Deszcz padał jak nieutulony w żalu, zatapiając szeroki trawnik, na którym milczące sfinksy chyliły się ku upadkowi. Później spadła temperatura i w wigilię Bożego Narodzenia świat przybrał szarą barwę i połyskiwał od lodu. Miał taki kolor jak stalowoszare niebo, na którym słońce stanowiło tylko rozmazaną plamkę za chmurami. Trawnik pokryła taka warstwa lodu, że można było jeździć na łyżwach. Dom wyglądał jak miniaturowy model w zestawie elektrycznych kolejek, usadowiony przy stawie wykonanym z małego lusterka.

Sophie nadal krążyła wokół niego. — Co to znaczy: niewierny? — spytał.

Uśmiechnęła się tylko tajemniczo i pomogła mu wstać, po czym odwróciła się i wykonując jakiś tajemniczy ruch, który zauważył, ale nie był w stanie go naśladować, odjechała bez wysiłku.

Na pewno lepiej by sobie radził, gdyby potrafił odkryć to niezmienne prawo, które mówi, że jeśli jedna noga ślizga się do przodu, to druga musi się ślizgać do tyłu. Zdawało się, że można się tak ślizgać w miejscu przez całe wieki i być jedynym człowiekiem na lodzie pozostającym w zgodzie z Newtonem. Aż do upadku. Nie ma ruchu ciągłego. Ale właśnie w tym momencie zaczął co nieco pojmować i jakimś cudem przejechał po lodzie aż do stopnia werandy, na której siedziała Cloud na futrzanym kocu, pilnując butów i termosu.

— I gdzie jest ten obiecany śnieg? — zapytał, a Cloud zaprezentowała jeden ze swych zagadkowych uśmiechów. Odkręcił termos i zdjął kubeczek. Nalał sobie herbaty cytrynowej z rumem do jednego z kubeczków umieszczonych w nakrętce, nalał też Cloud. Pił, a ciepła para roztapiała lód w nozdrzach. Był w ponurym nastroju, okropnie niezadowolony. Niewierny! Czy to miał być żart? Klejnot o wielkiej wartości, który dostał dawno temu od Alice w czasie ich pierwszego zjednoczenia się, pociemniał tak, jak ciemnieją nieraz perły, i zamienił się w nicość, gdy próbował go zawiesić na szyi Sophie. Nie wiedział, co czuje Sophie, ale nie mógł uwierzyć, chociaż nauczył się od Alice, że tak może być, iż Sophie również nie zdaje sobie sprawy, że jest tak samo rozdarta, stropiona, a przy tym pogrążona w półśnie jak on. Patrzył, jak się zbliża i oddala, i zastanawiał się, wyobrażał sobie, snuł przypuszczenia.

Przemierzyła trawnik z rękoma założonymi na plecach, potem wykonała przeplatankę i podjechała do werandy. Skręciła na skraju zamarzniętej sadzawki, a kiedy hamowała, powierzchnia lodu pokryła się drobnymi kryształkami. Usiadła obok Smoky’ego i wzięła mu z rąk kubeczek, oddychając szybko z wysiłku. Smoky zauważył coś w jej włosach: maleńki kwiatek albo klejnot przypominający kwiatek. Przyjrzał się uważnie i stwierdził, że to płatek śniegu tak duży i doskonale wyrzeźbiony, że można by policzyć jego płatki i części. Kiedy powiedział „płatek śniegu”, spadały już kolejne.

Listy do Świętego Mikołaja

Rodziny mają różne sposoby przekazywania swoich życzeń Świętemu Mikołajowi. Wiele osób wysyła listy, adresując je na biegun północny i nadając na długo przed Gwiazdką. Listy nigdy nie docierają do adresata, a pracownicy poczty mają własne dziwaczne metody postępowania z nimi. Nikt nie zawraca sobie głowy doręczaniem. Inna metoda, którą stosowali Drinkwaterowie (chociaż nikt z nich nie pamiętał, kto ją wymyślił), polegała na spaleniu listów w kominku. Używano do tego celu kominka w gabinecie, obwieszonego myśliwskimi trofeami, zbudowanego z niebieskich kafli, na których widniały postacie łyżwiarzy i wiatraki. Wydawał się najodpowiedniejszym miejscem do tego celu, a jego komin był najwyższy. Dym (dzieci zawsze upierały się, żeby biec na dwór i na niego popatrzeć) znikał na północy albo przynajmniej w atmosferze, a Święty Mikołaj miał z niego odszyfrować życzenia. Był to skomplikowany proces, lecz chyba skuteczny, i zawsze przeprowadzano go w wigilię Bożego Narodzenia, kiedy życzenia mają największą moc.

Ważne było dochowanie tajemnicy, dotyczyło to w każdym razie listów dorosłych, ponieważ dzieci nigdy nie mogły powstrzymać się przed powiadomieniem wszystkich, co chcą dostać, a poza tym listy Lily i Tacey musiał napisać ktoś dorosły i trzeba było im przypominać o wielu życzeniach, które wyrażały przed świętami, a które tymczasem zagubiły się gdzieś w bogactwie dziecięcych pragnień. Czy nie chciałaś braciszka dla Teddy’ego (misia)? Czy chcesz jeszcze dostać taką strzelbę, jaką ma dziadek? Łyżwy z podwójnymi ostrzami? Ale dorośli mogli z pewnością zadecydować w tej sprawie za nie.

W to wigilijne, skute lodem i nasycone oczekiwaniem popołudnie Daily Alice rozsiadła się w wielkim fotelu, podciągnęła kolana i oparła na nich złożoną szachownicę, używając jej jako biurka. „Drogi Święty Mikołaju — pisała — przynieś mi, proszę, nowy termofor, w jakimkolwiek kolorze, tylko nie różowy, który wygląda jak gotowane mięso, pierścionek taki, jaki ma ciocia Cloud, ale żeby pasował na środkowy palec”. Zamyśliła się i patrzyła, jak śnieg zasypuje szary świat. Było nadal widno, ale zapadał już zmrok. „Suknię z łatek — pisała — taką, która będzie sięgała aż do ziemi, parę puszystych kapci. Chciałabym, aby to dziecko urodziło się łatwiej niż dwoje poprzednich. Inne rzeczy nie są takie ważne, jeśli tylko mógłbyś sprawić to jedno. Moje ulubione cukierki byłyby miłym prezentem, tylko że nigdzie już nie można ich dostać. Z góry dziękuję. Alice Barnable (starsza siostra)”. Zwyczaj dodawania uwagi w nawiasie pozostał jej z dzieciństwa. Chciała uniknąć pomyłek. Rozmyślała jeszcze, pochylając się nad małą błękitną karteczką z notesiku, na której tych kilka życzeń ledwie się mieściło. „PS — dopisała. — Gdybyś mógł zawrócić moją siostrę i mojego męża z tej drogi, po której razem kroczą, dokądkolwiek ich wiedzie, byłabym niewymownie wdzięczna. ADB”.

Złożyła karteczkę z roztargnieniem. W dziwnej ciszy, wywołanej przez padający śnieg, słychać było stukanie ojca maszyny do pisania. Cloud siedziała przy małym stoliku, opierając policzek na dłoni, i pisała koniuszkiem ołówka. Oczy miała zamglone jakby od łez, chociaż ostatnio jej wzrok często wydawał się przyćmiony. Być może z powodu starości. Alice oparła głowę na miękkim oparciu fotela, a jej spojrzenie powędrowało w górę.

