Fala piekielnych upałów ogarniała Equatorię zwykle z początkiem różyna. W połowie żeńca skwar przemieniał tę część Archipelagu w przedsionek piekła. Pustoszały plaże i deptaki. Autochtoni kryli się w głębi betonowych cavern, turyści szukali wytchnienia w stronach bardziej umiarkowanych. Przez całe wieki uważano, że życie w tej części Innej jest zgoła niemożliwe. W bezchmurne południe temperatura potrafiła sięgnąć 950 stopni skali Bardosa. Niekiedy na pustyni przekraczała poziom nawet wrzenia wody. Noce były łagodniejsze, zaledwie 400 stopni. Ale i tak nad wodą unosiły się nieustanne opary i lepko było jak w sudarium.
Inna w odróżnieniu od Starej Ziemi posiada wyprostowaną oś obrotu. Teoretycznie powinno to pozbawiać ją pór roku. W istocie ów mankament rekompensuje z naddatkiem elipsoidalny kształt orbity wokół Większego Słońca. Sprawia on, że perihelium dostarcza lata, natomiast w czasie apohelium znaczną część planety nawiedza zima. Mroźne fronty przesuwają się ku zwrotnikom – a wraz z nimi familie patrycjuszy migrują w cieplejsze rejony. Za to w strefie biegunów okrągły rok panują straszliwe mrozy, osiągając niekiedy minus 800 stopni – brak tam w ogóle dobroczynnej pory ciepłej…
W ogóle życie na Innej jest trudniejsze niż w poczciwym Układzie Słonecznym.
Wyobraźmy sobie ostre sezonowe wiatry, dmące wzdłuż południków i sprzeczne wpływy dwu Księżyców, z których jeden – Ormuzd – porusza się nad półkulą północną, a Aryman nad południową, w dodatku z różnymi prędkościami i w przeciwstawnych kierunkach. Powoduje to okresowe spiętrzenia wód w pasie równikowym oraz pływy sięgające 50 stóp, zmiatające przed sobą wszystko.
Najlepsze warunki do życia znajdują się w połowie drogi między równikiem a biegunami – tam niuanse pogodowe bywają najmniejsze, tam też rozpościerają się główne metropolie Wandalii, Ekumeny i Archipelagu. Za to rejon równika w przeważającej części wypełnia Ocean Wewnętrzny, przez żeglarzy nazywany w swej części centralnej Morzem Wrzątku.
Equatorię na stałe zasiedlono stosunkowo późno, dopiero pod koniec XIV wieku powstały tam sezonowe kąpieliska i zimowe rezydencje. Na dobre jednak w krąg cywilizacji włączyły ją industrializacja i wynalazek klimatermi.
Dottor Darni zacumował wynajętego szybkopława na końcu krytego mola Bianciny Equatorskiej. Automat wczepił cumę w magnetyczną paszczę elektropachołka. Hermetyczny rękaw połączył kabinę z korytarzem. Otworzyły się drzwi. Jednak zamiast chłodnego powietrza do wnętrza wtargnęła fala porażającego gorąca. Tylko tego brakuje, awaria! Nic dziwnego, że port w Biancinie wyglądał na wyludniony. Siedemset stopni wymiotło ludzi skuteczniej niż epidemia. W cieniu poszukały schronienia zwierzęta. Nawet ryby pochowały się w głębsze rejony akwenu. A do południa pozostały jeszcze dwie godziny. Dottor poczuł, jak z wszystkich porów tryska pot, mimo to przemierzył całe molo docierając do Officjum, gdzie miał oddać szybkopława.
– Jest tu kto? – zawołał od progu.
Odpowiedziała mu cisza. Na kontuarze w tablinum właściciela, od którego wynajął "Trytona", zobaczył kartkę: "Awaria klimatermi. Jesteśmy w zimnej cavernie. Kontakt foniczny". Sięgnął po fonikon, ale i on nie działał. Dottor odczuł niepokój. Nie podobał mu się ten martwy port, puste tablinum i brak łączności.
Mała zielona strzałka wskazywała drogę do zimnicy, jak popularnie nazywano schron przeciwupałowy istniejący w każdym equatoriańskim domu. Jednak nie kwapił się ruszać schodami w mrok. Wyciągnął i odbezpieczył sześciostrzałowego króciaka. Potem na kartce skreślił kilka słów do armatora: "Wypływam jeszcze na parę godzin. O miejscu zakotwiczenia»Trytona«zawiadomię. Należność prześlę systemem menscompteryjnym". Podpisał się nazwiskiem z fałszywych dokumentów nr 3, a potem ostrożnie ruszył z powrotem. Odrzucił pokusę udania się do pogrążonego w upale miasta, zwłaszcza przy perspektywie pokonywania 245 schodków.
