7. KONTAKTY STARE I NOWE

Z listą zaproszeń na ogrodową biesiadę, mającą się odbyć po ceremonii inauguracji, Marek Ursin pospieszył do letniej rezydencji Navigatorów w Castrum Goliatum, który ustępujący szef Federacji przekazał na potrzeby elekta. Był to uroczy zespół ogrodowy, ukryty w Gaju Florentyńskim, pełen sztucznych ruin, fontann, stawów i obiektów sportowych, wśród którym Navigatorzy podejmowali najznamienitszych gości.

Lecąc wiropłatem consulantor oglądał z góry przedmieścia Florentyny i dalsze przysiółki; kraj ludny, zasobny, spokojny. Trzydziesty drugi Navigator miał objąć Federację w dobie pełnego rozkwitu. Ostatnie ćwierćwiecze było nadzwyczaj pomyślne. Zwalczono epidemie i klęski głodu, zapewniono dostępność kultury, nędza ograniczyła się do wąskiego marginesu nieprzystosowanych. Od dziesięciu lat rozwijany program kosmiczny ożywił nadzieje, że kiedyś dojdzie do kontaktu ze Starą Ziemią… Astronomom udało się nawet zlokalizować Układ Słoneczny. Światło, by tam dolecieć, potrzebowało ledwie kilkunastu milionów lat.

Żaden wróg zewnętrzny nie mógł zagrozić Archipelagowi. Potężna flota gotowa zniszczyć każdego agresora i potencjał nuklearny stanowiły gwarancje globalnej równowagi. Pięć fakcji, zgodnie z tradycją stronnictw z hipodromu noszących znaki Błękitnych, Zielonych, Różowych, Żółtych i Czarnych, przestrzegało demokratycznych reguł gry. A sporą władzę wykonawczą Navigatora równoważyły kompetencje Kurii i Arbitriatu.

Czy zatem mógł być ktoś szczęśliwszy niż consulantor Quintusa Cedrusa?

Chyba jedynie sam Quintus Cedrus.

– Zdrzemnął się – powiedziała Octavia wychodząc na powitanie Ursina. – Bardzo dużo ostatnio pracuje. – Bez makijażu, w ogrodowym peplum wydawała się dużo starsza. Zauważył zmarszczki w kącikach oczu i pierwsze siwe pasemka we włosach. Na terasie stało parę wiklinowych foteli i obok jednego leżała przewrócona butelka. Nozdrza Marka poczuły słodką woń vinissy. Czyżby Quintus znowu zaczął pić? Na Jedynego, czemu właśnie teraz? Owszem i wcześniej nachodziły go chandry. Bywało, zastygał wpatrując się bez ruchu w jeden punkt stołu, spojenie futryn, gwóźdź w ścianie.

– Masz jakiś problem? – pytał go parokrotnie Ursin. Niezmienną odpowiedzią było przeczenie. Jakże chętnie Marek pogadałby na ten temat z Octavią. Ale nie potrafił się na to zdobyć. W ogóle rozmowa z nią przychodziła mu z trudem. Gdzieś pod sercem ropiał cierń, którego nie potrafiły usunąć lata.

– Powrócę za godzinę – obiecał. Nie zatrzymywała go, kiedy ruszył w głąb ogrodów.

Primmatrona zamknęła za sobą drzwi.

– Przybył Marek – powiedziała do męża.

– Wiem, niech zaczeka – odparł półleżąc nagi na pościeli, z kielichem w ręku i plikiem dokumentów. Duży, piękny mężczyzna o ciele antycznego boga. Jej Mężczyzna. Jej Navigator. – Chodź do mnie, Octavio. Mamy jeszcze coś do załatwienia.

– Daj spokój. Jesteś pijany – zaoponowała.

– Wyłącznie miłością do ciebie! – Porwał ją, pociągnął do łoża. Akty państwowe, projekty legislacyjne, listy gratulacyjne poszły na bok albo pod spód (Jak np. projekt równouprawnienia dla małżeństw homoseksualnych.). Octavia nie opierała się długo. Zawsze mu ulegała. Lubiła zresztą tę brutalność, tę odrobinę męskiej przemocy. Wszedł w nią gwałtownie, można rzec, rozpaczliwie. Usiłując jak najszybciej znaleźć się na wspólnej fali dotknęła wargami jego policzka. Był mokry i słony. Poczuła dreszcz, bynajmniej nie rozkoszy. Z niewiadomego powodu najszczęśliwszy człowiek na Innej płakał.