Nad jej głową w gabinecie wyobraźni usadowił się Smoky, zaopatrzony w filiżankę herbaty z rumem, i pisał list. Zmarnował jedną kartkę, ponieważ chybotliwe biureczko chwiało się, kiedy pisał swym starannym pismem. Podłożył pod nogę biurka spłaszczone pudełko zapałek i zaczął od nowa. „Drogi Święty Mikołaju. Pozwól, że na początek wyjaśnię ci zeszłoroczne życzenie. Nie będę się tłumaczył mówiąc, że byłem odrobinę pijany, chociaż byłem i nadal jestem (to zaczyna się stawać bożonarodzeniowym zwyczajem, tak jak wszystko, co dotyczy świąt staje się zwyczajem, ale przecież ty wiesz o tym doskonale). W każdym razie jeśli Cię zaszokowałem lub przeceniłem tą prośbą twoje możliwości, przepraszam. Chciałem tylko być bezceremonialny i potraktować wszystko na luzie. Wiem (to znaczy przypuszczam), że nie leży w twojej mocy ofiarowanie jednej osoby drugiej, ale prawda jest taka, że moje życzenie zostało spełnione. Być może tylko dlatego, że pragnąłem tego wówczas bardziej niż czegokolwiek, a jeśli się czegoś bardzo pragnie, to można to zdobyć. Zatem nie jestem pewien, czy mam ci dziękować, czy nie. Nie wiem, czy jesteś za to odpowiedzialny, i nie wiem również, czy jestem ci wdzięczny”.

Gryzł przez chwilę koniuszek ołówka, rozmyślając o bożonarodzeniowym poranku, kiedy to poszedł do pokoju Sophie, żeby ją obudzić. Było tak wcześnie (Tacey nie mogła się doczekać), że okna spowijała jeszcze ciemność. Zastanawiał się, czy powinien opisać tę historię. Nigdy nikomu o tym nie opowiadał, ale intymny charakter tego listu, który miał zostać spalony w kominku, kusił go do zwierzeń. O nie.

Doktor miał rację, że Gwiazdka następuje raczej bezpośrednio po Gwiazdce, a nie po dniach, które ją poprzedzają. Dla Smoky’ego stało się to oczywiste w ciągu kilku ostatnich dni. Przyczyną nie był powtarzany co roku rytuał: drzewko przyniesione do domu, prześlicznie ozdobione starymi ozdobami, belki pod sufitem udekorowane zielonymi roślinami. Dopiero od poprzednich świąt wszystko to zostało nasycone głębokimi emocjami, które nie miały nic wspólnego z okresem świąt. W dzieciństwie Gwiazdka znaczyła dla niego nie więcej niż Halloween, kiedy to maszerował w masce i przebraniu (jako pirat lub klaun) przez noc pełną ognia i dymu. Jednak zrozumiał, że odtąd te uczucia będą go spowijać jak śnieg każdego roku o tej porze. To ona była przyczyną, a nie ten, do którego pisał list.

„Moje pragnienia — zaczął od nowa — są w tym roku dziwnie nieokreślone. Chciałbym mieć jeden z tych przyrządów, których używa się do ostrzenia staroświeckiej kosiarki do trawy. Chciałbym też zagubiony tom Gibbona (vol. II), który ktoś pewnie zabrał z biblioteczki, żeby go użyć jako schowka albo czegoś w tym rodzaju i zgubił”. Zastanawiał się, czy nie podać daty wydania i wydawcy, ale ogarnęło go głębokie poczucie daremności tego, co robi. „Drogi Święty Mikołaju — pisał. — Chciałbym być tylko jedną osobą, a nie całym tłumem, część z nich chce odwrócić się plecami i uciec, kiedy tylko ktoś — miał na myśli Alice, Sophie, Cloud, doktora, matkę, ale przede wszystkim Alice — na nie spojrzy. Pragnę być odważny i uczciwy i dźwigać swój ciężar. Nie chcę uciekać i pozwolić, żeby garstka figlarnych zjaw kierowała moim życiem za mnie”. Przerwał, dochodząc do wniosku, że jego słowa stają się niezrozumiałe. Zastanawiał się, jakiego zwrotu grzecznościowego użyć na zakończenie. Pomyślał o „Twój na zawsze”, ale po namyśle uznał, że mogłoby się to wydawać ironiczne lub drwiące, więc napisał tylko „Twój itd.” tak jak miał to w zwyczaju jego ojciec. Wówczas wydawało się to dwuznaczne i chłodne. Ale co tam, do diabła. Podpisał list „Evan S. Barnable”.

Zgromadzili się na dole w gabinecie, trzymając swe listy i kieliszki napełnione ajerkoniakiem. Doktor złożył swój list jak prawdziwą korespondencję, a na odwrotnej stronie widniały odbite ślady znaków interpunkcyjnych. Matka spisała życzenia na kawałku papieru oderwanym z brązowej torby. Wyglądało to jak lista zakupów. Ogień pochłonął je wszystkie, chociaż początkowo odrzucił list Lily, która marszcząc twarz próbowała wrzucić kawałek papieru do paszczy ognia. Nie można rzucić kawałeczka papieru — nauczy się tego, kiedy dorośnie i zmądrzeje. Tacey nalegała, żeby wyszli na dwór popatrzeć. Smoky wziął ją za rękę, a Lily posadził sobie na barana. Wyszli na zewnątrz. Nadal sypał śnieg, który w blasku świateł domostwa wyglądał widmowo. Patrzyli, jak dym unosi się, topiąc płatki śniegu, które znalazły się na jego drodze.

Kiedy Święty Mikołaj otrzymał te przesyłki, ściągnął zza uszu rączki okularów, po czym kciukiem i palcem wskazującym pogładził bolące miejsce między oczami. Co miał zrobić z tymi życzeniami? Strzelba, miś, rakiety śnieżne, parę ładnych rzeczy i parę pożytecznych, no cóż… Ale co do reszty… Co też ci ludzie sobie myślą? Ale robiło się późno. Jeśli oni, czy ktokolwiek inny, będą jutro rozczarowani tym, co przyniósł, nie zdarzy się to po raz pierwszy. Zdjął z wieszaka futrzaną czapkę i nałożył rękawiczki. Wyszedł na dwór i poczuł się nieopisanie znużony, chociaż jego podróż nawet się jeszcze nie zaczęła. Znajdował się na roziskrzonym kolorami arktycznym pustkowiu, a nad nim błyszczały miliony gwiazd. Ich bliska jasność zdawała się dźwięczeć tak, jak dzwoniła uprząż jego reniferów, które podniosły włochate łby, gdy się zbliżył, tak jak dźwięczał wieczny śnieg, gdy kroczył po nim obutymi nogami.

Miejsce dla jeszcze jednego

Zaraz po świętach Sophie zaczęła czuć się tak, jakby jej ciało ktoś ustawicznie zwijał i odwijał od nowa. Sensacje te przyprawiały ją o zawrót głowy, dopóki nie zrozumiała ich przyczyny. Gdy pojęła już powód, objawy te wydały jej się interesujące, a nawet napawały lękiem. W końcu (o wiele później, kiedy cały proces został zakończony, a nowy lokator zainstalował się na dobre i czuł jak w domu) zaczęła odczuwać spokój: uczucia były nieraz tak głębokie jak nowy rodzaj słodkiego snu. A jednak przepełniało ją również oczekiwanie. Tak, oczekiwanie to najwłaściwsze słowo!

