John Crowley Małe, Duże

Nieco później, pamiętając o ziemskim pochodzeniu człowieka: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, wyobrażali sobie, że są bańkami powietrza. Kiedy byli sami na polu i nikt ich nie widział, podskakiwali i brykali, ledwie dotykając ziemi i wołając: „Jesteśmy bańkami powietrza! Bańkami powietrza! Bańkami powietrza!”

Flora Thompson, Lark Rise to Candleford

KSIĘGA PIERWSZA EDGEWOOD

I

Mężczyźni są mężczyznami, ale człowiek jest kobietą.

Chesterton


Pewnego czerwcowego dnia roku 19… młody mężczyzna szedł na północ, z wielkiego Miasta do osady zwanej Edgewood, o której słyszał niegdyś, ale której nigdy nie odwiedził. Nazywał się Smoky Barnable, a w Edgewood miał się odbyć jego ślub. Fakt, że szedł, a nie jechał, był jednym z warunków, które musiał spełnić.

Skądś dokądkolwiek

Choć opuścił swój pokój w Mieście wczesnym rankiem, dochodziło już południe, kiedy mało uczęszczaną ścieżką przeszedł przez ogromny most i wyszedł na ciągnące się bez końca osiedla po północnej stronie rzeki. Przez całe popołudnie przedzierał się przez miejsca o indiańskich nazwach i nie był w stanie trzymać się prostego szlaku wyznaczonego przez nieustanny i dominujący ruch uliczny; spacerował od podwórza do podwórza, zaglądał w alejki i do sklepików. Dostrzegał niewielu przechodniów, nawet tych miejscowych, choć dookoła kręciły się dzieciaki na rowerach. Zastanawiał się, jak żyją w tych miejscach, które wydały mu się tak ponure i prowincjonalne. Dzieci jednak wyglądały całkiem radośnie.

Regularne aleje handlowe i ulice domów mieszkalnych zaczęły stopniowo tracić symetrię, rzednąć niczym skraj wielkiego lasu. Pojawiły się przesieki pełne chwastów oraz skarłowaciałe zagajniki i zapuszczone łąki, których wygląd świadczył o tym, że wkrótce rejon ten zamieni się w przemysłową pustynię. Smoky powtarzał sobie w myślach ten zwrot, ponieważ rzeczywiście w tym miejscu na świecie właśnie się znajdował — przemysłowa pustynia, coś pośredniego pomiędzy pustynią a polem uprawnym.

Przystanął obok ławki, na której przesiadywali ludzie czekający na autobusy Skądś Dokądkolwiek. Usiadł, ściągnął mały plecak i wyjął z niego kanapkę przyrządzoną własnoręcznie — kolejny warunek, który musiał spełnić — oraz kolorową mapę samochodową. Nie był pewien, czy posługiwanie się mapą jest dozwolone, ale ponieważ instrukcja dotarcia do Edgewood wydawała mu się niejasna, jednak otworzył mapę.

Co teraz? Ta błękitna linia przedstawiała najwyraźniej popękany makadam, wzdłuż którego wznosiły się puste, ceglaste fabryki. Miał okazję oglądać je po drodze. Obrócił mapę tak, aby linia ta pobiegła równolegle do jego ławki, podobnie jak sama droga (odczytywanie map nie było jego mocną stroną). Gdzieś daleko, po lewej stronie, odnalazł miejsce, do którego zmierzał. Samego Edgewood nie było na mapie, ale znajdowało się pośród pięciu osad oznakowanych mało znaczącymi kółkami. Widniała tam potężna, podwójna czerwona linia, biegnąca obok, dumna ze swych licznych wjazdów i zjazdów. Wędrowanie tą drogą było niemożliwe. Gruba linia w kolorze niebieskim (patrząc na ten model systemu naczyniowego, Smoky wyobrażał sobie, że cały ruch uliczny płynący na południe, w stronę Miasta, porusza się po linii niebieskiej, zaś w kierunku przeciwnym — po linii czerwonej) znajdowała się nieco bliżej i rozchodziła się na boki do pozostałych miast i miasteczek. Zasilała ją cienka linia niebieska; przy niej właśnie siedział. Prawdopodobnie tędy wiódł szlak handlowy, tu ulokowane było Osiedle Narzędzi, Centrum Spożywcze, Świat Mebli, Wioska Dywanów. Tak… Ale była tam jeszcze prawie niedostrzegalna, wąska, czarna linia, po której mógłby się poruszać. W pierwszej chwili pomyślał, że prowadzi donikąd, ale nie — ciągnęła się dalej, słaba, prawie zapomniana przez kartografa w splocie rysunków, by potem znów pojawić się na północnym pustkowiu, podchodząc do miasteczka, o którym Smoky wiedział, że znajduje się blisko Edgewood.

A więc to ta droga. Wyglądało na to, że można ją pokonać pieszo. Kciukiem i palcem odmierzył na mapie przebyty dystans, a następnie sprawdził, jak długa droga go jeszcze czeka (o wiele dłuższa). Zarzucił plecak na ramię, nasunął kapelusz na czoło i ruszył w dalszą wędrówkę.

Długi łyk wody

Choć przez ostatnie dwa lata tej miłości prawie nigdy o niej nie zapominał, podczas swej wędrówki nie rozmyślał o niej zbyt wiele. Oczyma wyobraźni widział pokój, w którym się spotkali. Kiedyś w takich chwilach ogarniało go drżenie, teraz — uczucie szczęścia. Widział też twarz George’a Mouse’a, wyłaniającą się zza szklanki i fajki, oraz jego dwie wysokie kuzynki: ją i jej nieśmiałą siostrę.

Zdarzyło się to w kamienicy Mouse’a, ostatnim zamieszkanym domu na tej ulicy, w bibliotece na trzecim piętrze — tam, gdzie okna zdobione kamiennymi kolumnami zatkane były tekturą, a z ciemnego dywanu, w miejscach między drzwiami, barkiem a oknami, wychodziły białe strzępy.

Ona była wysoka. Wysoka na sześć stóp, o kilka cali wyższa od Smoky’ego. Jej siostra, czternastolatka, dorównywała jej wzrostem. Miały na sobie odświętne sukienki, krótkie i błyszczące, ona — czerwoną, a jej siostra — białą. Ich długie, bardzo długie pończochy lśniły w blasku światła. To niezwykłe, że choć zostały obdarzone takim wzrostem, wstydziły się wszystkiego — zwłaszcza młodsza, zawsze uśmiechnięta. Bała się nawet dotknąć dłoni Smoky’ego i chowała się za siostrę.

Delikatne wielkoludy. Starsza gapiła się na George’a, który udzielał dobrodusznych porad. Uśmiechała się niepewnie. Miała kręcone włosy w kolorze starego złota. George powiedział, że na imię jej Daily Alice.

Ujął jej dłoń i podniósł wzrok.

— Długi łyk wody — odezwał się, a ona wybuchnęła śmiechem.

Jej siostra śmiała się również, a George Mouse pochylił się i poklepał po kolanie.

Nie mając pojęcia, dlaczego tak bardzo ich śmieszy dowcip z brodą, Smoky przejechał po nich wzrokiem z idiotycznym wyrazem twarzy. Nie wypuszczał jej dłoni.

Był to najszczęśliwszy moment jego życia.

Anonimowość

Do chwili spotkania Daily Alice Drinkwater w bibliotece kamienicy Mouse’a nie był zbyt szczęśliwym człowiekiem. Jednakże jego życie stanowiło jak gdyby przygotowanie do tego właśnie momentu. Był jedynym dzieckiem z drugiego małżeństwa swego ojca. Zjawił się na świecie, gdy ojciec dobiegał sześćdziesiątki. Kiedy matka zdała sobie sprawę, że pokaźny majątek Barnable’ów skurczył się znacznie pod zarządem jego ojca, stwierdziła, że niepotrzebnie wyszła za mąż za starca i urodziła mu dziecko. Odeszła pełna urazy. Był to przykry cios dla Smoky’ego, gdyż ze wszystkich krewnych ona jedna wydawała się najmniej anonimowa. Co więcej, była to jedyna osoba powiązana z nim więzami krwi, której twarz, nawet w dojrzałym wieku, doskonale pamiętał, mimo że miał zaledwie kilka lat, kiedy matka ich opuściła. Po swej rodzinie Smoky odziedziczył przede wszystkim dziwną nieokreśloność postaci i charakteru, od matki przejął odrobinę konkretności. Tak twierdzili ci, którzy go znali. Jednak cecha odziedziczona po matce roztapiała się w anonimowości Barnable’ów.

Stanowili ogromną rodzinę. Jego ojciec miał pięcioro dzieci — synów i córki z pierwszego związku. Wszyscy mieszkali na przedmieściach wielkich miast, w stanach, których nazwy zaczynają się na literę I. Nawet przyjaciele Smoky’ego z Miasta nie potrafili tych miejsc odróżnić. Od czasu do czasu Smoky gubił się w tym również. Dzieci przypuszczały, że ojciec ma sporo grosza, a ponieważ nie były pewne, co zamierza zrobić ze swoim majątkiem, często zapraszały go do siebie. Po odejściu żony postanowił sprzedać dom rodzinny Smoky’ego i odwiedzić potomstwo. Zabrał ze sobą najmłodszego syna, kilka psów i siedem kufrów wykonanych na zamówienie, zawierających całą jego bibliotekę. Barnable był człowiekiem wykształconym, lecz ta wiedza, zdobyta wiele lat temu i nieco przestarzała, wcale nie pozwoliła mu nabyć ogłady towarzyskiej i nie zmieniła ani trochę wrodzonej nieokreśloności charakteru. Jego synowie i córki nie przepadali za tymi kuframi pełnymi książek tak samo jak za praniem jego skarpetek razem z własną bielizną.

(Później Smoky starał się jakoś odróżnić przybrane rodzeństwo oraz ich domy, przypisując ich odpowiednim miastom i stanom. Oddawał się temu zajęciu, ilekroć siedział na sedesie. To właśnie w toaletach czuł się najbardziej anonimowy, anonimowy tak bardzo, że aż niewidzialny. Tak czy owak, musiał spędzać w nich czas i tasował wtedy swoich braci i siostry oraz ich dzieci niczym talię kart, próbując powiązać twarze z odpowiednimi werandami i trawnikami. Miał nadzieję, że w jesieni życia dojdzie w tym do perfekcji. Dawało mu to tę samą nikłą satysfakcję, co rozwiązywanie krzyżówek, wywoływało podobne wątpliwości — co z tego, że odgadnięte wyrazy pasowały do krzyżówki, jeśli jej twórca miał na myśli inne słowa? Rozwiązania wydrukowane w następnym tygodniu nigdy nie docierały do Smoky’ego).

Odejście żony nie pozbawiło Barnable’a radości życia, umocniło tylko jego anonimowość. Kiedy stawał się coraz bardziej nieokreślony, jego dzieciom zdawało się, że niknie z dnia na dzień. Jedynie Smoky’emu ofiarował coś konkretnego: swą wiedzę. Ponieważ często zmieniali miejsce pobytu, Smoky nigdy nie chodził do zwykłej szkoły. Gdy w jednym ze stanów, którego nazwa zaczynała się na literę I odkryto, co przez te wszystkie lata ojciec wyczyniał ze Smokym, było już za późno, by posłać chłopca do szkoły. I tak w wieku lat szesnastu Smoky znał klasyczną i średniowieczną łacinę, grekę oraz arytmetykę; potrafił też zagrać na skrzypcach. Przeczytał niewiele książek oprócz klasycznych dzieł ojca w skórzanych okładkach; umiał wyrecytować dwieście wersetów Wergiliusza; miał piękny charakter pisma.

Właśnie w tym czasie zmarł jego ojciec, przekazując synowi całą swą energię. Przez kilka następnych lat Smoky kontynuował wędrówkę. Bez dyplomu trudno mu było znaleźć pracę. W końcu w jakiejś nędznej szkole biznesu poznał tajniki maszynopisania (było to gdzieś w South Bend) i tak oto został urzędnikiem. Mieszkał na przedmieściach trzech różnych miast, które w każdym z nich nosiły taką samą nazwę. Jego krewni nazywali go na trzy różne sposoby — imieniem nadanym mu po urodzeniu, nazwiskiem ojca oraz imieniem Smoky. To ostatnie tak dobrze pasowało do jego efemeryczności, że postanowił je zachować. Kiedy miał dwadzieścia jeden lat, otrzymał jakiś zapomniany spadek po ojcu. Wsiadł do autobusu jadącego do Miasta, zapominając natychmiast o wszystkich miastach, w których mieszkali jego krewni i również o samych krewnych. Zapomniał o nich do tego stopnia, że po jakimś czasie, aby przypomnieć sobie ich twarze, musiał odtwarzać najpierw w pamięci trawniki i werandy, z którymi były powiązane. Gdy dotarł do Miasta, zatopił się w nim z radością i bez reszty, niczym kropla deszczu w otchłani oceanu.

Nazwisko i numer

Znalazł pokój w budynku dawnego probostwa przy bardzo starym, zrujnowanym kościele. Z okna widział przykościelny cmentarz, na którym drzemali wygodnie w starych grobach ludzie o holenderskich nazwiskach. Rano budził go zgiełk wielkiego miasta. Nie mógł spać, gdyż tuż pod oknem przetaczały się z łomotem pociągi jadące na Środkowy Zachód. Potem wychodził do pracy.

Pracował w szerokim, białym pokoju. Najmniejsze dźwięki ulatywały tam pod sufit i odbijały się echem. Gdy ktoś cicho zakaszlał, odgłos ten był zwielokrotniony. Przez cały dzień Smoky przesuwał szkło powiększające po drobnym druku, kolumna po kolumnie, sprawdzając dokładnie każde nazwisko, towarzyszący mu adres i numer telefonu. Czerwony znak stawiał przy tych, które nie zgadzały się z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu wypisanymi na stertach kartek, ustawianych co rano na biurku Smoky’ego.

Początkowo nazwiska, które odczytywał, były dla niego całkowicie pozbawione znaczenia, tak samo anonimowe jak numery telefoniczne. Jedyne, co je wyróżniało, to przypadkowe, choć nieuniknione miejsce w porządku alfabetycznym. Smoky otrzymywał pensję za wykrycie wszystkich idiotycznych błędów popełnionych przez komputer. (Smoky’ego nie dziwił fakt, że komputer mylił się bardzo rzadko, zdumiewał go raczej jego przedziwny brak inteligencji; nie wiedział na przykład, że „St.” oznacza „street” oraz „saint” i rozwijał te skróty, w wyniku czego powstał Bar i Grill Siódmego Świętego oraz Kościół Wszystkich Ulic).

Mijały tygodnie. Smoky wypełniał puste wieczory, spacerując po ulicach Miasta (nie wiedząc, że inni ludzie po zmroku nie wychodzą z domów), poznając bliższą i dalszą okolicę, bary i werandy. Nazwiska, które wyglądały na niego spod szkła powiększającego, zaczęły przybierać twarze, wiek, postawę; ludzie widywani w autobusach, pociągach i cukierniach, ludzie pokrzykujący na siebie w podwórzach czynszowych kamienic, gapiący się na wypadki drogowe, kłócący się z kelnerami i sprzedawczyniami — wszyscy ci ludzie zaczęli przesuwać się po jego cienkich kartkach. Książka stała się wielkim poematem epickim z życia Miasta, z jego gwarem, tragediami i farsami, zmiennym i pełnym dramatyzmu. Natrafił na owdowiałe damy o starych, holenderskich nazwiskach, mieszkające przy wspaniałych alejach, w domach z wysokimi oknami. Ich mężowie zarządzali kiedyś wielkimi posiadłościami, a ich synowie nosili imiona Steel lub Eric, byli lekarzami i mieszkali wśród cyganerii artystycznej. Poznał ogromną rodzinę o dziwacznie brzmiących greckich nazwiskach. Ludzie ci mieszkali w kilku budynkach przy gwarnej ulicy, którą kiedyś spacerował. Rodzina rozrastała się, a jej członków odnajdywał pod innymi adresami — doszedł do wniosku, że to Cyganie. Znał mężczyzn, których żony i nastoletnie córeczki miały prywatne telefony (aby móc gruchać ze swoimi ukochanymi), podczas gdy oni dzwonili do licznych firm noszących ich nazwiska. Nie ufał ludziom korzystającym z inicjałów i drugich imion, gdyż najczęściej byli oni prawnikami bądź komornikami, a adresy ich firm odpowiadały adresom zamieszkania. Mogli też okazać się urzędnikami miejskimi, handlującymi na boku starymi meblami. Stwierdził, iż każdy o nazwisku Singleton albo Singletary mieszka w północnej dzielnicy dla czarnych; tam, gdzie mężczyźni noszą imiona białych prezydentów, a kobiety — imiona brzmiące jak nazwy szlachetnych kamieni: Pearl, Ruby i Opal, poprzedzone dumnym „Mrs”. Wyobrażał je sobie jako wyniosłe i ciemne, promieniejące kobiety, krzątające się po mieszkaniu i chuchające na gromadkę wymytych dzieciaków. Znał tych ludzi: od dumnego kowala, który w nazwie swego mikroskopijnego warsztatu miał tak wiele liter A, że znalazł się na początku listy, do Archimedesa Zzzyandottie, znajdującego się na ostatnim miejscu (był to uczony staruszek, żyjący samotnie, czytający greckie gazety w swym ubogim mieszkanku). Pod jego szkiełkiem pojawiło się maleńkie nazwisko i numer, by opowiedzieć swoją historię, niczym szczątki okrętu wyrzucone na plażę przez morskie fale. Smoky natężył słuch, rzucił okiem na kartę, porównał ją z nazwiskiem i numerem, nie dostrzegł żadnych różnic, odwrócił kartę. Szkiełko zaczynało już kolejną opowieść. Siedzący obok niego korektor westchnął z przejęciem, a jego westchnienie odbiło się od sufitu. Rozległ się zwielokrotniony śmiech. Wszyscy podnieśli wzrok.

To śmiał się młody człowiek, który niedawno rozpoczął pracę.

— Właśnie znalazłem taką oto pozycję: Klub Strzelecki przy Hałaśliwym Moście.

Ledwo był w stanie skończyć, krztusząc się ze śmiechu, a Smoky zdumiał się, że milczenie pozostałych korektorów nie uciszyło go.

— Nie chwytasz? — młodzieniec zwrócił się do Smoky’ego. — To dopiero był hałaśliwy most.

Smoky parsknął śmiechem. Ich śmiech wzbił się pod sufit i odbił od niego echem.

Nazywał się George Mouse. Do szerokich spodni nosił szerokie szelki, a po skończonej pracy owijał się obszernym wełnianym płaszczem, którego kołnierz przygniatał jego długie, czarne włosy. Musiał więc wyciągać je ręką jak dziewczyna. Miał kapelusz taki sam jak Svengali i takie same jak on oczy — ciemne, przyciągające i zabawne. Nie minął nawet tydzień, kiedy wylali go z posady, a wszystkie pary okularów w białym pokoju odetchnęły z ulgą. A potem on i Smoky stali się serdecznymi przyjaciółmi, o czym tylko Smoky mógł zaświadczyć z całą powagą.

Mysz miejska[1]

Mając u boku George’a za przyjaciela, Smoky rozpoczął kurs niewinnej rozpusty, umiarkowanego picia i zażywania narkotyków. George zmienił jego sposób ubierania i mówienia, a następnie przedstawił Dziewczynom. Już niebawem anonimowość Smoky’ego została zamaskowana niczym Niewidzialny Człowiek w swych bandażach; ludzie przestali wpadać na niego na ulicy i siadać mu w autobusie na kolanach bez przeprosin, co przypisywał kiedyś swej nieuchwytnej dla większości osób obecności.

Dla rodziny Mouse’ów — mieszkającej w ostatniej kamienicy, którą wybudował pierwszy Mouse i która wciąż do nich należała — przynajmniej istniał. I bardziej niż za nowy kapelusz i nowy język podziękował George’owi za tę gromadkę niezwykłych i uczuciowych krewnych. Potrafił godzinami siedzieć niezauważony pośród ich kłótni, żartów, przyjęć, codziennych zajęć, prób samobójczych i hałaśliwych pojednań, aż nagle wujek Ray lub Franz czy też mamuśka, podnosili zdziwiony wzrok i wykrzykiwali: „Smoky jest tutaj!”. Wtedy się uśmiechał.

— Czy masz jakieś kuzynki z prowincji? — zapytał Smoky George’a, gdy czekając aż ustanie śnieżyca, siedzieli w ulubionym barze hotelowym George’a. I rzeczywiście miał.

Od pierwszego wejrzenia

— One są bardzo pobożne — powiedział mu George z przymrużeniem oka, odciągając go od chichoczących dziewcząt w stronę ich rodziców, doktora Drinkwatera i jego żony.

— Nie prowadzę już praktyki — poinformował doktor, pomarszczony człowieczek o kędzierzawych włosach i pozbawionej uśmiechu wesołości małego zwierzątka.

Nie dorównywał wzrostem swej żonie, której jedwabny szal o licznych frędzlach falował, gdy ściskała dłoń Smoky’ego i prosiła, by mówił do niej Sophie. Ona sama nie była tak wysoka jak jej córki.

— Wszyscy z rodu Dale’ów byli wysocy — stwierdziła, podnosząc wzrok, jakby szukała ich wszystkich gdzieś w górze.

Dlatego przekazała swe panieńskie nazwisko wyrośniętym córeczkom, Alice Dale i Sophie Dale Drinkwater. Ale matka była jedyną osobą, która tych imion używała, z jednym wyjątkiem — w dzieciństwie Alice Dale nazwana została przez jakieś inne dziecko Daily Alice i tak już zostało, Daily Alice i po prostu Sophie, i nie było w tym nic dziwnego, a każdy, kto na nie patrzył, z pewnością dostrzegał, że pochodzą z Dale’ów. Teraz wszyscy przenieśli na nie wzrok. Wyznawana religia nie powstrzymywała ich od pykania fajki z Franzem Mouse’em, który przysiadł u ich stóp, gdyż obie zajęły całą otomankę; czy też od popijania ponczu rumowego, podawanego przez matkę, albo od śmiechów z twarzą ukrytą w dłoniach, śmiechów będących bardziej skutkiem wymienianych szeptów niż głupich uwag Franza, lub od pokazywania, kiedy tak siedziały ze skrzyżowanymi nogami, długich ud.

Smoky tylko patrzył. Choć George Mouse nauczył go, jak być człowiekiem Miasta i nie bać się kobiet, niełatwo było pokonać życiowe przyzwyczajenie, więc ciągle patrzył. Sparaliżowany przez jakiś czas niepewnością, zmusił się, by przejść po dywanie do miejsca, w którym siedziały. Nie chciał wyjść na ponuraka — „Na Boga, nie bądź takim ponurakiem”, mawiał George — usiadł więc obok nich na podłodze, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, a jego zachowanie sprawiało, iż wyglądał dziwnie krucho (a był oszołomiony faktem, że kiedy Daily Alice spojrzała na niego, poczuł, iż jest dla niej widoczny). Miał zwyczaj obracania kieliszka między kciukiem a palcem wskazującym, wstrząsając kostkami lodu, który schładzał napój. Zrobił to i teraz, a lód zadzwonił w kieliszku niczym dzwon na trwogę. Zapadła cisza.

— Często tu przychodzisz? — spytał.

— Nie — odparła spokojnie. — Nie do Miasta. Tylko czasami, kiedy tatuś ma jakąś sprawę, albo… coś innego.

— Jest lekarzem.

— Właściwie nie. Już nie. Jest pisarzem. — Uśmiechała się, a Sophie chichotała u jej boku, ale Daily Alice ciągnęła rozmowę, jakby chciała sprawdzić, jak długo uda jej się zachować powagę.

— Pisze opowieści o zwierzętach, dla dzieci.

— Och.

— Jedną każdego dnia.

Spojrzał w jej śmiejące się oczy, przejrzyste i brązowe jak butelkowe szkło. Poczuł się bardzo dziwnie.

— Z pewnością nie są zbyt długie — wyjąkał, połykając ślinę.

Co się dzieje? Zakochał się, to oczywiste, od pierwszego wejrzenia, ale i wcześniej bywał już zakochany, zawsze była to miłość od pierwszego wejrzenia, a jednak nigdy nie czuł się tak jak teraz — jakby coś w nim rosło nieubłaganie.

— Pisuje pod nazwiskiem Saunders — powiedziała Daily Alice.

Udawał, że szuka w pamięci tego nazwiska, ale w rzeczywistości szukał przyczyn swego osobliwego samopoczucia. Teraz przeniosło się ono na zewnątrz, na jego dłonie. Zbadał je dokładnie, kiedy leżały na jego kościstych kolanach, sprawiając wrażenie, jakby były ogromnie ciężkie. Zaplótł niezgrabne palce.

— Wspaniale — odezwał się, a kiedy dziewczyny parsknęły śmiechem, Smoky zaśmiał się również. Czuł potrzebę śmiechu. To nie z powodu dymu; dym zawsze wywoływał u niego poczucie lekkości i przezroczystości. Wprost przeciwnie. Im dłużej na nią patrzył, tym mocniej to narastało, im dłużej ona patrzyła na niego, tym silniej odczuwał… ale co? Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, a Smoky, jak rażony piorunem, pojął, zdał sobie sprawę, co się wydarzyło: nie tylko zakochał się w niej, i to od pierwszego wejrzenia, ale i ona zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, i te dwie okoliczności wywarły na niego taki wpływ, że wyleczył się z anonimowości. Nie musiał się już maskować, jak radził George Mouse, wyleczył się, od wewnątrz. To było właśnie to uczucie. Jakby zmieszała go z mąką kukurydzianą. Zaczął gęstnieć.

Młody Święty Mikołaj

Zszedł wąskimi, tylnymi schodami do jedynej toalety w budynku, która jeszcze działała, i zapatrzył się w szerokie, cętkowane lustro wiszące w tym kamiennym miejscu.

Cóż. I kto by pomyślał. Z lustra spoglądała na niego twarz, już naprawdę nieobca, ale jakby ujrzana po raz pierwszy. Okrągła, szczera twarz, twarz młodego Świętego Mikołaja, jakiego znamy z wczesnych fotografii: nieco poważna, z ciemnymi wąsami, okrągłym nosem i drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu, a nie skończył jeszcze dwudziestu trzech lat. Razem wziąwszy, twarz promienna, choć oczy jeszcze bez wyrazu, niezdecydowane, wyblakłe i puste, których, jak przypuszczał, nic już nie wypełni. Wystarczy. Prawdę mówiąc, to jakiś cud. Z uśmiechem pokiwał głową do swego nowego znajomego, spojrzał na niego przez ramię i wyszedł.

Wracając tylnymi schodami na górę, spotkał na zakręcie Daily Alice, zupełnie nieoczekiwanie. Idiotyczny grymas zniknął z jego twarzy; dziewczyna nie chichotała. Zbliżając się do siebie, zwolnili kroku. Kiedy przecisnęła się obok, nie poszła dalej, ale odwróciła się w jego stronę. Smoky stał o stopień wyżej, a ich głowy znajdowały się w idealnym położeniu do filmowego pocałunku. Serce waliło mu ze strachu i podniecenia, głowę rozsadzała niepohamowana pewność tylko jednego — pocałował ją. Nie pozostała obojętna, jakby i ją ogarnęła taka sama pewność, a w potoku jej włosów, ust i otaczających go długich rąk Smoky dorzucił ten skarb do swego maleńkiego składu mądrości.

Z góry dobiegł ich jakiś hałas, zadrżeli. Nad nimi pojawiła się Sophie z szeroko otwartymi oczami, zaciskając usta.

— Muszę siusiu — oznajmiła, przesuwając się obok nich.

— Wkrótce wyjedziesz — odezwał się Smoky.

— Dziś wieczorem.

— Kiedy wrócisz?

— Nie wiem.

Przycisnął ją jeszcze raz. Ten drugi uścisk był łagodny i zdecydowany.

— Bałam się — rzekła.

— Wiem — powiedział, nie posiadając się z radości.

Boże, ależ ona jest duża. Jak miałby ją objąć, gdyby nie te schody?

Morska wyspa

Jak każdy mężczyzna, który dorastał w anonimowości, Smoky zawsze uważał, że kobiety wybierają lub odrzucają mężczyzn według kryteriów, które są mu obce, kierując się kaprysem jak władcy, gustem jak krytycy; zawsze zakładał, że wybór kobiety, który padł na niego lub kogoś innego, jest przesądzony, nieuchronny i nagły. Dlatego usługiwał im jak dworzanin, czekając, aż któraś zwróci na niego uwagę. Nareszcie, pomyślał, stojąc tej samej nocy na werandzie George’a, nareszcie jest inaczej; one — a ona z pewnością — wypełniona jest taką samą pasją i wątpliwościami, podobnie jak ja jest nieśmiała, przepełniona pragnieniem, a w tym uścisku serce jej waliło tak jak moje, wiem, że tak było.

Długo stał na werandzie, zgłębiając ten klejnot wiedzy, wdychając wiatr, który, jak to się rzadko zdarza w Mieście, zmienił kierunek i wiał od strony oceanu. Czuł zapach fal i wybrzeża, i morskich odpadów: kwaśny, słony i słodkogorzki. Zdał sobie nagle sprawę, że Miasto jest morską wyspą, małą wyspą.

Morska wyspa. Mieszkając tu, tak łatwo można było zapomnieć o tym podstawowym fakcie. Zadziwiającym, lecz prawdziwym. Zszedł z werandy i ruszył ulicą, sztywny jak posąg, a na chodniku zastukotały jego kroki.

Korespondencja

Jej adres brzmi „Edgewood, to wszystko”, twierdził George Mouse. Telefonu nie było i ponieważ Smoky nie miał żadnego wyboru, kochał się z nią w listach z dokładnością, jakiej już nie spotyka się na świecie. Jego grube listy dostarczano do Edgewood, a on czekał na odpowiedź. Kiedy już nie mógł się doczekać, pisał kolejny list, wtedy ich listy mijały się w drodze, jak to zwykle bywa z listami prawdziwych kochanków. Ona zbierała je wszystkie, wiążąc lawendową kokardą, a wiele lat później jej wnuki znalazły je i przeczytały o tej niesamowitej pasji dwojga ludzi.

„Odkryłem park — pisał swym czarnym pismem chochlika — na kolumnie przy wejściu widnieje pamiątkowa płyta z napisem «Mouse Drinkwater Stone 1900». Czy to o was? Jest w nim mały pawilon Czterech Pór Roku, i posągi, a wszystkie ścieżki są tak kręte, że prostą drogą trudno dotrzeć do środka. Idziesz, idziesz, aż docierasz do bramy. Lato jest tam bardzo stare (tego nie widać w Mieście, tylko w parkach), sumiaste, zakurzone, a sam park jest maleńki. Ale to wszystko przypomina mi ciebie”.

„Znalazłam plik starych gazet — tak zaczynał się jeden z jej listów, który minął się z jego listem (dwaj kierowcy ciężarówek pomachali sobie ze swych wysokich, niebieskich szoferek, mijając pewnego mglistego poranka rogatki miasta). — Był tam komiks o chłopcu, który śni. Ten komiks to jego sen, jego Kraina Snów. Kraina Snów jest przepiękna; pałace i parady maleją i znikają, to znów rosną do niewyobrażalnych rozmiarów, a kiedy baczniej im się przyjrzysz, stają się czymś innym — wiesz — tak jak w prawdziwych snach, tylko zawsze są piękne. Ciotka Cloud mówi, że zachowała je, gdyż człowiek, który je narysował, a nazywał się Stone, był kiedyś architektem w Mieście, tak jak pradziadek George’a i mój! Byli architektami w epoce Beaux-Arts. Kraina Snów to właśnie Beaux-Arts. Stone był pijakiem — tego słowa używa Cloud. Chłopiec w snach zawsze jest senny i zdziwiony. Przypomina mi ciebie”.

Po tych nieśmiałych początkach ich listy stały się tak bezpośrednie, że gdy w końcu się spotkali w barze starego hotelu (za którego ołowianymi oknami sypał śnieg), oboje zastanawiali się, czy nie nastąpiła jakaś pomyłka, czy rzeczywiście nie wysyłali swych listów do niewłaściwej osoby, tej osoby, obcej, roztrzepanej i zdenerwowanej. Ale to minęło w jednej chwili, choć przez jakiś czas mówili na przemian, bo tylko tak potrafili. Zaczęła się zamieć śnieżna, w Café Royal zapanował chłód. Jej zdania napotykały jego słowa, jego zwroty stykały się z jej słowami, rozmawiali, tak podnieceni, jakby byli pierwszymi, którzy odkryli tę sztukę.

— Czy nie… hmm… nudzisz się tam, taka sama przez cały czas? — zapytał Smoky, gdy już trochę poćwiczyli.

— Nudzę się? — zdziwiła się.

Wyglądało na to, że taki stan jest jej obcy.

— Nie. Nie jesteśmy tam sami.

— Nie miałem na myśli… Kim są ci ludzie?

— Jacy ludzie?

— Ludzie… dzięki którym nie jesteś sama.

— Cóż… było tam kiedyś wielu farmerów. Na początku imigranci ze Szkocji: MacDonald, MacGregor, Brown. Teraz nie ma tak wielu farm. Zostało tylko kilka. Wielu z tych ludzi jest naszymi krewnymi, w pewnym sensie. Sam wiesz, jak to jest.

Prawdę mówiąc, nie wiedział. Zapadło milczenie, a po chwili odezwali się w tym samym momencie. I znów cisza. Smoky przemówił pierwszy.

— To duży dom?

Uśmiechnęła się.

— Ogromny. — Jej brązowe oczy topniały w świetle lampy. — Spodoba ci się. Każdemu się podoba. Nawet George’owi, choć on twierdzi inaczej.

— Dlaczego?

— Bo zawsze się w nim gubi.

Smoky z uśmiechem wyobraził sobie, jak George, tropiciel śladów, przedzierający się nocą przez ponure ulice, gubi się w zwykłym domu. Próbował przypomnieć sobie, czy w jednym z listów nie zażartował z myszy miejskich i wiejskich.

— Czy mogę ci coś powiedzieć? — odezwała się.

Serce zabiło mu mocniej, bez wyraźnego powodu.

— Pewnie.

— Znałam cię, kiedy się spotkaliśmy.

— Co masz na myśli?

— To znaczy, rozpoznałam cię. — Opuściła gęste, czerwonozłote rzęsy, rzuciła mu krótkie spojrzenie, a następnie rozejrzała się po ospałym barze, bojąc się, że ktoś może podsłuchiwać. — Mówiono mi o tobie.

— George?

— Nie, nie. To było dawno temu. Kiedy byłam mała.

— O mnie?

— No, może nie o tobie. Albo o tobie właśnie, tylko że o tym nie wiedziałam, aż do momentu, kiedy się spotkaliśmy.

Oparła łokcie na kraciastej serwecie, wsunęła pod nie dłonie i pochyliła się do przodu.

— Miałam dziewięć albo dziesięć lat. Padał deszcz. Pewnego ranka spacerowałam ze Sparkiem po parku…

— Co takiego?

— Spark był naszym psem. A park, jak wiesz, to teren dookoła. Wiał lekki wiatr i wyglądało na to, że w końcu przestanie padać. Przemokliśmy do suchej nitki. Spojrzałam na zachód: zobaczyłam tęczę. Przypomniałam sobie, co powiedziała moja matka: kiedy rano tęcza na zachodzie, to pogoda zyska na urodzie.