– Wyrazy współczucia, Fabiusie – powiedział do wysiadającego z pędnika Druzzusa Ruffix, który najwyraźniej lubił być zwiastunem złych wieści. – Przed chwilą dostałem wiadomość wprost z FOI o zaginięciu twojego przyjaciela.

– Mojego przyjaciela?

– Dottora Darni. Zdaje się, że byłeś z nim bardzo zaprzyjaźniony. Wiemy już, że cztery dni temu pod przybranym nazwiskiem wynajął w Equatorskiej Biancinie elektryczny szybkopław "Tryton" i odpłynął w nieznanym kierunku. Miejscowe służby doniosły o znalezieniu wraku "Trytona", przy którym brakowało szalupy ratunkowej. Łódź się odnalazła, niestety, bez ciała… A propos, nie wiesz przypadkiem, czego dottorek szukał w tym gorącym zadupiu?

– Nie mam pojęcia. Wziął tydzień urlopu, miał jednak wrócić przed Inauguracją – odparł szef ochrony.

– Czy ten Darni miał jakąś rodzinę?

– Szczerze mówiąc, nic nie wiem o jego rodzinie.

– Dobrze, zajmiemy się tym sami…

Druzzus konsekwentnie nie miał zamiaru wtajemniczać Ruffixa, toteż sucho podziękował za informacje. W officium zarządzającym Castrum Goliatum dowiedział się, że Ursin przebywa w wewnętrznych ogrodach. Szybko odnalazł go przy "Gloriecie Arrianda" i obaj weszli w Aleję Fontann, gdzie huk wody uniemożliwiał ewentualny podsłuch. Wyraz twarzy superochroniarza nie zapowiadał dobrych wieści.

– To tragedia. A więc nie wiemy nawet, czy Darni dotarł do Słowianina – skomentował mały consulantor. – Czy to mógł być nieszczęśliwy wypadek?

– Nie wierzę w wypadki – burknął olbrzym. – Mamy następny dowód, że spisek istnieje, a zdrajcy potrafią wyprzedzać nasze kroki.

– Kto wiedział, że dottor wyjeżdża?

– My dwaj i on – odpowiada Druzzus.

– Nikt więcej? Żadna complementarka, kierowca?…

– Powiedziałem, tylko my. Chyba że byliśmy śledzeni lub podsłuchiwani.

– Przez kogo?!

– Nie mam pojęcia. Poczyniłem jednak pewne kroki, żeby to zbadać. Mam kumpla, prywatnego deductora imieniem Dario… Wkręciłem go do naszych rękodajnych. Pamiętasz, wczoraj przynosił ci kolację. Bystry chłopak. Ma mieć oko na wszystkich. Ustalić, czy istnieje jakaś wewnętrzna inwigilacja. Pojutrze ma dzień wolny i zamierza dowiedzieć się czegoś więcej o Narensie.

– Sprawdziłem to nazwisko w menscompterach FOI – powiedział Marek. – Nic szczególnego o nim nie mają. Należał do "Wściekłych" dopiero od trzech miesięcy. Żadna szyszka…

– Chyba sytuacja dojrzewa do powiadomienia Quintusa, zrób to jednak tak, żeby nikt więcej nie mógł poznać naszych podejrzeń…

– Myślę o tym i szukam sposobnego momentu. W pawilonie elekta mogą być podsłuchy. Ale jutro po południu gramy razem w piłkę, więc może w termach pod natryskami…

– Do tego czasu Dario powinien już coś znaleźć. Miejmy nadzieję, że nasza demokracja przetrzyma jeszcze dobę


– Czy wszyscy tu poszaleli? O Terpsychoro, czas na emeryturę, na emeryturę?! – choreograf Liddon miota się po proscenium. – Co to ma być? Co to ma być? – woła histerycznie do swego asystenta.

– Obsada do obrazu numer pięć, mistrzu – bełkoce zagadnięty. – Alegoria Federacyjnej Równości…

– Pytam się o te stroje, te ordynarne trykoty w kolorze zdechłych stekowców. Według scenariusza nimfy miały być nagie.

– Miały wyglądać jak nagie! – prostuje scenarzystka widowiska wychylając się z półmroku.

– Mnie jest obojętne, czy świecą gołymi, czy sztucznymi piersiami, ale musi to wyglądać wiarygodnie.