Kiedy ojciec Sophie dowiedział się o jej stanie, niewiele mógł powiedzieć, ponieważ został powołany do istnienia w taki sam sposób jak istota, którą nosiła jego córka. Jako ojciec musiał okazać powagę, która jednak nie oznaczała potępienia. Nigdy nie powstała kwestia: co z tym zrobimy. Drżał na samą myśl, co by się stało, gdyby ktokolwiek wpadł na taki pomysł, kiedy wzrastał we wnętrzu Amy Meadows.

— O mój Boże, znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby — oznajmiła matka, ocierając łzę. — W końcu nie zdarza się to po raz pierwszy na świecie. — Tak jak cała rodzina zastanawiała się, kto jest ojcem dziecka, ale Sophie nic nie mówiła na ten temat, a raczej oświadczyła najciszej, jak umiała, że nic nie powie. Tak więc z konieczności temat ojcostwa nie był podejmowany.

Ale oczywiście trzeba było poinformować Daily Alice.

To właśnie ona dowiedziała się jako pierwsza, albo prawie pierwsza, o nowinie i tajemnicy.

— Smoky — oznajmiła Sophie.

— Och, Sophie, nie.

— Tak — potwierdziła, stojąc w wyzywającej pozie w drzwiach pokoju Alice; nie miała ochoty wchodzić do środka.

— Nie mogę uwierzyć, żeby on to zrobił.

— Lepiej uwierz — powiedziała Sophie. — Lepiej się przyzwyczaj. Musisz się oswoić z tą myślą, bo nic się nie da cofnąć.

Jakiś drobny grymas w twarzy Sophie — a może tylko nieprawdopodobieństwo tego, co powiedziała — zastanowił Alice.

— Sophie — zaczęła miękko po chwili milczenia, podczas której mierzyły się nawzajem wzrokiem. — Czy ty śpisz?

— Nie — odparła oburzonym tonem. Ale był wczesny ranek i Sophie miała na sobie nocną koszulę. Smoky dopiero przed godziną opuścił wysokie łoże, drapiąc się po głowie, i poszedł do szkoły. Sophie obudziła Alice — było to takie niezwykłe, takie odmienne od codziennych zwyczajów, że przez chwilę Alice miała nadzieję… Złożyła głowę na poduszce i zamknęła oczy, ale ona również nie spała.

— Czy nigdy nie podejrzewałaś? — zapytała Sophie. — Nigdy ci nie przyszło do głowy?

— Och, chyba tak. — Przykryła oczy dłonią. — Oczywiście, że tak. — Sposób, w jaki Sophie zadała pytanie, dowodził, że czułaby się rozczarowana, gdyby Alice nie wiedziała. Usiadła, nagle rozzłoszczona. — Ale to! Wy dwoje! Jak mogliście być tacy głupi?

— Chyba nas poniosło — odparła spokojnie Sophie. — No wiesz.

Pod spojrzeniem Alice odwaga Sophie ulotniła się i dziewczyna spuściła wzrok. Alice podciągnęła się na łóżku i oparła o wezgłowie.

— Czy musisz tam stać? — rzuciła. — Nie mam zamiaru cię uderzyć.

Sophie nadal stała w drzwiach. Wyglądała na poły niepewnie, na poły wojowniczo, jak Lily, kiedy coś rozlała i bała się, że grozi jej nie tylko sprzątanie po sobie, ale gorsza kara. Alice przywołała siostrę niecierpliwym gestem.

Bose stopy Sophie zaplaskały na podłodze, a kiedy wdrapała się na łóżko, uśmiechając się dziwnie nieśmiało, Alice wyczuła jej nagość pod flanelową koszulą. Przywiodło jej to na myśl minione lata, ich dawną bliskość. Tak nas mało, pomyślała, tak wiele miłości, a tak mało osób, które można nią obdarzyć. Nic dziwnego, że tak się to wszystko pogmatwało.

— Czy Smoky wie? — zapytała chłodno.

— Tak — odparła Sophie. — Powiedziałam mu pierwszemu.

Zabolało ją, że Smoky jej nie powiedział. Po raz pierwszy odkąd Sophie weszła do pokoju, Alice poczuła coś, co można by nazwać bólem. Pomyślała o tym, jak musiał się czuć z tym ciężarem, podczas gdy ona o niczym nie wiedziała. Te myśli przeszywały ją jak sztylet.

— I co zamierza zrobić? — zadała następne pytanie, jak w katechizmie.

— On nie… On nie…

— Może lepiej byście coś postanowili? Wspólnie.

Usta Sophie zadrżały. Zapas odwagi, z którym tu przyszła, wyczerpywał się.

— Och, Alice, nie bądź taka — błagała. — Nie sądziłam, że będziesz taka.

Ujęła dłoń Alice, ale siostra odwróciła wzrok i przycisnęła knykcie drugiej dłoni do ust.

— Wiem, że możesz nas nienawidzić za to, co zrobiliśmy — powiedziała Sophie, starając się wyczytać coś z twarzy Alice. — O tak, Alice, ale…

— Nie czuję do was nienawiści, Sophie. — Alice, jakby wbrew swej woli, zacisnęła mocno palce na dłoni Sophie. Nadal nie patrzyła na siostrę. — Chodzi o to… — Sophie obserwowała, jak Alice stacza wewnętrzną walkę. Nie śmiała się odezwać, tylko mocniej objęła dłoń siostry, czekając, co ta powie. — Widzisz, myślałam… — Znowu umilkła i odchrząknęła, ponieważ coś ściskało ją za gardło. — Sama wiesz — powiedziała. — Pamiętasz przecież: Smoky został wybrany dla mnie, tak myślałam. Myślałam, że tak właśnie ma być w naszej historii.

— Tak. — Sophie spuściła oczy.

— Ale ostatnio zdaje mi się, że nie pamiętam tego zbyt dobrze. Nie mogę ich sobie przypomnieć. Tego jak było… Pamiętam, ale nie… to uczucie. Wiesz, co mam na myśli? Jak to było, z Auberonem, dawno temu.

— Och, Alice — powiedziała Sophie. — Jak mogłaś zapomnieć?

— Cloud stwierdziła: kiedy dorośniesz, zamienisz to, co miałaś jako dziecko, na to, co masz jako osoba dorosła. A jeśli nie, to i tak to utracisz, a w zamian nie dostaniesz nic. — Łzy zabłysły w jej oczach, chociaż głos jej nie zadrżał. Łzy wydawały się bardziej częścią historii, którą opowiadała, niż cząstką jej samej.

— I pomyślałam: więc zamieniłam ich na Smoky’ego. A oni to zaplanowali. I wszystko było w porządku… Mimo że już ich nie pamiętałam, miałam Smoky’ego… — Jej głos zadrżał teraz. — Chyba się myliłam.

— Nie! — zaprotestowała Sophie, tak przerażona, jakby Alice wypowiedziała bluźnierstwo.

— To chyba normalne — powiedziała Alice i westchnęła z drżeniem. — Chyba miałaś rację, kiedy braliśmy ślub, że ty i ja nigdy nie będziemy mieć tego, co kiedyś miałyśmy. Poczekaj, zobaczysz, powiedziałaś…

— Nie, Alice, nie! — Sophie schwyciła siostrę za ramię, jak gdyby chciała powstrzymać dalsze słowa. — Ta historia była prawdziwa, była, zawsze to wiedziałam. Nigdy przenigdy nie mów, że nie była. To była najprawdziwsza historia, jaką kiedykolwiek słyszałam, i okazała się prawdziwa, tak jak powiedzieli. Och, Alice, tak ci zazdrościłam, to było cudowne i zazdrościłam ci…

Alice zwróciła twarz w stronę siostry. Sophie przeraził jej wyraz: nie malował się na niej smutek, chociaż łzy migotały w oczach Alice, ani złość.