Wyobraził ją sobie bardzo wyraźnie, w żółtym deszczowcu i wysokich kaloszach, z piękniejszymi i bardziej kręconymi niż teraz włosami. Zastanowił się, skąd wiedziała, gdzie jest zachód. Ten problem przez jakiś czas nie dawał mu spokoju.

— To była tęcza, ale taka jasna i wydawało się, że jej koniec jest właśnie tam, no wiesz, niedaleko. Widziałam trawę, lśniącą wszystkimi barwami. Niebo stało się takie wielkie, wiesz, kiedy w końcu rozjaśnia się po długim, deszczowym dniu, a wszystko było tak blisko. Miejsce, którego dotykała tęcza, też było w pobliżu. Bardziej niż czegokolwiek pragnęłam w nim stanąć, spojrzeć w górę i skąpać się w kolorach.

Smoky wybuchnął śmiechem.

— To nie takie proste — stwierdził.

Ona też się roześmiała, przechylając głowę i zasłaniając brzegiem dłoni usta w sposób, który pobudzał bicie jego serca.

— Oczywiście — przytaknęła. — Trwało to chyba całą wieczność.

— To znaczy, że ty…

— Za każdym razem, kiedy myślałam, że już się zbliżam, to miejsce pozostawało odległe, gdzie indziej; a gdy się już tam znalazłam, okazywało się, że stamtąd właśnie przyszłam. W gardle zaschło mi od biegu, a nie posunęłam się ani na krok. Ale ty wiesz, co wtedy trzeba zrobić…

— Odejść stamtąd — rzekł, zaskoczony własnym głosem, ale w jakiś sposób pewien, że tak brzmi właściwa odpowiedź.

— Jasne. To nie takie proste, jak się zdaje, ale…

— Nie, myślę, że nie — przerwał ze śmiechem.

— …ale jeśli zrobisz to we właściwy sposób…

— Nie, zaczekaj — przerwał.

— …po prostu we właściwy sposób, to wtedy…

— One tak właściwie nie dotykają ziemi — powiedział Smoky. — Z pewnością nie.

— Tutaj nie — oznajmiła. — A teraz słuchaj. Poszłam za Sparkiem. Pozwoliłam mu wybrać, bo jemu nie zależało, a mnie tak. Wystarczył jeden krok, jeden obrót i zgadnij, co się stało.

— Co tu zgadywać. Zatopiłaś się w kolorach.

— Nie, nie tak. Na zewnątrz widzisz kolory wewnątrz; tak więc wewnątrz…

— Widzisz kolory na zewnątrz.

— Tak. Cały świat zabarwił się, jakby zrobiono go z cukierków. Nie, jakby był z tęczy. Cały barwny świat, miękki jak światło wokół i w oddali. Chcesz biec, by go zbadać. Ale nie masz odwagi zrobić najmniejszego kroku, bo może to być błędny krok, a więc tylko patrzysz i patrzysz. I tak sobie myślisz: „W końcu się udało” — zatopiła się w myślach. — „Nareszcie” — powtórzyła cicho.

— Jak — zaczął, przełknął ślinę i zaczął od nowa — w jaki sposób ja się tam znalazłem? Wspomniałaś, że ktoś ci powiedział…

— Spark — szepnęła. — Albo ktoś do niego podobny.

Przyjrzała mu się bacznie, a on próbował przybrać przyjemny wyraz twarzy.

— Spark jest psem — odezwał się.

— Tak — wydawało mu się, że ona nie ma ochoty ciągnąć tej rozmowy.

Podniosła łyżeczkę, zobaczyła w niej własne odbicie, maleńkie, odwrócone do góry nogami, i odłożyła ją na bok.

— Albo ktoś do niego podobny. Cóż. To nieważne.

— Zaczekaj — poprosił.

— To trwało tylko minutę. Kiedy tam staliśmy, pomyślałam, ostrożnie, nie patrząc na niego — pomyślałam, że Spark powiedział… — podniosła na niego wzrok. — Czy trudno w to uwierzyć?

— Cóż, raczej tak. Trudno w to uwierzyć.

— A myślałam, że będzie łatwo. Przynajmniej tobie.

— Dlaczego właśnie mnie?

— Ponieważ — zaczęła, ściskając policzek, twarz miała smutną, nawet rozczarowaną, co uciszyło go natychmiast — to o tobie mówił Spark.

Udawanka

W tym momencie — a raczej w chwilę po tamtym momencie — tylko dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, wydusił z siebie, w formie dalekiej od perfekcji, to trudne pytanie czy też delikatną propozycję, którą tłumił w sobie przez cały dzień.

— Tak — odpowiedziała, nie odrywając dłoni od policzka, ale za to z nowym uśmiechem rozjaśniającym jej twarz jak poranna tęcza na zachodzie.

I tak, kiedy fałszywy świt świateł Miasta ukazał im sterty głębokiego i kruchego śniegu, nawet na okiennym parapecie, leżeli opatuleni po szyję w głębokiej, kruchej pościeli (ogrzewanie w hotelu chyba przestało działać) i rozmawiali. Nie spali.

— O czym ty mówisz? — odezwał się.

Zaśmiała się, dotykając go palcami stóp. Poczuł się nieswojo, zakręciło mu się w głowie, po raz pierwszy od czasu dojrzewania, co było niezwykłe; uczucie całkowitego spełnienia, w czubkach palców i w głowie poczuł mrowienie, być może nawet promieniał. Wszystko było możliwe.

— To taka udawanka, prawda? — zapytał, a ona przekręciła się na bok z uśmiechem. Ich ciała ułożyły się w podwójną literę „s”.

Udawanka. Kiedy był jeszcze dzieckiem i kiedy wraz z innymi znajdował jakiś zakopany przedmiot — szyjkę od brązowej butelki, zaśniedziałą łyżeczkę, a nawet chropowaty kamień — przekonywali się wzajemnie o jego pradawnym pochodzeniu. Z pewnością był tam już za czasów George’a Washingtona. Albo jeszcze wcześniej. Był zabytkiem o ogromnej wartości. Przekonywali się o tym kolektywnym aktem woli, którą jednocześnie przed sobą skrywali: mała udawanka, ale inna.

— Teraz rozumiesz? — spytała. — Tak miało być. A ja o tym wiedziałam.

— Ale dlaczego? — zapytał zachwycony, cierpiący. — Dlaczego jesteś tego taka pewna?

— Bo to jest Opowieść. A Opowieści się sprawdzają.

— Ale ja nie wiem, czy to Opowieść.

— Ludzie w opowieściach nie wiedzą, nigdy. Ale w nich są.

Pewnej zimowej nocy, gdy był chłopcem i zamieszkiwał w jednym pokoju ze swym przyrodnim bratem, umiarkowanie religijnym, po raz pierwszy zobaczył pierścień wokół księżyca. Gapił się na niego, na ten bezgraniczny lodowy pierścień, prawie tak szeroki jak nocne niebo, i zapewniał sam siebie, iż zwiastuje on Koniec Świata. Czekał na podwórku podniecony, aż ta cicha noc rozleci się na kawałki w apokalipsie, wiedząc w głębi ducha, że tak się nie stanie, że nic takiego nie zdarza się na tym świecie, że nie ma takich niespodzianek. Tej nocy śnił o Niebie: Niebo było ciemnym lunaparkiem, małym i ponurym, tylko żelazne Diabelskie Koło kręciło się w wieczności, a posępna arkada zabawiała wiernych. Obudził się z ulgą i już nigdy potem nie wierzył w swe modlitwy, choć odmawiał je bez żalu za brata. Odmówiłby i za nią, gdyby go o to poprosiła, z wielką przyjemnością; ale nie zamówiła żadnej. Zamiast tego poprosiła, by zgodził się na coś tak dziwacznego, tak niewyobrażalnego we współczesnym świecie, do którego należał, że zaśmiał się, zaskoczony.

— Opowieść — powiedział.

— Tak mi się zdaje — stwierdziła sennym głosem.

Pociągnęła go za rękę i oplotła ją wokół siebie.

— Tak mi się zdaje, jeśli tylko chcesz.

Wiedział, że musi uwierzyć, by udać się tam, gdzie była; wiedział, że jeśli uwierzy, dotrze tam, nawet jeśli tego miejsca nie ma, jeśli to tylko udawanka. Przesunął dłonią po jej smukłym ciele, a ona z cichym westchnieniem przytuliła się do niego. W myślach szukał tego starego życzenia, niestosowanego od dawna. Jeśli się tam udała, nie miał zamiaru zostać z tyłu; nie chciał być od niej dalej niż teraz.

Życie jest krótkie albo długie

W maju w Edgewood, w mroku lasu, Daily Alice przysiadła na lśniącej skale, która wystawała nad głębokim stawem, stawem, do którego spadała woda ze szczeliny w wysokiej, skalistej ścianie. Strumień, lejący się bez końca przez szczelinę i rozbijający się o taflę stawu, przemawiał ciągle tak samo, ale zawsze ciekawie. Daily Alice słuchała, choć znała to już na pamięć. Wyglądała jak dziewczynka na butelce wody sodowej, choć nie tak subtelnie, poza tym brakowało jej skrzydeł.

— Dziadku Pstrągu — rzuciła w stronę stawu. I jeszcze raz: — Dziadku Pstrągu.

Zaczekała chwilę, a kiedy nic się nie wydarzyło, podniosła dwa kamyczki i włożyła je do wody (zimnej i jedwabistej wody w kamiennym stawie) i zastukała nimi, a w wodzie rozległ się huk — jakby wystrzał odległych dział — i trwał dłużej niż podobny stukot na powierzchni. I wtedy, gdzieś z okrytej wodorostami, podwodnej kryjówki przy brzegu, wypłynął wielki, biały pstrąg, albinos bez najmniejszej cętki lub paska, jego różowe oko było rozwarte i poważne. Zdawało się, że w drobnych falach mknących od wodospadu cały drży, mruży potężne oko albo trzęsie się od łez (czy ryby mogą płakać? — zastanowiła się, nie po raz pierwszy).

Gdy przyciągnęła już jego uwagę, rozpoczęła swą opowieść o wyprawie do Miasta, jesienią, o tym, jak spotkała tego mężczyznę w domu George’a Mouse’a i jak w mgnieniu oka zrozumiała (lub przynajmniej bardzo szybko zadecydowała), że to właśnie on, ten jedyny, obiecany, którego „znajdzie lub wymyśli”, jak to dawno temu powiedział jej Spark.

„Kiedy spałeś przez zimę — zaczęła nieśmiało, wodząc wzrokiem po kwarcowej żyle w skale, na której siedziała, z uśmiechem, ale nie patrząc na niego (opowiadała przecież o kimś, kogo kochała) — my, tak, my spotkaliśmy się znowu i złożyliśmy sobie obietnicę, no, wiesz”.

Zauważyła, jak trzepnął swym upiornym ogonem; wiedziała, że to bolesny temat. Rozciągnęła się na całą długość na chłodnym kamieniu, opierając podbródek na dłoniach, i z płonącymi oczyma opowiedziała mu o Smokym, tajemniczo i żarliwie, co jednak nie wzbudziło w rybie entuzjazmu. Nie zauważyła tego. To z pewnością chodziło o Smoky’ego, o nikogo innego. „Czy myślisz inaczej? Czy się ze mną nie zgadzasz?”. I nieco ostrożniej: „Czy ich to zadowoli?”.

— Trudno powiedzieć — odezwał się posępnie Dziadek Pstrąg. — Kto może wiedzieć, o czym myślą?

— Ale powiedziałeś…

— Ja tylko przynoszę od nich wieści, córko. Nie oczekuj ode mnie niczego więcej.

— Cóż — odparła rozgniewana. — Nie będę czekać w nieskończoność. Kocham go. Życie jest krótkie.

— Życie — wtrącił Dziadek Pstrąg, jakby łzy w gardle go dusiły — jest długie. Zbyt długie.

Zamachał ostrożnie płetwami i poruszając ogonem, popłynął do swej kryjówki.

— Tak czy inaczej, powiedz im, że przyszłam! — zawołała za nim, przekrzykując wodospad. — Powiedz im, że spełniłam swój obowiązek.

Ale jego już nie było.

Napisała do Smoky’ego: „Mam zamiar wyjść za mąż”, a jego serce zamarło, gdy tak stał przy skrzynce na listy, aż zorientował się, że to jego miała na myśli. „Ciotka Cloud bardzo dokładnie odczytała karty, to ma być letni dzień, a oto, co masz zrobić. Proszę, proszę, zastosuj się do tych wskazówek bardzo dokładnie, w przeciwnym razie nie wiem, co się stanie”. I dlatego Smoky szedł, a nie jechał, z garniturem ślubnym w plecaku, starym, a nie nowym, z własnoręcznie przyrządzonym jedzeniem, nie ze sklepu; dlatego zaczął rozglądać się wokół, szukając noclegu — musiał go znaleźć, wyżebrać, ale nie wolno mu było za niego zapłacić.

Karty atutowe w Edgewood

Nie miał pojęcia, kiedy skończy się dzielnica przemysłowa, a zacznie prowincja. Było już późne popołudnie, skierował się na zachód, a droga stawała się coraz gorsza, pokryta plamami w licznych odcieniach czerni niczym stary but. Po obu stronach pola i farmy dochodziły do drogi. Maszerował pod opiekuńczymi drzewami, które rzucały na niego raz po raz wymyślne cienie. Kępy chwastów porastały pobocza, zakurzone, gęste i niechlujne, przyjacielskie wobec człowieka i ruchu kołowego. Kłaniały się z płotów i rowów przydrożnych. Coraz rzadziej dobiegał go dźwięk samochodu; warkot wzmagał się sporadycznie, kiedy samochód przedzierał się przez wzgórza, dochodził do niego z całą mocą, rykiem, przechodził zdumiony, pełen wigoru, bystry, rozdmuchując na moment chichoczące gwałtownie chwasty; po chwili ryk równie szybko przemieniał się w odległy warkot i milknął, pozostawała jedynie orkiestra owadów i człapanie jego własnych stóp.

Przez długi czas wspinał się na wzgórze, ale teraz zbocze stało się bardziej strome. Obejrzał się na rozległą przestrzeń letniego krajobrazu. Droga, na której stał, biegła w dół, obok łąk, przez pastwiska i wokół lesistych pagórków; ginęła w dolinie, tuż obok małego miasteczka, którego strzeliste wieże górowały nad soczystą zielenią, po czym pojawiała się znowu: wąska, szara wstęga zwijająca się w błękitne góry, w których rozpadlinach słońce zachodziło pośród pulchnych obłoków.

I właśnie w tym momencie kobieta stojąca na ganku w dalekim Edgewood odwróciła atutową kartę zwaną Podróżą. Był tam Wędrowiec, z plecakiem na ramieniu, z grubym kijem w dłoni, a przed nim rozciągała się długa i kręta droga, którą musiał przebyć; i Słońce też, ale nie wiedziała, czy wschodzące czy już zachodzące. Tuż przy rozłożonych kartach tlił się na spodeczku brązowy papieros. Ujęła go w palce i położyła Podróż na jej właściwym miejscu, a następnie odwróciła kolejną kartę. Tym razem był to Gospodarz.

Kiedy Smoky dotarł do podnóża pierwszego, falistego wzgórza przy drodze, zatopił się w cieniu. Właśnie zaszło słońce.

Rodzina Juniperów

Prawdę mówiąc, wolał sam znaleźć jakieś miejsce do spania niż o nie prosić; miał ze sobą dwa koce. Pomyślał nawet o stodole, w której mógłby się przespać, jak to zazwyczaj czynią wędrowcy w powieściach (jego powieściach), ale rzeczywiste stodoły, które mijał, były nie tylko własnością prywatną, ale funkcjonowały nadal i pełno w nich było ogromnych zwierząt. Poczuł się nieco samotny, zapadał zmierzch i pola zatopiły się w mroku. Kiedy dotarł do chaty u podnóża góry, zbliżył się do drewnianego płotu, zastanawiając się, w jaki sposób sformułować swą dziwaczną prośbę.

Chata była biała, otulona zielonymi krzewami. Rozwinięte róże wyrastały z kratek okalających zielone, holenderskie drzwi. Ścieżkę ku drzwiom wyznaczały pomalowane na biało kamienie; z pogrążonego w ciemnościach trawnika spoglądał na niego jelonek, znieruchomiały ze zdziwienia, a na ropuchach siedziały krasnoludki ze skrzyżowanymi nogami; niektóre z nich przemykały się, trzymając w dłoniach skarby. Na bramie wisiała surowa tabliczka z wypalonym napisem: Juniperowie. Smoky nacisnął klamkę i otworzył bramę, a w ciszy zadźwięczał mały dzwoneczek. Ktoś odsunął górną część drzwi i na zewnątrz wylało się żółtawe światło lampy. Kobiecy głos zapytał: „Przyjaciel czy wróg?”, a potem przemienił się w śmiech.

— Przyjaciel — odpowiedział i ruszył ku drzwiom.

Bez wątpienia w powietrzu unosił się zapach dżinu. Kobieta, oparta o dolną część drzwi, należała do tych, których wiek średni trwa wyjątkowo długo. Smoky nie był w stanie określić, ile ma lat. Jej rzadkie włosy mogły być szare albo brązowe, nosiła kocie okulary i wyszczerzała sztuczne zęby w uśmiechu; jej ramiona, wsparte niedbale na framudze, pokryte były piegami.

— Cóż, nie wiem, kim jesteś — odezwała się.

— Chciałbym zapytać — zaczął Smoky — czy jestem na właściwej drodze prowadzącej do miasteczka zwanego Edgewood.

— Trudno mi powiedzieć — odparła. — Jeff? Czy możesz pokazać temu młodzieńcowi drogę do Edgewood?

Poczekała na odpowiedź z głębi mieszkania, której nie usłyszał, i otworzyła drzwi.

— Wejdź — poprosiła. — Zobaczymy.

Domek był maleńki i czysty, przeładowany różnymi gratami. Stary, bardzo stary pies o wyglądzie postrzępionej miotły, skakał mu pod nogami, ziejąc radośnie. Smoky wpadł na bambusowy stolik, zawadził ramieniem o ozdobną półkę, przejechał się na śliskim dywaniku i przez wąskie, sklepione przejście wpadł do saloniku pachnącego różami, rumem i zimowym ogniem. Jeff opuścił gazetę i zdjął z podnóżka nogi w bamboszach.

— Edgewood? — zapytał, przypalając fajkę.

— Edgewood. Dostałem instrukcje, w pewnym sensie.

— Podróżujesz autostopem? — Jeff otworzył wąskie usta jak ryba, by wypuścić dym, i zmierzył Smoky’ego podejrzliwym wzrokiem.

— Właściwie wędruję.

Nad kominkiem wisiała haftowana makatka. Napis na niej brzmiał:


Zamieszkam w domku przy drodze

I zostanę przyjacielem człowieka.

Margaret Juniper 1927


— Idę na swój ślub.

Ach, wyczytał z ich twarzy.

— Dobrze — podniósł się Jeff. — Marge, przynieś mapę. Była to mapa okręgu lub czegoś w tym rodzaju, o wiele dokładniejsza niż mapa Smoky’ego; odnalazł konstelację miasteczek, którą już znał, wyraźnie zaznaczoną, ale Edgewood tam nie było.

— To musi być gdzieś tutaj. — Jeff znalazł kawałek ołówka i mrucząc „hmm” i „popatrzmy”, połączył kółka pięciu miasteczek w pięcioramienną gwiazdę.

Postukał kilkakrotnie ołówkiem w pięciokąt wyznaczony wierzchołkami gwiazdy i patrząc na Smoky’ego, podniósł piaskowe brwi. Stara sztuczka z odczytywaniem mapy, domyślił się Smoky. Rozpoznał cień drogi przecinającej pięciokąt, łączącej się z drogą, którą wędrował. Droga ta kończyła się tutaj, w Meadowbrook.

— Hmm — mruknął.

— To wszystko, co mogę ci powiedzieć — stwierdził Jeff, zwijając mapę.

— Zamierzasz wędrować po nocy? — zapytała Marge.

— Mam ze sobą coś do spania.

Marge zacisnęła usta na widok niewygodnych koców przytroczonych do plecaka.

— Przypuszczam, że nic nie jadłeś przez cały dzień.

— Nie, ale mam kanapki i jabłko…

Kuchnia zastawiona była koszami nieprawdopodobnie soczystych owoców: granatowych winogron, szarych renet i rozciętych brzoskwiń — dumnych dowodów udanego owocobrania. Marge wyciągnęła parujące potrawy z piecyka i stawiała je na ceratę, a kiedy wszystko już skonsumowano, Jeff nalał likieru bananowego do maleńkich, rubinowych kieliszków. Smoky nie miał już siły zaprotestować przeciw ich gościnności, Marge rozłożyła tapczan i Smoky ułożony został do snu w brązowym, indiańskim kocu.

Kiedy Juniperowie wyszli, leżał przez chwilę z otwartymi oczyma, rozglądając się po pokoju. Oświetlał go jedynie blask nocy, blask w kształcie małego, wiejskiego domku porośniętego różami. Dostrzegł klonowy fotel Jeffa, którego płaskie, pomarańczowe poręcze wyglądały niezwykle apetycznie, niczym dwa lśniące lizaki. Zauważył, że koronkowe firanki falują przy każdym podmuchu wiatru o różanym zapachu. Wsłuchał się w senne pomruki psa miotły. Natknął się na jeszcze jedną makatkę. Na tej, z kolei, choć nie był pewien, napis brzmiał:

To, co nas uszczęśliwia,

czyni nas również mądrymi.

Zasnął.

II

Zauważyliście chyba, że nie stawiam myślnika pomiędzy dwoma słowami. Piszę „country house”, a nie „country-house”. Jest to zamierzone.

Sackville-West


Daily Alice przebudziła się, tak jak zawsze, kiedy słońce wdarło się przez jej wschodnie okna z dźwiękiem muzyki. Odrzuciła wzorzystą kołdrę i przez chwilę leżała naga w długich, słonecznych pręgach, przesuwając dłonią po ciele, znajdując oczy, kolana, piersi, rudozłote włosy — wszystko na swoim miejscu, bez zmian. Wstała, przeciągnęła się, strząsnęła z twarzy resztki snu, przyklękła przy łóżku w słonecznym kwadracie i odmówiła, tak jak każdego ranka, od kiedy zaczęła mówić, modlitwę:

O wspaniały, ogromny, piękny, cudowny świecie

Otoczony cudownymi wodami

Pokryty przepiękną zielenią

O świecie, wyglądasz tak wspaniale.

Gotycka łazienka

Odmówiwszy pacierz, ustawiła wysokie, stojące zwierciadło, które należało kiedyś do jej prababki, tak by mogła zobaczyć całą swą figurę. Zadała mu zwyczajowe pytanie i otrzymała tego ranka właściwą odpowiedź; czasami były one dwuznaczne. Owinęła się długą, brązową suknią, obróciła się na palcach, a postrzępione brzegi szaty zawirowały w powietrzu. Ostrożnie wyszła na cichy, zimny korytarz. Minęła gabinet ojca, wsłuchując się przez moment w starego remingtona, wystukującego opowieść o kolejnych przygodach myszy i królików. Otworzyła drzwi do pokoju siostry. Sophie leżała zwinięta w pościeli, z kosmykiem długich, złotych włosów w otwartych ustach, zaciskając dłonie jak niemowlę. Poranne słońce właśnie zajrzało do tego pokoju, a Sophie poruszyła się, gdy ją poraziło. Większość ludzi wygląda dziwacznie we śnie: obco, inaczej. Śpiąca Sophie wyglądała jak Sophie; kochała sen i mogła spać w każdym miejscu, nawet na stojąco. Daily Alice przyglądała jej się przez chwilę, zastanawiając się, jakie przeżywa przygody. Cóż, usłyszy o nich później, ze wszystkimi szczegółami.

Gotycka łazienka znajdowała się na końcu spiralnego korytarza. Umieszczono w niej jedyną w tym domu wannę wystarczająco długą dla Daily Alice. Uwięzione w rogu budynku słońce nie zdążyło tu jeszcze dotrzeć; witrażowe okna kryły się w mroku, a kafelki na podłodze były tak zimne, że musiała stanąć na palcach. Kran w kształcie chimery zakaszlał suchotniczym kaszlem, a wszystkie rury w całym domu odbyły długie zebranie, zanim wypuściły z siebie gorącą wodę. Gwałtowny przypływ miał swoje skutki. Podciągnęła do bioder brązową suknię i usiadła na czymś, co przypominało dziurawy, biskupi tron. Podparła dłonią brodę i zapatrzyła się na parę unoszącą się znad grobowej wanny. Znów poczuła się senna.

Pociągnęła za spłuczkę, a kiedy zamilkł głośny łomot spuszczanej wody, zrzuciła suknię na podłogę, zadygotała z zimna i ostrożnie weszła do wanny. Gotycka łazienka wypełniona była parą. Jej gotycki styl nie miał jednak wiele wspólnego z kościołem, raczej z lasem: sklepienie sufitu tworzyło nad głową Daily Alice łuk w postaci przeplatających się gałązek, a rzeźbiony bluszcz, liście, liany i dzikie wino wirowały w niespokojnym tańcu życia. Na powierzchni wąskich, witrażowych okien skraplała się rosa, pokrywając kropelkami jaskrawe drzewa, odległych myśliwych i zamazane pola otoczone tymi drzewami. Kiedy słońce w swej leniwej wędrówce oświetliło dwanaście z nich, ozdabiając klejnotami mgłę unoszącą się z kąpieli, Daily Alice zanurzała się w stawie pośrodku średniowiecznego lasu. Pomieszczenie to zaprojektował jej pradziadek, ale twórcą okien był ktoś inny. Nazywał się Comfort i to właśnie odczuwała Daily Alice. Zanuciła nawet piosenkę.

Na boki

Kiedy tak szorowała ciało i śpiewała, nadchodził jej narzeczony, na obolałych nogach, zaskoczony dziką reakcją mięśni na wczorajszy spacer. Gdy w długiej, narożnej kuchni kończyła śniadanie, przygotowując plany z zagonioną matką, Smoky wspinał się na gwarną, osłonecznioną górę, by następnie zejść ku dolinie. Kiedy Daily Alice i Sophie nawoływały się z dwóch przeciwległych korytarzy, a doktor wyglądał przez okno w poszukiwaniu natchnienia, Smoky stał na rozstaju, gdzie cztery stare wiązy rozmawiały ze sobą jak czterej ponurzy mężczyźni. Na umieszczonej obok tablicy widniał napis „EDGEWOOD”. Wskazywała ona na brudną drogę, która wiodła cienistym tunelem drzew. Kiedy tak wędrował, rozglądając się na boki i rozmyślając, co się jeszcze wydarzy, Daily Alice i Sophie siedziały w pokoju Daily Alice, przygotowując dla niej strój na następny dzień, a Sophie opowiadała swój sen.

Sen Sophie

„Śniłam o tym, że nauczyłam się oszczędzać czas, którego nie chciałam wykorzystać, aby potem spędzić go zgodnie z moimi potrzebami. To czas, który spędzasz w poczekalni u lekarza lub wracając z miejsca, w którym nie bawiłaś się dobrze, albo czekając na autobus — wszystkie te bezużyteczne chwile. Cóż, chodziło o to, by zebrać go i poskładać, jak pogniecione pudełka, by zajął jak najmniej miejsca. To naprawdę łatwa sztuczka, jeśli wie się, jak można jej dokonać. Nikt nie był zdziwiony, kiedy oznajmiłam, że już wiem; mama pokiwała głową z uśmiechem, wiesz, tym mówiącym, iż oczywiście, w pewnym wieku każdy się czegoś uczy. Wystarczy zagiąć czas na szwie, uważając, aby nic nie zgubić, i złożyć na płask. Tatuś podarował mi tę ogromną kopertę z marmurkowego papieru, abym go tam schowała, a kiedy mi ją dawał, przypomniałam sobie, że widziałam wiele takich kopert, zastanawiając się, do czego służą. To zabawne, że w snach możemy tworzyć wspomnienia, aby je potem wytłumaczyć”.

Mówiąc, przesuwała zwinnymi palcami po zaszewkach, a Daily Alice nie słyszała jej zbyt wyraźnie, gdyż siostra miała szpilki w ustach. Tak czy inaczej, trudno było zrozumieć ten sen. Daily Alice natychmiast zapominała o każdym wspomnianym wydarzeniu, jak gdyby sama o nim śniła. Podniosła, a następnie odłożyła parę satynowych trzewików i wyszła na maleńki balkonik, przylegający do jej wykuszowego okna.

— Wtedy się przestraszyłam — ciągnęła Sophie. — Trzymałam w dłoniach tę wielką, przerażającą kopertę wypełnioną nieszczęśliwym czasem i nie miałam pojęcia, w jaki sposób wyciągnąć troszeczkę w razie potrzeby bez naruszania tego ponurego oczekiwania. Zdawało mi się, że popełniłam błąd, zaczynając to wszystko. Tak czy inaczej…

Daily Alice spojrzała w dół na frontowe wejście, brązowy podjazd z delikatnym grzbietem chwastów, kołyszących się w cieniu liści. Na samym końcu podjazdu wyrastały słupy bramy, tuż za ostrym łukiem muru, każdy z nich zakończony dziobatą kulą, wyglądającą niczym szara, kamienna pomarańcza. W tym momencie przy bramie pojawił się jakiś niezdecydowany Wędrowiec.

Serce zabiło jej mocniej. Przez cały dzień była tak radośnie spokojna, że doszła do wniosku, iż nie przyjdzie. Jej serce wiedziało, iż nie przybędzie dzisiaj, a zatem nie było powodu, by pogrążało się w oczekiwaniu i waliło jak młotem. A teraz serce to aż podskoczyło ze zdumienia.

— …a potem wszystko się wymieszało. Zdawało się, iż nie było już czasu, który nie byłby składany i odkładany, a ja już niczego nie robię, że to wszystko dzieje się poza mną; pozostał jedynie okropny czas, czas spaceru po korytarzach, czas budzenia się w nocy, czas nierobienia niczego…

Daily Alice stała z walącym sercem, gdyż nic innego nie mogła uczynić. Tam, na dole, zbliżał się Smoky, wolno, jakby przestraszony. Nie wiedziała, dlaczego. Ale kiedy była już pewna, że ją widzi, rozwiązała pasek przy brązowej sukni i zrzuciła ją z ramion. Suknia opadła, zatrzymując się na nadgarstkach, a ona poczuła cienie liści i promienie słońca muskające jej skórę niczym dotyk ciepłych i chłodnych dłoni.

Zagubiona

Poczuł wrzenie w nogach, które zaczęło się od podeszew stóp i podpłynęło aż do goleni, spowodowane długim marszem. Południe szumiało w rozpalonej głowie, a w samym środku prawego uda dawał o sobie znać ostry, nitkowaty ból. Znajdował się jednak w Edgewood, bez wątpienia. Gdy maszerował ścieżką w stronę ogromnego domu, pełnego licznych pochyłości, wiedział, że nie spyta o drogę staruszki na ganku; nie musiał; przybył na miejsce. Kiedy zbliżył się do budynku, ukazała mu się Daily Alice. Stał tak z utkwionym w nią wzrokiem, trzymając w dłoniach przepocony plecak. Nie śmiał uczynić jakiegokolwiek gestu — na ganku siedziała staruszka — ale nie mógł też oderwać oczu.

— Wspaniałe, prawda? — odezwała się w końcu staruszka.

Zarumienił się. Siedziała przed nim wyprostowana i uśmiechała się ze swego fotela w kształcie pawia. Obok znajdował się stoliczek ze szklanym blatem, a ona stawiała pasjansa.

— Powiedziałam: wspaniałe — powtórzyła nieco głośniej.

— Tak!

— Tak… takie wdzięczne. Cieszę się, że jest to pierwsza rzecz, jaką tu widzisz. Wszystkie okna są nowe, ale balkon i cała robota kamieniarska nigdy nie były zmieniane. Dlaczego nie wchodzisz na ganek? Trudno jest rozmawiać na odległość.

Raz jeszcze podniósł wzrok, ale Alice zniknęła; tylko fantazyjny dach błyszczał w słońcu. Wszedł na otoczony kolumnami ganek.

— Nazywam się Smoky Barnable.

— Tak. A ja jestem Nora Cloud. Nie siadasz?

Zebrała wprawną dłonią karty i włożyła je do aksamitnego woreczka, który następnie wrzuciła do zdobionego ręcznie pudełka.

— A więc to pani — zaczął, siadając w trzeszczącym, wiklinowym fotelu — postawiła mi te warunki dotyczące stroju i wędrówki, i tego wszystkiego?

— O nie — zaprzeczyła. — Ja je tylko odkryłam.

— Taka próba.

— Być może. Nie wiem — wydała się zaskoczona taką sugestią.

Z kieszonki na piersi, do której przypięta była czysta, aczkolwiek bezużyteczna chusteczka, wyciągnęła brązowego papierosa i przypaliła go zwykłą zapałką potartą o podeszwę buta. Miała na sobie jasną sukienkę we wzory odpowiednie dla starszych pań, choć Smoky pomyślał, iż jeszcze nigdy nie widział sukni tak intensywnie niebiesko-zielonej, z liśćmi, maleńkimi kwiatkami, dzikim winem, tak zawile posplatanymi: jakby wycięto je z całego dnia.

— Na ogół myślę profilaktycznie.

— Hm?

— Dla twojego bezpieczeństwa.

— Ach tak.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, ciotka Cloud w ciszy pełnej spokoju i uśmiechu, on w napięciu. Zastanawiał się, dlaczego nie zapraszają go do środka, nie przedstawiają. Był świadomy żaru wydobywającego się z jego rozpiętej pod szyją koszuli; zdawał sobie sprawę, że to niedziela. Odchrząknął.

— Państwo Drinkwater są w kościele?

— W pewnym sensie tak.

W dziwny sposób reagowała na wszystko, co mówił, jakby pewne rzeczy słyszała po raz pierwszy.

— Czy jesteś religijny?

Obawiał się tego pytania.

— Cóż… — zaczął.

— Nie uważasz, że to kobiety mają tendencję do większej pobożności?

— Przypuszczam, że tak. Tam, gdzie się wychowywałem, nikt nie przykładał do tego większej wagi.

— Moja matka i ja odczuwałyśmy to silniej niż ojciec czy bracia. Choć to oni cierpieli bardziej z tego powodu niż my.

Nie miał na to żadnej odpowiedzi i nie wiedział, czy przygląda mu się bacznie w oczekiwaniu na nią, czy po prostu ma słaby wzrok.

— To tak jak mój bratanek, doktor Drinkwater, oczywiście są jeszcze zwierzęta, którym poświęca wiele uwagi. Bardzo wiele uwagi. Cała reszta zdaje się przepływać obok niego.

— Taki panteista?

— O, nie. Nie jest aż tak głupi. To po prostu wydaje się — tu podniosła w powietrze papierosa — przepływać obok niego. Aha, i kogóż tu mamy?

Przy bramie pojawiła się jakaś kobieta na rowerze, w wielkim kapeluszu z szerokim rondem. Ubrana była w bluzkę we wzory, tak jak Cloud, ale bardziej osobliwą, i w szerokie dżinsy. Niezręcznie zeskoczyła z siodełka i wyjęła z koszyka drewniane wiaderko. Kiedy odsunęła z czoła kapelusz, Smoky rozpoznał panią Drinkwater. Podeszła i ciężko przysiadła na schodach.