– Przepraszam – wtrąca się Ursin przypatrujący się próbie "Żywych obrazów" odsuwając się od choreografa. – To jest młodzież szkolna i w dodatku ma wystąpić publicznie…

– Ave, cenzuro! – szydzi Liddon. – Cóż za konserwatyzm? W gimnazjonach Superiory udało się przywrócić antyczny obyczaj, by sportowcy trenowali nago i koedukacyjnie. Ale rozumiem, stolica… Zresztą, na Bachusa, dajcie im po listku. W istocie rozebrana nastolatka to nic specjalnego! – Tu choreograf puszcza oko do małego consulantora. Jest powszechnie wiadome, że słynny nauczyciel tańca preferuje drobnych mężczyzn, zadbanych, figlarnych i inteligentnych.

Ursin wycofuje się pośpiesznie. Nie po to tu przybył, by zawierać męskie przyjaźnie. Pasją Marka są nimfetki. No, może nie nimfetki – ale na pewno nie staruchy. Zresztą jak dotąd, jego hobby ogranicza się do oglądania. Życie erotyczne Ursina jest ubogie jak step wandalijski. Nigdy nie wierzył w siebie i w dodatku miał pecha. Drobny, nerwowy, przeintelektualizowany, nie należał do gatunku mężczyzn działających na kobiety z mocą starego wina. Był cienkuszem i wiedział to. Te nieliczne, którym uderzył do głowy, nazajutrz skarżyły się na kaca. Oczywiście, wielu nieatrakcyjnych kurdupli potrafi nadrabiać swoje braki dowcipem, brawurą lub wytrwałością. Ursin, egoista, o kąśliwym humorze, płoszył niewiasty z odległości 20 łokci. Najbardziej jednak przeszkadzał mu kompleks niższości połączony z manią wielkości. Bał się tych kobiet, których najbardziej pożądał. Tymi, które mu się same narzucały, gardził. Pewnie dlatego nigdy się nie ożenił. Nie interesowały go potencjalne kury domowe ani chore z ambicji intelektualistki. Chciał jedynej, niepowtarzalnej, wielkiej fascynacji. Drugiej Octavii, która nie wybrałaby Cedrusa…

Czego więc szukał wśród małoletnich artystek? Złudzeń? Od pewnego czasu żył nadzieją, że w chwili zwycięstwa Cedrusa wszystko się zmieni. Jako consulantor będzie wreszcie KIMŚ. Kimś, kogo skinienie będzie się liczyć. KIMŚ, kto nie będzie musiał osobiście wybierać się na łowy, ryzykując odmowę i kolejne upokorzenie, albowiem dyżurny liktor załatwi to za niego. "Chcesz, maleńka, zrobić karierę? Sam Wielki Consulantor zainteresowany jest twoim talentem…"

Inna sprawa, że onego popołudnia Marek był wielce zdegustowany oglądanym materiałem ludzkim. Puellki biorące udział w przeglądzie nie sprawiały wielkiego wrażenia. Owszem, w dużej masie, na ulicy będzie to wyglądać nieźle, ale z bliska…

Chyba marnuję czas? – pomyślał, kiedy naraz wrażenie wbiło go w fotel. – O Jedyny! Czyżby sama różanopalca Eos spłynęła na scenę!?

Nastolatka w stroju westalki jest szczupluteńka, krucha, a jednocześnie doskonale proporcjonalna. Ciało ma opalone, usta wydatne. Ogromne oczy spoglądają śmiało. Mimo że w mroku loży Ursin jest praktycznie niewidzialny, czuje jakby puellka przenikała go swymi źrenicami. Postanawia iść do niej za kulisy. W teatralnym atrium nabywa kwiatek. I czeka, aż dziewczyna przejdzie na stronę tancerek zakwalifikowanych do udziału w paradzie.

Już idzie, właściwie płynie, stąpając krokiem urodzonej tancerki, rozgląda się rezolutnie, bezczelnie. I Ursin tchórzy, cofa się, kwiatek mu wypada z rąk… Nie opuszcza jednak kulis pragnąc przyjrzeć się z bliska tej oszałamiającej szyi, wydatnej pupce i piersiom, nie wymagającym podtrzymywania przez strofium, rajskim jabłkom podobnym, a widocznym w głębokim wycięciu szaty. Tymczasem dziewczyna zwalnia. Spojrzenia ich spotykają się. Marek robi krok w tył nadziewając się nieomal na stojącą hermę. A mała westalka sunie wprost na niego. I cud! Jak w najskrytszych marzeniach sennych. Ramiona szczupłe jak pędy orelskiej winorośli oplatają szyję Ursina, a usta niczym płatki kwiatu przybliżają się do niego. Ursin przymyka oczy. Czeka… Jednak zamiast pocałunku słyszy słowa szeptane do ucha: "Chcę się z panem zobaczyć jutro w południe przy fontannie Amfitryty".