— Chyba nie masz już powodu do zazdrości — powiedziała Alice. — Naciągnęła koszulę nocną Sophie na jej ramię, z którego się ześlizgnęła. — I co teraz? Musimy pomyśleć, co zrobić…

— Kłamałam — oświadczyła Sophie.

— Co? — Alice patrzyła na nią, nic nie pojmując. — Kiedy kłamałaś?

— To kłamstwo, to kłamstwo! — Sophie niemal krzyczała, wyrzucając to z siebie. — To wcale nie Smoky! Skłamałam! — Nie mogąc już dłużej znieść wyrazu obcości na twarzy Alice, Sophie wtuliła głowę w jej łono i zaniosła się łzami. — Tak mi przykro… Tak ci zazdrościłam. Chciałam być częścią twojej historii, to wszystko. Och, czy nie rozumiesz, że on by nie mógł, on cię tak bardzo kocha. I ja bym tego nie zrobiła, ale brakowało mi ciebie. Ja też chciałam mieć historię, chciałam… Och, Alice.

Alice, bezgranicznie zdumiona, gładziła tylko Sophie po głowie i pocieszała ją bezwiednie. Potem powiedziała:

— Zaraz, zaraz, Sophie, posłuchaj. — Ujęła twarz siostry w dłonie i uniosła ją. — Czy to znaczy, że nigdy…

Sophie zaczerwieniła się. Widać to było nawet poprzez łzy spływające po jej twarzy.

— No tak, raz czy dwa. — Uniosła dłoń jak do przysięgi. — Ale to była moja wina, za każdym razem. — Gorączkowym gestem odrzuciła włosy, które przylepiły się do mokrej twarzy. — On zawsze czuł się potem okropnie.

— Raz czy dwa?

— No, trzy razy.

— To znaczy, że wy…

— Trzy i pół. — Sophie powstrzymała chichot i wytarła twarz w kołdrę. Pociągnęła nosem. — Całe wieki trwało, zanim się na to zdecydował, a w końcu był taki spięty, że właściwie nigdy nie było zbyt zabawnie.

Alice, zdziwiona, nie potrafiła powstrzymać śmiechu. Sophie zawtórowała, chociaż przypominało to raczej szloch, ponieważ miała zatkany nos.

— No cóż. — Rozłożyła ręce i opuściła je na łono. — No cóż.

— Ale zaraz… — powiedziała Alice. — Jeśli to nie Smoky, to w takim razie kto? Sophie?

Sophie zdradziła jej tajemnicę.

— Nie.

— Tak.

— Ze wszystkich ludzi. Ale skąd masz pewność? To znaczy…

Sophie wyłuszczyła jej powody, wyliczając je na palcach.

— George Mouse — powiedziała Alice. — Ze wszystkich ludzi. Sophie, to prawie kazirodztwo.

— Och, daj spokój — broniła się Sophie. — To się zdarzyło tylko raz.

— Więc on…

— Nie! — zawołała Sophie i położyła dłonie na ramionach siostry. — Nie, on się nie dowie. Nigdy. Obiecaj to, Alice. Połóż dłoń na sercu. Nigdy mu nie powiesz, nigdy. Czułabym się strasznie zażenowana.

— Och, Sophie! — Co za zdumiewająca osoba, pomyślała Alice. Co za dziwna osoba! I zdała sobie nagle sprawę, że przez długi czas ona również tęskniła za Sophie. Zapomniała, jaka jest jej siostra. Zapomniała nawet, że brak jej Sophie. — W takim razie co powiemy Smoky’emu? Przecież to by znaczyło, że on…

— Tak. — Sophie drżała. Dreszcze przebiegały przez jej klatkę piersiową. Alice przesunęła się, a Sophie wśliznęła się pod kołdrę i wtuliła w ciepłe miejsce po Alice. Jej stopy w zetknięciu z nogami Alice wydawały się lodowate, więc ocierała palce u nóg o ciało siostry, żeby się rozgrzać.

— To nie jest prawda, ale przecież nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy pozwoliły mu myśleć, że to prawda. Dziecko musi mieć jakiegoś ojca — powiedziała Sophie. — I niech to nie będzie George, na miłość boską. — Ukryła twarz na piersi Alice, a po chwili milczenia powiedziała cichutko: — Chciałabym, żeby to Smoky był ojcem. — A zaraz potem dodała: — Powinien być. — Po długiej chwili milczenia Sophie dorzuciła: — Tylko pomyśl. Dziecko.

Alice zdawało się, że czuje, jak Sophie się uśmiecha. Czy można czuć czyjś uśmiech, kiedy ta osoba wciska twarz w nasze ciało?

— Może i tak — powiedziała i przygarnęła siostrę do siebie. — Nie potrafię nic innego wymyślić.

W jaki dziwny sposób żyją, pomyślała. Gdyby nawet dożyła stu lat, i tak tego nie pojmie. Uśmiechnęła się oszołomiona i pokiwała głową. Poddała się. Co za rezultat! Ale od tak dawna nie widziała Sophie szczęśliwej. Jeśli czuła się szczęśliwa, a przecież na to wyglądało, to mogła tylko cieszyć się razem z nią. Sophie, rozkwitająca w nocy, zakwitła w dzień.

— On cię naprawdę kocha — powiedziała Sophie stłumionym głosem. — Zawsze będzie cię kochał. — Ziewnęła szeroko i zadrżała. — To wszystko była prawda.

Może istotnie. Ogarnęło ją przeczucie i oplotło tak, jak oplatały ją długie, znajome kończyny Sophie. Być może nie miała racji co do wymiany. Może przestali ją zmuszać, by podążała ich śladem tylko dlatego, że już dawno dotarła tam, gdzie chcieli, aby dotarła. Nie utraciła ich, ale jednak nie musiała już za nimi podążać, ponieważ znalazła się tam, gdzie miała być. Uścisnęła nagle Sophie i powiedziała: Ach!

Ale jeśli znalazła się tam, gdzie miała być, to co to właściwie było za miejsce? I gdzie znajdował się Smoky?

Podarunek, który mają ofiarować

Kiedy przyszła kolej na Smoky’ego, Alice usiadła na łóżku, żeby go powitać. Rozparła się na poduszkach jak egzotyczna królowa i paliła brązowego papierosa Cloud, jak to miała w zwyczaju, gdy czuła się wspaniale.

— No i co — powiedziała wielkodusznie — jakieś tarapaty?

Zakłopotany do granic wytrzymałości (i głęboko zmieszany — myślał, że był taki ostrożny, mówią, że to się zawsze może zdarzyć, ale jak?), Smoky kręcił się po pokoju, podnosząc małe przedmioty, przyglądając się im i odstawiając z powrotem.

— Nigdy się tego nie spodziewałem — wyrwało mu się.

— Nie. To chyba zawsze przychodzi nieoczekiwanie. — Patrzyła, jak Smoky chodzi w tę i z powrotem przy oknie, zerka poprzez zasłony na księżyc odbity na śniegu, jak gdyby był wygnańcem, wyglądającym ze swej kryjówki. — Czy mam ci powiedzieć, co się stało?

Odwrócił się od okna. Jego ramiona pochyliły się pod tym brzemieniem. Tak długo bał się zdemaskowania, przyłapania na gorącym uczynku tłumu źle ubranych postaci, w które się wcielał. Bał się, że w końcu wyjdzie na jaw ich niedopasowanie.