— Cloud — odezwała się — nigdy więcej nie poproszę cię o radę w kwestii zbierania jagód.

— Pan Barnable — rzuciła wesoło Cloud — rozprawiał ze mną o religii.

— Cloud — ciągnęła ponuro pani Drinkwater, drapiąc się po pięcie, tuż nad trampkiem postrzępionym przy dużym palcu — Cloud, zgubiłam się.

— Masz pełne wiaderko.

— Zgubiłam drogę. To wiaderko, psiakrew, napełniłam w dziesięć minut.

— No, cóż. Masz ci los!

— Nie powiedziałaś, że się zgubię.

— Nie zapytałam.

Nastąpiło milczenie. Cloud paliła papierosa. Pani Drinkwater sennie drapała piętę. Smoky (nie mając pani Drinkwater za złe, że go nie powitała; prawdę mówiąc, nie zwrócił na to uwagi — to skutek dorastania w anonimowości) miał trochę czasu, by zastanowić się, dlaczego Cloud nie powiedziała: „Nie zapytałaś”.

— W sprawie religii — mruknęła pani Drinkwater — pogadaj z Auberonem.

— Aha, o to chodzi. Człowiek bez religii.

Zwróciła się do Smoky’ego:

— Mój starszy brat.

— To wszystko, o czym myśli — powiedziała pani Drinkwater.

— Tak — stwierdziła w zamyśleniu Cloud — tak. Tak to jest, sama wiesz.

— Czy jesteś religijny? — spytała Smoky’ego pani Drinkwater.

— Nie jest — wtrąciła się Cloud, — ale August oczywiście był.

— Nie miałem religijnego dzieciństwa — oświadczył Smoky, wykrzywiając twarz. — Przypuszczam, że byłem niejako politeistą.

— Co takiego? — zdziwiła się pani Drinkwater.

— Panteon. Otrzymałem klasyczne wykształcenie.

— Gdzieś trzeba zacząć — odparła, wybierając z wiaderka pełnego jagód liście i małe robaczki. — To powinna być prawie ostatnia z tych obrzydliwości. Jutro pierwszy dzień lata, na szczęście.

— Mój brat August — zabrała głos Cloud — dziadek Alice, był chyba religijny. Odszedł. Częściowo nieznany.

— Misjonarz? — zapytał Smoky.

— Hm, tak — odpowiedziała Cloud, ponownie zaskoczona takim myśleniem. — Może tak.

— Na pewno już się ubrały — stwierdziła pani Drinkwater. — Może wejdziemy?

Wymyślona sypialnia

Osłonowe drzwi były stare i potężne, ich drewniane obramowanie popękało nieco od letniego ciepła, a sama osłona była u dołu poszarpana: popychało ją bezmyślnie kilka pokoleń dzieci. Kiedy Smoky pociągnął za porcelanową rączkę, zaskrzypiała zardzewiała sprężyna. Przekroczył próg. Już był w środku.

Przedsionek, wysoki i lśniący, pachniał chłodnym powietrzem nocy, ogniem minionej zimy, woreczkami z lawendą zawieszonymi w bieliźniarkach o mosiężnych gałkach. Czym jeszcze? Osłona zamknęła się za nim z trzaskiem, a czerwcowy dzień wrzucił do wewnątrz wosk, światło słoneczne i przemieszane pory roku. Tuż przed nim wyrosły schody, skręcające półkolem na piętro. Na pierwszym podeście, w świetle okna zwieńczonego ostrym łukiem, stała jego narzeczona, bosa, w połatanych dżinsach. Tuż za nią chowała się Sophie — już starsza o rok, ale wciąż nie dorównująca wzrostem siostrze — w cienkiej, białej sukience; jej palce zdobiły liczne pierścionki.

— Cześć — odezwała się Daily Alice.

— Cześć — odpowiedział Smoky.

— Zabierz Smoky’ego na górę — poleciła pani Drinkwater. — Ulokujemy go w wymyślonej sypialni. Jestem pewna, że chce się odświeżyć.

Poklepała go po ramieniu, a on postawił stopę na pierwszym stopniu. Po latach często zastanawiał się, czasem leniwie, czasem w cierpieniu, czy od chwili, gdy wszedł do tego domu, kiedykolwiek naprawdę go opuścił. Teraz jednak wspinał się w jej kierunku, a ona szalała ze szczęścia — w końcu dotarł do niej po długiej i wyjątkowo niezwykłej podróży, a ona mogła powitać go czekoladowymi oczami pełnymi obietnic (prawdopodobnie był to jedyny cel tej wędrówki — jego obecne szczęście, prawdziwe, sprawiające mu dużo radości), wziąć jego plecak i poprowadzić za rękę do chłodnych, górnych pomieszczeń budynku.

— Chciałbym się umyć — powiedział, trochę zasapany.

Dziewczyna pochyliła wielką głowę do jego ucha i szepnęła:

— Wyliżę cię do czysta, jak kot.

Sophie zachichotała z tyłu.

— Hol — poinformowała Alice, przesuwając dłonią po boazerii.

Lekko stukała we wszystkie napotkane po drodze szklane klamki.

— To pokój mamy i taty. Gabinet ojca, pssst. To mój pokój, widzisz?

Zajrzał do środka i zobaczył w wysokim lustrze swoje odbicie.

— Wymyślony gabinet. Stare planetarium, tymi schodami w górę. Skręć w lewo, potem znów w lewo.

Korytarz wydawał się koncentryczny i Smoky zastanawiał się, w jaki sposób te wszystkie pokoje mogły z niego wyrastać.

— Tutaj — oznajmiła Alice.

Trudno było określić kształt pokoju: w jednym rogu sufit opadał stromo ku podłodze, dzięki czemu jeden koniec pomieszczenia zdawał się niższy; okna również były mniejsze; pokój wydawał się większy niż w rzeczywistości lub był mniejszy, niż się zdawało — Smoky nie mógł się zdecydować. Alice rzuciła jego plecak na łóżko: wąskie, rozłożone na lato i przykryte cętkowaną narzutą.

— Łazienka jest na dole, w korytarzu — powiedziała. — Sophie, napuść wody.

— Czy jest tam prysznic? — zapytał, widząc oczyma wyobraźni zanurzenie się w zimnej wodzie.

— Nie — oświadczyła Sophie. — Mamy zamiar zmodernizować kanalizację, ale nie możemy jej znaleźć.

— Sophie.

Sophie zatrzasnęła za sobą drzwi.

W pierwszej chwili chciała posmakować pot, który lśnił na jego szyi i drobnym obojczyku; potem on postanowił odwiązać poły jej koszuli, zasupłane pod piersiami; potem, tak bardzo niecierpliwi, zapomnieli, czyja przyszła kolej, i spierali się po cichu, zawzięcie, jak piraci dzielący skarb, długo poszukiwany, długo wyobrażany, długo trzymany w ukryciu.

W ogrodzie otoczonym murem

W południe jedli samotnie kanapki jabłkowe z masłem orzechowym, siedząc w ogrodzie otoczonym murem na tylnym froncie domu.

— Tylny front?

Dorodne drzewa wyglądały zza szarego, ogrodowego muru, niczym spokojni widzowie wsparci na łokciach. Kamienny stół, przy którym siedzieli, ustawiony w rogu pod rozłożystym bukiem, pokryty był spiralnymi plamami zostawionymi przez gąsienice ubiegłego lata. Radosne papierowe talerzyki, kruche i efemeryczne, kontrastowały z grubym blatem. Smoky usilnie próbował oczyścić uzębienie; zazwyczaj nie jadał masła orzechowego.

— To był kiedyś front — odezwała się Daily Alice. — Potem dobudowali ogród i mur, i tak tył stał się przodem. Tak czy inaczej, był to front. A teraz jest to tylny front.

Usiadła okrakiem na ławce, podniosła gałązkę, jednocześnie wyciągając małym palcem z ust błyszczący włos. Szybkim ruchem naszkicowała na ziemi pięcioramienną gwiazdę. Smoky spojrzał najpierw na rysunek, a następnie na obcisłe dżinsy Alice.

— Nie, to nie to — doszła do wniosku, przyglądając się gwieździe jak ptaszek. — Trochę tylko podobne. Widzisz, to dom z samymi frontami. Wybudowano go jako wzór. Mój pradziadek? Pisałam ci o nim? Wybudował ten dom jako model, aby ludzie mogli go oglądać z każdej strony, by mogli zdecydować się, jaki typ budynku najbardziej im odpowiada, to dlatego jego wnętrze jest tak zwariowane. To jak wiele domów, włożonych jeden w drugi lub ustawionych jeden na drugim, tylko ich fronty wystają na zewnątrz.

— Co takiego? — Nie słuchał jej, tylko patrzył, jak mówi; widziała to na jego twarzy i śmiała się.

— Patrz. Widzisz? — spytała.

Popatrzył tam, gdzie mu kazała, na tylny front. Była to surowa, klasyczna fasada zmiękczona dzikim bluszczem, a jej szary kamień pokryty był plamami w kształcie ciemnych łez; wysokie, łukowe okna; symetryczne szczegóły, jak zauważył, w układzie klasycznym; elementy rustykalne, kolumny, plinty. Ktoś wyglądał przez jedno z wysokich okien, pogrążony w melancholii.

— A teraz chodź.

Ugryzła wielki kęs (miała przecież duże zęby) i pociągnęła go za rękę wzdłuż frontu, a kiedy go mijali, zdawał się składać jak dekoracja teatralna: to, co było płaskie, wypinało się do przodu; to, co wystawało, składało się na płask; kolumny zmieniały się w pilastry i znikały. Tylny przód przemieniał się, jak jeden z tych falujących obrazków, którymi bawią się dzieci, kiedy to przesuwana twarz zmienia swój wyraz od ponurego grymasu do uśmiechu od ucha do ucha. Gdy dotarli do przeciwległego muru i obrócili się za siebie, dom nabrał radosnego charakteru, upozorowany na styl z epoki Tudorów, z głębokimi, zwiniętymi okapami i pękiem kominów przypominających cylindry komików. Jedno z szerokich okien (przez ołowiane szyby przeleciał lekki błysk) na pierwszym piętrze otworzyło się i Sophie pomachała do nich ręką.

— Smoky — zawołała — jeśli skończyłeś już lunch, przyjdź porozmawiać z tatusiem w bibliotece.

Nie ruszyła się z miejsca; ze złożonymi ramionami opierała się na parapecie, patrząc na jego uśmiech, zadowolona, że przekazała tę wiadomość.

— Och, aha — powiedział nonszalancko Smoky. Wrócił do kamiennego stołu, a dom za nim powrócił do swej romańskiej postaci. Daily Alice jadła jego kanapkę.

— Co mam mu powiedzieć?

Alice, mając pełne usta, wzruszyła ramionami.

— A jeśli zapyta: „Jakie są twoje perspektywy, młody człowieku?”

Parsknęła śmiechem, zakrywając usta, jak kiedyś w bibliotece George’a Mouse’a.

— Przecież nie mogę mu po prostu powiedzieć, że czytam książkę telefoniczną.

Ogrom tego, co go czekało, i oczywista odpowiedzialność za to doktora Drinkwatera, spadły na jego ramiona jak stado ptaków. Nagle zawahał się, wątpiąc w wątpliwości. Rzucił okiem na swą wielką ukochaną. Tak czy inaczej, jakie są jego perspektywy? Czy może wytłumaczyć doktorowi, że to właśnie Alice wyleczyła go z anonimowości, jakby jednym ciosem — jednym delikatnym ciosem — i to wystarczy? Że po ceremonii ślubnej (bez względu na zobowiązania religijne, jakich od niego wymagają) zamierza po prostu żyć długo i szczęśliwie, jak inni ludzie?

Dziewczyna trzymała w dłoniach scyzoryk i obierała zielone jabłko w długą, karbowaną wstążkę. Była taka zdolna. Co on dla niej znaczy?

— Czy lubisz dzieci? — spytała, nie odrywając wzroku od jabłka.

Domy i historie

W bibliotece panował mrok, zgodnie ze starą filozofią zamykania domu w gorące, letnie dni, by utrzymać w nim chłód. Było chłodno. Doktor Drinkwater jeszcze nie przyszedł. Przez łukowe okno, zasłonięte częściowo kotarą, Smoky mógł podglądać Daily Alice i Sophie rozmawiające przy kamiennym stole w ogrodzie i poczuł się jak niegrzeczny albo chory chłopiec, który nie może wyjść na dwór. Ziewnął nerwowo i przesunął wzrokiem po najbliższych tytułach. Wyglądało na to, że od długiego czasu nikt nie ruszał książek z tych półek. Były tam tomy kazań, dzieła George’a MacDonalda, Andrew Jacksona Davisa, Swedenborga. Było tam mnóstwo historyjek dla dzieci napisanych przez doktora, ślicznych, lecz tandetnie wydanych, o powtarzających się tytułach. Pięknie oprawiona klasyka opierała się na anonimowym popiersiu w wieńcu laurowym. Zdjął Swetoniusza, a wraz z nim broszurę wetkniętą między tomy. Była stara, z pozaginanymi rogami i rudymi plamami, zawierała perłową fotograwiurę, a jej tytuł brzmiał: Domy północnych stanów i ich historie. Ostrożnie przerzucał kartki, aby nie naruszyć starego kleju oprawy, oglądał ponure ogrody pełne czarnych kwiatów, zamek bez dachu wybudowany przez magnata, dom ustawiony z beczek po piwie.

Przewracając stronę, podniósł wzrok. Daily Alice i Sophie zniknęły; papierowy talerzyk zeskoczył ze stołu i ruchem baletnicy sfrunął na ziemię.

Nagle natknął się na fotografię dwojga ludzi siedzących przy kamiennym stole, popijających herbatę. Był tam młody mężczyzna, który przypominał poetę Yeatsa, w jasnym, letnim garniturze i cętkowanym krawacie, miał bujne, siwe włosy, oczu nie było widać w świetle słonecznym, odbijającym się w jego okularach, i młoda kobieta, w szerokim, białym kapeluszu, który zasłaniał jej twarz, rozmazaną, prawdopodobnie z powodu gwałtownego ruchu. Za nimi znajdował się dom, w którym przebywał Smoky. Obok nich, z wyciągniętą w stronę kobiety drobną dłonią, którą prawdopodobnie postanowiła jej dotknąć, a potem być może zmieniła zamiar (trudno było powiedzieć), stała postać, osoba, mały stworek wysoki na stopę, w stożkowatym kapeluszu i spiczastych butach. Jego ostre, nieludzkie rysy zamazały się w gwałtownym ruchu, miał przejrzyste jak mgiełka skrzydła owada. Podpis pod zdjęciem głosił: „John Drinkwater i pani Drinkwater (Violet Bramble) elf. Edgewood, 1912”. Pod fotografią autor dopisał:

„Najdziwaczniejszym ze wszystkich szalonych domów z przełomu wieku jest prawdopodobnie Edgewood Johna Drinkwatera, choć nie uważa się go za szaleństwo w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jego historia zaczęła się wraz z publikacją pana Drinkwatera pt. Architektura domów wiejskich w 1880 r. To urocze i znaczące kompendium o wiktoriańskiej architekturze krajowej przyniosło temu młodemu człowiekowi sławę. Później został wspólnikiem w znanym zespole architektury przestrzennej»Mouse — Stone«. W 1894 r. Drinkwater zaprojektował Edgewood jako pewien rodzaj złożonej ilustracji plansz ze swej słynnej książki, tym samym tworząc kilka odrębnych domów o różnych rozmiarach i stylach, połączonych ze sobą i niemożliwych do opisania. To, że jest w tym jakaś logika i ład, zawdzięczamy zdolnościom (już gasnącym) pana Drinkwatera. W roku 1897 Drinkwater poślubił Violet Bramble, młodą Angielkę, córkę mistycznego kaznodziei Theodore’a Burne’a Bramble, i w czasie małżeństwa pozostawał pod całkowitym wpływem żony, magnetycznej spirytystki. Jej myśl natchnęła późniejsze wydania Architektury domów wiejskich, do których włączał coraz większe porcje filozofii teozoficznej lub idealistycznej, bez usuwania materiału pierwotnego. Szóste i ostatnie wydanie (1910) wydrukowano już prywatnie, gdyż zawodowi wydawcy nie chcieli się tego podjąć, ale nadal zawiera ono plansze z publikacji z 1880 r.

Rodzina Drinkwaterów zgromadziła wokół siebie w tych latach grupę osób o podobnych poglądach: artystów, estetyków i ludzi znużonych życiem. Od samego początku kult ten miał nastawienie anglofilskie, gościł w swych szeregach poetę Yeatsa, J. M. Barriego, kilku znanych ilustratorów, parę osób o swoistej»poetycznej«osobowości, która kwitła w szczęśliwych czasach zmierzchu przed Wielką Wojną, zniknęła zaś w surowym świetle dnia dzisiejszego.

Interesujący jest fakt, że ludzie ci potrafili skorzystać z ogólnego wyludnienia farm w tym regionie. Pięciokąt, wyznaczony przez pięć miast wokół Edgewood, był świadkiem ucieczki zubożałych chłopów do Miasta i na Zachód, dostrzegł dobrotliwe twarze poetów, którzy unikając gospodarczej rzeczywistości, przybyli, by zająć ich domy. Nic więc dziwnego, że ci, którzy pozostali z tego maleńkiego towarzystwa, byli»odstępcami«uchylającymi się od służby wojskowej ze względów religijnych, w czasie, kiedy ojczyzna potrzebowała ich najbardziej. Do dnia dzisiejszego nie zachowały się żadne ślady ich dziwacznych i bezużytecznych misteriów.

W domu tym nadal mieszkają potomkowie rodziny Drinkwater. Zdobył reputację szalonego domu letniego, zajmującego rozległy teren, ale ani dom, ani okolice nie są dostępne dla zwiedzających”.

Elf?

Rada doktora Drinkwatera

A zatem czeka nas mała pogawędka — odezwał się doktor Drinkwater — gdzie chcesz usiąść?

Smoky wybrał klubowy fotel ze skóry. Doktor Drinkwater, siedząc na kanapie, przeciągnął dłonią po kędzierzawych włosach, zacmokał i zakaszlał znacząco. Smoky czekał na pierwsze pytanie.

— Lubisz zwierzęta? — usłyszał.

— Cóż — odpowiedział Smoky — na wielu się nie znam. Mój ojciec lubił psy.

Doktor Drinkwater skinął głową z rozczarowaniem.

— Zawsze mieszkałem w miastach lub na przedmieściach. Rankiem lubiłem słuchać śpiewu ptaków. — Tu Smoky przerwał. — Czytałem pana opowieści. Myślę, że są… wzięte z życia, tak mi się wydaje.

Uśmiechnął się, jak mu się zdawało, niezwykle przymilnym uśmiechem, ale doktor nie zwrócił na to uwagi. Westchnął tylko głęboko.

— Przypuszczam — stwierdził — że zdajesz sobie sprawę, w co się pakujesz.

Teraz Smoky odchrząknął znacząco.

— Sir, wiem, oczywiście, że nie jestem w stanie zapewnić Alice przepychu, do którego jest przyzwyczajona, przynajmniej jeszcze nie teraz. Ja wciąż poszukuję. Otrzymałem dobre wykształcenie, nieformalne, ale staram się dociec, jak wykorzystać to, co wiem. Mógłbym uczyć.

— Uczyć?

— Filologii klasycznej.

Doktor gapił się na górne półki, obciążone ciemnymi tomami.

— Um, ten pokój kosztuje mnie dużo nerwów. Idź, porozmawiaj z chłopcem w bibliotece, to słowa mamy. Nigdy tu nie wchodzę, jeśli nie muszę. Jak powiedziałeś, czego to nauczasz?

— Cóż, jeszcze nie nauczam, ale już się szykuję.

— Czy potrafisz pisać? Mam na myśli charakter pisma. To bardzo ważne dla nauczyciela.

— O, tak. Mam bardzo wprawną rękę — przerwał na moment. — Mam trochę pieniędzy, spadek.

— Och, pieniądze. Nie trzeba się martwić. Jesteśmy bogaci — uśmiechnął się do Smoky’ego. — Bogaci jak Krezus. — Przechylił się w tył, chwytając flanelową nogawkę spodni dziwnie drobnymi dłońmi. — To przede wszystkim pieniądze po moim dziadku. Był architektem. I moje własne, za opowieści. I zawsze służono nam dobrą radą — spojrzał na Smoky’ego w dziwny, litościwy sposób. — Na to zawsze możesz liczyć: na dobrą radę. — Potem, jakby podzieliwszy się dobrą radą, rozstawił nogi, poklepał się po kolanach i wstał. — Cóż. Czas na mnie. Zobaczymy się przy kolacji? Dobrze. Nie przemęczaj się. Jutro czeka cię długi dzień.

Te ostatnie słowa wypowiedział już za drzwiami, tak bardzo śpieszył się do wyjścia.

Architektura domów wiejskich

Zauważył je, za szklanymi drzwiczkami, za doktorem Drinkwaterem siedzącym na kanapce; przysiadł na sofie, przekręcił klucz i otworzył drzwiczki. Były tam, wszystkie sześć, zgodnie z tym, co mówił przewodnik, ustawione starannie według grubości. Wokół nich, pochylone lub wetknięte pionowo, znajdowały się inne publikacje. Wyjął najcieńszą z nich, nie grubszą niż jeden cal. Architektura domów wiejskich. Okładka z intaglio, z rustykalnym wiktoriańskim tytułem (biegnącym ukośnie), wypuszczającym gałązki i liście.

Oliwkowy kolor martwego listowia. Przerzucił ciężkie stronice. Późny gotyk, pełny lub zmodyfikowany. Willa w stylu włoskim, odpowiednia na rezydencję w otwartej przestrzeni lub na polu. Styl elżbietański i zmodyfikowany neoklasyk, czyściutko na osobnych kartkach. Chata. Dworek. Wszystko w kunsztownym otoczeniu topól lub sosen, wodotrysków lub wzgórz, z niewielką liczbą czarnych gości, a może to byli dumni właściciele, którzy przyszli upomnieć się o swą własność? Pomyślał, że gdyby te wszystkie plansze znajdowały się na szkle, mógłby jednym ruchem podnieść je w zapylony strumień światła słonecznego, padający od okna, a wtedy Edgewood pojawiłoby się w pełnej krasie. Przeczytał kawałek tekstu, w którym dokładnie opisywano wszelkie wymiary, dowolne fantazje, pełne i zabawne wyliczenia kosztów (dziesięć dolarów na tydzień dla kamieniarza, który już od dawna nie żyje, a wraz z nim pochowano jego zdolności i tajemnice). Co dziwniejsze, określono też, jaki typ domu odpowiadał danej osobowości i profesji. Odłożył książkę.

Następna, którą wyciągnął, była prawie dwa razy grubsza. Wydanie czwarte, głosił napis, Little, Brown, Boston 1898. Ta miała frontyspis, smutny portret Drinkwatera wykonany miękkim ołówkiem. Smoky z trudem rozpoznał podwójne nazwisko artysty. Na wypełnionej po brzegi tytułowej stronie widniał epigraf: Powstaję, i burzę od nowa. Shelley. Plansze były takie same, choć znajdował się tam zestaw kombinacji przedstawiających plany pięter, oznakowany tak, że Smoky niczego nie zrozumiał.

Szóste i ostatnie wydanie, potężne i ciężkie, oprawione było wspaniale w fioletowy róż art nouveau. Tytułowe litery wyciągały drżące kończyny i wijące się potomstwo, jakby chciały wyrosnąć. Całość przypominała odbicie w pomarszczonej powierzchni liliowego stawu, rozkwitającego wieczorem. Frontyspis nie przedstawiał już Drinkwatera, lecz jego żonę, fotografia niczym rysunek, zamazana jak szkic węglem. Jej niewyraźna twarz. Być może nie było to dzieło sztuki. Być może, podobnie jak on, nie zawsze była całkowicie obecna; ale biło od niej piękno. Były tam wiersze dedykacyjne i epistoły; i potężna armia Wstępów, Przedmów i Rozpraw Krytycznych, druk czerwony i czarny; a potem — jak poprzednio, maleńkie domki, wyglądające staromodnie i niezgrabnie, jak pospolite miasteczko zmiecione w nowoczesnym szaleństwie. Jakby sekretarz Violet walczył o ostatni przebłysk myśli, na tych stronicach wypełnionych abstrakcjami, wypisywanymi dużymi literami (im grubsza książka, tym drobniejszy druk). Na kolejnych kartkach pojawiały się poboczne przypisy, epigrafy, nagłówki rozdziałów i wszystkie te uzupełnienia, które nadają tekstowi kształt materialny, logiczny, wyraźny, nie nadający się jednak do czytania. Na samym końcu, do wyklejki przymocowano wykres lub mapę, kilkakrotnie złożoną, pakiet dość pokaźny. Wykonano go z cienkiego papieru i początkowo Smoky nie miał pojęcia, jak go rozwinąć. Spróbował jednego sposobu, drgnął na dźwięk zduszonego pisku, jaki wydał rozdzierany stary fałd, zaczął od nowa. Przeglądając poszczególne części, zauważył, iż był to ogromny plan, ale czego? W końcu rozwinął całość; plan leżał teraz na jego kolanach odwrócony, szeleszczący. Musiał tylko przewrócić go na drugą stronę. Zatrzymał się na moment, nie mając pewności, czy na pewno chce go zobaczyć. „Przypuszczam — powiedział doktor — że zdajesz sobie sprawę, w co się pakujesz”. Odwinął jeden brzeg. Plan uniósł się tak lekko jak skrzydło motyla, był stary i delikatny; przeszył go promień słońca, a Smoky spojrzał na skomplikowane kształty pełne objaśnień. Ułożył plan na ziemi i wbił weń wzrok.

Właśnie wtedy

A zatem czy ona tam pójdzie, Cloud? — spytała matka, a Cloud odpowiedziała:

— Cóż, nie zanosi się na to.

Nie dodała nic więcej, tylko tak siedziała po drugiej stronie kuchennego stołu, a dym z jej papierosa tłumił światło słoneczne.

Matka, po łokcie umazana mąką, przygotowywała placek, czynność nie tak całkowicie bezmyślna, choć lubiła ją tak nazywać. Prawdę mówiąc odkryła, iż właśnie wtedy jej myśli są najbardziej klarowne, uwagi najbardziej cięte. Kiedy jej ciało pozostawało zajęte, mogła robić rzeczy niemożliwe do wykonania w innym czasie, rzeczy takie jak porządkowanie zmartwień według stopnia ważności, każdy stopień pod panowaniem nadziei. Gotując, przypominała sobie wiersze, dawno zapomniane, albo przemawiała językiem swego męża lub dzieci, zmarłego ojca lub nienarodzonych wnuków (widziała je wyraźnie — trzy dziewczyny z dyplomami uniwersyteckimi i szczupły, nieszczęśliwy chłopak). Czuła pogodę w kościach i gdy wsuwała do piekarnika stare, szklane formy z plackiem (piecyk chuchnął na nią swym gorącym oddechem), wspomniała, że zanosi się na burzę. Cloud nie zareagowała, tylko westchnęła głęboko i zaciągnęła się papierosem, otarła krople potu lśniące na pomarszczonej szyi małą chusteczką, którą następnie wetknęła starannie do rękawa. Odezwała się:

— Potem się przejaśni.

Wyszła wolno z kuchni i udała się do swojego pokoju, zastanawiając się, czy zdąży na chwilę przymknąć oczy przed kolacją. Zanim ułożyła się na szerokim, puchowym łożu, które przez kilka krótkich lat należało do niej i Henry’ego Clouda, zerknęła na wzgórza, i, tak, białe cumulusy narastały w oddali, wspinając się ku nieuchronnemu zwycięstwu, niewątpliwie Sophie miała rację. Cloud leżała pogrążona w myślach: w końcu dotarł, cały i zdrowy, i nie zaprzeczył niczemu. Nic więcej nie wiedziała.

Właśnie wtedy, tam, gdzie Stary Kamienny Mur oddziela Zieloną Łąkę od Starego Pastwiska, które pokryte kamieniami i pełne owadów opada ku brzegowi Liliowego Stawu, zatrzymał się doktor Drinkwater w księżym kapeluszu, z trudem łapiąc powietrze. Powoli krew przestawała mu pulsować w skroniach, a on sam zaczął wsłuchiwać się w niekończące się pogaduszki ptaków, półtony cykad, szelest i szmery tysiąca poruszających się dokoła istot. Ziemi tej dotknęła dłoń człowieka, choć obecnie dłoni tej już nie było widać. Za Liliowym Stawem ujrzał uśpiony dach stodoły Browna, wiedział, że stoi na opuszczonym pastwisku jego gospodarstwa, a ten mur to jego stara granica. Gospodarstwo to urozmaicało scenerię: rozległa przestrzeń upstrzona wieloma domami, małymi i dużymi, ten obszerny mur, to słoneczne pastwisko, tamten staw. Tak właśnie doktor wyobrażał sobie pojęcie „ekologia”, widział to teraz, a następnie przeinaczał w zwartych szpaltach, które sąsiadowały z kronikami tego miejsca w gazecie Miasta. Wyjątkowo ostrożnie przysiadł na ciepłym, omszałym kamieniu, a Delikatny Wietrzyk przyniósł mu wiadomość, że do wieczora wielka chmura rozsypie się na kawałki.

Właśnie wtedy, w pokoju Sophie, na szerokim, puchowym łożu, w którym przez lata sypiali John Drinkwater i Violet Bramble, leżały ich dwie prawnuczki. Długa, jasna suknia, którą miała nałożyć Daily Alice następnego dnia, aby prawdopodobnie już jej nigdy całkowicie nie zdjąć, zwisała starannie z drzwi szafy, odbijając się dokładnie w lustrze, przyciskając się mocno do niego; dokoła poniewierały się przeróżne dodatki. Sophie i jej siostra leżały nagie w południowym skwarze. Sophie przeciągnęła dłonią po wilgotnym od potu boku siostry. Daily Alice powiedziała:

— Ach, jest zbyt gorąco. — Ogarnęła ją jeszcze silniejsza fala ciepła, gdy poczuła na ramieniu łzy swej siostry. Odezwała się: — Któregoś dnia, już niebawem, to będziesz ty, ty wybierzesz lub zostaniesz wybrana, ty zostaniesz kolejną czerwcową panną młodą.

A Sophie odpowiedziała:

— Nigdy, przenigdy.

Dodała coś jeszcze, czego Alice nie usłyszała, gdyż Sophie przytuliła twarz do jej szyi i tam mruczała. To, co wyszeptała, brzmiało: — On tego nigdy nie zrozumie ani nie zobaczy, nigdy nie dadzą mu tego, co dali nam, będzie wchodził w niewłaściwe miejsca, patrzył tam, gdzie powinien odwrócić wzrok, nigdy nie ujrzy drzwi ani nie pozna skrętów; tylko poczekaj, poczekaj, a sama się przekonasz.

Właśnie wtedy ciotka Cloud zastanawiała się, o czym się przekonają, jeśli zaczekają; to samo czuła matka, ale już nie z taką prostą ciekawością; manewrowała raczej wśród armii możliwości. Podobnie czuł Smoky, pozostawiony samemu sobie w czarnej, zakurzonej bibliotece, z rozłożonym planem, z powodu, jak przypuszczał, niedzielnej sjesty, dnia odpoczynku; właśnie wtedy zadrżał, czujny i wyprostowany jak płomień.

III

Pewna stara kobieta

Mieszkała u stóp góry

I jeśli nie odeszła

To nadal tam mieszka.


Było to pewnego radosnego lata, pod koniec zeszłego stulecia. John Drinkwater, wędrując pieszo po Anglii pod pozorem oglądania domów, znalazł się o zmierzchu u bram plebanii w Cheshire. Zgubił nie tylko drogę, ale i przewodnik, który idiotycznie utopił w rzeczce, przy której kilka godzin wcześniej jadł lunch. Był głodny i choć wieś angielska wydawała się bezpieczna i cudowna, odczuwał niepokój.

Dziwne wnętrze

W ogrodzie wokół plebanii, ogrodzie zaniedbanym i niesfornym, ćmy migotały wśród gęstej kaskady różanych krzewów, a ptaki poruszały się i szeleściły na sękatej, władczej jabłoni. Ktoś siedział na konarze drzewa i trzymał zapaloną świecę. Świeca? Była to młoda dziewczyna, cała w bieli. Zasłaniała świecę dłońmi; świeca jaśniała i gasła, i znowu jaśniała. Dziewczyna odezwała się, ale nie do niego:

— Co się dzieje?

Płomień świecy zniknął na dobre, a on się odezwał:

— Przepraszam bardzo.

Dziewczyna szybko i zwinnie zaczęła schodzić z drzewa, a on odsunął się od bramy, by nie wyjść na wścibskiego natręta, kiedy do niego podejdzie. Ale ona nie podeszła. Skądś lub zewsząd dolatywał śpiew słowika, zamilkł, znów przeszył ciszę.

Nie tak dawno Drinkwater znalazł się na rozdrożu (nie na prawdziwym rozdrożu, choć wiele z nich napotkał podczas miesięcznej wędrówki, kiedy to musiał wybierać między drogą wzdłuż rzeki a wspinaczką po wzgórzach, ale w życiowych rozdrożach to doświadczenie okazało się całkowicie bezużyteczne). Cały obrzydliwy rok spędził na projektowaniu ogromnego Drapacza Chmur, który miał wyglądać, na ile pozwalał mu jego rozmiar i przydatność, jak trzynastowieczna katedra. Kiedy po raz pierwszy przedstawił klientowi projekty, traktował to jak dobry żart, dziwaczny wymysł, nawet pewną odskocznię. Pewien był, iż pomysł zostanie odrzucony, ale nie, klient chciał, aby jego Drapacz Chmur był właśnie taki, żeby stał się Katedrą Handlu, a John Drinkwater był w stanie wymyślić wszystko: mosiężne skrzynki na listy w kształcie chrzcielnicy, groteskowe płaskorzeźby karłów rozmawiających przez telefon lub odczytujących kamienne taśmy telegraficzne, chimery wystające z budynku na taką wysokość, iż nikt nie mógł ich dojrzeć, chimery o wyłupiastych oczach (choć tego właśnie się wyparł) i porowatym nosie jego klienta — nie było dla niego żadnych przeszkód, a teraz musiał to wszystko wprowadzić w życie zgodnie z planem.

Kiedy realizacja projektu wlokła się w nieskończoność, o mało co nie zaskoczyła go pewna zmiana; o mało co, bo się jej oparł; było to coś poza nim, coś, co mógł prawie, ale niezupełnie, nazwać. Po raz pierwszy zauważył to jako przenikanie do jego wypełnionego, aczkolwiek uporządkowanego dnia specyficznych marzeń: abstrakcyjne słowa, które wypowiadał w nim jakiś głos. Jednym z nich było słowo „różnorodność”. Kolejny wyraz pojawił się następnego dnia (kiedy w czasie czarnego jak sadza deszczu wyglądał przez wysokie okna University Club) i brzmiał „kombinatoryjny”. Raz wypowiedziane, każde pojęcie ogarniało cały jego umysł, rozszerzając się na pracownię i dział rachunkowości, paraliżując go całkowicie, aż nie miał sił, by zrobić następny, długo przygotowywany, starannie przemyślany krok w swej karierze, określanej przez niektórych jako „błyskotliwa”.