Kiedy otwiera oczy, puellki już nie ma. Pozostaje zapach, wspomnienie przenikliwego dreszczu i nadzieja, że jeszcze ją zobaczy.

Szok potrzebuje odreagowania. Zamiast wracać do rezydencji, Marek jedzie do Mirry. Nie odwiedzał jej od pół roku. Mirra to jedna ze starszych complementarek z Arbitriatu Przyjaciółka. Można powiedzieć "salvatornia seksualna". Pierwsza pomoc w przypadkach beznadziejnych. Bezpieczna, bo mężatka. Brał ją zwykle w tempie ekspresowym, opartą o pięciostopniowe dostawne schodki w sali rękopisów i druków ulotnych. W trakcie tego zabiegu głowa Mirry uderzała najczęściej w bogato iluminowane inkunabuły Samokryta, dotyczące obyczajów dawnych Archipelagian, a jej piersi kołysały się ponad zajmującymi dolne półki mapami Innej, niczym dzwony okrętowe flagowca "Chwała chwał"… W recenzjach Mirry Marek był zawsze wspaniały, męski, wielki. Dla niego krzyczała z rozkoszy (albo z uprzejmości) i płakała ze szczęścia lub z kurzu, który jak łupież sypał się z mądrości wspomnianego Samokryta. A potem rozmawiali chwilę i rozchodzili się. Ona do męża vigilianta, on do pustego domu…

Tym razem również przyjęła go jak zawsze serdecznie, jakby widzieli się wczoraj, poczęstowała naparem i ciasteczkami własnego wypieku. Z przykrością zauważył, że od ostatniego spotkania znacznie przytyła. Potem dokonał się erotyczny rytuał, schodki, umysłowy kontakt z Samokrytem… Spazm i łzy. Po owym katharsis Ursin czuł się trochę podle, albowiem przez cały czas pod przymkniętymi powiekami zachował niewygasły obraz prześlicznej tancerki, zdzierającej z siebie strój westalki.


Mieszkanie Ursina mieściło się w dawnym domku rybackim opodal Wielkiego Stawu, nieco na uboczu Castrum Goliatum. Marek pozostawił swój pędnik auridze i ruszył alejką. Dwa księżyce dążące ku sobie rozświetlały niebo tak mocno, że nie widać było gwiazd, zaś cienie rzucane przez drzewa i krzewy zdawały się mroczniejsze niż wczoraj. Mijając alejkę prowadzącą ku wyniosłej gloriecie dostrzegł zbiegowisko opodal stromych schodów palatyńskich. Na trawniku pulsowały światła wozów vigilianckich. Podszedł bliżej. Wśród funkcjonariuszy kręcących się wokół przykrytego białym całunem ciała dostrzegł Druzzusa. Miał twarz bardzo posępną.

– Co się stało, Fabio?

– Nieszczęśliwy wypadek – mruknął. – Facet poślizgnął się na schodkach, a ponieważ ręce miał zajęte tacą, spadając skręcił sobie kark. – Tu odchylił róg płachty. Wyszczerzone zęby i wytrzeszczone oczy zniekształcały twarz. Nie na tyle, żeby nie rozpoznać rękodajnego Daria. Ursin otworzył usta, ale Druzzus dotknął palcem warg.


Wzgórze Cyklozaurów, zanim stało się znanym centrum grzesznych uciech, było przez parę wieków florentyńskim wysypiskiem śmieci. Dziś florentyńscy moraliści ciskający gromy na ów wzgórek rui i porubstwa twierdzą, że sama lokalizacja dowodzi słuszności prawa, iż – "śmieć ciągnie do śmiecia". Wiek temu na terenach śmietniska założono ogrody publiczne i ustawiono wirnicę. Później napór miasta skurczył przestrzeń parku, gromadząc na pagórku prawdziwy kombinat teatrzyków i obraźni, domów schadzek i eroterm. Ostatnio szczególnie popularnymi stały się autodansbudy. Zapewniały one pełną anonimowość rozrywek, przybysze obojga płci odziani jedynie w maski, dobierali sobie partnerów pośród wesołego "polowania". Z obrotowych parkietów bezpośrednie przejścia prowadziły do "impluviów zbiorowej rozkoszy" lub do indywidualnych izdebek, zwanych separatoriami.