– Czy mogli mnie namierzyć? – zastanawiał się rozglądając dookoła. – Kto i w jaki sposób? O wyprawie wiedzieli jedynie Druzzus, Ursin i metresa Julia. A może sam Sclavus był cały czas pod obserwacją…?
Sclavus – Słowianin, cognomen, czyli przydomek Leontiasa, wiązał się z jego barbarzyńskim pochodzeniem. Mała grupka Słowian, która u schyłku epoki Transferu pojawiła się na północno-zachodnich skrawkach Ekumeny, dość długo zachowywała swą odrębność jako Sojusz Wenedyjski, aż wreszcie wojny w XIV wieku spowodowały wchłonięcie dzielnego ludu przez grecką despotię. Wielu, w tym dziadkowie Sclavusa wyemigrowało, reszta wegetowała pod ekumeńskim butem, pasując, wedle określeń samego tyrana, do greckiego imperium jak siodło do dojnej mlecznicy i podrywając się w niezliczonych insurekcjach, bez wyjątku topionych w morzu krwi.
Ani na molo, ani w rękawie wiodącym do szybkopława nikt nie zaatakował Darniego. Ostatni etap pokonał dosłownie paroma susami, z ulgą włączył klimatermię, odczepił "Trytona" i bezzwłocznie wypłynął z przystani na wody Białej Zatoki. Pośpiech sprawił, że na torze wodnym wypełnianym kłębami lepkiej pary omal nie zderzył się z płaską krytą łodzią dwupływakową, aż pilotujący ją pucołowaty nastolatek w ciemnych okularach pokazał mu przez szybę płaskiej kabiny obraźliwy gest. Wyszedłszy na odkryte morze Darni wyświetlił na szybie mapę Equatorii. Wybór drogi zaabsorbował go do tego stopnia, że obecność intruza odkrył dopiero, gdy uczuł na szyi chłodne dotknięcie noża.
– Żadnych gwałtownych ruchów – powiedział gość za plecami.
– Mamy do ciebie kilka pytań, dottorku – dorzucił inny, równie niewidoczny, z głębi kabiny. – Nie odwracaj się!
Muskularna łapa wprawnie wysupłała króciaka zatkniętego przez Darniego za cingulum.
– Ładna zabaweczka, służbowa czy prywatna? – gwizdnął nożownik.
– Musisz odpowiedzieć nam na parę pytań – rzucił drugi z napastników, sądząc z władczego tonu ważniejszy.
– Ależ panowie, musiała zajść jakaś pomyłka – zaczął płaczliwie Darni. – Jestem naukowcem, badaczem małży…
– Dottorze Darni, nie udawaj idioty – przerwał starszy siccaro. – Wykręty tylko pogarszają twoją sytuację.
Dottor, pragnąc zyskać na czasie, wyraził zapewnienie o gotowości jak najdalej posuniętej współpracy, błagając jednocześnie o dobre traktowanie. Delikatnie przeniósł ciężar na prawą nogę… jednak natychmiast uczuł mocniejsze ukłucie sztyletu.
– Żadnych numerów! Powiedziałem!
– Skoro mamy rozmawiać, czy mógłbym usiąść?
Zgodzili się, podsunęli mu sellę, ale nadal nie pozwolili mu się odwrócić. Miał teraz jednak na wysokości oczu małe lusterko w postaci wypolerowanej burty czółna awaryjnego. Mógł obejrzeć prześladowców. Nożownik stał wprawdzie zbyt blisko, więc nie widział jego twarzy, za to jego szef, który przysiadł na szafce nawigacyjnej, prezentował się w całej okazałości. Chudy, smagły, o twarzy pokrytej gęstym, zmierzwionym zarostem – Wandalijczyk, ani chybi, a może Pers!
– Powiedzmy, że udzielę interesujących was informacji, musiałbym mieć jednak gwarancje… – zaczął Darni.
– Jeśli chcesz żyć, nie stawiaj warunków! – Perso-Wandal splunął na podłogę.
– Nie będę gadał z nożem gotowym rozerwać mi krtań przy lekkim bujnięciu szybkopława – upierał się dottor. -Czym ryzykujecie, przecież zabraliście mi broń.
– Zrób, jak powiedział – warknął starszy siccaro i niemiły chłód na szyi znikł. – Po kogo cię wysłano?
– Miałem przeprowadzić poufne rozmowy w sprawie przyszłych nominacji w prowincjach – zaczął.
– Czyżby? Z kim w takim razie rozmawiałeś na Orelii? Nie byłeś w fakcjonie ani termach kurulnych?