Miał uczucie, iż zapada w długi sen albo się z niego budzi. Tak czy inaczej, nie chciał, aby się to działo. Szukając środków zaradczych, zainteresował się teologią. Czytał dzieła Swedenborga i Augustyna; najbardziej koił go Tomasz z Akwinu, rozumiał Anielskiego Doktora budującego kamień po kamieniu potężną katedrę Summy. Dowiedział się, że pod koniec życia Tomasz z Akwinu uznał wszystko, co stworzył, za „kopiec siana”.

Kopiec siana. Drinkwater siedział przy szerokiej desce kreślarskiej w długich, oszklonych pomieszczeniach spółki „Mouse, Drinkwater i Stone”, gapiąc się na ciemnobrunatne fotografie wież, parków i willi, które wybudował, i myślał: kopiec siana. Jak pierwszy, najbardziej nietrwały domek z bajki o trzech świnkach. Musiało istnieć bezpieczniejsze miejsce, miejsce, w którym mógłby się ukryć, bez względu na to, kim był ten ścigający go wilk. Miał już trzydzieści dziewięć lat.

Jego wspólnik Mouse odkrył, że Drinkwater spędził kilka miesięcy przy desce kreślarskiej, nie posuwając się z planami Katedry Handlu, bazgrząc zamiast tego maleńkie domki o dziwacznych wnętrzach; dlatego też wysłano go za granicę, na wypoczynek.

Dziwaczne wnętrza… Przy ścieżce, która wiodła od bramy do oświetlonych półkoliście drzwi plebanii, dostrzegł jakąś maszynę czy ogrodową dekorację: białą kulę na piedestale, otoczoną zardzewiałymi, żelaznymi pierścieniami. Niektóre z nich odgięły się i leżały teraz na ścieżce, porośnięte chwastami. Jednym pchnięciem otworzył bramę, a jej zawiasy zanuciły krótką pieśń. W budynku pulsowało światło, a kiedy podszedł bliżej zachwaszczoną ścieżką, ktoś powitał go przy drzwiach.

Bo to był on

— Nie jesteś tu mile widziany — powiedział doktor Bramble (bo to był on). — To już nie jesteś ty, ani trochę. Czy to ty, Fred? Zamknę tę bramę na kłódkę, bo ludzie nie wiedzą, co to są dobre maniery.

— Ja nie jestem Fred.

Jego akcent zastanowił doktora Bramble’a. Uniósł w górę lampę.

— A zatem kim jesteś?

— Zwyczajnym wędrowcem. Obawiam się, że zgubiłem drogę. Nie ma pan telefonu?

— Oczywiście, że nie.

— Nie miałem zamiaru się narzucać.

— Uważaj na to stare planetarium. Zawaliło się, to straszna pułapka. Amerykanin?

— Tak.

— Coś takiego. Proszę, wejdź.

Dziewczyny nie było.

Dziwne, zacienione aleje

Dwa lata później John Drinkwater siedział senny w przegrzanych i wypełnionych duchem salach Miejskiego Towarzystwa Teozoficznego (nigdy nie przypuszczał, że którakolwiek z dróg doprowadzi go właśnie tu, ale tak się stało). Zbierano zapisy na cykl wykładów prowadzonych przez osoby światłe, a wśród mediów i gimnozofistów, oczekujących na decyzję Towarzystwa, Drinkwater natknął się na nazwisko doktora Theodora Burne’a Bramble’a, który miał rozprawiać o Małych Światach w obrębie Dużego. Gdy tylko przeczytał nazwisko, przed oczami stanęła mu postać dziewczyny z jabłoni, światełko niknące w jej złożonych dłoniach. O co chodzi? Ujrzał ją ponownie, jak weszła do mrocznej jadalni, nie przedstawiona przez proboszcza, który nie mógł zmusić się do przerwania długiego wywodu, by wypowiedzieć jej imię. Pokiwał tylko głową i odsunął stos spleśniałych książek oraz pakietów gazet przewiązanych niebieską taśmą, by mogła swobodnie (nie podnosząc na niego wzroku) postawić zmatowiały serwis do herbaty i pęknięty talerzyk z wędzoną rybą. Mogła być jego córką albo podopieczną, albo służącą, albo więźniem — może nawet opiekunką, gdyż idee doktora Bramble’a były dziwaczne i natrętne, choć głosił je z umiarem.

— Widzisz, Paracelsus uważa, że… — odezwał się i przerwał, by zapalić fajkę. Drinkwater zdołał wtrącić:

— Ta młoda dama to pańska córka?

Bramble spojrzał na niego, jakby Drinkwater ujrzał jakiegoś członka rodziny Bramble, o którym nie wiedział; potem przytaknął, kiwając głową, i ciągnął dalej:

— Widzisz, Paracelsus…

Dziewczyna przyniosła białe i czerwone porto, nie czekając na wezwanie, a kiedy wszystko zostało wypite, doktor Bramble poczuł nieodpartą chęć wyrażenia swych osobistych żalów, jak to zabrali mu ambonę, gdy głosił prawdę, której się nauczył, jak wyśmiewali się z niego, jak przywiązywali puszki do ogona jego psa, biedne stworzenie! Dziewczyna podała whisky i brandy, aż w końcu nie wytrzymał i zapytał ją o imię.

— Violet — odparła, nie patrząc na niego.

Nareszcie doktor Bramble zaprowadził go do sypialni, bo gdyby tego nie uczynił, Drinkwater przestałby słyszeć jego słowa; i tak nie rozumiał już, co mówił do niego Bramble.

— Domy zbudowane z domów w domach powstałych z czasu — powtarzał do siebie głośno, zanim nastał świt, kiedy obudził się ze snu o łagodnej twarzy doktora Bramble’a, czując straszliwe pieczenie w gardle.

Gdy podniósł stojący przy łóżku dzban, wypełzł spod niego zaskoczony pająk. Drinkwater stanął przy oknie jak posąg i przycisnął do policzka chłodną porcelanę. Spojrzał na wywołane wiatrem wyspy mgieł, opadające między koronkowymi drzewami, i przyglądał się ostatnim, gasnącym świetlikom. Wtedy zobaczył ją, jak wraca ze stodoły, boso, w jasnej sukience, z wiadrem mleka w każdej ręce, rozlewając przy każdym kroku po kilka kropel na ziemię, choć stąpała bardzo ostroż, nie. I wtedy wyobraził sobie, w momencie niezwykłego olśnienia, jak stworzy ten jedyny w swoim rodzaju dom, dom, który w rok i kilka miesięcy potem stał się domem Edgewood.

A teraz tutaj, w Nowym Jorku, miał przed sobą jej nazwisko, choć myślał, że nigdy więcej jej nie ujrzy. Podpisał subskrypcję.

Wiedział, że ona będzie towarzyszyć swemu ojcu, wiedział to, gdy tylko przeczytał to nazwisko. Wiedział, że wyglądać będzie jeszcze piękniej, że jej nigdy nieobcinane włosy dłuższe będą o dwa łata. Nie wiedział, że przyjedzie w trzecim miesiącu ciąży z Fredem Reynardem lub Oliverem Hawksquillem albo kimś innym, niezbyt mile widzianym na plebanii (nigdy nie zapytał o imię); nie pomyślał, że ona, tak jak i on, starsza będzie o dwa lata, że sama stanie na rozdrożu, by potem ruszyć dziwną, zacienioną aleją.

Nazwijmy to bramą

— Paracelsus twierdzi — przemawiał do teozofów doktor Bramble — że wszechświat przepełniony jest siłami, duchami, które nie są tak zupełnie niematerialne — i cokolwiek to znaczy, lub znaczyło, prawdopodobnie wykonany jest z materii delikatniejszej, mniej namacalnej niż zwykły świat. Wypełniają one wodę, powietrze i wszystko dokoła; otaczają nas z każdej strony, a my najmniejszym nawet ruchem — tu podniósł delikatnie dłoń o długich palcach, rozpędzając fajkowy dym — przesuwamy tysiące z nich.

Siedziała przy drzwiach, poza czerwonawym światłem lampy, znudzona, zdenerwowana, albo jedno i drugie; podpierała dłonią policzek, a lampa oświetlała czerń poniżej jej ramion, nadając jej złocisty kolor. Miała głębokie i dzikie oczy; i tylko jedną brew — to znaczy, ciągnęła się ona bez przerwy tuż nad jej nosem, naturalna i gęsta. Nie patrzyła w jego stronę, a kiedy to uczyniła, nie zobaczyła go.

— Paracelsus dzieli je na nereidy, driady, sylfy i salamandry — ciągnął doktor Bramble. — My powiedzielibyśmy syreny, elfy, wróżki i chochliki. Jeden rodzaj ducha odpowiada jednemu z czterech żywiołów: syreny wodzie, elfy ziemi, wróżki powietrzu, chochliki ogniowi. W ten właśnie sposób wyprowadzamy wspólną nazwę dla wszystkich tych istot: elementale. Bardzo to trafne i prawidłowe. Paracelsus miał ścisły umysł. Jednakże nie jest to prawda, gdyż pospolity błąd tkwi w założeniu, stary, poważny błąd, tkwiący u podstaw całej historii naszej nauki, że to właśnie z tych czterech żywiołów stworzony jest świat: z ziemi, powietrza, ognia i wody. Teraz oczywiście wiemy, iż istnieje około dziewięćdziesięciu elementali, a te cztery stare do nich nie należą.

W bardziej radykalnym skrzydle różokrzyżowców zawrzało, gdyż oni nadal przywiązywali wielką wagę do czterech żywiołów, a doktor Bramble, rozpaczliwie pragnąc sukcesu, łyknął trochę wody ze stojącego z tyłu kielicha, odchrząknął i spróbował kontynuować swój wykład, przechodząc do bardziej sensacyjnych i rewelacyjnych części.

— Pytanie brzmi — zaczął — dlaczego „elementale”, jeśli nie są kilkoma rodzajami istnienia, a tylko jednym, w co głęboko wierzę, objawiają się w tak różnorodnych formach. Bo fakt, że się objawiają, panie i panowie, nie budzi już żadnych wątpliwości.

Spojrzał znacząco na swą córkę, wielu uczyniło podobnie; to w końcu jej doświadczenia nadały znaczenie stwierdzeniom doktora Bramble’a. Uśmiechnęła się niewyraźnie i prawie skurczyła pod ich wzrokiem.

— A zatem — mówił — zestawiając różne przykłady, zarówno te, o których wspominają mity i baśnie, jak i te ostatnie, potwierdzone doświadczeniem, dochodzimy do wniosku, że elementale te, choć dzielą się na dwa podstawowe charaktery, występować mogą w kilku odmiennych rozmiarach i (jak by to powiedzieć) gęstościach.

Dwa odrębne charaktery: z jednej strony charakter eteryczny, wspaniały i wzniosły, z drugiej — psotny, przyziemny, groteskowy — to w gruncie rzeczy dwie odrębne płcie. U osobników tych różnice płciowe są o wiele bardziej wyraźne niż u ludzi.

Kolejna sprawa to różnice w rozmiarach. Na czym one polegają? W swej postaci sylficznej lub chochlikowatej nie są większe od dużego owada lub kolibra; mówi się, że zamieszkują lasy, kojarzy się je z kwiatami. Wiele zabawnych opowieści wypełnionych jest ich włóczniami z kolców szarańczy i zaprzęgami z łupin orzechów ciągniętych przez ważki. Innym razem są wysokie na stopę lub trzy, nie mają skrzydeł, a kształtem przypominają kobiety i mężczyzn. Praktykują też bardzo ludzkie zwyczaje. Istnieją wróżki zdobywające serca ludzi, kochające się z nimi, nie różniące się wzrostem od zwykłych ludzi. Są też czarodziejscy wojownicy na ogromnych rumakach, zjawy zwiastujące śmierć i olbrzymie istoty, znacznie większe od ludzi.

Jak można to wytłumaczyć?

Wytłumaczeniem jest fakt, iż świat zamieszkany przez te istoty nie jest światem, w którym żyjemy. To całkowicie odrębny świat, ale zawiera się w naszym świecie; w pewnym sensie jest on uniwersalnym, oddalającym się odbiciem lustrzanym tego świata, ze specyficzną geografią, którą mogę określić jedynie mianem lejkowatej.

Przerwał, czekając na reakcję.

— Rozumiem przez to, że ten drugi świat składa się z serii koncentrycznych pierścieni, a jeśli ktoś wchodzi w jego głąb, pierścienie te stają się coraz większe. Im dalej się w niego wchodzi, tym jest rozleglejszy. Każdy obwód tej serii koncentryczności otacza coraz większy świat, aż w punkcie centralnym staje się nieskończony. Lub przynajmniej bardzo, bardzo wielki.

Znowu popił wody. Jak zwykle, gdy zaczynał to wszystko wyjaśniać, słowa wyciekały z niego same; perfekcyjna jasność tego, co mówił, perfekcyjny paradoks, który dźwięczał w nim czasem jak dzwon — wszystko to było tak trudne, och Boże, niemożliwe do wyrażenia. Zgromadzone przed nim kamienne twarze czekały.

— Widzicie państwo, my, ludzie, zamieszkujemy to, co w rzeczywistości jest najobszerniejszym, najbardziej oddalonym od środka kręgiem odwróconego lejka, którym jest ten drugi świat. Paracelsus ma rację: istoty te towarzyszą każdemu naszemu ruchowi, ale nie możemy ich dostrzec, nie dlatego, iż są nieuchwytne, ale dlatego, że tutaj są zbyt małe, by je zobaczyć!

Wokół wewnętrznego obwodu tego kręgu, który jest naszym codziennym światem, istnieje wiele przejść — nazwijmy je bramami — przez które możemy dostać się do następnego, mniejszego kręgu ich świata. Tutaj jego mieszkańcy są wielkości widmowych ptaków lub błędnych płomieni świec. To nasze najbardziej powszechne z nimi doświadczenie, jako że to właśnie ten pierwszy obwód przekracza najwięcej osób, jeśli w ogóle im się to udaje. Kolejny, głębszy obwód jest już mniejszy, a tym samym ma mniej bram; mało prawdopodobne, aby ktoś go przekroczył przypadkiem. Tu jego mieszkańcy przybierają postać wróżkowych dzieci lub samych wróżek, lecz obserwuje się je nieco rzadziej. I tak do środka: tam, gdzie wielkie, wewnętrzne kręgi rosną do pełnych rozmiarów, są one tak cienkie, że po prostu nad nimi przechodzimy, nieustannie, w naszym codziennym życiu, nawet o tym nie wiedząc. I nigdy tam nie wstępujemy — choć być może w dawnych, bohaterskich czasach dostęp był o wiele łatwiejszy, a nam pozostały opowieści o dokonanych tam czynach. I na koniec krąg najrozleglejszy, nieskończoność, punkt centralny, Zaczarowana Kraina, panie i panowie, w której gigantyczni herosi galopują po bezkresnych przestrzeniach, żeglują po niekończących się morzach, w której wszystko jest możliwe; krąg ten jest tak maleńki, że nie prowadzi do niego żadna brama.

Usiadł wyczerpany.

— A więc — włożył zgaszoną fajkę w zęby — zanim przejdę do oczywistych dowodów, objaśnień matematycznych i topograficznych — postukał w rozrzucony w nieładzie stos papierów i pozakładanych książek — powinni państwo wiedzieć, że są osoby, którym dane jest penetrować siłą woli te małe światy, o których mówiłem. Jeśli życzą sobie państwo dowodów z pierwszej ręki, potwierdzających postawione przeze mnie tezy, moja córka, panna Violet Bramble…

Całe towarzystwo, mrucząc (po to w końcu przyszli) spojrzało w stronę miejsca, gdzie w czerwonawym świetle lampy siedziała Violet.

Miejsce było puste.

A wszystko jest możliwe

To właśnie Drinkwater znalazł ją na podeście schodów prowadzących z sal Towarzystwa do kancelarii adwokackiej na następnym piętrze. Leżała skulona i nie poruszała się, a gdy podszedł bliżej, tylko wodziła za nim oczami. Kiedy chciał zapalić nad nią lampę gazową, dotknęła jego nogi.

— Nie rób tego.

— Jesteś chora?

— Nie.

— Wystraszona? — Nie odpowiedziała. Usiadł obok i ujął jej dłoń. — Moje dziecko — odezwał się po ojcowsku, ale poczuł drżenie, jakby jej dłoń poraziła go prądem — oni nie chcą cię skrzywdzić, wiesz, nie będą cię dręczyć…

— Nie jestem — wycedziła powoli — klaunem w cyrku.

— Nie.

Ile mogła mieć lat — piętnaście, szesnaście? Zbliżył się jeszcze do niej i zauważył, że cicho płacze: wielkie łzy gromadziły się w ciemnych bezmiarach oczu, drżały na gęstych rzęsach i kropla za kroplą spływały po policzkach.

— Tak mi go szkoda. Nie chce mi tego robić, a jednak to robi. To dlatego, że jesteśmy zdesperowani.

Powiedziała to tak prosto, jakby mówiła: „To dlatego, że jesteśmy Anglikami”. Nie wypuściła jego dłoni; być może jej nawet nie dostrzegła.

— Pomogę ci.

To właśnie przyszło mu do głowy, choć czuł, iż cokolwiek wobec niej postanowi, będzie niemożliwe do zrealizowania. Dwa lata próżnej walki, od chwili gdy zobaczył ją na jabłoni do teraz, zdały się wyschnąć na pył i odlecieć. Musi jej bronić; zabierze ją stąd, gdzieś w bezpieczne miejsce, gdzieś… Nie odezwała się, on nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa; wiedział, iż jego starannie zbudowane życie, wymurowane i umeblowane w ciągu czterdziestu ostrożnych lat, nie wytrzymało wichrów niezadowolenia; poczuł, jak się rozpada: rozsypały się fundamenty, pojawiły się głębokie szpary, cały jego gmach zapadł się z głuchym łoskotem, który dobiegł do jego uszu. Całował gorące, słone łzy na jej policzkach.

Przechadzka wokół domu

— Może — zaproponował John Drinkwater, kiedy w drzwiach ustawiono wszystkie ich pudła i kufry, by mogła się nimi zająć służba, a doktor Bramble usadowił się w wygodnym fotelu na szerokiej, marmurowej werandzie — chciałabyś się przejść wokół domu?

Po stożkowatych kolumnach werandy pięła się wisteria, a jej krystalicznie zielone liście, choć lato dopiero się zaczęło, przesłaniały już widok, który pokazał im ręką: szeroki trawnik i świeżo zasadzone rośliny, pawilon, odległy skrawek wody wycięty w łuku wykwintnego, klasycznego mostu.

Doktor Bramble pochylił się i wyciągnął z kieszeni niewielką książkę. Violet powiedziała cicho, że się zgadza (jak bardzo musi być onieśmielona w tym wielkim miejscu; spodziewała się drewnianych chat i czerwonoskórych Indian; tak mało wiedziała). Wzięła go za ramię — silne ramię budowniczego, pomyślała — i ruszyli przez nowy trawnik, przechodząc żwirową ścieżką między kamiennymi sfinksami strzegącymi drogi. (Sfinksy wykonane zostały przez jego włoskich przyjaciół — kamieniarzy, tych samych, którzy wkrótce potem wykuwali kiście winogron i cudaczne twarze na fasadach miejskich bloków, projektowanych przez jego partnera Mouse’a; wykuwano je szybko w miękkim kamieniu, a więc czas okazał się dla nich nieubłagany, ale to dopiero miało nadejść).

— Możecie zostać tak długo, jak tylko chcecie — powiedział Drinkwater.

Powiedział to już wcześniej w restauracji Sherry, dokąd zabrał ich po zakończonym nijak wykładzie, zaprosił ich nieśmiało, ale stanowczo. Powtórzył to w nędznym i cuchnącym holu hotelowym, z którego ich odbierał, i na Grand Central Station pod wielkim, mrugającym Zodiakiem, który (doktor Bramble nie mógł tego nie zauważyć) namalowany był w niewłaściwej kolejności na niebieskim suficie. I jeszcze raz w pociągu, kiedy kiwnęła głową, drzemiąc pod jedwabnym pączkiem róży, który przytaknął także ze swego kolejowego kielicha.

Ale jak długo zechce zostać?

— To bardzo miło z twojej strony — rzekła.

— Będziesz mieszkać w wielu domach — powiedziała jej kiedyś pani Underhill. — Będziesz wędrować i mieszkać w wielu domach.

Słysząc to, zalała się łzami. Płakała też później, w pociągach i na statkach, i w poczekalniach, nie mając pojęcia, co to znaczy „wiele domów” i jak długo miała mieszkać w każdym z nich. Z pewnością był to bezmiar czasu, bo od chwili, gdy opuścili plebanię w Cheshire sześć miesięcy temu, mieszkali tylko w hotelach i wynajętych mieszkaniach i wyglądało na to, że nic się nie zmieni. Jak długo?

Jak podczas musztry przemaszerowali po porządnej, kamiennej ścieżce, skręcili w prawo, weszli na następną. Drinkwater odchrząknął na znak, że przerywa ciszę, która wokół nich zapadła.

— Tak bardzo mnie ciekawią te, no wiesz, twoje doświadczenia — odezwał się.

Uniósł w górę dłoń.

— Nie mam zamiaru się wtrącać albo cię denerwować, jeśli nie chcesz o nich mówić. Po prostu bardzo mnie to interesuje.

Nie odezwała się ani słowem. Mogła mu tylko powiedzieć, że doświadczenia te należą już do przeszłości. Przez moment zabiło jej serce, a on to chyba wyczuł, bo ścisnął jej rękę, bardzo delikatnie.

— Inne światy — rozmarzył się. — Światy w obrębie światów.

Zaprowadził ją do jednej z ławek ustawionych przy ostrzyżonym żywopłocie. Fronton domu tuż za nim, w płowożółtym kolorze, osobliwy w słońcu późnego popołudnia, wydawał jej się surowy, lecz uśmiechnięty, jak twarz Erazma na frontyspisie, którą dostrzegła przez ramię ojca.

— Cóż — stwierdziła. — Te rozważania o światach w obrębie światów i to wszystko to tylko pomysły mego ojca. Nie wiem.

— Ale ty tam byłaś?

— Tak twierdzi mój ojciec. — Skrzyżowała nogi i splecionymi palcami zakryła starą, nie dającą się usunąć, brązową plamę na muślinowej sukience. — Nigdy się tego nie spodziewałam. Powiedziałam mu tylko o… tym wszystkim, co mi się przydarzyło. Miałam nadzieję, że podniosę go na duchu. Trzeba było mu powiedzieć, że te wszystkie kłopoty są częścią Opowieści.

— Opowieści?

Nagle obudziła się w niej czujność.

— To znaczy, ja się nigdy tego nie spodziewałam. Że opuszczę dom. Że opuszczę…

Ich, tak chyba szepnęła, ale od wieczoru w Towarzystwie Teozoficznym — ostatnia kropla, która przelała czarę! — nie mówiła już o nich. Wystarczyło, że ich straciła.

— Panno Bramble — zaczął — nie miałem zamiaru być natrętem, wypytywać o tę… opowieść.

Ale to nie była prawda. Był oczarowany. Musi się dowiedzieć; musi poznać jej serce.

— Nikt ci tu nie będzie przeszkadzał. Możesz odpocząć.

Wskazał ręką na libańskie cedry, które zasadził na zadbanym trawniku. Pląsający w nich wiatr trajkotał jak dziecko: nieśmiała zapowiedź silnego, poważnego głosu, którym miały przemawiać, gdy dorosną.

— Tutaj jest bezpiecznie. Dlatego zbudowałem to miejsce.

A ona rzeczywiście poczuła, wbrew wszelkim formalnym ograniczeniom, pewien spokój. Jeśli straszliwym błędem było poinformowanie o nich ojca, jeśli to rozpaliło, a nie uspokoiło jego umysł i tylko dlatego wyruszyli oboje w drogę niczym para wędrownych kaznodziejów lub cygan z tańczącym niedźwiedziem, aby zarobić na życie, zabawiając szalonych i opętanych w posępnych salach wykładowych i salonikach (licząc potem dochody, o Boże!), to wypoczynek i zapomnienie były najlepszym rozwiązaniem. Lepszym, niż mogli oczekiwać. Tylko…

Wstała, niespokojna, niepogodzona, i ruszyła promienistą ścieżką w stronę skrzydła łuków, które wystawało z rogu budynku.

Usłyszała jego głos:

— Zbudowałem to dla ciebie. W pewnym sensie.

Przeszła pod łukami i obeszła róg domu, aż nagle z prostej, kolumnowej otoczki skrzydła rozłożył się przed nią ukwiecony list miłosny, jaskrawy klombami kwiatów, zdobiony misternymi dekoracjami z drewna. To było całkowicie odmienne miejsce; jakby poważna twarz Erazma chichotała w oddali. Wybuchnęła śmiechem, śmiała się po raz pierwszy od czasu, gdy na zawsze zamknęła furtkę do swego angielskiego ogrodu.

Podbiegł do niej natychmiast, uśmiechając się na widok jej zdumienia. Przesunął słomkowy kapelusz na tył głowy i żywo gestykulując, rozpoczął opowieść o tym domu, o sobie; różnorodne nastroje przetaczały się po jego wielkiej twarzy.

— Nie jest zwyczajny, o nie — parsknął śmiechem. — Żadna rzecz nie jest w nim zwyczajna. Na przykład tutaj: to miał być ogród warzywny, widzisz, każdy posadziłby tu warzywa, ale ja wypełniłem go kwiatami. Kucharz nie będzie bawił się ogrodnictwem, a ogrodnik świetnie radzi sobie z kwiatami, twierdząc, że nie utrzymałby przy życiu nawet pomidora…

Bambusową laseczką wskazał na śliczną pompownię.

— Taka sama — oznajmił — jaką mieli w ogrodzie moi rodzice, bardzo pożyteczna.

Teraz skierował laskę na esowate łuki werandy, po których wspinały się szerokie liście winogron.

— Malwy — poinformował i pociągnął ją w stronę kwiatów, na których urzędowały trzmiele. — Niektórzy uważają, że malwy to chwasty. Ale nie ja.

— Uwaga na głowy! — dobiegł ich z góry głos z silnym irlandzkim akcentem.

Służąca na piętrze otworzyła szeroko okno i wytrzepała w słońcu ścierkę do kurzu.

— To wspaniała dziewczyna — powiedział Drinkwater, wskazując na nią kciukiem. — Wspaniała dziewczyna…

Spojrzał na Violet, znów pogrążoną w marzeniach, a ona na niego. Drobiny kurzu opadały w słońcu niczym złoty deszcz na Danae.

— Przypuszczam… — odezwał się poważnie, wymachując bambusową laseczką za plecami. — Przypuszczam, że uważasz mnie za starego.

— To znaczy, uważasz, że tak jest.

— Nie jestem. Nie jestem stary.

— Ale przypuszczasz, oczekujesz…

— To znaczy, myślę, że…

— Powinieneś powiedzieć: „Sądzę” — wtrąciła, tupiąc małą nóżką i podnosząc motyla z goździka. — Amerykanie zawsze mówią „Sądzę”, prawda? — Sądzę, że czas przyprowadzić krowy z pastwiska — rzuciła wieśniackim basem. — Sądzę, że nie będzie nowych podatków bez uzgodnienia. Och, sam wiesz.

Pochyliła się, by powdychać woń kwiatów, on pochylił się również. Słońce prażyło jej gołe ramiona, a na widok takich tortur ogrodowe owady rozpoczęły symfonię bzyków i brzęczenia.

— Tak — zaczął, a ona wyczuła w jego głosie jakąś śmiałość. — Zatem sądzę. Sądzę, że cię kocham, Violet. Sądzę, że chcę, abyś tu została na zawsze. Sądzę…

Uciekła od niego kamienną, ogrodową ścieżką, wiedząc, że zaraz weźmie ją w ramiona. Pobiegła za następny róg budynku. Pozwolił jej uciec. „Nie pozwól mi odejść” — pomyślała.

Co takiego się wydarzyło? Zwolniła kroku i znalazła się w mrocznej alejce. Była już poza cieniem domostwa. Pochyły trawnik dochodził w dole do cichutkiego strumyka, na którego drugim brzegu wyrastało strome wzgórze, sosnowe i ostre jak kołczan pełen strzał. Zatrzymała się między cisami; pojęcia nie miała, w którą stronę skręcić. Stojący obok dom był szary jak cisy, tak samo ponury. Pękate, kamienne kolumny, przygniatające swą siłą, podpierały gzymsy, całkowicie bezużyteczne i zamaskowane. Co powinna uczynić?

W tym momencie dojrzała Drinkwatera, jego biały garnitur, bladość krążącą po kamiennym krużganku; usłyszała stukot jego butów na twardych płytach. Wiatr zmienił kierunek i skierował cisowe gałęzie w jego stronę, ale ona tam nie spojrzała. Zmieszany, nie odezwał się ani słowem, ale podszedł bliżej.

— Nie wolno ci mówić takich rzeczy — odezwała się do ciemnego wzgórza, nie odwracając wzroku. — Nie znasz mnie, nie znasz…

— To, czego nie wiem, nie ma żadnego znaczenia — rzekł.

— Och — szepnęła — och…

Zadrżała z powodu bijącego od niego ciepła; podszedł jeszcze bliżej, objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego i jego siły. Podeszli bez pośpiechu tam, gdzie wartki strumyk, pieniąc się, wpadał w gardziel jaskini na zboczu wzgórza i ginął. Czuli wilgoć groty i jej kamienny oddech. Przycisnął ją do siebie, chroniąc przed chłodem, który wywoływał u niej dreszcze. I w tych objęciach wyjawiła mu, bez łez, wszystkie swe tajemnice.

— Kochasz go? — zapytał Drinkwater, gdy skończyła. — Tego, który ci to zrobił?

To w jego oczach lśniły łzy.

— Nie, nigdy go nie kochałam. Nigdy.

Do tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. Teraz zastanowiła się, co zraniłoby go bardziej: to, że kochała człowieka, który jej to zrobił, czy to, że go nie kochała (nie miała nawet całkowitej pewności, który to zrobił, ale tego nigdy, przenigdy by mu nie powiedziała). Grzech nie dawał jej spokoju. Drinkwater tulił ją jak przebaczenie.

— Biedactwo — wyszeptał. — Zagubione. Ale to się już nie powtórzy. Posłuchaj mnie. Jeśli…

Odsunął ją od siebie na długość ramion, by spojrzeć jej w twarz: przesłaniały ją gęste rzęsy i zrośnięte brwi.

— Gdybyś mnie zaakceptowała… Widzisz, żadna skaza nie jest w stanie osłabić mego uczucia. To ja nie zasługuję na ciebie. Gdybyś tylko zechciała, przysięgam, że dziecko wychowa się tutaj jako moje. — Jego twarz, surowa w swej stanowczości, zmiękła. Prawie się uśmiechnął. — Jako nasze, Violet. Jedno z wielu.

Teraz w jej oczach pojawiły się łzy, łzy zdumione jego dobrocią. Nigdy wcześniej nie uważała, że wpadła w straszliwe kłopoty, a teraz on chce ją od nich uwolnić. Co za dobroć! Ojciec niczego nie zauważył.

Zagubiona, tak; wiedziała o tym. Czy mogłaby się tu odnaleźć? Znowu wymknęła się z jego objęć i obeszła następny róg domu, pod wysuniętymi, rzeźbionymi groteskowo łukami i gęstymi blankami. Białe wstążki z kapelusza, który trzymała teraz w dłoni, ciągnęły się po wilgotnej, szmaragdowej trawie. Czuła, że idzie za nią, zachowując stosowny dystans.

— Niezwykłe — powiedziała głośno, kiedy obeszła róg budowli. — Jakie to niezwykłe.

Fasada domu zmieniła się z ponurej szarości w ceglastą wesołość o intrygujących odcieniach czerwieni i brązu, ze ślicznymi, lakierowanymi płytami i białą stolarką. Cała gotycka masywność rozprężyła się, wyciągnęła i wyostrzyła, eksplodując w poskręcane, szybujące w niebo okapy, zabawne nadstawki kominowe, grube, bezużyteczne wieżyczki i zawijasy przeróżnie ułożonych cegieł. Wydało się jej — znów zaświeciło tu słońce, uwydatniając ceglastą ścianę, mrugając do niej okiem — wydało się jej, że mroczna weranda, głuchy strumień i śpiące cisy były jedynie żartem.

— To wszystko — odezwała się Violet, kiedy John podszedł do niej ze splecionymi na plecach rękami — to wiele domów, prawda?

— Wiele domów — odpowiedział z uśmiechem. — A każdy z nich jest dla ciebie.

Przez maleńki kawałek klasztornego sklepienia dostrzegła fragment pleców ojca. Nadal krył się w wiklinowym fotelu, nadal wyglądał przez zasłonę wisterii na aleję sfinksów i libańskich cedrów. Ale z tego miejsca jego łysa głowa przypominała głowę zadumanego mnicha w klasztornym ogrodzie. Ogarnął ją śmiech. „Będziesz wędrować i zamieszkasz w wielu domach”. Wiele domów! Chwyciła dłoń Johna Drinkwatera; prawie ją pocałowała. Ze śmiechem spojrzała mu w twarz, pełną przyjemnych niespodzianek.

— Co za żart! — wykrzyknęła. — Wiele żartów! Czy w środku jest wiele podobnych domów?

— W pewnym sensie — odparł.

— Och, pokaż mi je!

Pociągnęła go w stronę białych, sklepionych drzwi, zawieszonych na wykwintnych, mosiężnych zawiasach w kształcie gotyckiej litery „E”. W nagłej ciemności małej, wymalowanej sieni uniosła do ust jego potężną dłoń w geście wdzięczności.

Za sienią jej oczom ukazały się liczne drzwi, długi ciąg łuków i poprzecznych belek, przez które z niewidocznych okien sączyły się promienie słońca.

— Czy ty tu nie błądzisz? — spytała Violet, stojąc na progu.

— Prawdę mówiąc, czasami mi się to zdarza — odpowiedział. — Udowodniłem, że każdy pokój potrzebuje więcej niż dwojga drzwi, ale nigdy nie udało mi się dowieść, iż wystarczy troje.

Zaczekał, nie chcąc jej poganiać.

— Być może — zaczęła — któregoś dnia zaczniesz o tym myśleć i nie będziesz w stanie się stąd wydostać.

Z rękami na ścianie, wolno, krok za krokiem niczym ślepiec (w rzeczywistości jednak tylko przepełniona zdumieniem), Violet Bramble wkroczyła do ogromnej dyni, którą wykonał dla niej John Drinkwater, a która wcześniej (ku jej radości) zamieniła się w złotą karetę.

Opowiedz mi Opowieść

Tuż po wschodzie księżyca Violet obudziła się w obszernej, obcej sypialni, czując dotyk zimnego światła i słysząc dźwięk własnego imienia. Przez długą chwilę leżała nieruchomo jak trup na wysokim łożu, wstrzymując oddech, czekając, aż cienki głosik odezwie się znowu; ale nic nie przerwało ciszy. Zrzuciła z siebie narzutę i z wysokiego łoża zeszła na podłogę. Kiedy otwierała okno, zdało jej się, iż znów słyszy swe imię. Violet?

