Po wysadzeniu Ursina na tyłach hostelu "Asilium", gdzie natychmiast przejęli go ludzie Druzzusa, Leontias skierował omnivanta ku morzu. Posuwał się blisko dna, unikając namierzenia. Wreszcie znalazł zaciszną zatoczkę pokrytą rzęsą i wielkimi liśćmi królewskiej helionii i tam pięć łokci pod powierzchnią postanowił spędzić noc. Wnętrze pojazdu było ciasne jak kapsuła kosmiczna. Gurus z obandażowaną głową rozciągnął się na przednich siedzeniach, natomiast Leontias z Dią rozłożyli koce w luku bagażowym. Miejsca starczało tam ledwie dla dwóch szczupłych osób. Sclavus strudzony zasnął natychmiast.
Przyśniło mu się dzieciństwo na wsi, drewniany dom, wyciszony o szarej godzinie, pełzające kwiaty teobiscusów na ścianach atrium. I babcia, która zaciągając z wenedzka, deklamująca mu, usypiającemu na ławeczce szkrabowi, stary wiersz napisany w wymierającym języku ginącego narodu.
Niebo ponad Wenedią jest jak bluzka błękitna
za dnia czyste i jasne, i bliskie,
nocą gwiazdy – guziki i fibula księżyca
rozwieszają je ponad ogniskiem…
Wyschnie niebo od rosy, pojaśnieje znów bluzka
kołnierzyka wesołym karminem,
pocałuje poranek, w którym słońce ma usta
twojej matki, staruszki jedynej.
Idą starzy Wenedzi, kosze ryb niosąc wolno,
a kobiety już ziarno utarły
i smakuje im placek wyrośnięty jak wolność,
chociaż drożdże podobno umarły…
I ten obraz w nas żyje, póki ludzkiej pamięci,
Choć rozlega się w krąg chichot czarta,
chociaż matka zabita, chociaż bluzka podarta,
chociaż Inna w złą stronę się kręci…
Dlaczego właśnie przypomniał mu się wiersz? Dlaczego babcia? Zmarła rodzina śniła mu się rzadko. Tak jak od lat nie wspominał Pertesa i jego siepaczy. Jak wyrzucił z pamięci dziesiątki scen strasznych i ponurych. Cóż więc miał oznaczać ten sen? Że tam w zaświatach czekali na niego?
– Wkrótce do was dołączę? – pytał, ale babcia oddalała się, coraz mniejsza i mniejsza, aż stała się maleńka jak głuszczyk – maleńki stekowiec hodowany w domowych vivariach ku uciesze dzieci. Głuszczyk pokryty jedwabistym futerkiem, o szypułkowatych oczach w błękitnych obwódkach, ze śmiesznymi pazurkami i długim ruchliwym ryjkiem…
Obudziło go delikatne dotknięcie, jakieś zwierzątko dobierało się do jego ucha. Czuł gorąco warg, delikatność języka. Chciał się cofnąć. Nie miał dokąd.
– Dia – szepnął – co ty robisz?
– Cicho, bo obudzisz Gurusa. – Była całkowicie naga, gorąca, pachniała miodem i mlekiem…
– Jesteś szalona, dziewczyno!!!
– Kocham cię, Leo. Chcę być twoją żoną! Lecz jeśli mnie nie kochasz, powiedz to. Zrozumiem, odejdę… Mów!
Nie mógł tego powiedzieć. Czyż jednak mógł pozwolić, by drobna, na wpół dziecięca rączka głaskała jego kosmatą pierś nieśmiało podążając ku bardziej niebezpiecznym rubieżom, by całowały go te niedoświadczone usta?
– Nie możesz poczekać? – prosił. – Jesteś bardzo młoda, nie znasz świata, nie miałaś wyboru.
– Ty jesteś mym wyborem. A jeśli – zawahała się na moment – jeśli jutro zginiemy? I nagle zaczęła mu szeptać wiersz Scribonii, wieki całe pozostający na indexie:
Chcę zapamiętać w drodze do Tartaru
smak zespolenia.