Demokratyczny i w dodatku bezpłatny dobór seksualny ludzi wyzwolonych z przesądów okazał się wielkim zagrożeniem dla tradycyjnej prostytucji. Nie dziw, że bandyckie bractwa żyjące z nierządu sporo mamony utopiły przekupując senatorów i kuriantów walczących przeciw pierwszej poprawce do ustawy o moralności, legalizującej bezpłatne kurewstwo. Atoli najmodniejsi współcześni psychoszamani dowodzili, iż anonimowe miłośnienie bez zobowiązań ma charakter terapeutyczny. Likwiduje napięcia i dostarcza ulgi lepszej niż stymulanty. Gdzież indziej wierna na co dzień małżonka, kochający mąż i ojciec mogli oddać się chwili zapomnienia bez poczucia winy.

Licynia należała do nielicznej kategorii kobiet przebywających w autodansbudzie zawodowo. Librettki, bo tak zwano tę kastę niewiast, nie brały od partnerów pieniędzy, miały jednak stałą prowizję od poicieli i orkiestrantów, boć wpływały na ruch w interesie. Stanowiły one pociechę dla nieśmiałych lub nieforemnych, na których nie zaczepiłaby oka wolna, przybyła na łowy niewiasta. Licynia miała wprawdzie najlepsze lata za sobą, ale czyniła wszystko dowodząc, że ma je ciągle przed. Przezroczysta tunika nie kryła obfitych kształtów jej ciała pokrytego delikatnym, jadalnym puszkiem Erosa, który można było zmywać w basenie lub zlizywać wedle upodobania. Około nony panował jeszcze stan półzastoju w interesie. Muzyka z elektrofletni i cyberdrumli sączyła się leniwie, a na owalnej mozaice tanecznej przedstawiającej kopulację smoka z machiną parową nie pojawiło się dotąd równocześnie więcej niż dwie, trzy pary, ocierające się o siebie w grze przedwstępnej.

Wejście mężczyzny w masce Minotaura sprawiło, że krew ruszyła żywiej w tętnicach Licynii. Przybysz przypominał Heraklesa w jego najlepszym okresie, a niewielki pas wokół bioder pozwalał się domyślać rozmiaru maczugi. Gość nie był młodzieniaszkiem, jednak emanował pewnością i wolą życia. Podobni faceci nieczęsto wpadali na Wzgórze Cyklozaurów, chyba że skłoniło ich do tego przedwczesne starzenie się lub wdowieństwo. Jeszcze bardziej zdumiała się, gdy poprosił ją do tańca. Prowadził tak pewnie, bez przedwczesnej poufałości, aż jej, starej zdzirze, serce zaczęło łomotać niczym nastolatce. Usiłowała wtulić się w szeroką pierś, trzymał ją jednak na dystans. Z otworów byczej maski patrzyły oczy chłodne, obojętne, jakie widywała niekiedy u najemnych morderców. Poczuła lęk.

Czego on tu szuka? Gra czy prowokuje? – zastanawiała się librettka. Po quarlinie wirowania sama zaproponowała przejście do separatorium.

– Dziękuję, wolałbym przejść się z tobą po świeżym powietrzu – odparł odsłaniając w uśmiechu równe, mocne zęby.

Zboczeniec? – przemknęło Licynii, ale szybko odtrąciła tę myśl. Facet nie wyglądał na dewianta. Przeciwnie, sprawiał wrażenie człowieka, który nie ma najmniejszych kłopotów z zaspokajaniem swoich popędów.

– To wbrew konwencji – szepnęła. – Tu się spotykamy, tu się miłośnimy, a potem się nie znamy.

– Uwielbiam łamanie konwencji – usłyszała w odpowiedzi.

Zaryzykowała – chronometry wskazywały primę, kiedy spotkali się na samym szczycie wzgórza przy skale Magów. Ale facet nie chciał miłości w plenerze. Chciał informacji. I nie ulegało wątpliwości, że w razie potrzeby potrafi ją wycisnąć.

Leontias cenił kobiety szczere i rozmowne. Strach i pieniądze zbliżyły Licynię do wspomnianego ideału. O Kaliope opowiadała dużo i chętnie.

– Fajna dziewczyna, przed trzema laty przybyła z jakiejś dziury w Zefirii. O Jedyny, jaki to był nieopierzony kurczak! Choć z temperamentem. Zamieszkała u mnie, bo moja poprzednia kumpela przeholowała ze stymulami. Wprowadzałam ją w tę robotę. Było w dechę. Żadnego wydzierania sobie facetów. A w poniedziałki wolne. I naraz, gdzieś rok temu, coś ją szurnęło, rzuciła robotę, przystała do tych trójczubych idiotów. Może dla zbawienia duszy?