— To była wszystko moja wina — powiedział. — Nie powinnaś nienawidzić Sophie.

— Tak?

— Zmusiłem ją do tego, naprawdę. Sam to uknułem. Jak, jak…

— Mhm.

W porządku, ty łapserdaku, pokaż swoje oblicze, pomyślał Smoky. To dotyczy ciebie. Ciebie. Odchrząknął, pogładził bródkę, wyznał wszystko albo prawie wszystko. Alice słuchała, bawiąc się papierosem. Pragnęła, by razem z dymem opuściło ją uczucie słodkiej wspaniałomyślności, które dławiło ją w gardle. Wiedziała, że nie wolno jej się uśmiechać, kiedy Smoky opowiada swoją historyjkę, ale czuła dla niego tyle życzliwości i bardzo chciała objąć go i ucałować tę duszę, która odbijała się w jego oczach. Był taki odważny i uczciwy. W końcu powiedziała:

— Nie musisz się tak kręcić w kółko. Usiądź tutaj.

Usiadł, wykorzystując jak najmniejszy skrawek łóżka, które zdradził.

— To się zdarzyło tylko raz albo dwa — wyznał. — Nie chcę…

— Trzy razy — poprawiła. — I pół. — Zaczerwienił się gwałtownie. Miała nadzieję, że wkrótce będzie w stanie spojrzeć na nią i zauważyć, że uśmiecha się do niego. — Prawdopodobnie nie zdarzyło się to pierwszy raz w historii świata — dodała. Nadal nie podnosił oczu. Pewnie był innego zdania. Jego zawstydzone „ja” siedziało mu na kolanach jak kukiełka brzuchomówcy. Słyszał własny głos:

— Obiecałem, że zaopiekuję się dzieckiem, że będę poczuwał się do odpowiedzialności. Muszę.

— Oczywiście. To jedyne słuszne rozwiązanie.

— Wszystko już skończone. Przysięgam, Alice, skończone.

— Nie mów tak — powiedziała. — Nigdy nic nie wiadomo.

— Nie!

— No dobrze. Zawsze znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby.

— O nie.

— Przepraszam.

— Zasłużyłem na to.

Nieśmiało, nie chcąc pomniejszać jego poczucia winy i skruchy, Alice wsunęła ramię po jego rękę i splotła palce z jego palcami. Po chwili udręki odwrócił się i spojrzał na nią. Uśmiechnęła się.

— Bałwan — powiedziała. W jej brązowych oczach widział swoje odbicie. Siebie. Co się dzieje? Pod wpływem jej spojrzenia działo się z nim coś zupełnie nieoczekiwanego: stapiały się i łączyły ze sobą cząstki, które nigdy nie mogły istnieć samodzielnie, ale razem tworzyły jego istotę. — Ty głuptasie — powiedziała i kolejna ułomna i niekompletna cząstka jego jestestwa trafiła na swoje miejsce.

— Posłuchaj, Alice — zaczął, ale ona zakryła mu usta dłonią, jakby bała się, że to, co dzięki niej wróciło na swoje miejsce, znowu się wymknie.

— Nie chcę już niczego słyszeć.

To było zdumiewające. Zrobiła to z nim raz jeszcze. To, co zdarzyło się po raz pierwszy w bibliotece George’a Mouse’a, w której go odkryła. Tylko że tym razem nie stworzyła go z niczego, tak jak wtedy, ale z kłamstw i ułudy. Lodowaty strach ścisnął go za serce: a gdyby w swej głupocie posunął się tak daleko, że utraciłby ją? Co wtedy? Co by wtedy począł? Pośpiesznie, zanim powstrzymałaby go krótkim „nie”, zaofiarował jej rózgę. Ale ona poprosiła o nią tylko po to, by móc oddać ją w nienaruszonym stanie, oddać wraz ze swym sercem.

— Smoky — powiedziała. — Smoky, wracając do tego dziecka…

— Tak.

— Wolałbyś dziewczynkę czy chłopca?

— Alice…!

Zawsze miała nadzieję i niemal w to wierzyła, że przygotowali jakiś podarunek, który ofiarują w stosownej chwili, w czasie ustalonym przez nich. Sądziła nawet, że gdy w końcu nadejdzie ten moment, będzie o tym wiedziała. I tak się stało.

Ptak ze Starego Świata

Wiosna, zagarniająca świat zrazu powoli, a potem coraz szybciej, wypędzała wszystkich na dwór. Zdawała się rozplątywać zagmatwany motek ich istnień i wyprowadzać ich życie na właściwe ścieżki, rozrzucać ich wokół Edgewood jak ogniwa złotego naszyjnika: tym bardziej złote, im cieplej robiło się na dworze.

Po długim spacerze w pewien odwilżowy dzień doktor opowiadał o bobrach, które opuszczały zimowe legowisko: najpierw wyszły dwa, potem trzeci, wreszcie sześć. Spędziły pół roku uwięzione jak w pułapce w norze pod lodem, nie większej niż one same, wyobraźcie to sobie. Matka i pozostali członkowie rodziny jęknęli i pokiwali głowami, jak gdyby dobrze wiedzieli, jak to jest.

Pewnego dnia, kiedy Daily Alice i Sophie pracowały radośnie w ogródku, nie tylko po to, aby upiększyć kwiatowe rabaty, ale również i po to, by czuć chłód odradzającej się ziemi za paznokciami i pod palcami, wielki biały ptak zniżał powoli lot. Zrazu wyglądał jak gazeta unoszona z wiatrem albo uciekająca biała parasolka. Ptak, który niósł w długim, czerwonym dziobie kijek, usiadł na dachu, na żelaznym elemencie przypominającym koło, który stanowił fragment mechanizmu (zardzewiałego i nie działającego od wieków) starego planetarium. Ptak przedreptywał długimi czerwonymi nogami w tym miejscu. Położył tam kijek, przechylił łebek i przesunął przedmiot w inne miejsce. Potem rozejrzał się, zaklekotał i rozpostarł skrzydła jak wachlarz.

— Co to jest?

— Nie wiem.

— Czy buduje tam gniazdo?

— Zaczyna.

— Wiesz, co to przypomina?

— Bociana.

— To nie może być bocian — stwierdził doktor, kiedy mu opowiedziały. — Bociany pochodzą z Europy albo ze Starego Świata. Nigdy nie przelatują nad wielką wodą. — Pospieszył z córkami na dwór. Sophie wskazała rydlem miejsce, gdzie teraz siedziały już dwa białe ptaki i leżały kolejne gałązki na gniazdo. Ptaki klekotały i wyciągały do siebie szyje jak nowożeńcy, którzy nie są w stanie przerwać pieszczot nawet na czas prac domowych.

Doktor Drinkwater przez dłuższą chwilę przecierał oczy z niedowierzaniem i upewnił się za pomocą okularów i swych ksiąg, że się nie myli, że nie jest to gatunek czapli, ale prawdziwy europejski bocian, Ciconia alba. Wielce podniecony, udał się do swego gabinetu i napisał w trzech egzemplarzach sprawozdanie na temat tego przedziwnego i niemającego precedensów zjawiska. Chciał wysłać te raporty do różnych towarzystw ornitologicznych, do których w mniejszym lub większym stopniu należał. Szukał znaczków, mrucząc pod nosem „zdumiewające”, ale nagle znieruchomiał i zamyślił się. Popatrzył na listy leżące na biurku, zaprzestał poszukiwania znaczków i usiadł powoli, wpatrując się w sufit, jak gdyby chciał zobaczyć białe ptaki nad sobą.