Do pokoju wpadły letnie wonie i chmara cichych dźwięków, spośród których nie potrafiła wybrać tego jednego głosu; jeśli w ogóle istniał, jeśli ją w ogóle przywoływał. Z ustawionego w pokoju kufra wyciągnęła swój wielki płaszcz i w pośpiechu, cichutko, wyszła z pokoju na palcach. Jej biała perkalowa koszula zafalowała w stęchłym powietrzu unoszącym się po schodach do okna, którego nie zamknęła.

Violet?

Ale to był tylko jej ojciec, pogrążony chyba we śnie. Minęła jego sypialnię, nie odzywając się ani słowem.

Skradała się przez jakiś czas ostrożnie (gołe stopy marzły jej na zimnych schodach i korytarzach), by znaleźć drogę w dół i na zewnątrz. A kiedy w końcu znalazła drzwi, okna po ich obu stronach wychodziły w noc. Zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Ale czy miało to jakieś znaczenie?

Wielki, cichy ogród. Sfinksy obserwowały jej chód. Ich identyczne twarze poruszały się wolno w wodnistym świetle księżyca. Na brzegu stawu zarechotała żaba. Violet szła dalej, przez upiorny most, pod osłoną topoli przypominających rozwiane w przestrachu czupryny. Dotarła do pola przeciętego żywopłotem, a właściwie czymś przypominającym żywopłot: szpalerem krzaków, niskich, szumiących drzew i surowym murem usypanym z kamieni. Ruszyła wzdłuż niego, nie wiedząc, dokąd idzie, mając uczucie (podobnie jak po latach Smoky Barnable), że być może wcale nie opuściła Edgewood, tylko wpadła w jakiś nowy, iluzoryczny korytarz domostwa.

Zdawało jej się, że przeszła już kawał drogi. Mieszkańcy żywopłotu, króliki i gronostaje, i jeże (czy mają tu takie zwierzaki) zachowały milczenie, były nieme lub nie używały swego głosu, tego już nie wiedziała. Bose stopy zmarzły jej od rosy, potem zdrętwiały. Naciągnęła płaszcz na czubek nosa, bo choć noc była łagodna, światło księżyca przyprawiało ją o dreszcze.

W pewnej chwili, nie wiedząc już, którą stopą porusza i kiedy, poczuła, że te miejsca nie są jej obce, spojrzała na księżyc i z jego uśmiechu odczytała, że choć nigdy przedtem nie była w tym miejscu, zna je bardzo dobrze. Tuż przed nią wyrosła turzycowa, usiana kwiatami łąka-pagórek, na nim dąb złączony w stalowym uścisku z ciernistym krzewem, nierozerwalni. Była już pewna — stopy poruszały się szybciej, waliło jej serce — że za wzgórzem wije się ścieżka prowadząca do małego domku u podnóża.

Violet?

Z okrągłego okna wydobywało się światło lampy, a mosiężna twarz na okrągłych drzwiach trzymała w zębach kołatkę. Ale drzwi otworzyły się same, gdy tylko do nich podeszła: nie musiała stukać.

— Pani Underhill — szepnęła, drżąc z radości i bólu. — Dlaczego nie powiedziała mi pani, że właśnie tak ma być?

— Wejdź moje dziecko i nie zadawaj pytań. Gdybym wiedziała więcej ponad to, co powiedziałam, nie ukrywałabym tego.

— Tak myślałam — odezwała się Violet i przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu, nie mogła powiedzieć, iż myślała, że nigdy więcej jej nie spotka, że nie zobaczy żadnego z nich, żadnej płomiennej postaci w mroku ogrodu, żadnej małej, tajemniczej twarzyczki spijającej kwiatowy nektar. Korzenie dębu i ciernistego krzewu, tworzące dom pani Underhill, migotały w blasku jej małej lampki, a kiedy Violet podniosła na nie swój wzrok i wydała z siebie długie, drżące westchnienie, by powstrzymać się od płaczu, poczuła w nozdrzach czarny odór korzeni.

— Ale w jaki sposób… — zaczęła.

Maleńka, zgarbiona pani Underhill, składająca się w zasadzie z głowy omotanej szalem i wielkich, obutych stóp, uniosła w geście ostrzeżenia palec tak długi jak druty, którymi coś dziergała.

— Nie pytaj mnie, jak — nakazała. — Ale tak właśnie jest.

Violet przysiadła u jej stóp; wszystkie pytania znalazły swe odpowiedzi albo nie miały już żadnego znaczenia. Tylko…

— Mogła mi pani powiedzieć — załkała, a jej oczy zaszkliły się łzami szczęścia — że wszystkie domy, w których zamieszkam, to jeden dom.

— Tak jest — stwierdziła pani Underhill.

Wywijała drutami, kołysząc się. Różnokolorowy szal w mgnieniu oka przybierał na długości.

— Czas miniony, czas przyszły — odezwała się bez pośpiechu. — W jakiś dziwny sposób Opowieść starzeje się.

— Proszę mi ją opowiedzieć — poprosiła Violet.

— Ach, gdybym tylko mogła.

— Czy jest zbyt długa?

— Dłuższa niż jakakolwiek inna. Cóż, moje dziecko, zanim skończy się ta Opowieść, będziesz już w grobie, i twoje dzieci, i dzieci twoich dzieci. — Potrząsnęła głową. — To rzecz powszechnie wiadoma.

— A czy ma — spytała Violet — szczęśliwe zakończenie?

Kiedyś już pytała o to wszystko; teraz nie były to pytania, lecz wymiana, jakby przekazywały sobie przez cały czas ten sam prezent wraz z najlepszymi życzeniami, za każdym razem wyrażając zaskoczenie i wdzięczność.

— A kto ma to wiedzieć — rzekła pani Underhill.

Szal stawał się coraz dłuższy, rządek za rządkiem.

— Ta Opowieść, to wszystko. Są opowieści krótkie i długie. To najdłuższa, jaką znam.

Coś, nie kot, zaczęło rozplatać gruby kłębek wełny.

— Przestań zuchwalcze! — wykrzyknęła, uderzając to coś drutem, który wyciągnęła zza ucha. Pokiwała głową w stronę Violet. — Przez wieki ani chwili spokoju.

Violet podniosła się i złożyła dłonie przy uchu pani Underhill. Kobieta przysunęła się bliżej i z uśmiechem czekała na tajemnice.

— Czy oni słuchają? — szepnęła Violet.

Pani Underhill przyłożyła palec do ust.

— Myślę, że nie — oznajmiła.

— Proszę mi powiedzieć prawdę — nalegała Violet. — Skąd się pani tu wzięła?

Zapytana zdumiała się.

— Ja? — spytała. — O czym ty mówisz, dziecko? Jestem tu przez cały czas. To ty przenosisz się z miejsca na miejsce.

Podniosła swe stukające druty.

— Od czego masz rozum.

Przechyliła się na fotelu, coś uwięzione pod kłębkiem wełny zapiszczało przeraźliwie, a pani Underhill uśmiechnęła się złośliwie.

— Przez wieki ani chwili spokoju — powiedziała.

Odpowiedziano na wszystkie pytania

Po ślubie John Drinkwater zaczął przechodzić na emeryturę lub raczej coraz bardziej wycofywać się z aktywnego życia architekta. Budynki, które miał stawiać, od razu wydawały mu się ciężkie, tępe, pozbawione życia, a jednocześnie efemeryczne. Pozostał w firmie; zwracano się do niego po porady, jego pomysły i znakomite szkice wstępne (redukowane do pospolitych rysunków przez jego partnerów i zespoły inżynierów) wciąż odmieniały miasta na wschodzie, ale nie była to już praca jego życia.

Pochłonęły go inne projekty. Z zadziwiającą precyzją stworzył składane łóżko — właściwie całą sypialnię pod postacią szafy, zwykłej lub ozdobnej — które w jednej chwili, przez szybki ruch mosiężnych zapadek i dźwigni, przesunięcie przeciwwagi, stawało się łożem-sypialnią. Bawił go ten pomysł, sypialnia w sypialni, nawet opatentował swój projekt, ale jedynym nabywcą, jakiego udało mu się znaleźć, był jego wspólnik Mouse, który przez grzeczność zainstalował kilka takich sypialni w swych mieszkaniach w Mieście. Był też Kosmooptykon: nad tym projektem spędził cały szczęśliwy rok, współpracując ze swym przyjacielem, wynalazcą Henrym Cloudem, jedynym człowiekiem, który — zdaniem Johna Drinkwatera — potrafił naprawdę wyczuć obrót Ziemi dookoła własnej osi i jej ruch wokół Słońca. Kosmooptykon był ogromnym, obrzydliwie kosztownym wizerunkiem, z witraży i kutego metalu, zodiakalnych niebios i ich ruchu, a także ruchu obracających się w nich planet. To rzeczywiście działało: właściciel takiego urządzenia mógł siedzieć pośrodku na zielonym, pluszowym fotelu, a gdy włączono przyciski i mechaniczny zegar, kopuła wielokolorowego szkła obracała się, a wraz z nią niebiosa, w swym pozornym tańcu. Drinkwater łudził się, że wśród bogatych znajdą się chętni na tę przedziwną zabawkę.

I, co dziwniejsze, bez względu na to, jak bardzo usuwał się z tego świata, bez względu na to, jak bardzo inwestował zyski całego życia w takie projekty, był u szczytu kariery, jego inwestycje przynosiły dochody na wielką skalę, jego fortuna wciąż rosła.

„Jesteś chroniony” — tak mawiała Violet. Pijąc herbatę przy kamiennym stole, z którego było widać cały Park, John Drinkwater spojrzał w niebo. Pragnął poczuć się chroniony. Starał się odpoczywać pod ochroną, której była tak pewna, i drwić z pogody na całym świecie. Ale w istocie nie czuł nad sobą niczyjej opieki.

Prawdę mówiąc, starzejąc się, coraz bardziej przejmował się pogodą. Zbierał almanachy, naukowe i nie tylko, sprawdzał prognozę pogody w codziennej gazecie, choć to właśnie wróżbom kapłanów nie ufał do końca. Miał tylko nadzieję, całkowicie bezzasadną, że nie mylili się, odczytując przepowiednie jako Przejaśnienia, i że byli w błędzie odczytując Słotę. Wyjątkowo uważnie obserwował letnie niebo, czuł na plecach ciężar każdej odległej chmury, która mogła przesłonić słońce lub przyciągnąć za sobą inne. Kiedy łagodne, pierzaste cumulusy deptały niebo jak owieczki, był spokojny, lecz czujny. Mogły przecież zmienić się nagle w pioruny, mogły zapędzić go do domu, by tam wysłuchiwał głuchego stukotu deszczu spadającego na dach.

(Tak jak to zdarzyło się gdzieś na zachodzie, a on nie był w stanie tego powstrzymać. Przyciągały jego wzrok, a za każdym razem, gdy na nie spoglądał, zdawały się coraz wyższe. Powietrze było gęste i namacalne. Nie było już zatem nadziei, że deszcz i burza przejdą bokiem. Nie mógł się z tym pogodzić).

Zimą często płakał. Wiosną był rozpaczliwie poirytowany, wściekły, gdy w zakamarkach kwietnia znajdował jeszcze pozostałości zimy. Kiedy Violet opowiadała o wiośnie, miała na myśli czas kwiatów i nowo narodzonych zwierzątek — takie było jej wyobrażenie. Przypuszczał, iż myślała o jakimś pogodnym, kwietniowym albo majowym dniu. Jej pojęcie o przymiotach miesięcy różniło się bowiem od jego wyobrażeń; ona znała angielskie miesiące: luty, kiedy topniały śniegi, i kwiecień, kiedy zakwitały kwiaty, a nie miesiące tego surowego, obcego miejsca. Tam maj przypominał tutejszy czerwiec. Czasami myślał, że żadne doświadczenie z amerykańskimi miesiącami nie zmieni jej sposobu myślenia, nawet do niej nie dotrze.

Może ta chmura, tam nad horyzontem, pozostanie niezmienna, jak nieruchoma dekoracja, jak skłębione chmury w wiejskim pejzażu w książkach z jego dziecinnych lat? Ale powietrze wokół niego rozwiało ją: ciężką i błyszczącą.

Violet pomyślała (czy aby na pewno? — godzinami borykał się z jej tajemniczymi uwagami, korzystając z drobiazgowych objaśnień doktora Bramble’a, ale wciąż nie miał pewności), że tutaj zawsze panuje wiosna. Ale wiosna jest tylko zmianą. Wszystkimi porami roku, łańcuchem dni mijających tak szybko jak zmienne nastroje. Czy to miała na myśli? A może chodziło jej o wyobrażenie wiosny: świeżą trawę, młode, rozwinięte liście, o niezmienny, jeden jedyny dzień? Wiosna nie istnieje. Być może był to tylko żart. Precedens. Czasami miał uczucie, że wszystkie jej odpowiedzi na jego zapytania były żartem. Wiosna to wszystkie pory roku i żadna. Tam zawsze panuje wiosna. Żadne tam nie istnieje. Ogarnęła go wilgotna fala rozpaczy: przedburzowy nastrój, wiedział to, a jednak…

Nie znaczyło to wcale, że kochał ją mniej, w miarę jak się starzeli (lub raczej on się starzał, a ona dorastała). Utracił tylko tę pierwotną, dziką pewność, iż zaprowadzi go dokądś, pewność, którą miał, ponieważ wiedział, że ona sama tam była. Nie rozumiał tak wiele. Dotarło to do niego, gdy minął pierwszy gorzki rok. Nadeszły lepsze lata. Jego podróże były niczym w porównaniu do jej peregrynacji. Opowiadał światu o jej wędrówkach, słuchał jej nieprawdopodobnych opowiadań o cudach, których nie dane było mu ujrzeć. Dała mu do zrozumienia (tak myślał), że bez domu, który wybudował, nie można by opowiedzieć Opowieści, że był to początek i koniec, łańcuch przyczyn. Nie zrozumiał, ale był zadowolony.

I nie było ani jednego dnia (nawet po latach, nawet gdy urodziła troje dzieci), żeby jego serce nie rosło, gdy zbliżała się do niego, gdy zarzucała mu na szyję maleńkie dłonie i szeptała do ucha: „Idź do łóżka, stary satyrze”. Nazywała go tak, ponieważ był bezwstydnie nienasycony. A on wspinał się posłusznie po schodach i cierpliwie czekał.

I cóż teraz miał? Wszystko rozbiło się o formację chmur, która mogła przyprawić o zawrót głowy.

Oto jego córki, Timothea Wilhelmina i Nora Angelica wracające po kąpieli do domu. I jego syn (jej syn, jego) Auberon skradający się po trawniku z aparatem fotograficznym w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego obiektu. I jeszcze niemowlę August w marynarskim mundurku, które nigdy nie zasmakowało morza. Nazwał je tak na cześć miesiąca, w którym czas się zatrzymuje, a bezchmurny dzień następuje po bezchmurnym dniu. Wtedy przestawał spoglądać w niebo. Ale patrzył na nie teraz. Białe chmury otaczała wstęga ponurej szarości, jak smutne oczy starego człowieka. A jednak jego cień nadal kołysał się wśród cieni liści. Potrząsnął gazetą i założył nogę na nogę. Ciesz się, ciesz.

Wierząc w wiele innych, przedziwniejszych jeszcze rzeczy, jego teść uważał, że człowiek nie może wyraźnie myśleć lub czuć, jeśli widzi swój cień. (Był przekonany, że spoglądanie w lustro przed zaśnięciem przywołuje złe lub co najmniej niespokojne sny). Sam zawsze przesiadywał w cieniu lub zwrócony twarzą do słońca. Teraz również okupował romantyczną, wykutą w metalu ławeczkę stojącą przy posągu, a owłosione dłonie wspierał na laseczce, którą trzymał pomiędzy kolanami. Słońce bawiło się jego złotym łańcuszkiem przywieszonym u pasa. U jego stóp siedział August, słuchając lub tylko uprzejmie udając, że słucha starego człowieka. Głos starca dolatywał do uszu Drinkwatera jak szmer, jeden spośród wielu dźwięków wypełniających letnie powietrze: cykania cykad, warkotu kosiarki zataczającej coraz szersze kręgi, muzyki fortepianowej dobiegającej z salonu, gdzie Nora ćwiczyła akordy spływające jak łzy po policzku.

Zniknęło, powiedziała

Nade wszystko uwielbiała chłód klawiszy pod palcami, sprawiała jej zadowolenie myśl, że są takie trwałe, białe i czarne.

— Z czego są zrobione? Z prawdziwej kości słoniowej.

Uderzała w sześć lub osiem jednocześnie. Właściwie nie było to ćwiczenie. Pragnęła jedynie sprawdzić, jak silny dźwięk mogą wydać, i poczuć ich gładkość. Matka nie zauważyła, że nie gra już Deliusa, że nawet nie próbuje go grać. Matka nie ma słuchu — tak uważała Nora. Widziała kształtne ucho matki, która siedziała przy okrągłym stoliku i bawiła się kartami albo po prostu na nie patrzyła. Przez moment jej długie kolczyki zamarły w bezruchu, podniosła wzrok, by wziąć kolejną kartę i wszystko zawirowało, kolczyki zafalowały, zakołysały się naszyjniki. Nora ześlizgnęła się z wypolerowanego taboretu i podeszła do matki, by przyjrzeć się jej zajęciu.

— Powinnaś wyjść na dwór — odezwała się Violet, nie podnosząc oczu. — Powinnaś pójść z Timmie Willie nad jezioro. Jest tak gorąco.

Nora nie powiedziała matce, że dopiero co stamtąd wróciła. Uczyniła to już wcześniej i jeśli jej słowa nie dotarły do Violet, to nie było sensu tego powtarzać. Spojrzała na rozłożone karty.

— Czy potrafisz zbudować domek z kart? — spytała.

— Tak.

Violet nie odrywała wzroku od kart. Nie od razu docierał do niej dosłowny sens ludzkich słów. Najpierw pojmowała ukryte sensy, co zbijało z tropu i frustrowało jej małżonka. W sybillicznych odpowiedziach Violet na proste pytania próbował doszukiwać się głębszych prawd, był bowiem pewien, że je zna, ale nie potrafi wyrazić w zrozumiały sposób. Z pomocą teścia opisał swe zmagania w wielu tomach. Jednak dzieci Violet nie dziwił zawiły styl mówienia matki. Nora przestępowała z nogi na nogę, czekając, aż matka zbuduje obiecany domek, a kiedy konstrukcja nie pojawiła się, dziewczynka po prostu zapomniała o swojej prośbie. Zegar na kominku wybił godzinę.

— Och — ocknęła się Violet — z pewnością wypili już herbatę.

Potarła policzki, jakby się nagle przebudziła.

— Dlaczego nic nie powiedziałaś? Chodź, zobaczymy, czy coś nam zostawili.

Wzięła Norę za rękę i ruszyły w stronę francuskich drzwi, wychodzących do ogrodu. Violet podniosła ze stołu ogromny kapelusz, ale gdy już go miała na głowie, zastygła w bezruchu, ZAPATRZONA w lekką mgiełkę.

— Co takiego wisi w powietrzu? — spytała.

— To elektryczność — odparła Nora, przechodząc przez patio. — Tak przynajmniej twierdzi Auberon.

Zmrużyła oczy.

— Teraz mogę to zobaczyć, czerwone i niebieskie zawijasy. Zwiastują burzę.

Violet pokiwała głową i ruszyła wolno przez trawnik, jakby przedzierała się przez nieznany jej żywioł, w kierunku kamiennego stołu, od którego machał jej mąż. Auberon zrobił właśnie zdjęcie dziadka i małego braciszka, a teraz kierował obiektyw na stół, próbując uchwycić w nim również swą matkę. Tak poważnie traktował swe fotografowanie, jakby był to obowiązek, a nie przyjemność. Ogarnęła ją litość. To powietrze!

Usiadła, a John nalał jej herbaty. Auberon położył przed nimi swój aparat. Ogromna chmura przesłoniła słońce, a John spojrzał w górę, urażony.

— Och! Patrzcie! — krzyknęła Nora.

— Patrzcie! — zawtórowała jej Violet.

Auberon odsunął przesłonę i zaraz ją zamknął.

— Zniknęło — powiedziała Nora.

— Zniknęło — powtórzyła Violet.

Ruchome ostrze zablokowanych mas powietrza przepłynęło niewidzialnie po trawniku, targając włosy, odwracając poły marynarek i ukazując blade spody liści. Przebiło się przez rozbitą fasadę domu, uniosło kartę z karcianego stolika, przerzuciło kartki w zeszycie z wprawkami na pięć palców. Rozkołysało frędzle szarf zawieszonych na kanapach, szarpnęło końce firanek. Jego zimny klin uniósł się na pierwsze piętro, potem na drugie, a następnie tysiące stóp w niebo, gdzie stwórca deszczu wykuł już pierwsze, tłuste krople.

— Zniknęło — odezwał się August.

IV

Padam na trawę, kwieciem usidlony[2].

Marvell


Przez cały letni poranek Smoky stroił się do ślubu w biały garnitur z pożółkłego płótna lub alpaki, który, jak mawiał jego ojciec, należał w przeszłości do Harryego Trumana, a na wewnętrznej kieszeni widniały inicjały HST. Dopiero gdy pomyślał o nim jak o garniturze ślubnym (starym, nie nowym), zdał sobie sprawę, iż inicjały te mogły przecież należeć do kogoś innego, że ojciec powtarzał ten żart przez całe życie, aż uwiecznił go w zaświatach, choć dowcip ten nie wywoływał uśmiechu. To uczucie nie było obce Smoky’emu. Zastanowił się, czy i jego wykształcenie nie było takim samym pośmiertnym żartem (zemstą na jego niewiernej matce?). Choć Smoky rozumiał ten dowcip, to gdy przed lustrem w łazience zapinał mankiety, poczuł się nieco zagubiony i żałował, że ojciec nie udzielił mu żadnej męskiej porady na temat ślubów i małżeństwa. Barnable nienawidził ślubów, pogrzebów i chrztów, a gdy tylko uroczystość taka wisiała w powietrzu, pakował skarpetki, książki, psa i syna i wyruszał w dalszą podróż. Smoky brał udział w przyjęciu weselnym Franza Mouse’a i tańczył z promiennooką panną młodą, która miała dla niego zaskakującą propozycję. Ale to było przecież wesele Mouse’a, a małżeństwo i tak się rozpadło. Wiedział, że potrzebny jest pierścionek, tu poklepał się po kieszeni, w której go trzymał; pomyślał, iż przydałby się drużba, choć gdy napisał o tym Daily Alice, ta odpowiedziała, że nie mają zaufania do takich rzeczy. Kiedy wspomniał o próbie, odpisała: „Nie chcesz, aby była to niespodzianka?”. Jednego był tylko pewien: nie powinien widzieć swej narzeczonej, aż nie zostanie poprowadzona do ołtarza (jakiego ołtarza?) przez swego ojca. Nie zobaczy jej. Kiedy wchodził do toalety, nawet nie zerknął w stronę, gdzie jego zdaniem znajdował się pokój Alice (nie zgadł). Spod białych mankietów spodni wystawały turystyczne buty, grube i mało odświętne.

Garnitur Trumana

Wesele miało odbyć się „na otwartym powietrzu”, tak mu powiedziano, a ciotka Cloud, jako najstarsza ze wszystkich, miała zaprowadzić go na miejsce — do kaplicy, przypuszczał Smoky. Cloud, zdziwiona, powiedziała, że tak się to chyba nazywa. To właśnie ona czekała na Smoky’ego na szczycie schodów, kiedy w końcu nieśmiało wychylił się z łazienki. Jej obecność uspokajała go. Cloud, duża i łagodna, w sukni zdobionej na piersiach bukiecikiem jedwabnych fiołków, z laską w dłoni, budziła zaufanie. Podobnie jak i on, z pochmurną twarzą męczyła się w twardych butach.

— Bardzo, bardzo dobrze — odezwała się, jakby spełniły się jej nadzieje. Odsunęła go na długość ramion, przez moment lustrowała przez przyciemnione okulary, na koniec wzięła pod rękę.

Letni domek

— Często zastanawiam się nad cierpliwością architektów krajobrazu — powiedziała Cloud, gdy przedzierali się przez sięgającą do kolan turzycę w czymś, co nazywała parkiem. — Te wielkie drzewa, niektóre z nich, zasadził mój ojciec, wyobrażając sobie tylko, co z nich wyrośnie. Wiedział, że nie zobaczy ich za życia w pełnej krasie. Ten buk… kiedy byłam dziewczynką, mogłam otoczyć go ramionami. Wiesz, w architekturze krajobrazu też istnieje moda, bardzo niezmienna moda, bo na wzrost roślinności potrzeba wiele czasu. Rododendrony, w dzieciństwie nazywałam je rum-de-dum-dami i pomagałam Włochom przy ich sadzeniu. Moda na nie minęła. Tak trudno je przycinać. Nie ma już Włochów, którzy mogliby to dla nas zrobić, więc rosną sobie jak w dżungli i… aj!… uważaj na oczy.

Widzisz, cały plan zanika. Od miejsca, gdzie teraz znajduje się ogród otoczony murem, ciągnęły się alejki. Rosły tam przeróżne drzewa, wybrane ze względu na, ach, swą malowniczość, wyglądały jak zagraniczni dygnitarze konwersujący na przyjęciu w ambasadzie, a między nimi wypielęgnowane trawniki i kwietniki, i fontanny. Wydawało się, że za chwilę rozpocznie się myśliwska biesiada, wejdą lordowie i damy z jastrzębiami siedzącymi na nadgarstkach. A teraz co! Czterdzieści lat dbano o to miejsce, jak należy. Nadal dostrzec można dawną formę, widać, jak kiedyś wyglądało, ale to przypomina czytanie listu, starego listu, który zostawiono na deszczu i wszystkie wyrazy zlały się w jedną całość. Zastanawiam się, czy on się tym martwi. Miał zamiłowanie do porządku. Widzisz? Ten posąg to Syrinx. Ile czasu potrzeba, by oplotło go dzikie wino, by podkopały go krety? Cóż. On by to zrozumiał. Są ku temu powody. Nie należy tego zakłócać, ma tak być.

— Krety i inne rzeczy.

— Ten posąg to tylko marmur.

— Moglibyście — aj! — wykarczować te cierniste drzewa.

Spojrzała na niego, jakby nieoczekiwanie zadał jej cios. Odchrząknęła, stukając się po obojczyku.

— To jest alejka Auberona — oznajmiła. — Prowadzi do letniego domku. Nie jest to najkrótsza droga, ale Auberon powinien cię poznać.

— Naprawdę?

Letni domek składał się z dwóch okrągłych wieżyczek z czerwonej cegły, przysadzistych jak wielkie palce u nóg, zwieńczonych machikułami. Czy celowo przypominał ruinę, czy rzeczywiście był zaniedbany? Nieproporcjonalne okna, wielkie i łukowate, pogodne zasłony.

— Kiedyś — zaczęła Cloud — widać było to miejsce z domu. W księżycowe noce uważano je za niezwykle romantyczne… Auberon jest synem mojej matki, choć nie jest synem mego ojca; to mój przyrodni brat. Kilka lat starszy ode mnie. Wiele lat był dyrektorem szkoły, lecz teraz nie czuje się najlepiej, prawie od roku nie opuszcza letniego domku. Taka szkoda… Auberon!

Podchodząc bliżej, zauważył ślady ludzkich działań: ukryty, wypielęgnowany ogródek warzywny, szopę, z której wystawała gotowa do pracy kosiarka, osłonowe drzwi, wypaczone ze starości, prowadzące do głównego, zębatego wejścia, pochyłe, drewniane schody, pasiasty leżak ustawiony w słońcu przy wanience dla ptaków i małego, starego człowieczka, który na dźwięk swego imienia podskoczył, a przynajmniej podniósł się podniecony — zdawało się, że szelki ściągają go do przysiadu. Ruszył w stronę domku, ale czynił to bardzo wolno, a Cloud podeszła wystarczająco blisko, by go zatrzymać.

— To jest Smoky Barnable, który dziś żeni się z Daily Alice. Podejdź przynajmniej i powiedz „dzień dobry”.

Kiwnęła głową na Smoky’ego, by zobaczył, że jej cierpliwość się wyczerpała, i ściskając go za łokieć, wprowadziła na podwórze.

Auberon, nie mając wyjścia, odwrócił się przy drzwiach z serdecznym uśmiechem i wyciągnął rękę.

— Cóż, witaj, witaj.

Jego roztargniony chichot był śmiechem starych, zakłopotanych ludzi, którzy bacznie obserwują swe szwankujące organy. Chwycił Smoky’ego za rękę, ale zanim zdążyli się dotknąć, osunął się z ulgą na leżak, wskazując Smoky’emu miejsce na ławce. Jak to się działo, że na tej ogrodzonej przestrzeni czuł dokuczliwość słonecznego światła? Cloud przysiadła na krzesełku przy swoim bracie, a Auberon położył owłosione ręce na jej dłoniach.

— A więc, co się stało? — spytała pobłażliwie.

— Nie ma o czym mówić — odpowiedział półgłosem — nie przy…

— To członek rodziny — rzuciła Cloud. — Już od dzisiaj.

Auberon — z jego gardła wciąż wydobywał się bezgłośny chichot — spojrzał na Smoky’ego. Bezbronny! Tak właśnie czuł się Smoky. Weszli na to podwórze, gubiąc coś, co mieli tam w lesie; coś porzucili.

— Łatwo sprawdzić — stwierdził Auberon, wstając i klepiąc się po kościstym kolanie.

Wrócił do domu, zacierając palce.

— Nie tak łatwo — mruknęła w powietrze Cloud, podnosząc wzrok na czyste niebo.

I ona straciła spokój umysłu. Raz jeszcze odchrząknęła i wbiła wzrok w szarą wanienkę dla ptaków, podtrzymywaną przez kilka rzeźbionych postaci, gnomów lub elfów, o cierpliwych, brodatych twarzach, którzy zdawali się ją porywać w nieznanym kierunku. Cloud westchnęła. Rzuciła okiem na maleńki, złoty zegarek przypięty do piersi. Po obu stronach miał małe, zawinięte skrzydła. Czas płynie. Spojrzała na Smoky’ego z przepraszającym uśmiechem.

— Chwileczkę, aha, aha — wykrzyknął Auberon, przynosząc ogromny aparat fotograficzny na długich nóżkach, przykryty czarnym płótnem.

— Och, Auberonie — odezwała się Cloud, bez zniecierpliwienia, ale z przekonaniem, iż nie jest to konieczne, że nie podziela tego entuzjazmu; ale on rozkładał już szpiczaste nóżki na ziemi, obok Smoky’ego, utrzymując aparat w pozycji pionowej i kierując jego mahoniową twarz na Barnable’a.

Przez lata ta ostatnia fotografia Auberona leżała na stoliku w letnim domku, tuż obok szkła powiększającego. Przedstawiała Smoky’ego w garniturze Trumana, błyszczącym w promieniach słońca, z rozwianymi włosami, z połową twarzy oślepioną słońcem, niewyraźną. Był tam też pomarszczony łokieć Cloud i ucho z kolczykiem. Wanienka dla ptaków. Wanienka: czy to możliwe, że jednej z tych steatytowych twarzy nie było tam wcześniej, że teraz więcej ramion podtrzymywało girlandową czarę? Auberon nie dokończył swego studium, nie powziął ostatecznej decyzji. I kiedy wiele lat później syn Smoky’ego zdmuchnął kurz ze starego zdjęcia i przyjrzał mu się bliżej, okazało się nadal niewyjaśnione, niczego nie dowodziło, a srebrny papier sczerniał w zapomnianym, letnim słońcu.

Lasy i jeziora

Tuż za letnim domkiem zeszli w dół wklęsłą dróżką, która w mgnieniu oka zatopiła się w lesie, poplątanym i sennym, wilgotnym od deszczu. Jakby rósł tylko po to, by przez sto lat ukrywać śpiącą królewnę. Nie uszli daleko, gdy z boku dobiegł ich szelest czy szmer i nagle wyrósł przed nimi jakiś człowiek, budząc w Smokym przerażenie.

— Witaj, Rudy — pozdrowiła go Cloud. — Oto pan młody, Smoky. Smoky, to jest Rudy Flood.

Kapelusz Rudy’ego wyglądał jak po ciężkiej walce, podziurawiony i stłamszony, a podwinięte rondo odsłaniało szeroką, brodatą twarz. Spod rozpiętego zielonego płaszcza wystawał gruby brzuch, napinający jego białą koszulę.

— A gdzie jest Rory? — spytała Cloud.

— Gdzieś w dole. — Uśmiechnął się szeroko do Smoky’ego, jakby opowiedział dobry żart.

Rory Flood, jego drobna żona, pojawiła się równie nieoczekiwanie jak i on, towarzyszyła jej wielka dziewczyna w wypchanych dżinsach, z wielkim niemowlakiem na ręku, wymachującym energicznie piąstkami.

— Betsy Bird — poinformowała Cloud — i Robin. A tu, patrz, Phil Fox i moi dwaj kuzyni Stones — Irv i Walter. Cloudowie ze strony matki.

Z lewa i z prawa nadchodziło coraz więcej osób. Ścieżka była wąska, zatem goście weselni maszerowali parami, podchodząc do Smoky’ego, by go uścisnąć i pobłogosławić.

— Charles Wayne — ciągnęła Cloud. — Hannah Noon. A gdzie rodzina Lakesów? Woodsów?

Ścieżka prowadziła do szerokiej, opadającej polany nad brzegiem ciemnego jeziora, które niczym fosa nieruchomo otaczało wysepkę porośniętą starymi drzewami. Na jego powierzchni unosiły się martwe liście, a żaby wyskakiwały spod ich stóp, kiedy wkroczyli na rozlewisko.

— Bez wątpienia — powiedział Smoky, przypominając sobie przewodnik — jest to ogromna posiadłość.

— Im głębiej w nią wchodzisz, tym staje się większa — poinformowała go Hannah Noon. — Czy poznałeś już mego synka Sonny’ego?

Przez jezioro płynęła łódź, zostawiając za sobą lśniące kręgi. Jej rzeźbiony dziób wykonano na wzór łabędzia, ale teraz — szary, bezoki — bardziej przypominał czarnego łabędzia z czarnego jeziora jednej z północnych legend. Łódź uderzyła w nabrzeże z głuchym stukotem wioseł, Smoky i Cloud wepchnięci zostali na pokład. Cloud wciąż wyjaśniała, kto jest kim z radosnej czeredy weselnych gości.

— Hannah jest naszą daleką krewną — powiedziała. — Jej dziadek nosił nazwisko Bush, a siostra jej dziadka wyszła za mąż za jednego z wujków pani Drinkwater, Dale’a…

Zauważyła, że jej nie słucha, choć mechanicznie kiwał głową. Uśmiechnęła się i dotknęła jego dłoni. Wyspa na jeziorze, skryta w cieniu drzew, wydawała się zrobiona z płynnego, zielonego szkła; na jej łagodnych zboczach wyrastał mirt. Pośrodku znajdował się okrągły taras na cienkich jak ramiona filarach, zaokrąglonych i pokrytych girlandami kwiatów. Tam też, wraz z innymi, stała wysoka dziewczyna w bieli, trzymając bukiet przewiązany wstążką.

Powitało ich wiele dłoni, te same dłonie pomogły im wysiąść z przeciekającego łabędzia. Wokół wyspy siedzieli ludzie, otwierali teraz koszyki z jedzeniem, upominali wrzeszczące dzieciaki. Niewielu dostrzegło przybycie Smoky’ego.