– Nie jestem upoważniony do zdradzania szczegółów…
– My cię upoważniamy! Mów! Jaki to ma związek z samobójstwem terrorysty Narensa?
Niedobrze, wiedzą wszystko – zmartwił się dottor. Tymczasem jego stopa delikatnie manewrująca pod stolikiem natrafiła na kabel głównego zasilania i owinęła go wokół kostki. Według instrukcji gwałtowne wyrwanie przewodu musiałoby spowodować automatyczne wyłączenie "całej wstecz" z awaryjnego zasilania.
– Chyba rozumiesz pytanie. Z kim Druzzus kazał ci się skontaktować w Orelii?
A więc nie wiedzieli o Leontiasie, dobrze – ucieszył się dottor, a potem targnął kablem.
"Tryton" niczym ściągnięty wędzidłem koń stanął dęba. Darni, przewidując to zawczasu, zaparł się o tablicę licznikową. Napastnicy tej możliwości nie mieli. Nożownik przefrunął ponad stołem zatrzymując się dopiero na pancernej szybie. Nieprzyjemnie chrupnął łamany nos. Wandalo-Pers niczym worek cebuli poturlał się po podłodze i uwiązł głową w szafce z gaśnicami. Nie wypuścił wprawdzie broni, ale dottor nadepnął dłoń siccara i odebrał mu króciaka.
– Sytuacja się zmieniła – zawołał cofając się ku drzwiom kabiny tak, aby mieć na widoku obu napastników. – Teraz wy zaspokoicie moją ciekawość. Kto was wynajął?
Najemnik tylko zaklął gardłowo.
– Jesteście zawodowcami, to widać – ciągnął Darni. – Pomysł, aby zaczekać na mnie na "Trytonie", był dość sprytny… – urwał. Zaniepokoił go dziwny błysk w oczach bandziora. Instynktownie uskoczył w bok. Cios elektryczną pałką mierzony w głowę trafił go w kark, ale i tak pozbawił przytomności.
– Patałachy – nowo przybyły, rosły blondyn o wywiniętych wargach zwyrodniałego Kupidyna nie taił pogardy. – Ile razy mam was wyciągać z opałów? Rozczarowujesz mnie, Flaccusie!
Śniady nie skomentował, nożownik natomiast lamentował nad swoim zmasakrowanym nosem i złamaną ręką.
– Mam ocucić to ścierwo, Lucjuszu?- zapytał brunet wskazując dottora.
– Za dużo zachodu, to twardziel, i musielibyśmy nieźle się namęczyć. Poza tym wracał sam, co oznacza, że jego misja się nie powiodła. Załadujemy go do czółna i wypchniemy w morze bez wioseł. Nie ma szans przeżycia tego upału dłużej niż parę godzin. Nieprzyjemna śmierć na patelni. Nieprzyjemna…
Tak uczynili. Ciągle nieprzytomny Darni został umieszczony w odkrytej łodzi. Miał przed sobą parę godzin konania. Najemnicy przezornie wybrali teren płytkiej zatoki przylegającej do pustyń Equatorii, nie odwiedzanej o tej porze roku ani przez turystów, ani przez rybaków. Wezwany wiropłat zabrał na pokład dwójkę siccarów, co do trzeciego zgodnie uznali, że ranny najemnik to balast, i spełni o wiele pożyteczniejszą rolę jako karma dla krabów trupojadów. Za to, zgodnie z zawodową etyką, jego część honorarium została natychmiast przesłana wdowie. Natomiast "Trytona" po zablokowaniu steru i ustawieniu silnika na "całą naprzód" skierowano wprost na łańcuch raf. Jeśli nawet ciało dottora zostanie odnalezione, dla wszystkich będzie jasne, że po katastrofie szybkopława usiłował się ewakuować czółnem, lecz wkrótce zmarł z żaru, pragnienia i wyczerpania.
Zetknięcie ze słonecznym żarem przypominało chluśnięcie wrzątku na twarz. Darni natychmiast odzyskał przytomność, nie poruszył się jednak, zanim nie ścichły silniki "Trytona". Wtedy dopiero otworzył oczy, widział świat niewyraźnie, lecz błyskawicznie pojął grozę sytuacji – na łódeczce nie miał ani skrawka cienia. Bez wioseł nie mógł się poruszać, a odległe o dobre 5 mill wybrzeże przerażało żółtymi diunami pustyni. Mógł oczywiście wskoczyć do wody o temperaturze zupy, co też niezwłocznie uczynił, okręcając wokół głowy wilgotne pantalony. Ale co przez to zyskiwał – dłuższe konanie?