Najpierw Lucy, potem Lilac

Bocianica istotnie przebyła ogromną odległość i przyleciała z innego kraju, ale nie przypominała sobie, żeby przemierzała wielką wodę. Miejsce to bardzo jej odpowiadało. Z wysokiego dachu domu widziała rozległą okolicę, mogła patrzeć czerwonawymi oczami na punkty, które wskazywał jej dziób. Jasne, ciepłe dni przynosiły powiewy, które wzburzały jej rozgrzane od słońca piórka. Zdawało jej się wtedy, że sięga wzrokiem aż do miejsca, skąd miało nadejść jej długo oczekiwane wyzwolenie z ptasiej formy, którą zamieszkiwała nie wiadomo jak długo. Pewnego razu widziała nawet przebudzenie Króla, który spał i będzie spał w górach jeszcze długo w otoczeniu swych towarzyszy. Jego ruda broda urosła w czasie snu tak bardzo, że jej pędy owijały się niczym bluszcz wokół nóg stołu biesiadnego, na którym chrapał. Widziała, jak pociągnął nosem i poruszył się. Wydawało się, że przeraził go jakiś sen, który mógł nawet spowodować przebudzenie. Widziała to i serce jej zadrżało, ponieważ była pewna, że wraz z jego przebudzeniem, które nastąpi za jakiś czas, nadejdzie też jej wyzwolenie. W przeciwieństwie do innych, których imiona znała, będzie cierpliwa. Raz jeszcze będzie wysiadywała jaja podobne do kamyków i doczeka się wylęgu nieupierzonych piskląt. Będzie stąpała dostojnie wśród wodorostów Liliowego Stawu i wyszukiwała dla nich nowe pokolenie żab. Będzie darzyła miłością swego obecnego męża — jest naprawdę kochany, cierpliwy i troskliwy i bardzo jej pomaga przy małych. Nie będzie tęskniła, tęsknota jest zabójcza.

Kiedy latem wszyscy wyruszyli na pokryte pyłem drogi, Alice urodziła dziecko. Swej trzeciej córeczce dała na imię Lucy, chociaż Smoky uważał, że imię to jest zbyt podobne do imion dwóch starszych córek, Tacey i Lily, i wiedział, że przynajmniej przez następnych dwadzieścia lub trzydzieści lat będzie mylił imiona córek.

— To nic — powiedziała Alice. — To i tak ostatnie dziecko. — Ale myliła się. Miała jeszcze urodzić chłopca, o czym nawet Cloud nie wiedziała.

Jeśli pokolenie było tym, czego pragnęli, jak kiedyś przewidziała Sophie, gdy siedziała skulona i pogrążona w półśnie przy starej altance nad jeziorem, był to dla nich szczęśliwy rok. Po zrównaniu dnia z nocą, które przyniosło szron pokrywający drzewa szarym nalotem, nie pogrzebało niesamowitego i niekończącego się lata, natomiast przywołało z ziemi zaniepokojone krokusy i zawezwało z kopców niespokojne dusze Indian, Sophie powiła dziecko przypisywane Smoky’emu. Potęgując jeszcze zamieszanie, dała swej córce na imię Lilac, ponieważ przyśniło jej się, że matka weszła do pokoju z wielkim naręczem lilii, które uginały się pod brzemieniem niebieskich, pachnących kwiatów. I w tym momencie obudziła się i ujrzała matkę z nowo narodzoną dziewczynką na ręku. Tacey i Lily przyszły również. Tacey niosła ostrożnie swą trzymiesięczną siostrę Lucy, żeby i ona mogła zobaczyć niemowlę.

— Widzisz, Lucy? Widzisz dzidziusia? Taki sam jak ty.

Lily wdrapała się na łóżeczko, żeby z bliska przyjrzeć się twarzy Lilac. Dziewczynka leżała wygodnie w ramionach rozczulonej Sophie.

— Nie zostanie długo — oświadczyła po tych oględzinach.

— Lily! — powiedziała matka. — Jak możesz mówić takie straszne rzeczy!

— Nie straszne. — Popatrzyła na Tacey. — Prawda?

— Nie zostanie. — Tacey uniosła Lucy w ramionach. — Ale to nic. Wróci. — Widząc przerażenie babci, dodała: — Och, nie martwcie się. Ona nie umrze ani nic takiego. Po prostu nie zostanie z nami.

— Ale wróci — dorzuciła Lily. — Później.

— Dlaczego mówicie takie rzeczy? — zapytała Sophie, nie mając pewności, czy znajduje się już z powrotem na świecie i czy się czasem nie przesłyszała.

Obie dziewczynki jednocześnie wzruszyły ramionami. Zrobiły to dokładnie w taki sam sposób: szybko uniosły, po czym opuściły ramiona i brwi, jak gdyby to, co powiedziały, było dla nich oczywiste. Patrzyły, jak matka, kiwając głową, pomaga Sophie przystawić różowobiałą Lilac do piersi (cudowne uczucie, sprawiające leciutki ból). Kiedy Lilac ssała, Sophie znowu zasnęła, otumaniona z wyczerpania i zachwytu, i to samo zrobiła najwyraźniej Lilac, którą być może ogarnęły podobne uczucia. Chociaż została przecięta pępowina, która je łączyła, śnił im się ten sam sen.

Następnego ranka bocianica opuściła dach Edgewood i swoje hałaśliwe gniazdo. Jej dzieci odleciały bez pożegnania i przeprosin — których zresztą nie oczekiwała — i mąż również ją opuścił, wyrażając nadzieję, że spotkają się ponownie następnej wiosny. Ona sama czekała tylko na przybycie Lilac, żeby móc przekazać wieści o jej narodzinach (dotrzymywała obietnic), i teraz odlatywała w przeciwną stronę niż jej rodzina.

Wysuwając do przodu długi dziób, biła skrzydłami powietrze jesiennego świtu, a jej wyciągnięte nogi sunęły po niebie jak wstęgi.

Małe, duże

Usiłując nie wierzyć w nadejście zimy, tak jak Polna Myszka, Smoky sycił wzrok widokiem letniego nieba. Leżał w nocy na ziemi, wpatrując się w niebiosa, chociaż w nazwie miesiąca było „r”, a Cloud uważała, że to źle wpływa na nerwy, kości i tkankę. Dziwne, że zmieniające się gwiazdozbiory, tak wrażliwe na przemijanie pór roku, były tym, co chciał zapamiętać z tego lata. Obroty nieba wydawały się tak wolne i nieprawdopodobne, że to go pocieszało. Jednak wystarczyło tylko spojrzeć na zegarek, żeby stwierdzić, że gwiazdozbiory pognały na południe zupełnie jak gęsi.

Tej nocy wzeszedł gwiazdozbiór Oriona, a zaszedł Skorpiona. Z powodów znanych tylko samej pogodzie noc była tak ciepła jak w sierpniu — znak, że to ostatnia noc lata. On, Sophie i Daily Alice leżeli na plecach na łące, ich głowy stykały się ze sobą i w świetle nocy wydawały się tak samo białe. Gdy jedna osoba wskazywała ręką na gwiazdę, jej ramię znajdowało się na czyjejś linii wzroku. W przeciwnym razie przez całą noc mówiliby tylko „tam, tam, gdzie wskazuję” i nie byliby w stanie znaleźć punkcika w miliardach mil przestrzeni. Smoky otworzył książkę o gwiazdach i szukał w niej porady, korzystając ze światła małej latarki, przykrytej czerwonym celofanem po to, żeby światło go nie oślepiało.