– Jakich idiotów?

– Nie znasz sekty "Agressores". Smętne kutasy! Nie wierzą w Jedynego i podpalają sklepy z dewocjonaliami. Dużo w tym bajeru, pozy, a nie wiadomo, o co naprawdę chodzi. Handlują stymulantami… werbują gówniarzy do sekty. Ja się od tego trzymam z daleka.

– A Kaliope?

– Po jakimś czasie wróciła. Chociaż już była inna… Nie łapaliśmy jednego wiatru. Zrobiła się taka cwana, wyrachowana. Polowała już wyłącznie na jeden typ facetów.

– Co masz na myśli?

– Dziani toganci – mruknęła.

Leontias znał termin, którym ludzie marginesu nazywali przedstawicieli warstwy urzędniczo-administracyjnej.

– Inna sprawa, że nie przychodziło jej to z trudem. Faceci po czterdziestce, którzy zostawili w szatni togę z czerwonym paskiem, byli w jej rękach jak glina. Najpierw miękli, a potem sztywnieli. Aż pojawił się Narek.

– Togant? – zapytał obojętnym tonem Sclavus.

– E tam, szczeniak z resztkami forsy, bo jego starzy wstrzymali szmal dowiedziawszy się, że wypieprzono go z Akademii. Miał ładny uśmiech. Rozbrajający. Kiedy przyszedł do budy po raz pierwszy, wyglądał jak psiak, który spędził całą noc na deszczu. Chyba faktycznie nie miał gdzie się podziać. Nie jestem specjalnie litościwa, ale akurat na mnie trafił. Miał mamonę, wiec wzięłam go do separatorium… Wie pan, to był dziwny chłopak, nawet mnie nie tknął. Może był po prostu zbyt zdenerwowany? Położyłam go spać, rozwiesiłam jego łachy, żeby wyschły, i wróciłam do roboty. Trzeba trafu, Kaliope potwornie się tego wieczora naprała, coś jej odbiło, żeby pójść kimać do mojego separatorium. Dopiero rano odkryli, że spali we dwójkę. Twierdziła, że nic między nimi nie zaszło. Może? Nie wiem… W każdym razie chłopak oszalał na jej punkcie. Przyłaził co wieczór. Chyba uznał ją za coś w rodzaju upadłego anioła. Zaślepiony twierdził, że miłość ją stąd wyzwoli. A przecież po dobroci tu tkwiła.

– A ona co na to?

– Dobrze się bawiła. Prowokowała. I kpiła za plecami. Aż chyba gdzieś po tygodniu tych igraszek, na sucho, bo nawet nie dała się powąchać, wybuchła afera. Narek pobił jej gościa.

– Jak to, pobił?

– No, wdarł się do separatorium i urządził klienta tak, że ten nieprędko zorientuje się, gdzie ma przód, a gdzie tył. Myślałam, wywalą Kaliope z roboty. A tu nie. Uszkodzony klient okazał się akurat poszukiwanym siccarem i vigilianci jeszcze podziękowali Narensowi za obywatelską postawę. A Kaliope przestała kpić. Chyba popatrzyła na chłopaka innymi oczami. W każdym razie zamieszkali z sobą i nie pojawili się już więcej w budzie. Parę razy spotkałam ich na mieście. Narek chodził uczesany jak trzyróg. Jak regularny trynitatysta. Ale podobno parę dni temu gliny załatwiły go na amen… Więcej nie wiem, Herkulesiku, ale co byś powiedział na maleńki numerek.

– Daj mi adres tej Kaliope.


Kaliope okazała się o wiele mniej skłonna do rozmowy niż jej koleżanka. Chcąc wejść do jej mieszkania Leo zadzwonił garścią aureusów, które jakoby był winien Narensowi. Jednak nawet ta propozycja nie zrobiła na librettce większego wrażenia. Usiłowała zatrzasnąć drzwi. Na szczęście, wcześniej zdążył wcisnąć stopę. A gdy zaczęła wrzeszczeć, chwycił ją za gardło i skłonił do zdjęcia łańcucha.

– Brzydzę się przemocą wobec kobiet, mała – powiedział – więc nie zmuszaj mnie, abym działał wbrew dobremu wychowaniu.