Nie należał jednak do ludzi poddających się łatwo. Był niezłym pływakiem i oszczędzając siły miał szansę dotrzeć do lądu, a gdyby dotarł na brzeg nocą, mógłby wspiąć się na wydmę i szukać świateł. Atoli już po godzinie począł tracić nadzieję, drobiny soli parzyły oczy, przeżerały wysuszone usta. Jakby tego było mało, naraz na wprost siebie ujrzał ciemny, szybko poruszający się kształt.
– Ichtiozaur!- Zachłysnął się solanką, lecz nie poszedł pod wodę… Wskutek ogromnego zasolenia wód płytkiej zatoki utonięcie nie było wcale łatwą sprawą – ale przy odrobinie wysiłku… Całkowicie opuściła go wola życia. "Wybacz, Jedyny, moje grzechy" – pomyślał. Otworzył usta. Czuł, jak słona woda wdziera się do jego krtani, do płuc, paląc żywym ogniem. Ogarniała go ciemność. I ogień. Skąd ogień? Znów był pod Enteloi. I znów mocarne ramię unosiło go w górę na powierzchnię.
– Dottorku, dottorku – zabrzmiał męski baryton. – Wypluj tę wodę, bo inaczej Dia będzie ci musiała robić sztuczne oddychanie.
Darni kaszlnął. Otworzył oczy. Znajdował się w ciasnym, chłodnym wnętrzu. Leontias wyciskał z niego ohydną słoną ciecz. Dia polewała słodką wodą z zielonego węża i wilgotnym ręcznikiem usuwała sól. Gurus, piegowate stworzenie w drucianych okularkach, siedział przy sterze łodzi… Tylko czy była to łódź? Nabierająca prędkości maszyna uniosła się nad wodę. Jej pływaki okazały się skrzydłami hydraviona. Omnivant! – to był legendarny omnivant. Pojazd, który przecież nie istniał. Jego konstrukcji zaniechano przed kilku laty, gdy zdominowana przez pacyfistów Kuria zaczęła ostro oszczędzać na zbrojeniach. A więc był we wnętrzu wehikułu istniejącego tylko w imaginacjach projektantów. Pojazdu poruszającego się po lądzie, wodzie, pod wodą, a nawet w powietrzu. (Jak dowiedział się później, wysoko wydajne baterie solarne pozwalały przebywać mu bez zatrzymywania 1000 mill w nocy i trzy razy tyle w dzień.)
Mimo nalegań dottora Leontias nigdy nie wyzna, jak wszedł w posiadanie omnivanta i w jakim celu nadzwyczajny pojazd miał służyć prostemu nauczycielowi historii i literatury, który na zawsze pożegnał się z działalnością w extraordynariacie. Zdany na domysły Darni zastanawiał się nad ewentualnym związkiem z głośnym terrorystycznym napadem na bazę "Cerera VII" na Superiorze przed trzema laty. Media spekulowały wówczas na temat skradzionego tam jakiegoś bojowego prototypu. Gubiono się w domysłach, czy była to sprawka Wandalijczyków czy kryptonów Ekumeny… Później pojawił się oficjalny komunikat, że prototyp nigdy nie opuścił Archipelagu, szczątki podwodnego okrętu napastników oraz kilka nieidentyfikowalnych ciał znaleziono na plażach Orelii, zaś bezcenny ładunek spoczął na zawsze w głębinach. Któż jednak dokonał sabotażu? Extraordynariat lub FOI nie omieszkałyby się pochwalić…
Kiedy wreszcie Darni doszedł do siebie, zapytał Leontiasa, czemu najpierw mu odmówił współpracy, a potem brawurowo uratował mu życie?
– Ostrożność – odparł lakonicznie Sclavus, zwolniwszy Gurusa z roli sternika i przyśpieszając lot.
– Chciałeś mnie sprawdzić?
– Nie ciebie. Tych, co mogli iść za tobą.
– I musiałeś wystawiać mnie na takie ryzyko?
– Musiałem, dzięki temu przeciwnik myśli, że zginąłeś, nikogo nie zwerbowałeś i w ogóle może być bardzo zadowolony z siebie.
– Wiesz, kto dał zlecenie tym siccarom?
– Jeszcze nie, ale bądź pewien, dowiem się…
Darni miał na końcu języka pytanie, jak Leontias godził swoją niezwykłą ostrożność z zabieraniem na niebezpieczną wyprawę dwójki małolatów, ale Słowianin uprzedził kwestię.
– Musiałem ich wziąć ze sobą. To sieroty, nie miałbym ich komu powierzyć. Zresztą po przybyciu do Florentyny ograniczymy ryzyko do absolutnego minimum.