Camelopardalis — powiedział, wskazując na naszyjnik zawieszony na północy, niezbyt wyraźny, ponieważ światło ciągle rozjaśniało horyzont. — To znaczy camelopard[8].

— A cóż to takiego camelopard? — spytała Alice z pobłażaniem.

— Właściwie żyrafa — odparł Smoky. — Wielbłąd z cętkami leoparda.

— Co robi żyrafa na niebie? — zapytała Sophie. — Jak się tam dostała?

— Założę się, że nie ty pierwsza zadajesz to pytanie — odparł Smoky, śmiejąc się. — Wyobraź sobie ich zdziwienie, kiedy po raz pierwszy spojrzeli na niebo i powiedzieli „O Boże, co tam robi ta żyrafa?”

Menażeria na nieboskłonie, przewijająca się przez życie mężczyzn i kobiet, bogów i bogiń, zodiak (tej nocy widoczne były wszystkie znaki), niesamowity pył Drogi Mlecznej zwisający na kształt tęczy nad ich głowami, Orion unoszący jedną pędzącą stopę nad horyzontem i towarzyszący mu pies Syriusz. Odkryli moment wschodzenia. Jupiter płonął niewzruszonym światłem na zachodzie. Cały błyszczący parasol plażowy ze zwrotnikami na obrzeżach obracał się wokół Gwiazdy Północnej, zbyt wolno, żeby ruch ten był zauważalny, ale niewzruszenie.

Smoky, przypominając sobie lektury z dzieciństwa, opowiadał historie przeplatające się na niebie ponad ich głowami. Obrazy były tak bezkształtne i niekompletne, a opowieści, przynajmniej niektóre, tak banalne, że Smoky’emu zdawało się, iż to wszystko musi być prawdą. Herkules w najmniejszym stopniu nie przypominał siebie. Można go było znaleźć tylko wtedy, gdy wiedziało się, że tam jest i gdzie należy go szukać. Ze wszystkich ludzi tylko Kasjopeja była wspaniale ugwieżdżona, a raczej jej tron, jak gdyby przez przypadek; i czyjaś lira, czyjaś korona. Attyka bogów.

Sophie, która nie potrafiła dostrzec na nieboskłonie obrazów wyrysowanych przez gwiazdy, ale leżała zahipnotyzowana ich bliskością, dziwiła się tylko, że jedni znaleźli się na niebie w nagrodę, a dla innych była to kara. Jeszcze inni z kolei trafili tam tylko po to, by odgrywać role w dramacie, którego bohaterami były inne osoby. Wydawało się to nieuczciwe. A jednak nie potrafiła stwierdzić, czy nieuczciwe było to, że znaleźli się tam na wieki ci, którzy na to nie zasługiwali, czy też to, że ci, którzy o to nie zabiegali, zostali wybawieni, wyniesieni na tron, ocaleni przed śmiercią. Pomyślała o nich trojgu i ich opowieści. Byli tak niewzruszeni jak gwiazdozbiory i na tyle dziwni, by ich zapamiętać na zawsze.

Droga Ziemi przecinała w tym tygodniu drogę oderwanego ogona komety, która dawno przeleciała. Deszcz jej cząsteczek przedostawał się do powietrza i wypalając się, płonął białym światłem.

— Niektóre z nich nie są większe niż kamyki albo główka od szpilki — wyjaśniał Smoky. — To powietrze się zapala.

Ale to, co działo się teraz, Sophie widziała wyraźnie: spadające gwiazdy. Pomyślała, że może udałoby jej się zerwać jedną z nieba i patrzeć, jak spada. Chwilowy błysk, na którego widok wstrzymywała oddech, a jej serce przepełniała nieskończoność. Czy ta gwiazda zwiastuje pomyślną odmianę losu? Znalazła dłoń Smoky’ego w trawie. Drugą jego dłoń trzymała już Daily Alice, która ściskała ją mocno za każdym razem, kiedy jasność przecinała niebo.

Daily Alice nie wiedziała, czy czuje się ogromna czy mała. Zastanawiała się, czy jej głowa jest tak wielka, że mogłaby pomieścić cały ten gwiezdny wszechświat, czy też wszechświat jest tak mały, że zawarłby się w jej ludzkiej głowie. Wahała się pomiędzy tymi uczuciami, na przemian powiększając się i zmniejszając. Gwiazdy oddalały się i przybliżały do rozległych portali jej oczu, wirowały pod pustym, obszernym królestwem jej brwi. I wtedy Smoky ujął jej dłoń i zamieniła się w pyłek, lecz nadal przechowywała gwiazdy w swym wnętrzu jak w maleńkim puzderku.

Leżeli tak przez długi czas, nie mając ochoty na rozmowę. Każde z nich przeżywało to dziwne, fizyczne uczucie efemerycznej wieczności — był to paradoks, ale tak to właśnie odczuwali. I gdyby gwiazdy istotnie znajdowały się tak blisko i miały tyle twarzy, jak im się zdawało, to spojrzałyby w dół i uznały tych troje za maleńki gwiazdozbiór — koła ze szprychami na tle obracających się ciemnych niebios łąki.

Przesilenie jesienne

Nie było żadnego wejścia, a jedynie maleńka dziurka w rogu okna, przez którą wlatywał nocny wiatr, unosząc drobinki kurzu, które osiadały w niewielkiej szparce w parapecie. Ale dla nich ta dziurka była wystarczająca i weszli do środka.

Trzy postacie stały w pokoju Sophie, tuląc się do siebie. Ich głowy odziane w brązowe czapki, chyliły się ku sobie: naradzali się. Ich płaskie, blade twarze przypominały małe księżyce.

— Patrz, jak sobie śpi.

— Tak, a dziecko w jej ramionach.

— Oj, trzyma je mocno.

— Nie tak mocno.

Jak na komendę zbliżyli się jednocześnie do wysokiego łóżka. Lilac, wtulona w ramiona matki, ubrana w śpiwór z kapturem chroniącym przed chłodem, oddychała tuż przy policzku Sophie, na którym widniała kropelka wilgoci.

— No to zabieraj ją.

— Może ty to zrobisz, skoro tak ci się spieszy?

— Zróbmy to razem.

Sześć długich, białych rąk wyciągnęło się po Lilac.

— Zaraz — powiedział jeden. — Kto ma tę drugą?

— Ty miałeś ją zabrać.

— Nie ja.

— Jest tutaj, proszę. — Wyjęli tę rzecz z worka.

— Oj, nie jest zbyt podobna.

— Co mamy zrobić?

— Podmuchać na nią.

Dmuchali po kolei na przedmiot, który trzymali pomiędzy sobą. Raz po raz spoglądali na śpiącą Lilac. Dmuchali tak długo, aż przedmiot stał się drugą Lilac.

— Teraz dobrze.

— Bardzo dobrze.

— Weź teraz…

— Chwileczkę. — Jeden spojrzał uważnie na Lilac, jak najostrożniej unosząc kołderkę. — Popatrzcie. Wplątała rączki we włosy matki.

— Mocno trzyma.

— Zabierz dziecko, my obudzimy matkę.

— No to już. — Jeden wyjął wielkie nożyce, które zabłysły w ciemnościach, i rozwarł je. — No to do dzieła.