— Zobacz, kogo tu mamy, Cloud — odezwał się chudy mężczyzna o zapadniętych policzkach, przypominający Smoky’emu poetów, tak pogardzanych w przewodniku. — Oto doktor Word. Gdzie on teraz jest? Doktorze! Jeszcze trochę szampana?

Doktor Word w ciasnym, czarnym garniturze; na jego niedogolonej twarzy malował się wyraz bezmyślnego przerażenia; złocisty napój trząsł mu się w rękach, wypuszczając małe bąbelki.

— Miło pana widzieć, doktorze — powiedziała Cloud. — Chyba nie możemy obiecać żadnych cudów. Och, niechże pan się uspokoi.

Doktor Word próbował wydać z siebie jakiś głos, zakrztusił się i prysnął śliną.

— Niech go ktoś walnie w plecy. On nie jest naszym pastorem — szepnęła w zaufaniu do Smoky’ego. — Przybywają z zewnątrz i bardzo się denerwują. To cud, że w ogóle bierzemy śluby i że ma nas kto pochować. A to Sarah Pink i mali Pinkowie. Witajcie. Jesteś gotowy?

Wzięła go pod ramię i kiedy ruszyli ścieżką w stronę tarasu, rozległy się dźwięki harmonii, niczym cichutkie łkanie, muzyka, której nie znał, ale która wypełniła go nagłą tęsknotą. Słysząc ją, goście weselni zebrali się wokół, rozmawiając po cichu. Kiedy Smoky dotarł do zniszczonych schodów prowadzących na taras, pojawił się też doktor Word, wyciągając z kieszeni jakąś książeczkę. Smoky dostrzegł matkę i doktora Drinkwatera, i Sophie chowającą się z kwiatami za Daily Alice.

Daily Alice patrzyła na niego chłodno, bez uśmiechu, jakby był dla niej kimś obcym. Postawili go obok niej; zaczął wpychać ręce do kieszeni, przerwał, splótł je na plecach, potem przed sobą. Doktor Word przerzucił stronice swej książeczki, i powiedział coś bardzo szybko, wyrzucając z siebie słowa wraz z szampanem i dygotem, przy ciągłym akompaniamencie harmonii. Brzmiało to mniej więcej tak: „Czy ty, Barnable, bierzesz tę oto Daily Alice za swą zgubną żonę, na drobne i na złe, w chorobie i zdradzie, w biedzie i dodatku, póki śmierć się od was nie odłączy”?

Tu podniósł pytający wzrok.

— Tak — potwierdził Smoky.

— Tak — powiedziała Daily Alice.

— Na rączki — polecił doktor Word. — A teraz obwieszam was mężem na żonie.

Aaaaaach, rozległo się wśród gości weselnych, którzy zaczęli się rozchodzić, rozmawiając po cichu.

Dotyk nosa

To była taka zabawa, w którą bawiła się z Sophie w długich korytarzach Edgewood: stawały od siebie najdalej, jak to było możliwe, nie tracąc się z oczu. Potem ruszały wolno ku sobie, wolno i rozważnie, patrząc sobie w oczy. Szły w tym samym tempie, nie próbując nawet chichotać, aż ich nosy zetknęły się czubkami. Podobnie było ze Smokym, choć on rozpoczął swą wędrówkę bardzo daleko, zbyt daleko, by być widocznym: nadchodził z Miasta — nie, z jeszcze większej oddali, skądś, gdzie nigdy nie była, z daleka, wędrował właśnie do niej. Kiedy wsiadał na łabędzią łódź, z łatwością mogła go przykryć paznokciem. Potem łódź podpłynęła bliżej, Phil Flowers siedział przy wiosłach, a ona zobaczyła twarz Smoky’ego i wiedziała, że to naprawdę on. Na brzegu zniknął gdzieś na chwilę; wokół niej rozległy się szepty oczekiwania i uznania, pojawił się znowu, prowadzony przez Cloud, teraz o wiele większy, dostrzegła jego wymięte na kolanach spodnie, jego silne, żylaste dłonie, które kochała. Większe. Z jego butonierki wystawały fiołki. Zauważyła, że podskakuje mu grdyka i w tym momencie rozbrzmiały dźwięki muzyki. Gdy dotarł do schodów pawilonu, nie mogła przyglądać się wyłącznie jego stopom i spojrzała mu śmiało w twarz — na chwilę wszystko wokół jego twarzy pociemniało i zafalowało, obrócił głowę w jej stronę niczym blady, uśmiechnięty księżyc. Stanął obok. Nie dotknęli się nosami. Potem. Może trzeba będzie poczekać kilka lat, pomyślała; może nigdy do tego nie dojdzie — tak czy inaczej, ich małżeństwo zostało zawarte z wyrachowania, choć nigdy w przeszłości, ani w przyszłości nie miała zamiaru mu tego wytłumaczyć, bo, jak obiecały karty, wiedziała, iż wybrałaby go z tysiąca innych, bez względu na to, czy wskazały go karty, czy nie, bez względu na to, czy ci, którzy obiecali jej kogoś doń podobnego, uważali, że jest już niepotrzebny lub niewłaściwy. Przeciwstawiła się im, by tylko go mieć. I to właśnie oni uznali za stosowne wysłać ją w świat, aby go odnalazła! Z całej mocy pragnęła odnajdywać go właśnie teraz, otoczyć go ramionami i szukać; ale głupi pastor zaczął coś mamrotać — poczuła złość do rodziców, którzy go tu sprowadzili, mówili, iż to dla dobra Smoky’ego, ale ona już znała Smoky’ego lepiej niż ktokolwiek inny.

Próbowała słuchać pastora, myśląc, jak wspaniale byłoby wziąć ślub przez dotyk nosa; ruszyć z dalekiej odległości, jak w starych korytarzach, kiedy ściany i obrazy znikały z pola widzenia, ale twarz Sophie stawała się coraz większa, oczy coraz szersze, piegi coraz intensywniejsze, planeta, potem księżyc, potem słońce, a potem już tylko pustka z wyjątkiem pędzącej mapy wszechświata, wielkie oczy zlewające się w jedno, zanim ich nosy nie wpadły na siebie bezgłośnie.

Szczęśliwe wyspy

— Trochę nierealne — powiedział. Na jego garniturze widniały plamy od trawy. Matka spostrzegła je, gdy pakowała koszyk, i zmartwiła się.

— Nie zejdą — orzekła.

Popijał szampana, a nierealność świata wydawała się możliwa do zaakceptowania, normalna, a nawet konieczna. Siedział spokojny i szczęśliwy, jakby jego głowę spowijała mgiełka przedłużającego się popołudnia. Matka przykryła koszyk, po czym dojrzała talerz leżący w trawie. Kiedy powtórzyła wszystkie czynności, Smoky z uczuciem déjà vu wskazał na widelec, którego nie zauważyła.

Daily Alice wzięła go pod ramię. Przeszli wyspę wzdłuż i wszerz kilka razy, witając się z przyjaciółmi i krewnymi, którzy byli z nich dumni.

— Dziękuję — powiedziało kilkoro z nich, kiedy przedstawiała Smoky’ego i kiedy wręczali im prezenty. Smoky po trzecim kieliszku szampana zastanawiał się, czy to mówienie pewnych rzeczy w odwrotnej kolejności (Cloud zawsze tak postępowała) powinno być rozpatrywane przypadek po przypadku, jeśli można tak powiedzieć, czy też należało do ogólnego, ogólnego… oparła głowę na jego miękkim ramieniu i wspierając się wzajemnie, pozdrawiali gości.

— Przyjemnie — powiedział od niechcenia. — Jak to się mówi, kiedy coś odbywa się na wolnym powietrzu?

— Al fresco?

— Tak?

— Chyba tak.

— Jesteś szczęśliwa?

— Chyba tak.

— Ja jestem.

Kiedy Franz Mouse się ożenił, wybrał się z żoną (jak jej było na imię?) do fotografa. Oprócz tradycyjnych ślubnych zdjęć fotograf zrobił jeszcze kilka głupawych ujęć na własny użytek. Franz miał na nich nogi skute papierowym łańcuchem z kulą, a panna młoda, zachęcona przez fotografa, wywijała nad głową męża wałkiem do ciasta. Smoky doszedł do wniosku, że sam wie o życiu małżeńskim nie więcej niż tamten fotograf, i roześmiał się głośno.

— O co chodzi? — zdziwiła się Daily Alice.

— Masz wałek do ciasta?

— Masz na myśli wałek do wałkowania ciasta na ciasteczka? Matka ma chyba coś takiego.

— W takim razie wszystko w porządku — zachichotał. Strumień śmiechu wypływał z jakiegoś punktu jego przepony, podobnie jak bąbelki wypływające z niewidzialnego miejsca w kieliszku. Alice zaraziła się tym chichotem. Matka, która stała nad nimi z założonymi rękoma, pokiwała głową z dezaprobatą. Rozległy się znowu dźwięki harmonii lub jakiegoś podobnego instrumentu i uciszyły ich tak, jak może uciszyć dotyk chłodnej dłoni lub głos snujący opowieść o dawno minionym smutku. Nigdy nie słyszał takiej muzyki. Zdawała się dosięgać go, albo raczej on jej, miał wrażenie, że jest szorstkim przedmiotem rzuconym na gładką powierzchnię jedwabiu. To był hymn, pomyślał, nie pamiętając, skąd zna to słowo. Ale ten hymn nie był najwyraźniej przeznaczony dla niego i jego wybranki, lecz dla gości. Matka westchnęła głęboko, zapadając natychmiast w milczenie, tak jak reszta zgromadzonych na wyspie. Wzięła z ziemi koszyk. Smoky zaczął się niechętnie podnosić, aby jej pomóc, ale dała mu znak, żeby usiadł z powrotem. Ucałowała ich oboje i odwróciła się z uśmiechem. Inni ruszyli w kierunku wody. Rozbrzmiewały śmiechy i odległe nawoływania. Zobaczył, że na brzegu ktoś pomaga ładnej Sarze Pink wsiąść do łodzi w kształcie łabędzia, że pozostali czekają na swoją kolej, trzymając w dłoniach kieliszki. Jeden z gości miał przewieszoną przez ramię gitarę. Rudy Flood wywijał zieloną butelką. Muzyka i nastrój późnego popołudnia nasyciły ich odjazd melancholią. Odnosiło się wrażenie, że opuszczają Wyspy Szczęśliwe — by udać się do miejsca, gdzie nie będą tak szczęśliwi — i zrozumieją to dopiero wtedy, gdy odbiją od brzegu.

Smoky postawił prawie opróżniony kieliszek na trawie pod kątem ostrym, czując, że całe jego ciało przenika muzyka, po czym złożył głowę na łonie Daily Alice. Dostrzegł przelotnie ciotkę Cloud stojącą nad brzegiem jeziora i pogrążoną w rozmowie z dwojgiem ludzi. Zdawało mu się, że zna tych ludzi, ale przez chwilę nie potrafił ich rozpoznać. Mimo to był bardzo zdziwiony, że się tu znaleźli. Mężczyzna wydął usta, pykając fajeczkę, i pomógł kobiecie wsiąść do łodzi.

Marge i Jeff Juniper.

Smoky spojrzał na spokojną i nieporuszoną twarz Alice i zastanawiał się, dlaczego za każdym razem, gdy objawia się przed nim kolejna cudowna tajemnica, jest mniej skłonny ją zgłębiać.

— To, co nas uszczęśliwia, czyni nas również mądrymi — powiedział.

A ona zaśmiała się i skinęła głową, jakby chciała powiedzieć, że te stare aforyzmy kryją wiele prawdy.

Życie pod ochroną

Sophie odłączyła się od rodziców, którzy kroczyli ramię w ramię przez milknący las, rozmawiając przyciszonymi głosami o tym, co się wydarzyło, jak typowi rodzice, którzy właśnie wydali za mąż najstarszą córkę. Sophie podążyła własną ścieżką, wiodącą w przeciwną stronę, z powrotem do miejsca, które dopiero co opuściła. Zaczynał zapadać wieczór, ale zdawało się, że nie nadciąga on z nieba, lecz z ziemi, nasycając gęste poszycie z paproci granatową barwą. Sophie obserwowała niemal, jak światło dnia uchodzi z jej dłoni, które stopniowo stawały się niewidoczne, a życie i blask — z bukietu kwiatów, który wciąż z niewiadomej przyczyny trzymała w ręku. Miała wrażenie, że jej głowa znajduje się ponad zapadającą ciemnością, aż do chwili, gdy ścieżka zniknęła, a ona sama zaczęła wdychać chłodne wieczorne powietrze. W końcu została wchłonięta. Wieczór dosięgnął potem ptaków na gałęziach, uciszając kolejno ich zgiełkliwy świergot i przepełniając powietrze szeptami ciszy. Lecz niebo było jeszcze niemal tak błękitne jak w południe, choć ścieżka skryła się w ciemnościach — Sophie potykała się — a pierwsza ćma rozpoczęła już swą nocną pracę. Sophie zdjęła buty. Ugięła jedno kolano i sięgając przez plecy, ściągnęła jeden trzewik za obcas, po czym podskoczyła na jednej nodze i ściągnęła drugi. Postawiła pantofelki na kamieniu. Miała nadzieję, że rosa nie zniszczy satyny, lecz nie zaprzątała sobie tym zbytnio głowy. Nie chciała się spieszyć, chociaż serce wbrew jej woli wyrywało się do przodu. Krzewy jeżyn czepiały się sukni i Sophie pomyślała, że lepiej byłoby ją zdjąć, lecz nie uczyniła tego. Las, gdy patrzyło się na niego wzdłuż drogi, którą przyszła, wyglądał jak miękki i ciemny tunel — perspektywa ciem. Jednak gdy spojrzała na boki, gdzie drzewa rosły rzadziej, dostrzegła błękit horyzontu, przechodzący w zieleń i spowity bladymi kłębami obłoków. Zobaczyła również nieoczekiwanie (to zawsze było nieoczekiwane) dach, a raczej dachy domu, bardzo odległe i wciąż malejące. Wrażenie to pogłębiało się w miarę, jak powietrze ciemniało.

Weszła wolnym krokiem do tunelu prowadzącego w noc, czując, że ściska ją za gardło coś na kształt dziwnego śmiechu.

Kiedy zbliżyła się do wyspy, zrozumiała, że ma towarzystwo. Nie była na to całkiem nieprzygotowana, lecz mimo to poczuła, że jej policzki ogarnia fala gorąca, a po plecach przebiega dreszcz, jak gdyby miała futro, które ktoś bardzo energicznie szczotkuje.

Wyspa nie była w istocie prawdziwą wyspą. Miała kształt łzy, której wydłużona część dotykała strumienia zasilającego jezioro. Podeszła do miejsca, gdzie strumień był najwęższy i zakreślał łuk wokół ogona wyspy, wzburzając i marszcząc wody jeziora. Z łatwością przeskakiwała po kamieniach obmywanych przez wodę. Wydawały się podobne do jedwabnych poduszek, do których chętnie przytuliłaby rozpalony policzek. Wkroczyła na wyspę poniżej altanki. Budynek zwrócony był w przeciwną stronę.

Tak, teraz było ich całe mnóstwo, otaczali ją. Nie mogła powstrzymać się od myślenia, że mają taki sam cel jak ona: po prostu wiedzieć albo zobaczyć, albo upewnić się. Ale powodowało nimi z pewnością coś innego. Nie potrafiła określić, co ją tu popychało, i być może ich powody również były trudne do nazwania, chociaż zdawało jej się, że słyszy gwar wielu głosów — bez wątpienia słyszała jedynie szum strumienia i własnej krwi — wiele głosów nie wypowiadających żadnych słów. Obeszła ostrożnie i bezgłośnie altankę, jej uszu dobiegła ludzka mowa. Była to Alice, ale Sophie nie rozróżniała słów. Rozbrzmiał śmiech i Sophie pomyślała, że wie, co Alice mówi. Dlaczego tu przyszła? Czuła, że gna ją jakieś groźne mroczne uczucie, które zagościło w jej sercu i przytłaczało je jak ogromny ciężar, ale nie zatrzymała się, póki nie doszła do miejsca wyżej położonego, osłoniętego połyskującymi krzewami i kamienną ławką. Dopiero tam padła bezgłośnie na kolana.

Zgasły już ostatnie zielonkawe przebłyski wieczoru. Altanka, czekająca jakby z utęsknieniem na tę chwilę, patrzyła, jak księżyc wznosi się ponad drzewami, rozlewa swój blask na pofalowane wody, przenika przez kolumny i oświetla spoczywającą tam parę.

Daily Alice powiesiła sukienkę na gałązkach krzewu i raz po raz rąbek bądź rękaw poruszał się od lekkiego wietrzyku, który przebudził się po zachodzie słońca. Smoky odnosił wrażenie, dostrzegał to prawie kątem oka, że ktoś jeszcze znajduje się w pobliżu altanki. Potem pojawiło się mnóstwo światełek: punkciki na ciemniejącym niebie, robaczki świętojańskie, fosforyzujące kwiaty, jaśniejące nie tyle odbitym blaskiem księżyca, ile jakimś własnym, wewnętrznym, łagodnym światłem. Ale pomimo to bardziej wyczuwał niż widział jej długi kształt spoczywający obok niego na materacu.

— Naprawdę jestem bardzo niewinny — powiedział — pod wieloma względami.

— Niewinny! — powtórzyła, udając zdumienie (udając, ponieważ właśnie z powodu tej niewinności był tu teraz z nią, a ona z nim).

— Nie zachowujesz się niewinnie. — Roześmiała się, a Smoky zawtórował. Właśnie ten śmiech słyszała Sophie. — Bezwstydny.

— Tak, bezwstydny też. To to samo, jak sądzę. Nikt nigdy mi nie powiedział, czego należy się wstydzić. Czego się bać, tego nie trzeba nikogo uczyć. Ale jakoś to przetrwałem. — Z tobą, mógłby dodać. — Żyłem pod ochroną.

— Ja też.

Smoky pomyślał, że wcale nie żył pod ochroną, skoro Daily Alice mogła powiedzieć to samo o sobie.

Przecież jego życie było zupełnie inne, niechronione — tak to właśnie odczuwał.

— Nigdy nie miałem dzieciństwa… w każdym razie takiego jak ty. W pewnym sensie nigdy nie byłem dzieckiem. To znaczy byłem mały, ale nie byłem dzieckiem.

— Weź moje dzieciństwo — zaproponowała. — Jeśli chcesz…

— Dziękuję — powiedział. Bardzo tego pragnął, chciał całego jej dzieciństwa, nie wyrzekłby się ani jednej sekundy. — Dziękuję.

Księżyc wzeszedł wysoko i w jego nagłym blasku dostrzegł, że Alice wstaje, przeciąga się jak po dużym wysiłku i opiera o kolumnę, gładząc się z roztargnieniem i spoglądając na zmasowaną ciemność drzew i na jezioro. Jej długie uda wydawały się srebrzyste i bezcielesne (ale nie były bezcielesne, o nie, ciągle drżał lekko od ich ciężaru). Wyciągnęła rękę wzdłuż kolumny, przez co jej pierś naprężyła się. Przeniosła cały ciężar ciała na jedną nogę, a drugą ugięła nieco w kolanie. Bliźniacze krągłości jej pośladków były w ten sposób zbalansowane.

Smoky widział to wszystko bardzo wyraźnie, ale odnosił wrażenie, że jego zmysły nie są w stanie tego ogarnąć, tylko zbliżają się ku temu bez końca.

— Moje najwcześniejsze wspomnienia — powiedziała, jak gdyby chciała wpłacić pierwszą zaliczkę na poczet prezentu, który mu zaofiarowała, a może myśląc o czymś zupełnie innym (chociaż przyjął to tak czy owak) — moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą twarzy w oknie mojej sypialni. To było nocą, w lecie. Okna były otwarte. Żółta twarz, okrągła i jaśniejąca. Malował się na niej szeroki uśmiech, a oczy były takie przeszywające. Patrzyły na mnie z wielkim zainteresowaniem. Pamiętam, że roześmiałam się, ponieważ twarz była taka złowieszcza, a jednocześnie uśmiechała się i pobudzała mnie również do śmiechu. Potem zauważyłam dłonie na parapecie i zdawało się, że twarz, to znaczy jej właściciel chce wejść przez okno. Nadal się nie bałam. Słyszałam śmiech i sama się śmiałam. Właśnie wtedy mój ojciec wszedł do pokoju i odwróciłam się do niego, a kiedy znowu spojrzałam w okno, twarzy już nie było. Później, kiedy przypomniałam o tym tacie, powiedział, że twarz to był księżyc w oknie, a ręce — firanki poruszane przez wiatr. I, że kiedy spojrzałam ponownie, to akurat chmura przesłoniła księżyc.

— Możliwe.

— To on tak to widział.

— Myślę, że może…

— Czyje dzieciństwo — powiedziała, odwracając się do niego — chcesz mieć? — Jej włosy płonęły w świetle księżyca, a twarz była matowa i błękitna, przerażająco niepodobna do twarzy Alice.

— Chcę twojego dzieciństwa. Zaraz.

— Zaraz?

— Chodź tutaj.

Roześmiała się i uklęknęła razem z nim na materacu, jej ciało wydawało się chłodne w blasku księżyca, a jednak było w każdym calu jej ciałem.

Tak cicho jak przyszła

Sophie widziała, jak się kochają. Odczuwała bardzo intensywnie nastroje, jakie Smoky rozpalał i gasił w jej siostrze. Wiedziała, że nigdy przedtem Alice nie doświadczała podobnych emocji. Widziała wyraźnie, jak jej brązowe oczy stają się dzięki Smoky’emu jeszcze ciemniejsze i zapatrzone w głąb siebie albo rozpalają się nagłym blaskiem — widziała to wszystko. Miała wrażenie, że Daily Alice została stworzona z ciemnego szkła, które zawsze było mętne i nieprzezroczyste, a teraz, pod wpływem jasnego płomienia miłości Smoky’ego, stało się całkowicie przejrzyste, tak że żadna cząstka Alice nie mogła ukryć się przed wzrokiem Sophie. Słyszała, że coś mówią — kilka słów jedynie: wskazówki, okrzyki triumfu — a każde słowo dźwięczało jak kryształowy dzwoneczek. Oddychała oddechem swojej siostry i z każdym jego przyspieszeniem kształt Alice stawał się jeszcze bardziej wyrazisty. Dziwny sposób, by ją posiąść. Sophie nie potrafiła określić, czy zapierająca dech gorączka, którą czuła, była spowodowana bólem, wstydem, zuchwałością czy czymś zupełnie innym. Wiedziała, że żadna siła nie zmusiłaby jej do odwrócenia wzroku i że gdyby nawet przestała patrzeć, to i tak wszystko by widziała, w dodatku nie mniej wyraźnie.

A jednak przez cały ten czas Sophie była zatopiona we śnie; w takim śnie (znała wszystkie rodzaje snów, ale żadnego nie umiała nazwać), w którym powieki stają się jakby przezroczyste i widzi się przez nie to samo, co widziało się przed zaśnięciem. Zanim zamknęła oczy, wiedziała lub czuła, że wokół niej znajdują się inni, którzy również przybyli tu po to, by szpiegować młodą parę. Teraz, w jej śnie, przybrali całkiem konkretny kształt. Wyglądali ponad jej ramieniem i ponad jej głową, pełzali zręcznie, by znaleźć się jak najbliżej altanki, unosili maleńkie dzieci, by poprzez liście mirtowych krzaczków ujrzały dziejący się cud. Zawiśli w powietrzu bez tchu, machając skrzydełkami z uniesieniem równym niemal temu, którego byli świadkami. Ich szepty nie przeszkadzały Sophie, ponieważ ich zainteresowanie, choć tak samo wielkie, w niczym nie było podobne do jej zainteresowania.

Podczas gdy ona czuła, że poważyła się na wielkie ryzyko, nie wiedząc, czy nie pochłoną jej spienione fale zdumienia, namiętności, wstydu i przytłaczającej miłości, ci, którzy ją otaczali, zachęcali dwoje młodych — nie, zagrzewali ich — do jednej rzeczy tylko, a było nią Pokolenie.

Niezdarny chrząszcz zabrzęczał Sophie koło ucha i dziewczyna zbudziła się.

Realne kształty wokół niej stanowiły mgliste odzwierciedlenie tego, co widziała we śnie: bzyczące komary i błyszczące robaczki świętojańskie, polujące nietoperze z rozpostartymi skrzydłami.

Daleko przed nią altanka połyskiwała bielą w świetle księżyca. Zdawało jej się, że widzi raz po raz ruchy ich kończyn. Ale nic nie słyszała. Nie widziała nic, co można by nazwać, nic, co pozwoliłoby jej snuć jakiekolwiek domysły. Całkowicie intymny spokój.

Dlaczego sprawiało jej to większy ból niż scena, której świadkiem była we śnie?

Świadomość wykluczenia. Ale czuła się oddana im obojgu i odczuwała to tak samo silnie teraz, kiedy ich nie widziała, jak i wtedy, gdy śniło jej się, że ich widzi. I tak samo nie miała pewności, czy to przetrwa.

Zazdrość, rodząca się zazdrość. Nie, to nie to. Nigdy nie miała świadomości, że cokolwiek do niej należy, a człowiek może odczuwać zazdrość tylko wtedy, gdy odbierają mu to, co stanowi jego własność. Nie czuła się również zdradzona. Wiedziała o wszystkim od początku (teraz nawet więcej, i nigdy się nie domyślą, że wiedziała aż tyle), a można czuć się zdradzonym tylko przez oszustów, przez kłamców.

Zawiść. W stosunku do Alice, do Smoky’ego, czy do obojga? Nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Miała tylko wrażenie, że płonie jednocześnie z bólu i miłości, jak gdyby połknęła rozżarzone węgle, niezbędne do przeżycia. Oddaliła się tak cicho, jak przyszła, a rzesze tych, którzy ją otaczali, pospieszyły za nią, jeszcze bardziej bezgłośnie.

Przypuśćmy, że jest się rybą

Strumień, który zasilał jezioro, wypływał z dużego stawu, rzeźbionego przez wysoki wodospad i położonego w gęstych lasach. Nim dotarł do jeziora, spływał długo po kamieniach jak po stopniach schodów Pasma światła księżycowego uderzały w powierzchnię stawu, załamywały się i rozpraszały w jego głębinie. Gwiazdy, odbite w tafli wody, unosiły się i opadały w rytm jej ustawicznego falowania, które brało swój początek w spienionych nurtach wodospadu. Tak by to widział każdy, kto stanąłby na brzegu stawu. Ale ryba, wielki biały pstrąg niemal uśpiony w głębinie, postrzegała to inaczej.

Uśpiony? Tak, ryby śpią, choć nie potrafią płakać. Ich najgwałtowniejszym uczuciem jest panika, a najsmutniejszym — rodzaj gorzkiego żalu. Śpią z szeroko otwartymi oczyma, a ich chłodne sny przesuwają się na czarnej i zielonej tafli wody. Dziadkowi Pstrągowi wydawało się, że woda i jej dobrze znane zakątki skrywają się i odsłaniają na nowo, gdy sen przychodzi i odchodzi. Kiedy staw zamykał się, Dziadek Pstrąg widział wewnętrzne przestrzenie. Rybom śni się zwykle ta sama woda, którą zamieszkują na jawie, lecz sny Dziadka Pstrąga były inne. Jego sny tak bardzo różniły się od rybich snów, a jednocześnie oczy pozbawione powiek tak bezlitośnie przypominały mu, gdzie się naprawdę znajduje, iż cała jego egzystencja zaczęła się opierać na przypuszczeniach. Senne przypuszczenia wypierały się nawzajem wraz z każdym poruszeniem skrzeli.

Przypuśćmy, że jest się rybą. Nie ma lepszego mieszkania niż ten staw. Wodospad ustawicznie dostarcza świeżej wody, tak że oddychanie jest czystą przyjemnością. Przypomina to (zakładając, że jest się istotą oddychającą tlenem) wysoko położone łąki alpejskie, po których hula świeży wiatr. Jakże to wspaniałomyślnie i miło z ich strony, że tak się o niego zatroszczyli, oczywiście, zakładając, że w ogóle obchodziło ich jego lub czyjekolwiek szczęście i wygoda. I nie grasują tu drapieżniki, i tylko kilku rywali, ponieważ (ryba nie powinna chyba nic o tym wiedzieć) strumień jest płytki i kamienisty. Żaden kształt zbliżony wielkością do pstrąga nie przypływał do stawu po to, żeby rywalizować o robactwo, spadające tu z gęstych i bogatych lasów. Naprawdę pomyśleli o wszystkim, zakładając, że w ogóle o czymkolwiek myśleli.

Jednak (przypuśćmy, że wcale sam sobie nie wybrał życia w wodzie) jak zasłużona i okrutna była to kara, jak przykre było to wygnanie. Umocowany w płynnym szkle, niezdolny oddychać — czy miał pływać w tę i z powrotem i połykać moskity już do końca swego żywota? Przypuszczał, że dla ryby takie przeznaczenie jest przedmiotem najszczęśliwszych snów. Ale jeśli nie jest się rybą? Co za pamięć, niekończące się rozmnażanie maleńkich kropel goryczy.

Przypuśćmy z drugiej strony, że to wszystko stanowiło część Opowieści. Przypuśćmy, że chociaż mógł się wydawać szczęśliwą rybą albo przyzwyczaił się już, acz niechętnie, do rybiego kształtu, to jednak pewnego razu na brzegu stawu pojawiłaby się wróżka i zaglądając do mieniącej się głębiny, wyrzekłaby słowa zaklęcia, które z wielkim trudem udało jej się wydobyć od złośliwych czarowników. Wówczas wyskoczyłby z głębin, wzburzając duszące wody i bijąc w powietrzu nogami. Stanąłby przed nią w przemoczonych królewskich szatach, ciężko dysząc. Zaklęcie zostałoby zdjęte, byłby przywrócony do życia, a czarownicy krzyczeliby ze złości. Na tę myśl przed oczyma przesunął mu się na wodzie obraz, kolorowy grawerunek. Przedstawiał rybę z szeroko otwartym pyszczkiem, odzianą w płaszcz z wysokim kołnierzem i dźwigającą pod pachą ogromny list. Powietrze. Pod wpływem tego sennego koszmaru poruszył gwałtownie skrzelami i natychmiast się obudził. Zasłony znowu opadły. Wszystko było tylko snem. Przez chwilę nie myślał o niczym innym jak tylko o bezpiecznej toni omiatanej blaskiem księżyca.

Oczywiście — zasłony znowu zaczęły się unosić — mógł sobie wyobrażać, że jest jednym z nich, tym, który rzuca zaklęcia, złośliwym manipulatorem, że wieczna, niezniszczalna inteligencja czarownika została z niewiadomych powodów ukryta w ciele zwykłej ryby. Niezniszczalna: przypuśćmy, że tak jest. Z pewnością jego życie trwa wiecznie albo prawie wiecznie, przetrwał przecież do dzisiejszych czasów (zakładając, że to współczesne czasy). Żył dłużej niż normalne ryby, dłużej nawet niż książęta. Wydawało mu się, że jego życie rozciąga się wstecz (a może w przód?), że nie ma początku (a może końca?) i że w tej chwili jest w stanie przypomnieć sobie, czy wielkie opowieści i wątki, które, jak mu się zdaje, zna i o których rozmyśla, kryją się w tym, co nadchodzi, czy spoczywają martwe w tym, co minęło. Ale przypuśćmy, że tak właśnie dochowuje się tajemnic, tak właśnie zapamiętuje stare jak świat historie i tak również rzuca klątwy, których nie sposób odwrócić…

Nie. Oni wiedzą. Oni nie przypuszczają.

Myśli o ich pewności, o spokojnym, pozbawionym wyrazu pięknie ich prawdomównych twarzy, o zręcznych rękach, które zawsze osiągają to, co zamierzają, rękach tak nieodpartych jak haczyk tkwiący głęboko w gardle. Jest takim ignorantem jak młody łosoś, nic nie wie, nie zależy mu na tym, żeby wiedzieć, nie zadawałby sobie trudu, żeby ich pytać — zakładając, że odpowiedzą (kolejna wewnętrzna zasłona podniosła się bezgłośnie) — czy pewnej sierpniowej nocy pewien młody człowiek, który stał na kamieniach osuszanych zabójczym powietrzem, czy ten młody człowiek, który uległ tak gwałtownej przemianie, nie został przypadkiem rażony wcześniej piorunem, przypuszczalnie za jakąś zniewagę, macie swoje powody, nie zrozumcie mnie źle, to nie ma nic wspólnego ze mną. Tylko przypuśćmy, że człowiek ten wyobraża sobie, iż ma tylko jedno ostatnie wspomnienie (wszystko inne to wyłącznie domysły): pogrąża się w duszącej toni, nie mogąc złapać oddechu, mocno bije wodę rękoma i nogami, skręca się w powietrzu (w powietrzu!) i wreszcie z wielką ulgą zanurza w zimnej, słodkiej wodzie, w której powinien się znajdować i w której musi odtąd pozostać na zawsze.

I przypuśćmy, że nie potrafi sobie teraz przypomnieć, dlaczego tak się stało. Tylko domniemywa, tylko śni mu się, że istotnie tak się stało.

Cóż takiego zrobił, że poczuliście się tak głęboko urażeni? Czy stało się tak tylko dlatego, że w opowieści muszą występować jakieś postaci pośredniczące, jakieś ogniwa, a on był pod ręką?

Dlaczego nie pamiętam, jaki grzech popełniłem?

Ale Dziadek Pstrąg jest teraz pogrążony w głębokim śnie, gdyż nie mógłby snuć takich domysłów, gdyby nie spał. Wszystkie zasłony opadły przed jego otwartymi oczami, zewsząd otacza go woda. Dziadkowi Pstrągowi śni się, że poszedł na ryby.

V

To co najbardziej kochasz, to twoje prawdziwe dziedzictwo

To co najbardziej kochasz, nie będzie ci wydarte[3]

Ezra Pound


Następnego ranka Smoky i Daily zabrali paczki większe niż plecak, z którym Smoky przybył z miasta, i wzięli sękate laski z pojemnika na laseczki spacerowe i parasole stojącego w holu. Doktor Drinkwater dał im atlasy kwiatów i ptaków, których w ogóle nie otworzyli. Zabrali też ze sobą prezent od George’a Mouse’a. Paczka nadeszła tego ranka z poranną pocztą i widniał na niej napis: „Otworzyć gdzie indziej”. Jak się potem okazało, zawierała (tak jak przypuszczał Smoky) wielką garść pokruszonego brązowego zielska o zapachu przypraw ziołowych.

Szczęśliwe dzieci

Wszyscy zgromadzili się na werandzie, żeby ich pożegnać. Doradzali, dokąd Alice i Smoky powinni się udać i kogo odwiedzić z tych, którzy nie mogli przybyć na wesele. Sophie nie odzywała się, ale kiedy mieli już wyruszać, pocałowała ich oboje mocno i uroczyście, szczególnie Smoky’ego, jakby chciała powiedzieć: więc to tak, po czym szybko uciekła.

Po ich odejściu Cloud zamierzała śledzić ich kroki z pomocą kart i zdawać relację na tyle, na ile było to możliwe, z przygód, które, jak przypuszczała, będą liczne i nic nie znaczące, ponieważ jej karty potrafiły najlepiej informować właśnie o takich wydarzeniach. Tak więc po śniadaniu przysunęła szklany stolik do wiklinowego krzesła, które stało na werandzie, i zapaliła pierwszego w tym dniu papierosa, po czym starała się zebrać myśli.