Dysząc opadła na kanapę. Sclavus zlustrował cenaculę, składającą się z dwóch komnatek, alkowy, kuchni i łazienki, wszystkich jednako brudnych i zaniedbanych. Podłogę w kuchni łatwiej byłoby zaorać niż umyć. Szyba w drzwiach łazienkowych dość dawno rozbita, straszyła soplami ostrego szkła. Tylko książki piętrzące się w pryzmach wskazywały, że lokatorzy, choć abnegaci, należeli do intelektualistów.

– O co ci chodzi? Chcesz się zabawić? – pytała z lekką chrypką w głosie Kaliope. Choć zaniedbana, była uderzająco piękna. Ot, róża na gnoju…

– Potrzebuję informacji o Narensie – rzekł krótko

– On nie żyje… gliny wyrzuciły go przez okno hostelu – powiedziała z nieskrywanym bólem.

– Chcę wiedzieć o nim jak najwięcej – stwierdził. – Jaki był?

– W łóżku niezły – pogardliwie wygięła usta.

– Sekrety sypialniane interesują mnie najmniej, bardziej, w co go wpakowałaś?

– Ja? – W głosie librettki zabrzmiało szczere zaskoczenie. – To on za wszelka cenę chciał służyć Trójcy!

– Rozumiem, przypadkowy ochotnik. Ty przecież miałaś za zadanie przyciągać do organizacji ludzi wpływowych, wyciągać od nich informacje, pieniądze… – Nic nie mówiąc zacisnęła wargi, ale Słowianin wydawał się tym nie przejmować. – Żeby było jasne, nie interesują mnie trynitatyści, dogmaty religijne, handel stymulantami czy nawet międzynarodowe powiązania.

– To są bezpodstawne oskarżenia sprzedajnych pismaków. Jesteśmy niezależni.

– Dobra! Kupuję tę wersję…

– Więc co chcesz wiedzieć?

– Dlaczego go zabito? Dlaczego upozorowano upadek z okna, bezlitośnie topiąc go wcześniej w pełnej piany wannie?

Poraziło ją. Zbladła, parę razy poruszyła wargami, jakby nie mogąc znaleźć słów. Wreszcie wykrztusiła:

– Ty nie jesteś gliną! Kim ty w ogóle jesteś?

– Powiedzmy, przyjacielem Narka.

– Nigdy nie wspominał mi o tobie.

– Nie mówi się wszystkiego.

– Napijesz się może? – naraz jej głos złagodniał. Leo skinął głowa. Znalazła pod łóżkiem pół butelki domowej vinissy i nalała do czarki trzeciej świeżości.

– Nie piję sam – powiedział Leontias. Napełniła drugi kubek. Ręce trzęsły się jej jak osobie silnie uzależnionej od alkoholu.

Następna godzina nie wyjaśniła większości zagadek. Kaliope wprawdzie przyznała, że pracowała dla grupki "Wściekłych" dowodzonej przez niejakiego Januaria, faceta, którego charyzma szła w parze z nadzwyczajną męską jurnością. Początkowo to starczało za całą ideologię, reszty natchnienia dostarczała jej forsa, a zagadnienie wyższości Trójcy Świętej nad Jedynym w ogóle nie zaprzątało jej umysłu.

Co innego Narens, ten nie należał do flegmatyków, łatwo zapalał się i jeszcze szybciej gasł. Tylko miłość do Kaliope cały czas w nim rosła. Początkowo starała się trzymać go jak najdalej sekty. Całe życie samotna, nie chciała utracić jedynego człowieka, który kochał ją naprawdę. Niestety, Januario zawsze chciał mieć więcej ludzi (nie tylko kobiet, fizycznie znudził się Kaliope po miesiącu), a Narek przylgnął do niego z zapałem neofity. Jak miała go chronić?

– Komu podlegał Januario? – zapytał Leo.

– Nie wiem! – wzruszyła ramionami. – Nigdy o tym nie mówiliśmy. Twierdził, że ma dar łaski wprost od Ojca, Matki i Syna.

– Inaczej zapytam. Czy w dniach poprzedzających ów nieszczęsny napad na hostel zaobserwowałaś coś szczególnego? Nie zauważyłaś jakiejś zmiany w zachowaniu Nara?

Opróżniła kolejny kubek.

– Wiesz, że chyba tak… Chociaż wtedy uważałam to za normalne podniecenie przed akcją. Palił się do niej jak wóz z sianem. Mimo że Januario go odwodził, Narek nie ustępował.