Jeden trzymał fałszywą Lilac (nie spała, ale miała oczy bez wyrazu i nie ruszała się — noc spędzona w ramionach Sophie zaradzi temu), a drugi wyciągał ręce i był gotowy do zabrania prawdziwej Lilac, trzeci natomiast miał w ręku nożyce. Przeprowadzili wszystko sprawnie. Ani matka, ani dziecko nie obudzili się. Umieścili przedmiot, który przynieśli, przy piersi Sophie.

— Teraz zmykamy.

— Łatwo powiedzieć.

— Nie tą drogą, którą przyszliśmy.

— Na dół po schodach i ich drzwiami.

— Skoro musimy.

Poruszając się jak jeden mąż i nie wszczynając hałasu (stary dom zdawał się raz po raz wciągać powietrze, jakby oddychał, i jęczał, kiedy przechodzili — ale były to jego normalne odgłosy), dotarli do drzwi frontowych i otworzyli je. I już byli na zewnątrz. Unosił ich sprzyjający wiatr. Lilac nie obudziła się ani nie zapłakała (ściskała nadal w piąstkach złociste loki, które rozwiewał porywisty wiatr). Sophie również spała i nic nie poczuła, tylko w długiej opowieści, która jej się śniła, nastąpił punkt zwrotny, a historia stała się nagle smutna i tak skomplikowana jak nigdy dotąd.

We wszystkich kierunkach

Smoky obudził się gwałtownie na skutek jakiegoś wewnętrznego poruszenia. Kiedy tylko otworzył szeroko oczy, zapomniał, co go wytrąciło ze snu, ale był tak rześki jak w środku dnia. Drażnił go ten stan i zastanawiał się, czy coś mu przypadkiem nie zaszkodziło. Była czwarta nad ranem — bezużyteczna godzina. Zacisnął mocno oczy, nie dowierzając, że sen mógł go opuścić na dobre. Ale jednak opuścił. Im dłużej widział pod powiekami załamywanie się i umykanie kolorowych kółek, tym mniej chciało mu się spać, a cały wysiłek wydawał się bezcelowy i nudny. Wysunął się ostrożnie spod pościeli i macając dłonią w ciemności, odszukał swój szlafrok. Znał tylko jedno lekarstwo na bezsenność: wstać i zachowywać się jak człowiek przebudzony, aż stan ten przeminie. Ostrożnie stawiał kroki, mając nadzieję, że nie nadepnie na buty czy inne przedmioty. Nie było powodu, żeby zarażać bezsennością Daily Alice. Dotarł do drzwi, zadowolony, że nie obudził jej i nie zakłócił nocnej ciszy. Przejdzie tylko korytarzem, zejdzie na dół i zapali światła — to powinno wystarczyć. Delikatnie zamknął drzwi i w tym momencie Daily Alice obudziła się, nie z powodu hałasu, ale dlatego, że jej spokojny sen został zakłócony na skutek nieobecności Smoky’ego.

Kiedy otworzył drzwi przy schodach, zauważył, że w kuchni pali się już światło. Ciotka Cloud drgnęła i krzyknęła cicho ze strachu, kiedy zobaczyła, że drzwi się otwierają, a potem westchnęła z ulgą, gdy wyjrzał zza nich Smoky. Na stole stała szklanka ciepłego mleka. Włosy Cloud były rozpuszczone: długie, proste i rozsypane jak włosy Hekate. Nie ścinała ich od lat.

— Przestraszyłeś mnie — powiedziała.

Rozmawiali przyciszonymi głosami, chociaż oprócz myszy nie było w pobliżu nikogo, komu mogłaby przeszkadzać rozmowa. Widząc, że ona również chce się czymś zająć, żeby jakoś przetrwać do rana, Smoky pozwolił, aby podgrzała mu mleko. Dolał do niego miarkę brandy.

— Posłuchaj, jak szumi wiatr — powiedziała Cloud.

Słyszeli, jak nad nimi szumi i gulgocze toaleta.

— Co się dzieje? — zdziwiła się Cloud. — Bezsenna noc, a nie ma księżyca. — Zadrżała. — To przypomina noc katastrofy albo noc, kiedy nadchodzą groźne wieści i nikt nie śpi. Po prostu los. — Powiedziała to takim tonem, jakim kto inny powiedziałby: „Dopomóż nam, Boże”. W jej głosie pobrzmiewał taki sam ton niewiary.

Smoky, który rozgrzał się już, wstał i powiedział zrezygnowanym tonem „no tak”. Cloud zaczęła przerzucać stronice książki kucharskiej. Miał nadzieję, że nie będzie musiała tu siedzieć aż do nadejścia bladego świtu. I że on też nie będzie musiał tu siedzieć. U szczytu schodów nie skręcił do swojej sypialni, w której na pewno nie oczekiwał go jeszcze sen. Skierował się do pokoju Sophie. Nie miał żadnych zamiarów, chciał tylko popatrzeć na nią przez chwilę. Sophie tchnęła spokojem, co jego również uspokoiło i wyciszyło, tak jak uspokaja widok kota. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał w bladym świetle księżyca postać siedzącą na skraju łóżka Sophie.

— Cześć — powiedział.

— Cześć — odparła Daily Alice.

W powietrzu unosił się dziwny zapach, przypominający woń gnijących liści albo koronek królowej Anny, albo być może ziemi pod odwróconym kamieniem.

— O co chodzi? — zapytał miękko. Podszedł do łóżka i usiadł po drugiej stronie.

— Nie wiem — odrzekła. — O nic. Obudziłam się, kiedy zszedłeś. Zdawało mi się, że coś się stało Sophie, więc przyszłam sprawdzić.

Nie istniało niebezpieczeństwo, że ich cicha rozmowa obudzi Sophie. Kiedy spała, gwar ludzkich głosów zdawał się tylko jej pomagać. Oddychała wtedy głęboko i regularnie.

— Wszystko w porządku — stwierdził.

— Tak.

Wiatr napierał na dom z dziką złością, okna stukały. Popatrzył na Sophie i Lilac. Dziewczynka wyglądała jak martwa, ale jako ojciec trojga dzieci Smoky wiedział, że ten niepokojący wygląd, zwłaszcza w ciemności, nie jest powodem do trwogi.

Siedzieli w milczeniu po obu stronach łóżka Sophie. Wiatr, hulający w gardzieli komina, wypowiedział nagle jedno słowo. Smoky spojrzał na Alice, która dotknęła jego ramienia i uśmiechnęła się szybko. Jaki uśmiech mu to przypomniało?

— Wszystko w porządku — powiedziała.

Przypomniał sobie, jak uśmiechała się do niego ciotka Cloud, kiedy siedzieli zakłopotani na trawniku przed letnim domkiem Auberona w dniu ślubu: uśmiechnęła się, żeby go podnieść na duchu, ale skutek był inny. Uśmiech na odległość, który tylko zwiększał dystans. Znak przyjaźni wysłany z nienaruszalnej obcości, ręka machająca z oddali, zza jakiejś granicy.

— Czy czujesz dziwny zapach? — zapytał.

— Tak. Nie. Czułam. Teraz już nie czuję.

Zapach ulotnił się. Pokój wypełniało tylko nocne powietrze. Ocean wiatru wpuszczał do pokoju swoje drobne prądy, które raz po raz muskały twarz Smoky’ego. Ale nie wydawało mu się, żeby omiatały ich podmuchy Północnego Wiatru. Miał raczej wrażenie, że wielokątny dom znajduje się pod pełnymi żaglami i przedziera powoli przez noc, zmierzając ku przyszłości we wszystkich kierunkach.

Загрузка...