Wiedziała, że najpierw będą wspinać się na wzgórze, ale przecież sami jej o tym powiedzieli. Ujrzała oczyma duszy drogę, którą będą podążać, dobrze wydeptane ścieżki wiodące na wierzchołek. Potem staną na szczycie i obejmą wzrokiem królestwo poranka i swoje, zielone, porośnięte lasami i upstrzone farmami, rozciągające się w sercu hrabstwa. Potem zejdą na dół bardziej niedostępną stroną i pomaszerują przez połacie lądu, na które patrzyli ze szczytu.

Rozłożyła kielichy i buławy, giermków, denarów i królów mieczy. Domyślała się, że Smoky nie będzie mógł nadążyć za długonogą Alice, kiedy będą przemierzać rozświetlone słońcem pastwiska Plainfield. Łaciate krowy Rudy’ego Flooda spojrzą na nich spod długich rzęs, a maleńkie robaczki będą umykać przed ich stopami.

Gdzie odpoczną? Może przy wartkim strumieniu, który wgryza się w pastwisko, podmywając kępki trawy i unosząc młodziutkie witki wierzb rosnących po obu jego stronach.

Położyła kartę zwaną Zawiniątkiem i pomyślała: czas na lunch.

Wyciągnęli się w jasnym cieniu wierzbowego lasku, pocętkowanym plamkami słońca, i zapatrzyli się na strumień i wyrzeźbiony przez niego brzeg.

— Czy widzisz — powiedziała Alice, opierając policzki na dłoniach — apartamenty, domki na rzece, esplanady i co tam jeszcze? Całe zrujnowane pałace? Bale, przyjęcia, odwiedziny gości?

Wpatrywał się razem z nią w zielsko i korzenie zaplątane w mule rzecznym, którego nie rozświetlały nawet padające promienie słońca.

— Nie teraz — dodała — ale w świetle księżyca. Czy to nie właśnie wtedy chodzą się bawić? Popatrz.

Mając oczy na poziomie brzegu, można było sobie to wyobrazić. Wpatrywał się uporczywie, marszcząc brwi. Uwierz. Uczynił wysiłek. Roześmiała się i wstała. Ponownie zarzuciła plecak na ramiona, a jej piersi naprężyły się.

— Pójdziemy w górę strumienia — powiedziała. — Znam tam miłe miejsce.

Przez całe popołudnie szli w górę strumienia i powoli opuszczali dolinę, którą gulgoczący strumień zuchwale wziął w posiadanie po dawno wyschniętej, wielkiej rzece. Zbliżali się do lasu i Smoky zastanawiał się, czy są to właśnie te lasy, na których skraju leży Edgewood.

— Nie wiem — odparła Alice. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła w końcu, zgrzana i bez tchu po długiej wspinaczce. — To tutaj kiedyś przychodziliśmy.

Miejsce to przypominało jaskinię wyciętą w ścianie lasu. Stali na wierzchołku wzgórza, którego zbocza ginęły w gęstwinie drzew. Smoky pomyślał, że nigdy nie widział lasu takiego jak ten, który w pełni zasługiwał na to miano. Ziemia była wyściełana dywanem mchu, ale jego warstwa okazała się dość cienka. Poszycie tworzyły krzaczki dzikich róż i małe osiki. Las wciągał ich do swego wnętrza, do szepczących ciemności, w których raz po raz rozbrzmiewały jęki wielkich drzew.

Gdy znaleźli się w środku, Alice usiadła z ulgą. Cień był głęboki i wydłużał się w miarę, jak mijało popołudnie. Miejsce to wydawało się tak ciche i kojące jak wnętrze kościoła, od czasu do czasu dochodziły jedynie dziwne i uroczyste odgłosy z nawy, apsydy i chóru.

— Czy przyszło ci kiedyś do głowy — spytała Alice — że drzewa mają swoje życie, tylko że toczy się ono wolniej niż nasze? Że może dla nas dzień jest tym, czym dla nich całe lato, że żyją między jednym snem a drugim? Że mają bardzo długie, rozwlekłe myśli, a ich rozmowy toczą się zbyt wolno, żebyśmy mogli je usłyszeć? — Położyła laseczkę na ziemi i zaczęła zsuwać z ramion paski od plecaka. W miejscach, gdzie dotykały ciała, na koszuli widniały plamy potu. Podciągnęła duże kolana, lśniące od potu, i oparła na nich ręce. Jej brązowe nadgarstki również były wilgotne, a w złocistych włosach plątały się ziarenka pyłu i kurzu.

— Co o tym sądzisz? — zaczęła szarpać grube rzemyki przy wysokich butach. Nic nie powiedział, tylko starał się utrwalić w pamięci ten widok. Był zbyt szczęśliwy, żeby się odzywać. Odnosił wrażenie, że obserwuje Walkirię zdejmującą zbroję po bitwie.

Kiedy uklękła, żeby ściągnąć zmięte i uciskające szorty, pospieszył jej z pomocą.

Tymczasem matka zapaliła żółtą żarówkę nad głową Cloud. Marzenie nad kartami zatraciło barwę błękitnego wieczoru i przybrało ostry i nie całkiem zrozumiały kształt. Odkryła już, jak będzie przebiegała wędrówka jej kuzynów w najbliższych dniach i powiedziała: „Szczęśliwe dzieci”.

— Stracisz tu wzrok — powiedziała matka. — Ojciec nalał ci sherry.

— Nic im nie będzie — oznajmiła Cloud, składając karty i wstając nie bez pewnego wysiłku z wiklinowego krzesła.

— Powiedzieli, że zatrzymają się u Woodsów, prawda?

— O tak, na pewno się zatrzymają — przytaknęła Cloud. — Na pewno.

— Posłuchaj, jak cykady ciągle cykają — powiedziała matka. — Bez chwili wytchnienia.

Wzięła Cloud pod ramię i weszły razem do domu. Spędzili ten wieczór grając w chińczyka przy użyciu wytartej składanej planszy. Jeden pionek gdzieś się zapodział, więc zastąpili go guzikiem. Wsłuchiwali się w nieustanny stukot wielkich, głupich chrząszczy uderzających w szklane drzwi.

Ostateczny porządek

Auberon obudził się w letnim domku w środku nocy i postanowił, że wstanie i zacznie porządkować fotografie. Musi zaprowadzić jakiś ostateczny porządek.

Nigdy nie sypiał zbyt wiele i był już w tym wieku, gdy wstawanie w nocy po to, żeby wykonać jakąś pracę, nie wydaje się niewłaściwe i niemoralne. Leżał przez dłuższą chwilę, wsłuchując się w bicie swego serca, i w końcu go to znudziło. Poszukał więc okularów i usiadł. Właściwie do świtu było już niedaleko. Zegarek dziadka wskazywał godzinę trzecią, powietrze za sześcioma kwadratami okien nie było już takie czarne jak smoła, lecz błękitnawe. Insekty zdawały się spać, wkrótce ptaki rozpoczną swoje trele. W tym momencie panowała jednak absolutna cisza.

Napompował lampę ciśnieniową, a z jego piersi, za każdym razem, gdy naciskał tłok, wydobywał się charkot. To była dobra lampa i wyglądała dokładnie tak jak lampa. Miała papierowy abażur, a wokół jej podstawy rozmieszczone zostały błękitne figurki łyżwiarzy. Ale przydałaby się nowa osłona. Nie można jej już dostać. Zapalił lampę i zmniejszył jej płomień. Jej przeciągły syk działał na niego kojąco. Gdy tylko lampa rozbłysła, zaczęła wydawać takie dźwięki, jakby zaraz miała zgasnąć, ale było to mylne wrażenie. Znał je dobrze. Będzie świeciła jeszcze przez długi czas.

Problem nie polegał na tym, że fotografie w ogóle nie były poukładane. Porządkowanie ich zabrało mu już mnóstwo czasu, lecz zawsze odnosił wrażenie, że wymykał mu się ich własny porządek, który nie miał nic wspólnego ani z chronologią, ani z rozmiarami zdjęć, ani z przedstawionymi na nich ujęciami. Czasami zdawało mu się, że przypominają pojedyncze klatki wycięte z filmu albo z kilku filmów i że pomiędzy tymi klatkami, które posiadał, istnieją dłuższe bądź krótsze luki. Gdyby zostały wypełnione, wówczas całość miałaby jakiś sens. Gdyby zostały wypełnione, pojawiłyby się poszczególne sceny: długie sekwencje tworzące jakąś historię, różnorodne i wzruszające. Ale skąd miał wiedzieć, czy poukładał we właściwej kolejności choć te nieliczne klatki, które posiadał, skoro brakowało tylu innych? Zawsze wahał się przed zniszczeniem tego porządku, który stworzył i który wydawał się całkiem rozsądny, po to, by odkryć inny układ, może wcale nie istniejący.

Wyjął album opatrzony tytułem: „Kontakty 1911-1915”. Znajdowały się w nim, chociaż tytuł tego nie precyzował, jego najwcześniejsze zdjęcia. Oczywiście zrobił też sporo zdjęć nieudanych, ale te zniszczył. W tamtych czasach, co powtarzał z uporem, fotografowanie było religią. Doskonałe zdjęcie stanowiło dar łaski, ale za grzechy natychmiast karano. Przypominało to dogmaty Kalwina: nigdy nie wiadomo, kiedy ma się rację, ale trzeba być nieustannie czujnym, by nie popełnić błędu.

Oto Nora na pobielonej werandzie kuchni, ma na sobie białą, marszczoną spódnicę i bluzkę. Zdarte wysokie buty wydają się na nią za duże. Biała bawełna, białe kolumny werandy, ciemna, opalona skóra Nory, jej rozjaśnione od słońca włosy, jej oczy — zdumiewająco blade na tle jasności pozbawionej skrawka cienia, wypełniającej werandę w słoneczne dni. Miała wtedy (zerknął na datę zapisaną z tyłu fotografii) dwanaście lat. Nie, jedenaście.

Nora w wieku jedenastu lat. Czy można by zacząć od Nory (od niej rozpoczynały się jego zdjęcia, ale oczywiście wątek mógł mieć inny przebieg) i podążać jej tropem, a gdy na planie pojawią się inne postacie, pozostawić Norę i skoncentrować się na tamtych, tak jak to czyni kamera? Na przykład na Timmie Willie? O, tu jest jej zdjęcie przy bramie, która prowadzi poza park, zrobione tego samego lata, być może w tym samym dniu. Trochę zamazane, bo nigdy nie potrafiła spokojnie ustać. Pewnie coś mówiła, opowiadała, dokąd idzie, kiedy on nakazał jej stać spokojnie. W ręce trzyma ręcznik, pewnie chciała popływać. To było ładne, wyraźne ujęcie, tylko że każdy przedmiot, na który padło światło słońca, płonął. Trawy błyszczały bielą, lśnił jeden z jej bucików, płonęły pierścionki, które lubiła nosić już w tym wieku. Ladaco.

Którą z nich kochał bardziej?

Z nadgarstka Timmie Willie zwisał na tasiemce mały Kodak w skórzanym pokrowcu. Zgodził się pożyczyć im aparat. Tylko obchodźcie się z nim delikatnie, przykazał. Nie upuście go. Nie otwierajcie go, żeby zajrzeć do środka. Nie zamoczcie.

Przejechał palcem wskazującym po złączonych brwiach Timmie Willie, które na zdjęciu wydawały się jeszcze gęstsze niż w rzeczywistości i nagle rozpaczliwie za nią zatęsknił. Jak za poruszeniem jakiejś wewnętrznej siły w jego umyśle przesunęły się późniejsze zdjęcia.

Timmie Willie w zimie przy zamarzniętym oknie muzycznego pokoju. Timmie, Nora, wysoki Harvey Cloud i Alex Mouse o świcie podczas wyprawy na motyle. Skacowany Alex w okularach z grubymi szkłami. Nora z psem Sparkiem. Nora jako druhna na ślubie Timmie i Alexa. Wóz sportowy Alexa i szczęśliwa Timmie stojąca w nim i machająca ręką. Drugą ręką dotyka szyby wozu, a na głowie ma najbardziej fantazyjny kapelusz ozdobiony wstążką. I wreszcie Nora i Harvey już po ślubie na zdjęciu z Timmie, która jest blada i wyczerpana — skutek życia w Mieście. A potem znikają i nie pojawiają się ponownie. Kamera podąża za innymi postaciami.

A więc montaż. Ale jak mógłby wytłumaczyć nagły brak Timmie Willie wśród tych przewijających się twarzy, jej nieobecność podczas kolejnych świąt? Zdawało się, że pierwsze zdjęcie poprowadzi go przez cały zbiór, po drodze doda tylko kolejne ujęcie i uboczne wątki. A jednak nie było sposobu, aby jedno zdjęcie mogło opowiedzieć całą historię. Konieczne były niezliczone wyjaśnienia. Myślał z rozpaczą o umieszczeniu ich wszystkich na przeźroczach i ułożeniu jednego filmu na drugim, aż plamy ciemności nałożą się na siebie i nie będzie widać tu zupełnie nic, nie przeniknie ani odrobina światła. A jednak wszystkie zdjęcia by tam były. Nie, nie wszystkie.

Ponieważ istniała jeszcze jedna rozbieżność, ciemny nurt biegnący równolegle do tych znanych strumieni codziennego życia. Wrócił raz jeszcze do zdjęcia Timmie Willie przy bramie: moment rozdzielenia, miejsce albo może czas, kiedy nastąpiło rozłączenie. Czy potrafisz odszukać twarze? Zawsze uważał się za człowieka, który kieruje się zdrowym rozsądkiem i żąda dowodów. Wydawał się odmieńcem w rodzinie wierzącej do szaleństwa, ubóstwiającej wróżki i gnomy. W seminarium nauczycielskim, gdzie wpajano mu naukowe metody i logikę, otrzymał również nową Biblię, czyli Pochodzenie człowieka Darwina. Szczerze mówiąc, to właśnie pomiędzy stronicami tego skrupulatnego naukowego dzieła z epoki wiktoriańskiej przechowywał zdjęcia zrobione przez Timmie Willie i Norę.

Nora, na której brązowych policzkach widniały ślady nowego różu, oddała mu wieczorem aparat fotograficzny. Nie potrafiła ukryć podniecenia. Zabrał aparat do swej ciemni w suterenie, oświetlonej czerwonym światłem, wyjął film, wywołał, wysuszył i zrobił odbitki.

— Nie wolno ci patrzeć na te zdjęcia — powiedziała mu Nora. — Na niektórych jesteśmy golusieńkie! — Obiecał jej to, myśląc o muzułmańskich odczytywaczach listów, którzy musieli zasłaniać uszy, żeby nie poznać treści pism, które czytali klientom.

Na jednym czy dwóch zdjęciach były nagie nad jeziorem, co go niezwykle zainteresowało i poruszyło do głębi (przecież to jego własne siostry!). Przez długi czas Auberon nie był w stanie oglądać tych zdjęć. Nora i Timmie Willie przestały się nimi interesować. Nora znalazła sobie nową zabawę: stare karty Violet, a Timmie poznała tego lata Alexa Mouse’a. Tak więc przeleżały pomiędzy stronicami dzieła Darwina, poznając racjonalne argumenty i oglądając ryciny czaszek. Sięgnął po te fotografie dopiero wtedy, gdy wywołał niesamowite, niewytłumaczalne zdjęcie rodziców, zrobione pewnego burzowego dnia. Obejrzał to zdjęcie bardzo dokładnie, posługując się lupą i szkłem powiększającym. Przestudiował je wnikliwiej niż obrazki z cyklu „Czy potrafisz odszukać twarze?”, zamieszczane w kolorowym magazynie.

I odszukał twarze.

Tylko kilka razy zdarzyło mu się widzieć zdjęcie równie wyraźne i jednoznaczne jak fotografia Johna i Violet, siedzących przy kamiennym stoliku. Były tam również inne postacie. To jedno zdjęcie zdawało się stanowić bodziec, obietnicę, dzięki której nie ustawał w badaniu wizerunków subtelniejszych i bardziej zagadkowych. Był jak detektyw pozbawiony uprzedzeń i nie zgodziłby się z twierdzeniem, że „pozwolono mu ten jeden raz dojrzeć coś przelotnie”, że taki był „ich zamiar”, że „miał” strawić życie na poszukiwaniu dowodów, jednoznacznej odpowiedzi na wszystkie niepojęte zagadki. A jednak to zdjęcie wywarło na niego właśnie taki wpływ. Od tamtej pory nic innego nie mogło już stać się celem jego życia.

Przecież musiało istnieć wyjaśnienie, był tego pewien. Wyjaśnienie, a nie ulotne bajki, jakie snuł dziadek — bajki o tym, że istnieją światy wewnątrz światów — ani zaszyfrowane informacje wypływające z podświadomości Violet.

Z początku myślał, że się pomylił, dał się nabrać na jakąś sztuczkę, uległ złudzeniu (nawet miał taką nadzieję, trzymając w dłoni szkło powiększające). Bo przecież jeśli pominęłoby się zdjęcie przy kamiennym stole — w kategoriach nauki była to anomalia i dlatego nie miała wartości — to czy inne nie mogły stanowić ułudy? Może widział tylko pnącza dzikiego wina zwinięte w kształt przypominający łapę? Może światło padło na chelidonię, nadając jej wygląd twarzy? Wiedział, że światło może wyczyniać różne cuda, więc czy to nie było dobre wytłumaczenie? Czyż więc nie był to jeden z tych cudów? Nie, na pewno nie. Nora i Timmie Willie uchwyciły na zdjęciu, przypadkiem czy celowo, istoty, które zdawały się podlegać przemianie z istot naturalnych w pozaziemskie. Tu i ówdzie wyłaniała się ptasia twarz, a łapa, która obejmowała gałąź, przypominała rękę osłoniętą rękawem. Po uważnym przestudiowaniu fotografii nie miał co do tego wątpliwości. A ta pajęczyna to nie była wcale pajęczyna, tylko spódnica z trenem należąca do damy, której blada twarz tkwiła pomiędzy ciemnymi liśćmi. Dlaczego nie dał im aparatu z lepszym obiektywem? Zdawało się, że na niektórych zdjęciach majaczą niezliczone ich rzesze albo też perspektywa została jakoś zniekształcona. Czy byli wielkości małego palca? Czy duzi jak ropucha? Zrobił diapozytywy z tych zdjęć i wyświetlał je na ekranie z prześcieradła, przed którym przesiadywał godzinami.

— Nora, czy tego dnia, kiedy poszłaś do lasu — ostrożnie, nie wolno narzucać odpowiedzi — widziałaś coś szczególnego, co chciałaś uwiecznić na zdjęciach?

— Nie, nic specjalnego, tylko… nie, nic specjalnego nie widziałam.

— Może moglibyśmy pójść kiedyś znowu do lasu, zabrać dobry aparat i zobaczyć, co z tego wyniknie?

— Och, Auberonie.

Szukał odpowiedzi u Darwina i zaczął mu się wyłaniać zalążek hipotezy, bardzo niewyraźny, ale przybierający z czasem coraz konkretniejszy kształt.

W dziewiczych lasach rasa ludzka po niewyobrażalnie długiej walce oddzieliła się od swoich bliskich kuzynów, owłosionych małp. Ale zanim powstał człowiek, wiele innych prób wyewoluowania istoty ludzkiej spełzło na niczym i nie pozostał po tym żaden ślad oprócz dziwacznej kości. Drogi donikąd. Tylko człowiek nauczył się mówić, krzesać ogień, wyrabiać narzędzia, tak więc był jedyną istotą myślącą zdolną do przeżycia.

Czy istotnie?

Przypuśćmy, że jedna z gałęzi naszego drzewa genealogicznego — ta, która miała obumrzeć — w rzeczywistości wcale nie uległa zagładzie, ale przeżyła, posiadłszy umiejętności całkiem inne niż krzesanie ognia czy wytwarzanie narzędzi, które to zdolności posiedli jej więksi kuzyni. Załóżmy, że zamiast tego nauczyli się ukrywać, zmniejszać, znikać i w jakiś sposób mamić oczy tych, którzy na nich patrzą. Załóżmy, że nauczyli się nie pozostawiać żadnych śladów, żadnych krzemieni, kurhanów, żadnych zębów czy kości. Tylko że z czasem człowiek posiadł nowe umiejętności, pozwalające im dorównać, odkrył oko na tyle ostre, że potrafi ich dojrzeć i udokumentować ich obecność, siatkówkę z celuloidu i soli srebra, oko mniej zapominalskie, nieomylne, oko, które nie potrafi zaprzeczyć temu, co widzi. Auberon pomyślał, że musiały upłynąć tysiące lat, setki tysięcy lat, żeby ludzie nauczyli się tego, co teraz wiedzą, żeby z mroku absolutnej zwierzęcej ignorancji wyłoniły się umiejętności, które teraz posiadają, żeby nauczyli się lepić garnki (zdumiewająca rzecz), których niezgrabne szczątki odkrywamy pośród ognisk wygasłych od tysięcy lat i kawałków ogryzionych kości. Ta druga rasa, zakładając, że istnieje, zakładając, że można odnaleźć jej istnienie, musiała w ciągu tych tysięcy lat również udoskonalić swoje umiejętności. Dziadek opowiadał, że ci mali ludzie byli pierwotnymi mieszkańcami Brytanii, zmuszonymi przez najeźdźców do zmniejszania swych rozmiarów i stosowania podstępnych sztuczek. Najeźdźcy posiadali żelazną broń, stąd odwieczny strach tych istot i unikanie żelaza.

Może i tak! Podczas gdy żółwie skryły się w skorupach (odwracał stronice wyważonego i nasyconego treścią dzieła Darwina), a ciała zebr pokryły się pasami, podczas gdy człowiek, niczym niemowlę, uczył się chwytać i mówić, tamci nauczyli się ukrywać tak, by nie zostać odkrytymi, i zacierać ślady. Rasa najeźdźców, która się rozwijała, umacniała i polowała za pomocą broni, przestała dostrzegać ich obecność pośród siebie. Jedyny wyjątek stanowiły niezliczone opowieści o gospodyniach zostawiających na parapecie naczynia z mlekiem albo o pijakach i szaleńcach, przed których wzrokiem nie potrafili bądź nie chcieli się ukrywać.

Nie potrafili też lub nie chcieli ukrywać się przed Timmie Willie i Norą Drinkwater, które uchwyciły ich podobizny aparatem Kodaka.

Tych kilka okienek

Od tamtej pory fotografowanie przestało być dla niego rozrywką, a stało się narzędziem pracy, instrumentem chirurgicznym, który miał umożliwić mu dotarcie do serca tajemnicy i bliższe jej zbadanie. Niestety, odkrył, że jemu samemu nie dane było doświadczać jakichkolwiek dowodów ich obecności. Lasy na jego zdjęciach, mimo że wybierał zjawiskowe i obiecujące zakątki, pozostawały tylko zwyczajnymi lasami. Potrzebował medium, co niezmiernie komplikowało jego zadanie. Nadal wierzył — jak mógł nie wierzyć? — że soczewki i film są beznamiętne, że aparat fotograficzny nie może sam tworzyć ani fałszować obrazów, tak samo jak para na szklance nie może imitować odcisków palców. I rzeczywiście, kiedy ktoś mu towarzyszył podczas robienia zdjęć — dziecko, istota o wrażliwej psychice — wówczas na fotografiach wyłaniały się niekiedy twarze i postacie, niezwykle subtelne, ale widoczne po uważnym przestudiowaniu zdjęć.

Ale jakie dziecko?

Dowody. Dane. Po pierwsze ważne były brwi. Był przekonany, że brwi zrośnięte nad nosem, odziedziczone przez niektórych w rodzinie po Violet, miały rozstrzygające znaczenie. August miał gęste i ciemne zrośnięte brwi, czasami wyrastały z nich kępki sterczących włosków, jak u kota. Czoło Nory nosiło ślady takich brwi, miała je także Timmie Willie, chociaż gdy stała się młodą kobietą, ciągle je goliła i wyskubywała. Większość dzieci Mouse’ów, które z wyglądu bardzo przypominały dziadka, nie została obdarzona tym szczegółem urody, podobnie John Storm i sam dziadek. Oraz Auberon. Violet mawiała, że w tej części Anglii, z której pochodziła, zrośnięte brwi znamionowały człowieka o gwałtownym usposobieniu, kryminalistę, nawet maniaka. Śmiała się z tego, jak i z pomysłów Auberona związanych z tym znakiem szczególnym, a Architektura nie podawała żadnych wyjaśnień na ten temat.

No i w porządku. Może te historie o brwiach były mu potrzebne tylko do tego, by znaleźć wytłumaczenie, dlaczego właśnie on został wykluczony, dlaczego nie potrafił ich dostrzec, choć posiadał tę zdolność jego aparat, posiadała ją Violet i nawet przez jakiś czas Nora. Dziadek opowiadał o małych światach i o tym, kto ma do nich wstęp, ale nie potrafił przedstawić żadnych argumentów. Ślęczał nad zdjęciami Auberona i proponował zrobienie powiększeń, mówił o specjalnych soczewkach. Nie bardzo wiedział, o czym mówi, ale Auberon przeprowadził już pewne eksperymenty, szukając na własną rękę jakiegoś sposobu. Dziadek i John nalegali, by opublikować niektóre z jego zdjęć w książeczce, „religijnej książeczce dla dzieci”, jak to określił John. Dziadek dopisał komentarz, stanowiący wykładnię jego własnych poglądów, i tak wszystko skomplikował, że nikt nie poświęcił zdjęciom najmniejszej uwagi, a w szczególności dzieci. Auberon nigdy tego nie wybaczył dziadkowi i Johnowi. Niełatwo myśleć o tej sprawie bezstronnie i w sposób naukowy, nie dopuszczać do siebie myśli, że jest się szaleńcem albo zupełnym głupcem, skoro cały świat tak uważał. A przynajmniej tych kilku, którzy zadali sobie trud skomentowania tej sprawy.

Doszedł do wniosku, że dziadek zbagatelizował jego wysiłek — książeczka dla dzieci! — tylko po to, żeby go wykluczyć. Pozwolił mu na to, ponieważ sam miał głębokie poczucie, że został wykluczony. Stał z boku, i to pod każdym względem: nie był synem Johna, nie był w pełni bratem młodszych dzieci, nie odziedziczył łagodnego charakteru Violet, ale nie był też odważny i zagubiony jak August, natura nie obdarzyła go zrośniętymi brwiami ani wiarą. Był też zatwardziałym kawalerem, nie miał żony ani potomstwa. W zasadzie był niemal prawiczkiem. Niemal. Pozbawiony towarzystwa, nigdy nie posiadł nikogo, kogo naprawdę kochał.

Wszystko to dręczyło go teraz trochę. Przeżył całe życie, tęskniąc za czymś nieosiągalnym, ale takie życie pozwala w końcu osiągnąć równowagę, czy to szaleńca, czy człowieka normalnego. Nie mógł narzekać. Przecież wszyscy byli tu wygnańcami, przynajmniej ten aspekt życia z nimi dzielił. I nie zazdrościł nikomu szczęścia. Z całą pewnością nie zazdrościł Timmie Willie, która uciekła do Miasta. Nawet nie ośmieliłby się zazdrościć Augustowi. A poza tym zawsze miał do dyspozycji tych kilka okienek, szarych i czarnych, spokojnych i niezmiennych, okienek, za którymi rozpościerały się niebezpieczne lądy.

Zamknął album (w powietrze popłynął zapach starej perfumowanej skóry). Kolejna próba uporządkowania zawartych w nim fotografii i wszystkich pozostałych zdjęć (zwyczajnych i nie tylko), które robił po dzień dzisiejszy, zakończyła się fiaskiem. Zostawi to wszystko w takim stanie, poukładane rozdziałami, starannie, ale nieadekwatnie. Ta decyzja nie przerażała go. W ciągu ostatnich lat często podejmował próby stworzenia nowego ładu i za każdym razem dochodził do tego samego wniosku.

Starannie zawiązał tasiemki albumu ze zdjęciami z lat 1911-1915 i wstał, żeby wyjąć z tajnej skrytki ogromny album w okładce z klejonego płótna. Album bez tytułu. Nie było to potrzebne. Zawierał wiele zdjęć zrobionych w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat. A jednak stanowił integralną część zbioru jego pierwszych fotografii. Te ostatnie zdjęcia reprezentowały inny rodzaj fotografii, były jakby bocznym nurtem jego życiowego dzieła, zostały niejako zrobione lewą ręką. Prawica, zajęta badaniami naukowymi, przez długi czas nie wiedziała o poczynaniach lewicy. W końcu jednak te fotografie wykonane lewą ręką okazały się najważniejsze, prawica stała się bezużyteczna. Stał się człowiekiem leworęcznym, a być może zawsze nim był.

Znacznie łatwiej było to stwierdzić, kiedy został naukowcem, niż kiedy przestał nim być. Nie wiedział, w którym momencie, jeśli w ogóle zaistniał taki moment, jego wadliwa natura zdradziła go, nie ujawniając tajemnicy i zmuszając go do porzucenia wielkich poszukiwań po to, żeby… No właśnie, po co? Dla sztuki? Czy jego subtelne zdjęcia w sekretnym albumie stanowiły dzieła sztuki? A jeśli nie? I czy obchodził go choć trochę fakt, że mogły nimi nie być?

Miłość. Czy ośmieliłby się nazwać to miłością?

Położył zbiór zdjęć w płóciennej księdze na czarnym albumie: wyrastał z niego jak róża z czarnego kolca. Wiedział, że w tych dwóch księgach mieści się całe jego życie, oświetlone teraz płomieniem syczącej lampy. Blada ćma zginęła, siadając na białym abażurze lampy.

Zobaczyć tyle, ile się da

Daily Alice powiedziała do Smoky’ego, gdy znajdowali się w leśnej jaskini porośniętej mchem:

— Mawiał: chodźmy do lasu zobaczyć tyle, ile się da. I pakował swój aparat fotograficzny, czasami zabierał mały, a czasami większy, taki drewniany, na mosiężnych nóżkach. I zabieraliśmy prowiant. Przychodziliśmy tu wiele razy. Robiliśmy te wyprawy tylko w gorące słoneczne dni, kiedy mogłyśmy rozebrać się do naga, Sophie i ja. Biegałyśmy po lesie i wołałyśmy: popatrz, popatrz i czasami to umykało, zanim zdążyłeś się upewnić, czy w ogóle coś widziałeś…

— Rozbierałyście się do naga? Ile miałyście lat?

— Nie pamiętam. Osiem. Aż skończyłam dwanaście lat. Chyba tak…

— Czy to było konieczne? Żeby rozglądać się po lesie?

Roześmiała się, a jej głos dobiegał z dołu, ponieważ leżała wyciągnięta na ziemi. Podmuchy wiatru muskały jej ciało, które teraz też było nagie.

— To nie było konieczne — odparła. — Ale zabawne. Czy kiedy byłeś dzieckiem, nie lubiłeś się rozbierać?

Pamiętał to uczucie szalonego uniesienia i swobody, jakby zdejmując odzież zrywało się jakieś więzy. Nie miało to nic wspólnego z seksualnymi odczuciami ludzi dorosłych, ale było tak samo intensywne.

— Nigdy w obecności dorosłych.

— Och, Auberon się nie liczył. On nie był… jednym z nich, tak mi się zdaje. Przypuszczam, że robiłyśmy to wszystko dla niego. Zupełnie zbzikował.

— Z pewnością — powiedział Smoky ponurym głosem.

Daily Alice umilkła na chwilę. Potem powiedziała:

— Nigdy nie zrobił nam krzywdy. Nigdy, nigdy nas do niczego nie zmuszał. To my proponowałyśmy, co robić. On by nie mógł. Musiałyśmy przyrzec, że dochowamy tajemnicy. I on też musiał przyrzec. Jego podniecenie ekscytowało nas. Biegałyśmy dookoła, wrzeszczałyśmy, tarzałyśmy się po ziemi. Albo po prostu stałyśmy bez ruchu i czułyśmy, że przepełnia nas jakiś wielki szum i że za chwilę wybuchniemy. To przypominało magię.

— I nigdy nic nie powiedziałaś?

— Nie! Nie, żeby to miało znaczenie. I tak wszyscy wiedzieli, może oprócz mamy i taty, i Cloud, ale nigdy nie pisnęli słowa. Rozmawiałam później z wieloma ludźmi i mówili: Och, więc ty też? Auberon zabierał cię do lasu, żeby zobaczyć tyle, ile się da? — Znowu się roześmiała. — Przypuszczam, że zajmował się tym przez wiele lat. Ale nie znam nikogo, kto by żałował. Chyba potrafił wybierać ludzi.

— A trwałe ślady w psychice?

— Och, nie bądź niemądry.

Gładziła się po nagim ciele, perłowym w świetle księżyca, muskanym przez lekki wiaterek.

— Czy kiedykolwiek coś zobaczył? To znaczy oprócz…

— Nie. Nigdy.

— A ty?

— Wydawało nam się, że coś widzimy. — Oczywiście była tego pewna. Pełne oczekiwania i czujne spacerowały w rozświetlone poranki, czekały, aż zostaną poprowadzone, i czuły (od razu, w tym samym momencie), gdzie muszą skręcić, żeby dotrzeć do miejsca, w którym nigdy nie były, ale które wydawało się bardzo znajome. Miejsca, które brało je za rękę i mówiło: jesteśmy tutaj. I wtedy odwracały wzrok i widziały ich. I słyszały, że Auberon został gdzieś w tyle, i nie były w stanie nic mu powiedzieć ani pokazać tego, co same widziały, chociaż to właśnie on przyprowadził je we właściwe miejsce, pchnął na tę drogę, one zaś popędziły dalej same, zostawiając go.

— Sophie? — wołał. — Alice?

Tak właśnie jest

Całe wnętrze letniego domku było nasycone błękitem, oprócz miejsca znajdującego się w zasięgu lampy, która paliła się jednak coraz słabiej. Auberon dreptał po niewielkim pomieszczeniu, pocierając nerwowo palcami, zaglądając do pudełek i kątów. Znalazł wreszcie to, czego szukał: dużą kopertę z marmurku, ostatnią z wielu, jakie kiedyś miał. Dawno temu przesyłano mu w nich francuski papier fotograficzny.

Ostry ból przeszył jego ciało niczym nagła tęsknota i minął szybciej, niż mija tęsknota. Wziął album w płóciennej okładce i wsunął go do marmurkowej koperty. Zdjął nakrętkę ze swego antycznego watermana (nigdy nie pozwalał uczniom używać długopisów) i napisał swym belferskim pismem — teraz nieco chwiejnym, jak gdyby oglądanym pod powierzchnią wody — „Dla Daily Alice i Sophie”. Wielkie ciśnienie zdawało się rozpychać jego serce. Dodał: „I dla nikogo więcej”. Pomyślał, że można by postawić wykrzyknik, ale nie zrobił tego, tylko starannie zakleił kopertę. Na czarnym albumie nie napisał żadnego imienia. Nie był przeznaczony — podobnie jak i cała reszta — dla nikogo z żyjących.

Wyszedł na dwór. Ptaki nie wiadomo dlaczego nie zaczęły jeszcze porannych treli. Próbował się wysiusiać na skraju trawnika, ale nie mógł, więc zrezygnował. Usiadł na płóciennym leżaku wilgotnym od rosy.