– A wiesz, dlaczego tak zależało mu na tej akcji? – Pokręciła głową. – Może pamiętasz moment, kiedy wstąpił w niego taki duch. Czy stało się to nagle?

– Męczysz mnie – westchnęła. – Nie wiem… Może przez ostanie dwa, trzy dni był bardziej nerwowy niż zwykle…

– To znaczy od jakiego momentu? – intuicyjnie czuł, że librettka coś ukrywa, że słowa nie przechodzą jej przez gardło równie łatwo jak przedtem. Czyżby alkohol zamiast rozluźniać, spinał ją? – Dwa, trzy dni, mówisz. Czy coś się wtedy przydarzyło? Pamiętasz może jakieś niespodziewane spotkanie, incydenty?

– Nie pamiętam – odwróciła twarz. Nie ustępował. Ujął ją pod brodę.

– Posłuchaj, Kaliope. Wiem, że Narens dowiedział się czegoś bardzo ważnego, że wziął udział w tej akcji tylko po to, aby spotkać się z Quintusem Cedrusem i coś mu przekazać. Dlatego go zabito?

– Chcesz go pomścić? – oczy jej rozbłysły.

– W pewnym sensie tak, muszę jednak wiedzieć, gdzie szukać mordercy.

– To nie trynita… – urwała i chwiejnie podniosła się z łoża – powinieneś już iść.

– Dlaczego?

– Idź już! Chciałabym zostać sama. Muszę się zastanowić. Przypomnieć sobie…

– Może czekasz na kogoś?

– Skądże – zaprzeczyła skwapliwie. – Chcę tylko zebrać myśli. Jestem bardzo zmęczona. Może kiedy spotkamy się następnym razem…

– Dobrze – zgodził się. – Tylko pamiętaj, Kaliope. Nie mów nikomu o mojej wizycie. – Informacje to często ładunek niebezpieczniejszy od eksplozolu. Próbę ich przekazania twój chłopak Narens przypłacił życiem.


W pierwszej chwili Marek Ursin nie poznał drobnej westalki. W szarej tunice stała przy fontannie karmiąc małego skrzydlatego avozaura, który ostrożnie swą zębatą paszczą wybierał okruchy z jej palców. Dopiero gdy odwróciła głowę i zobaczył migdałowe oczy, nie miał wątpliwości. Serce uderzyło mu mocniej.

– Jest pan – powiedziała – chodźmy więc. – Ujęła go za rękę i pociągnęła w głąb pasażu Na dwa księżyce! Sen trwał. Na placyku Centurionów czekał wynajęty pędnik z przyciemnianymi szybami. Wsiedli. Ursin był tak napalony, że natychmiast chciał porwać dziewczynę w ramiona. Odsunęła go stanowczo. Drobne rączki potrafiły być silne i zdecydowane.

Zaczął prawić jej komplementy.

– Poczekaj – przerwała mu posyłając spojrzenie grzeczne, lecz chłodne.

– Dokąd jedziemy?

– Do celu.

Ruszyli raptownie. I strach naraz chwycił za gardło consulantora. A jeśli został porwany? Począł szukać bezprzewodowego fonikonu ukrytego w pantalonach, ale dłoń dziewczyny uwięziła jego rękę w swojej.

– Nie trzeba się bać – powiedziała i pocałowała go w rękę z manierą, z jaką w konserwatywnych gimnazjonach adeptki zwykły witać mistrzów.

Auriga wysadził ich przed niewielkim gajem na przedmieściu. W głębi wznosiła się opuszczona rudera. W jej stronę ruszyła dziewczyna. Ursin podreptał za nią, zadając sobie pytanie, w co się ładuje. Obok zrujnowanego perystylu znajdowało się funkcjonujące lavatorium, mała przewodniczka wskazała natrysk i podała luźną szatę…

– Umyj się i przebierz, będę czekała w czwartej cubiculi…

Posłuchał, a mydląc sobie pachy i resztę, próżno szukał odpowiedzi na pytanie, co tu jest grane. Czy puellka zamierzała podniecać go za pomocą strachu?

Cenaculę wypełniał półmrok, nie było w niej oczekiwanego łoża, stały za to dwie koślawe selle. Na jednej siedział jakiś mężczyzna. Ursin poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła… Chciał zawrócić. W szatach, których się pozbył, został fonikon, paralizator…

– Witaj, Ursinie – powiedział dottor Darni. – Cieszę się znów cię widząc. Dię zdążyłeś już chyba poznać – nasza akcja się rozwija.

Загрузка...