Zawsze sobie wyobrażał, nie wierząc w to oczywiście, że będzie wiedział, kiedy przyjdzie ten moment. Wyobrażał sobie, że nadejdzie to o ich zwykłej porze, o świcie lub o zmierzchu, którego nie można sfotografować. Po wielu latach rezygnacji, poczucia beznadziejności i nawet goryczy, wyobrażał sobie, że o takiej porze jedno z nich przyjdzie po niego, stąpając bezgłośnie w porannej szarości i nie depcząc przy tym uśpionych kwiatów. Będzie przypominało wyglądem dziecko, a jego błyszczący kształt będzie rzucał błyski. Srebrzyste włosy, rozświetlone blaskiem słońca, które właśnie w tym momencie wzejdzie lub być może jeszcze nie zajdzie, będą się wydawały ogarnięte płomieniem. Nie przemówi do tego zjawiska, nie będzie w stanie, martwy już przypuszczalnie jak kamień, ale zjawa przemówi do niego. Powie: „Tak, poznałeś nas. Ty jeden zbliżyłeś się do odkrycia tajemnicy. Bez ciebie nikt inny nie mógłby się do nas zbliżyć. Gdybyś ty nie był ślepy, inni nie mogliby nas widzieć. Gdybyś nie był samotny, nie mogliby się kochać nawzajem ani zrodzić potomstwa. Gdybyś nie był niedowiarkiem, oni nie mogliby wierzyć. Wiem, że trudno ci pojąć, iż wszystko na świecie może się toczyć w taki dziwny sposób, ale tak właśnie jest”.

W lasach

Następnego dnia około południa chmury zagęściły się, zapełniając niebo zdecydowanie, choć bez pośpiechu. Kiedy już nie było bezchmurnego skrawka, zdawało się, że wiszą tak nisko, iż można by ich dotknąć.

Droga, którą szli, łącząca Meadowbrook i Highland, wiła się w górę i w dół pomiędzy starymi lasami. Wybujałe drzewa rosły w niewielkiej odległości od siebie, ich korzenie były z pewnością całkowicie splątane, natomiast gałęzie stykały się ponad drogą i mocowały ze sobą. Odnosiło się wrażenie, iż dębom wyrosły klonowe liście, a białym orzechom — dębowe. Drzewa dusiły się w uścisku bluszczu, który oplatał je ciasno, zwłaszcza podziurawione jak sito i włókniste pnie martwych okazów. Oparte o sąsiednie drzewa, nie mogły upaść.

— Gęsty las — zauważył Smoky.

— Chroniony — powiedziała Daily Alice.

— Co masz na myśli?

Wyciągnęła rękę, żeby sprawdzić, czy nie pada deszcz. Jedna kropla, potem druga uderzyła w jej dłoń.

— Nigdy nie był wycinany. W każdym razie nie w ciągu ostatnich stu lat.

Deszcz zaczynał padać powoli, tak samo niespiesznie jak gromadziły się chmury. Nie zanosiło się na przelotny opad, ale na solidną całodzienną ulewę.

— Do diabła — zaklęła. — Wyciągnęła z plecaka zwinięty żółty kapelusz i włożyła go na głowę. Było oczywiste, że przemokną do suchej nitki.

— Jak daleko jeszcze?

— Do domu Woodsów? Niedaleko. Poczekaj chwilkę. — Przystanęła, zerknęła w stronę, skąd przyszli, potem popatrzyła przed siebie. Smoky’ego zaczęła swędzić głowa od kropli deszczu. — Jest jakiś skrót — stwierdziła Alice. — Ścieżka. Nie trzeba iść naokoło, drogą. Ta ścieżka powinna gdzieś tu być. Gdybym tylko ją znalazła…

Chodzili w tę i z powrotem skrajem lasu, ale nigdzie nie widać było śladu ścieżki.

— Może już jej nie używają — zastanawiała się Alice w trakcie tych poszukiwań. — Są trochę dziwni. Samotnicy. Żyją tu zupełnie sami, zdani na siebie, i nigdy nikogo nie widują… — Zatrzymała się przed ledwie widocznym otworem w poszyciu. — To tutaj — powiedziała, jak się zdawało Smoky’emu, z przekonaniem. — To tutaj.

Ruszyli ścieżką, a deszcz nieustannie bębnił w liście. Nie był to odgłos uderzeń pojedynczych kropel, ale jeden wielki stukot, zdumiewająco głośny, pochłaniający wszelkie inne dźwięki, jakie towarzyszyły przedzieraniu się dwojga ludzi przez gęstwinę. Baldachim drzew i czarne chmury sprawiły, że ścieżka tonęła w niemal nocnym mroku. Drogi nie rozświetlało nawet lśnienie kropel deszczu.

— Alice?

Przystanął bez ruchu, lecz słyszał tylko szum deszczu. Tak bardzo pochłonęło go torowanie sobie drogi przez las po tej domniemanej ścieżce, że stracił z oczu Alice. I z pewnością zboczył też ze ścieżki, jeśli w ogóle kiedykolwiek tam była. Zawołał raz jeszcze mocnym, pewnym głosem. Nie było powodu wpadać w panikę. Nikt mu nie odpowiedział, ale właśnie w tym momencie dostrzegł pomiędzy drzewami prawdziwą ścieżkę, rysującą się wyraźną linią. Alice z pewnością znalazła ją wcześniej i podążyła szybko przed siebie, podczas gdy on brnął w coraz większym gąszczu. Dotarł do ścieżki i ruszył nią. Był już całkowicie przemoczony. W każdej chwili powinien zobaczyć przed sobą Alice, ale tak się nie stało. Ścieżka wiodła go coraz bardziej w głąb lasu, pod dachem trzeszczących drzew. Zdawała się rozwijać pod jego stopami, nie mógł dojrzeć, dokąd prowadzi, ale wciąż wyłaniał się jej dalszy ciąg. W końcu (nie potrafił określić, czy trwało to długo, czy krótko, a deszcz nie ułatwiał mu zadania) przywiodła go na skraj szerokiej, porośniętej trawą polany, otoczonej pierścieniem drzew gigantów, śliskich i czarnych od wilgoci.

Jego oczom ukazał się najdziwniejszy dom, jaki kiedykolwiek widział. Spowity oparami wilgotnej, sączącej się mgły, wydawał się nierealny. Stanowił miniaturę jednego ze zwariowanych wiejskich domków Drinkwatera. Był bardzo kolorowy: miał dach kryty czerwoną dachówką i białe ściany przeładowane zdobieniami. Każdy milimetr ścian został pokryty rzeźbami, malunkami i ozdobnymi herbami. Co dziwniejsze, dom wydawał się przy tym niezwykle nowy.

To na pewno ten dom, pomyślał, ale gdzie jest Alice? Pewnie to ona zgubiła drogę, nie on. Zaczął schodzić ze wzgórza na polanę, depcząc skupiska muchomorów, które obrodziły w wilgotnej ziemi. Małe, okrągłe drzwiczki, zaopatrzone w kołatkę i wizjer, osadzone na mosiężnych zawiasach, otworzyły się, kiedy podszedł bliżej i wyjrzała zza nich drobna, bystra twarz, na której widniał szeroki uśmiech, choć oczy błyszczały i zerkały podejrzliwie.

— Przepraszam — zagadnął Smoky — czy to dom Woodsów?

— W rzeczy samej — odparł człowieczek i otworzył drzwi szerzej. — Czy pan Smoky Barnable?

— Ależ tak! — Skąd on to wiedział?

— Proszę wejść do środka.

Jeśli w domu będzie ktoś jeszcze oprócz nas, to zrobi się tłoczno — pomyślał Smoky. Minął w drzwiach pana Woodsa, który miał na głowie szlafmycę w paski. Pan Woods pokazywał Smoky’emu wnętrze domu, wyciągając najdłuższą, najbardziej płaską i kościstą rękę, jaką Smoky kiedykolwiek widział.

— Miło, że mnie pan wpuścił — powiedział Smoky, a na twarzy małego człowieczka wykwitł jeszcze szerszy uśmiech, co Smoky’emu wydawało się niemożliwe. Gdyby uśmiechnął się jeszcze mocniej, jego brązowa twarz rozpadłaby się na dwie połowy jak orzech.

Domek wydawał się od wewnątrz znacznie większy niż był w istocie, albo też był mniejszy niż się pierwotnie wydawało — Smoky nie mógł się zdecydować. Czuł, że z jakiegoś powodu chce mu się śmiać. W środku zmieścił się stary zegar ze ślicznym cyferblatem, kredens, na którym stał cynowy świecznik i kubki, łóżko z górą poduszek, przykryte kołdrą zeszytą z tak komicznych i różnorodnych łatek, jakich Smoky nigdy w życiu nie widział. Znajdował się tam również okrągły, wypolerowany stół na nodze, z której wystawały drzazgi, oraz szafa przytłaczająca swym ogromem cały pokój. Oprócz Smoky’ego i pana Woodsa, w środku były jeszcze trzy osoby, a wszyscy mieścili się swobodnie: ładna kobieta zajmowała się czymś przy przysadzistym piecu; w drewnianej kołysce leżało dziecko, które gaworzyło jak mechaniczna zabawka za każdym razem, kiedy kobieta pchnęła kołyskę; trzecią osobą była stara, bardzo stara dama, w której twarzy wybijał się jedynie nos, broda i okulary. Kobieta bujała się na fotelu w kącie i szybkimi ruchami dziergała na drutach długi szal w paski. Wszyscy troje zauważyli jego przybycie, ale zdawali się nie zwracać na niego uwagi.

— Proszę usiąść — powiedział pan Woods. — I opowiedzieć nam swoją historię.

Smoky’ego przepełniało radosne zdumienie. Jakiś głos w jego wnętrzu próbował się dziwić, co znaczy ta sytuacja, ale rozpękł się jak nadepnięty balonik i zamilkł.

— No — zaczął niepewnie — zdaje się, że zgubiłem drogę, to znaczy Daily Alice i ja, ale teraz was znalazłem i nie wiem, gdzie ona się podziała.

— Dobrze — powiedział pan Woods. Usadowił Smoky’ego na krześle z wysokim oparciem, które stało przy stole, i wyjął z kredensu kilka talerzy w niebieskie kwiatki. Rozłożył je na stole jak karty.

— Proszę się posilić — zachęcał.

Jak na zawołanie kobieta wyciągnęła z pieca blaszkę, na której parowała jedna słodka bułeczka rodzynkowa z wyciętym pośrodku krzyżykiem. Pan Woods położył bułeczkę na talerzu Smoky’ego i wpatrywał się w niego wyczekująco. Krzyżyk na bułeczce przypominał trochę gwiazdkę namalowaną białym lukrem. Smoky chciał poczekać, aż innym też zostanie podane jedzenie, ale bułeczka roztaczała tak silną woń rodzynek, że wziął ją do ręki i zjadł całą prawie natychmiast. Była tak smaczna, jak zapowiadał jej zapach.

— Niedawno się ożeniłem — odezwał się Smoky, kiedy zjadł, a pan Woods pokiwał głową. — Znacie Daily Alice Drinkwater.

— Znamy.

— Wydaje nam się, że będziemy razem szczęśliwi.

— I tak, i nie.

— Co?

— Co pani na to, pani Underhill? Będą szczęśliwi?

— I tak, i nie — odrzekła pani Underhill.

— Ale jak… — zaczął Smoky. Ogarnął go głęboki smutek.

— Wszystko jest częścią Opowieści — dodała pani Underhill. — Nie pytaj mnie, w jaki sposób.

— Proszę wyrażać się jaśniej — powiedział Smoky wyzywającym tonem.

— No dobrze — wtrącił pan Woods. — To nie tak… — Jego twarz wydłużyła się. Zamyślił się, opierając podbródek na swej niewielkiej dłoni. Palcami drugiej dłoni bębnił po stole. — A jaki prezent ci ofiarowała? Powiedz nam.

To było bardzo nieuczciwe. Ofiarowała mu wszystko. Siebie.

Dlaczego miałaby mu dawać jakikolwiek inny prezent? W chwili gdy to powiedział, przypomniał sobie, że w noc poślubną ofiarowała mu prawdziwy dar.

— Podarowała mi — oznajmił z dumą — swoje dzieciństwo, ponieważ nie miałem własnego. Powiedziała, że mogę z tego daru korzystać, kiedy tylko zechcę.

Pan Woods popatrzył na niego znacząco.

— Ale — powiedział przebiegle — czy dała ci torbę, żebyś mógł do niej schować ten podarunek?

Jego żona (jeśli nią była) pokiwała głową, słysząc tę celną uwagę. Pani Underhill zakołysała się w fotelu. Na jej twarzy malowało się zadowolenie. Nawet niemowlę zagaworzyło, jakby pojęło, w czym rzecz.

— To nie o to chodzi — odparł Smoky. Po zjedzeniu bułeczki ogarniały go fale tak zmiennych uczuć, jak szybko zmieniające się pory roku. W jego oczach zamigotały jesienne łzy. — To i tak nie ma znaczenia. Nie mógłbym przyjąć tego daru. Bo widzicie — trudno było to wyjaśnić — kiedy Alice była mała, wierzyła we wróżki. Cała ich rodzina wierzyła. Ja nigdy nie wierzyłem. A oni chyba nadal wierzą. To zupełnie szalone. Jak mógłbym w nie uwierzyć? Bardzo chciałem, to znaczy żałowałem, że w nie nie wierzyłem i nie widziałem ich, ale jeśli tak było… jeśli coś podobnego nigdy nie przyszło mi do głowy, to jak mógłbym przyjąć jej podarunek?

Pan Woods gwałtownie potrząsał głową.

— Nie, nie — powiedział. — To jest idealny prezent. — Wzruszył ramionami. — Ale nie masz żadnej torby, do której mógłbyś go schować i to wszystko. My też damy ci prezenty. Prawdziwe. Nie będziemy gorsi. — Otworzył garbatą skrzynię z okuciami z czarnego żelaza. Jej wnętrze zdawało się roztaczać blask. — Popatrz! — Wyciągnął długi naszyjnik. — Złoto! — Pozostali spojrzeli na Smoky’ego, uśmiechając się z aprobatą na widok tego podarunku. Czekali, aż gość okaże zdumienie i wdzięczność.

— To… bardzo miło — powiedział Smoky, a pan Woods obwiązał jego szyję błyszczącym zwojem raz i drugi, jak gdyby chciał go udusić. Złoto nie było zimne jak metal, lecz ciepłe jak ludzkie ciało i tak ciężkie, że zdawało się przeginać jego szyję i plecy.

— Co jeszcze? — Pan Woods rozglądał się po pokoju, trzymając palec na ustach. Pani Underhill wskazała iglicą czerwone skórzane pudełko usytuowane na samej górze kredensu. — Racja! — zawołał pan Woods. — Co powiesz na to? — Przesuwał pudełko czubkami palców, aż spadło mu na ręce. Zdjął wieczko. — Kapelusz!

W środku spoczywał czerwony kapelusz, wysoki i miękki. Jego rondo otaczał pleciony pasek, za którym kiwało się białe sowie piórko. Pan Woods i pani Underhill wydali przeciągłe „aaach”. Wszyscy patrzyli z przejęciem, gdy pan Woods nakładał kapelusz, ciężki jak korona, na głowę Smoky’ego.

— Ciekaw jestem — powiedział Smoky — co się dzieje z Daily Alice.

— A to mi o czymś przypomniało — powiedział pan Woods z uśmiechem. — Jeszcze coś, najlepsze… — Wyjął spod łóżka wytartą i pogryzioną przez myszy torbę podróżną od Gladstone’a. Postawił ją delikatnie na stole przed Smokym. Smutek zdawał się ogarniać i jego. Gładził torbę wielkimi dłońmi tak, jakby to była jego ukochana. — Smoky Barnable — zaczął — to jest prezent ode mnie. Ona nie mogłaby ci go dać, nawet gdyby chciała… Torba jest stara, ale przez to pojemniejsza. Na pewno jest w niej miejsce na…

Ogarnęły go nagle wątpliwości, więc otworzył z trzaskiem torbę i zajrzał do jej wnętrza. Uśmiechnął się szeroko:

— Ach, mnóstwo miejsca. Nie tylko na jej podarunek. Są tam również kieszenie na twoją niewiarę i co tam jeszcze. Okaże się przydatna.

Pusta torba okazała się najcięższa ze wszystkiego.

— To wszystko — stwierdziła pani Underhill, a słodkie kuranty zegara wybiły pełną godzinę.

— Czas na ciebie — oznajmił pan Woods, a dziecko zagaworzyło niecierpliwie. — Co się stało z Alice? — zamyślił się pan Woods. Obszedł pokój dwa razy, wyglądając na dwór przez małe, głęboko osadzone okienka i zerkając do kątów. Otworzył drzwi. Smoky widział przez ułamek sekundy całkowite ciemności i dosłyszał długi senny szept, zanim pan Woods szybko zamknął drzwi z powrotem.

Pan Woods podniósł palec, a jego brwi uniosły się pod wpływem nagłej myśli. Podszedł do wysokiej szafy, która stała na wygiętych nóżkach w kącie pokoju. Szybkim ruchem otworzył drzwi. Smoky ujrzał za nimi lasy ociekające deszczem, przez które wędrowali z Alice, a w oddali spostrzegł swą żonę we własnej osobie, wałęsającą się samotnie o południowej godzinie. Wskazano mu drogę do szafy.

— Bardzo dziękuję — powiedział, wchodząc do niej — za wszystkie podarunki.

— Drobiazg — odrzekł pan Woods, a jego głos zdawał się dobiegać z oddali. Drzwi szafy zamknęły się za Smokym z dziwnym przeciągłym dźwiękiem, przypominającym odległy przytłumiony odgłos dzwonka. Brodził w wilgotnym poszyciu, a gałęzie poklepywały go po plecach. Ciekło mu z nosa.

— Skąd się tu wziąłeś? — zdziwiła się Daily Alice, kiedy go ujrzała.

— Byłem u Woodsów — odparł.

— No chyba. Popatrz, jak wyglądasz.

Gęste, splątane pnącza owinęły się jakimś cudem wokół jego szyi, ich ostre kolce kaleczyły mu ciało i szarpały koszulę.

— Do diaska — powiedział. Alice roześmiała się i zaczęła wyciągać liście z jego włosów.

— Przewróciłeś się? Skąd się wzięły te liście w twoich włosach? Co tam dźwigasz?

— Torbę — odrzekł. — Już wszystko w porządku. — Podniósł w górę od dawna nieużywane gniazdo szerszeni, które niósł. W kilku miejscach było zniszczone i ukazywało wewnętrzne korytarze. Z jednego z nich wypełzła biedronka, niczym kropelka krwi, i odfrunęła.

— Leć do domu — powiedziała Daily Alice. — Już wszystko w porządku. Ścieżka była cały czas na swoim miejscu, chodźmy.

Bardzo ciążył mu plecak nasiąknięty wodą, rozpaczliwie pragnął zdjąć go z pleców. Poszedł w ślad za Alice wyboistą ścieżką poprzecinaną korzeniami drzew i wkrótce znaleźli się na dużej polance, usytuowanej poniżej urwiska kruszącej się gliny. Z mgiełki, unoszącej się nad polanką, wyłoniła się brązowa chata z dachem krytym papą, uwiązana do lasu sznurem do bielizny, z którego kapała woda. Na podwórku, na betonowych blokach, stała ciężarówka bez kół. Grasował też czarny w białe łaty kot, przemoknięty i bliski furii. Z kurnika, ogrodzonego splątanymi drutami, machała do nich kobieta w fartuchu i kaloszach.

— Dom Woodsów — oznajmiła Daily Alice.

— Tak.

Ale nawet gdy stały już przed nimi filiżanki z kawą, gdy Amy i Chris gawędzili o tym i owym, a plecak leżał na podłodze, tworząc kałużę na linoleum, Smoky nadal czuł ciężar podarunków, które otrzymał. Nie mógł go z siebie strząsnąć i stopniowo zaczął czuć się tak, jakby zawsze go dźwigał. Pomyślał, że jest w stanie go nieść.

Smoky niewiele zapamiętał z wydarzeń, które wypełniły resztę tego dnia i resztę ich podróży. Daily Alice zwykła przypominać mu potem o tym czy innym fakcie, przerywając nagle milczenie, jak gdyby ciągle odbywała w myślach tę podróż, gdy jej umysł nie był zajęty czym innym. Mówił wtedy: „O tak” i być może istotnie przypominał sobie to, o czym mówiła, a być może nie.

Tego samego dnia Cloud, siedząc na werandzie przy szklanym stoliku i myśląc tylko o tym, żeby zakończyć swój pościg za tymi samymi wydarzeniami, odwróciła figurę zwaną Tajemnicą. Kiedy miała już umieścić ją w pustym miejscu, ogarnęło ją drżenie, a jej oczy wypełniły się łzami. Gdy matka przyszła zawołać ją na lunch, Cloud z czerwonymi oczami, ciągle zdumiona, że tego nie przewidziała ani nie podejrzewała, oznajmiła jej bez wahania, czego dowiedziała się z kart. Tak więc kiedy Smoky i Daily Alice, opaleni, podrapani i szczęśliwi, powrócili z podróży, zastali opuszczone żaluzje na frontowych oknach (Smoky nie znał tego starego zwyczaju), a doktor Drinkwater, stojący na werandzie, oznajmił im uroczystym tonem:

— Auberon nie żyje.

À propos

Gawrony (snuł domysły Smoky) frunęły do domu po niebie pokrytym smugami obłoków. Zmierzały w stronę nagich drzew, których gałęzie zwieszały się nad świeżo zaoranymi marcowymi polami (był całkowicie pewien, że to marzec). Sztachety, ustawione pod kątem ostrym i starannie zaklinowane, oddzielały pole od drogi, którą szedł Wędrowiec, wyglądający trochę jak Dante. Na głowie miał kaptur z daszkiem. Spod jego stóp wyrastał rząd białych grzybów z czerwonymi kapeluszami. Wędrowiec wydawał się zatrwożony — lub zdziwiony — ponieważ ostatni grzybek w tym rządku unosił swój czerwony kapelusz i z chytrym uśmieszkiem spoglądał spod niego na przechodnia.

— To oryginał — wyjaśnił doktor Drinkwater, wskazując na obrazek kieliszkiem sherry. — Moja babka Violet dostała go od artysty. Był jej wielbicielem.

Ponieważ Smoky czytywał w dzieciństwie tylko dzieła Cezara i Owidiusza, nigdy nie oglądał prac tego artysty, jego drzew, które miały twarze, i precyzji w odmalowaniu zmierzchu. Poruszyło go to w sposób, którego nie potrafił wyjaśnić. Obrazki były zatytułowane „A propos”, brzmiało to jak szept prosto do ucha. Popijał sherry, gdy zadźwięczał dzwonek (co to był za hałas). Smoky zauważył, że matka przemknęła koło drzwi salonu, wycierając ręce w fartuch.

Starał się być pomocny, nie traktował tego tak emocjonalnie jak pozostali. Wspólnie z Rudym Floodem wykopali grób w miejscu, gdzie pochowano wszystkich zmarłych Drinkwaterów. Spoczywali tam: John, Violet, Harvey Cloud. Tego dnia panował straszny upał. Ponad klonami, dźwigającymi niesamowity ciężar liści, zawisły opary. Zdawało się, że drzewa delikatnie oddychają dusznym powietrzem. Rudy bezbłędnie wytyczył miejsce. Koszula przylepiła mu się do ogromnego brzucha, robaki uciekały przed ich łopatami, a może przed światłem. Chłodna, ciemna ziemia, którą wykopywali, szybko wysychała.

Następnego dnia przybyli ludzie: wszyscy, którzy byli na jego ślubie, a przynajmniej większość z nich. Pojawili się nagle, niektórzy mieli jeszcze na sobie te same rzeczy, które nosili na weselu, ponieważ nie spodziewali się, że tak szybko odbędzie się u Drinkwaterów następna uroczystość. Auberon został pochowany bez pastora i bez modlitwy, pogrzeb uświetniło jedynie długie requiem odegrane na harmonii, której brzmienie wydawało się teraz spokojne i radosne.

— Dlaczego wszyscy myślą — powiedziała matka, wracając od drzwi i niosąc błękitne naczynie przykryte folią — że po pogrzebie umiera się z głodu? No cóż, to bardzo osobliwe.

Dobra rada

Cioteczna babka Cloud wcisnęła chusteczkę z powrotem w czarny rękaw.

— Myślę o dzieciach — powiedziała. — Wszystkie są tu dzisiaj, kolejne roczniki: Fran Bush i Cloude Berry chodzili do jego pierwszej klasy utworzonej po sprawie.

Doktor Drinkwater przygryzł fajkę z wrzośca, którą bardzo rzadko palił. Wyjął ją z ust i wpatrywał się w nią, jak gdyby zdziwiony odkryciem, że jest niejadalna.

— Po sprawie? — zapytał Smoky.

— Berry i spółka przeciwko ministerstwu oświaty — rzekł z namaszczeniem doktor.

— Chyba możemy teraz coś zjeść — powiedziała matka, wchodząc do pokoju. — Przynieście kieliszki. Smoky, przynieś butelkę, ja mam inną.

Przy stole Sophie zalewała się łzami, ponieważ przez zapomnienie postawiła nakrycie dla Auberona, który zawsze z nimi jadał tego dnia, w sobotę.

— Jak mogłam zapomnieć — mamrotała spod serwetki, którą trzymała przy twarzy. — On nas tak bardzo kochał… — Nie odrywając serwetki od twarzy, szybko wybiegła z pokoju. Smoky widział jedynie oddalające się plecy.

— Sophie i ty byłyście jego ulubienicami — stwierdziła Cloud, dotykając dłoni Alice.

— Chyba pójdę na górę i zobaczę, co z Sophie — rzekła matka, stojąc niezdecydowanie przy drzwiach.

— Usiądź, matko — powiedział łagodnie doktor. — Zostaw ją tym razem samą. — Nałożył Smoky’emu ziemniaczanej sałatki z jednej z trzech misek, które stały na pogrzebowym stole. — Tak, Berry i spółka. To było ponad trzydzieści lat temu.

— Tracisz rachubę czasu — powiedziała matka. — To było ponad pięćdziesiąt pięć lat temu.

— W każdym razie mieszkamy tu na odludziu. Zamiast zawracać władzom głowę naszymi dziećmi, postanowiliśmy założyć niewielką prywatną szkołę. Nic nadzwyczajnego. Ale okazało się, że nasza szkoła musi spełnić pewne wymagania. Wymagania państwa. Dzieci umiały czytać i pisać tak samo jak inne, uczyły się matematyki, ale program mówił, że muszą również uczyć się historii, wychowania obywatelskiego, cokolwiek to jest, a raczej było. A my uważaliśmy, że większość tych przedmiotów jest zbędna. Jeśli ktoś umie czytać, świat książek stoi przed nim otworem. Jeśli lubi czytać, to będzie czytać. Jeśli nie, to zapomni wszystko, co każe mu się czytać. Ludzie tu nie są nieukami, po prostu zdają sobie sprawę, co jest ważne, co powinno się wiedzieć, a większości tych rzeczy nie uczy się w szkole. W każdym razie doszło do tego, że nasza szkółka została zamknięta, a wszystkie dzieci przez kilka lat dojeżdżały do szkoły.

— Powiedzieli, że nasz program nie przygotowuje uczniów do życia w prawdziwym świecie — wtrąciła matka.

— Co jest w nim takiego prawdziwego? — powiedziała Nora Cloud z rozdrażnieniem. — To, co ostatnio widziałam, wcale nie wydaje mi się takie realne.

— To było czterdzieści lat temu, Noro.

— Wcale nie stało się bardziej realne od tamtego czasu.

— Uczęszczałam przez jakiś czas do szkoły publicznej — powiedziała matka. — To nie było takie złe. Tylko że zawsze musiałeś być tam o tej samej porze, codziennie, wiosna czy lato, zima czy słońce. I nie wypuścili cię, dopóki nie wybiła określona godzina, codziennie ta sama. — Nawet po tylu latach nie potrafiła tego zrozumieć.

— A jak było z wychowaniem obywatelskim i tym wszystkim? — spytała Daily Alice, ściskając pod stołem rękę Smoky’ego, ponieważ odpowiedź miała rozstrzygające znaczenie.

— Wiesz co? — matka zwróciła się do Smoky’ego. — Nie pamiętam z tego zupełnie nic. Zupełnie nic.

I tak właśnie oceniał Smoky system szkolnictwa: większość dzieci, które znał, zapominała wszystko, czego nauczyła się w szkole, gdy tylko opuściła te tajemnicze (w jego przekonaniu) pomieszczenia.

— Trzeba było chodzić do szkoły mojego ojca. On nigdy nie pozwoliłby niczego zapomnieć — stwierdził Smoky. Jednak z drugiej strony, kiedy pytano go o fakty z historii, okazywał się całkowitym nieukiem. Myśleli, że jest dziwny, o ile w ogóle go zauważali.

— Więc ojciec Claude’a Berry’ego miał kłopoty przez to, że nie posyłał syna do szkoły publicznej. I sprawa trafiła do sądu stanowego — opowiedziała Cloud. — Przeszła przez wszystkie stopnie, aż znalazła się w Sądzie Najwyższym.

— Oskubała nasze konta bankowe — dodał doktor.

— I w końcu została rozstrzygnięta na naszą korzyść — powiedziała matka.

— Ponieważ — ciągnęła Cloud — twierdziliśmy, że to sprawa religii, jak u amiszów, czy słyszałeś o nich? — Uśmiechnęła się chytrze. — Kwestia religijna.

— Ta decyzja była punktem zwrotnym — oświadczyła mama.

— Ale i tak nikt o tym nie słyszał — powiedział doktor, ocierając usta. — Sądzę, że sąd zadziwił tym wyrokiem sam siebie.

— I sprawa nie była nagłośniona. Nie chcieli, żeby ludzie zaczęli o tym myśleć, żeby się tym podniecali, że tak powiem. Ale od tamtej pory nie mieliśmy kłopotów.

— To była dobra rada — powiedziała Cloud, spuszczając wzrok. I wszyscy zgodzili się w milczeniu z jej opinią.

Smoky, nalewając sobie kolejny kieliszek sherry i wyciągając wnioski z własnej ignorancji, zaczął mówić o furtkach, które można znaleźć w programie — sam w końcu był tego dowodem — i o dobrym wykształceniu, jakie mimo to odebrał. Powiedział, że nie mógłby go odebrać w inny sposób, kiedy doktor nagle uderzył pięścią w stół, jakby trzymał młotek licytatora, po czym uśmiechnął się szeroko do Smoky’ego, a jego oczy rozświetliły się pod wpływem nagłego pomysłu.

Co o tym sądzisz?

— Co o tym sądzisz? — spytała go Daily Alice, kiedy byli już w łóżku.

— O czym?

— O tym, co zaproponował tata.

Leżeli przykryci prześcieradłem, ponieważ upał nieco zelżał dopiero po północy, kiedy to zerwał się lekki wiaterek. Długie, białe wzgórza i doliny jej ciała poruszały się raz po raz, tworząc zupełnie nową krainę.

— Nie wiem — odrzekł, czując się nieco otępiały i bezmyślny, bezradny wobec ogarniającej go senności. Próbował sformułować bardziej konkretną odpowiedź, ale zamiast tego zapadł w sen. Alice poruszyła się nerwowo po raz kolejny, przerywając sen Smoky’ego.

— Co?

— Myślę o Auberonie — szepnęła, wycierając twarz w poduszkę. Objął ją. Ukryła twarz w zagłębieniu jego ramienia i pociągnęła nosem. Przesuwał delikatnie palcami po jej włosach w taki sposób, jaki najbardziej lubiła. Przypominała kotkę. Nie przestawał jej głaskać, póki nie zasnęła. A kiedy już spała, on z kolei, zdziwiony własną bezsennością, wpatrywał się w widmowy sufit. Nie słyszał o prawie, według którego jedno z małżonków może okupić sen drugiego własną bezsennością. Prawo to nie zostało zawarte w żadnej małżeńskiej umowie.

Co o tym sądził?

Został przyjęty, zaadoptowany, zdawało się, że fakt, iż mógłby kiedyś wyjechać, nie był w ogóle brany pod uwagę. Ponieważ nie powiedziano jeszcze nic na temat ich przyszłości, sam również nie zastanawiał się nad tym. Nie wiedział, co to znaczy mieć przed sobą przyszłość, gdyż nawet jego teraźniejszość miała zawsze nieokreślony kształt. Ale teraz, kiedy przestał być anonimowy, musi podjąć decyzję. Ostrożnie, żeby nie zakłócić jej świeżego snu, wsunął dłonie pod głowę. Jeśli przybrał teraz określoną postać, to jakim jest człowiekiem? Kiedy pozostawał anonimowy, był wszystkim i niczym. Teraz zyskał jakieś cechy, charakter, upodobania i antypatie. Czy podoba mu się pomysł, żeby mieszkać w tym domu, uczyć w ich szkole, być — no cóż — chyba religijnym człowiekiem, tak by to chyba nazywali? Czy to leży w jego charakterze?

Spojrzał na niewyraźny łańcuch zaśnieżonych gór, który tworzyła koło niego Daily Alice. Jeśli zyskał jakiś charakter, to tylko dzięki niej. I jeśli był jakąś postacią, to z pewnością mniej ważną: uboczną postacią w historii opowiadającej o kimś innym, w tej niewiarygodnej historii, w którą został wplątany. Będzie miał swoje wejścia od czasu do czasu, weźmie udział w niektórych dialogach. To, czy odgrywana przez niego postać będzie zrzędzącym nauczycielem czy kimkolwiek innym, nie miało, jak się zdaje, większego znaczenia. Decyzja zostanie podjęta bez jego udziału. Więc niech się tak stanie.

Zastanawiał się wnikliwie, czy nie odczuwa żalu z tego powodu. Czuł pewną tęsknotę za swą dawną anonimowością, za nieskończoną liczbą możliwości, jakie z tego faktu wynikały. Ale czuł również jej oddech na swym policzku, pulsowanie domu i poddając się temu rytmowi, zasnął, nic nie postanowiwszy.

Podczas gdy księżyc przeganiał łagodnie cienie z jednej strony Edgewood na drugą, Daily Alice śniło się, że stoi na łące obsypanej kwiatami, a na wzgórzu rośnie dąb w uścisku z kolczastym krzewem. Ich gałęzie splatały się jak palce. Sophie, która spała w pokoju na drugim końcu korytarza, śniło się, że w jej łokciu znajdują się maleńkie drzwi, odrobinę uchylone, przez które wpada wiatr i dmie prosto w jej serce. Doktor Drinkwater śnił, że siedzi przy swojej maszynie i pisze następujące słowa: „Jest taki bardzo stary robak, który mieszka w dziurze w ziemi. Pewnego czerwcowego dnia wkłada swój letni kapelusz, bierze fajkę i inne rzeczy oraz lampę i podąża za dżdżownicą i korzeniem do schodów prowadzących ku drzwiom do błękitnego lata”. Wydawało się to bogate w treści, ale gdy się obudzi, nie będzie w stanie przypomnieć sobie ani słowa, pomimo ogromnych usiłowań. Matce, leżącej obok niego, śniło się, że jej mąż nie znajdował się wcale w swym gabinecie, ale razem z nią w kuchni, gdzie bez końca wyciągała z pieca cienkie blaszki. To, co na nich leżało, było brązowe i okrągłe, a kiedy spytał ją, co to jest, odparła: „Lata”.

Загрузка...