I ową zwyczajność, co nadzwyczajna,
ciebie w każdym ruchu.
Ciebie, któryś we mnie,
i mnie w twoim sercu.
A jeśli sen nas czeka, nieprzespany
chcę śnić o tobie.
Jeździec o rumaku, rumak o jeźdźcu,
strzała o kołczanie
w wiecznym dopełnieniu.
Niech więc Jedyny nas pobłogosławi,
bo będziem nawet wbrew Jedynej woli
w szaleństwie szczęścia i w rozkosznym bólu
rozdzierać jękiem nagą ciemność nocy,
po rosę potu, czerwień ściętej róży,
gdy dzwony naszych serc
zagrają ave
ślubom wieczystym
i latom powszednim,
mój ukochany.
Mój ukochany.
I cóż miał jej powiedzieć. Że świat nie jest poezją. Że cięte róże więdną. Że nie ma nic prócz złudzeń i samotności. A za czarę nektaru przychodzi latami pić piołun. Że dziewczyny, które kochał przed laty, są już tylko cieniami na polach elizejskich lub więdną w domowych niemodnych wazonach… Ale jej tego nie powiedział.
Może rzeczywiście należy dawać ludziom to, czego pragną, bez zastanawiania się, dlaczego?
Więc zrobił to, o co prosiła.
I omnivant pomknął w gwiazdy. Tam, gdzie ryczał Lew i Niedźwiedź, gdzie warkocz Bereniki połyskiwał złociście, gdzie kaskadą brylantów spadała Mleczna Droga w rozchyloną pułapkę Oriona. A oni wspinali się poza progi kolejnych nieb. I rozbrzmiewała im muzyka sfer. Concerto jęków, oddechów, monosylab, pocałunków. I byli już jedną zespoloną kometą, która naraz znalazła się po drugiej stronie galaktyki.
A we własnych szeroko rozwartych oczach widzieli obracający się glob jednego księżyca, złocistość pustyń, szmaragd oceanów, zieleń dżungli, biel lodów. I we wspólnym spazmie wydarło się im jedno słowo – Ziemia.
I wylądowali.
Na przednich siedzeniach Gurus wbił zęby w swoje przedramię. Dygotał, klął w myśli i modlił się o własną śmierć, bo wiedział, że taka miłość jest jak dotknięcie Boga i zwykłym ludziom może nigdy się nie zdarzyć.
Po każdej kampanii dzień Inauguracji był zawsze na Archipelagu świętem pojednania. Już w wigilię Zaprzysiężenia, wieczorem 20 żeńca, w całej Federacji zapanował nastrój świąteczny. Dla czołówki politycznej był to czas wypoczynku, nabierania oddechu przed diabelskim młynem, który miały rozkręcić dni następne. Nie dziw, że bohaterowie spędzali ów "kawalerski wieczór" ukryci przed mediaferrantami, w gronie najbliższych. Kasjusz Longinus zaszył się na wsi w otoczeniu swoich sześciorga dzieci, Quintus Cedrus odwiedził teściów, poczciwych weteranów, którzy niedawno nabyli stary dom koło Avillei, Marek Ursin spotkał się na winie w gronie szkolnych przyjaciół, a Druzzus wespół z dowództwem gwardii na zamkniętym wieczorku w Starych Koszarach Pretorianów. Nawet prefectissimus Marcellis opuścił swój matecznik i wirowcem udał się do sanktuarium św. Zenobii w Górach Florentyńskich, aby się zrelaksować polując na grubego gada.
Wszystkie przygotowania zostały zakończone. Lśniły wypucowane itinery, pyszniły się świeżymi tynkami frontony insul i mercatoriów. Akcja vigiliancka pod kryptonimem "elementy" wymiotła z centrum tumanantów i trynitatystów. Szybko zapomniano o niefortunnej wypowiedzi wieszczki Nerinii, która w programie "Auspicje" zapytana o prognozy dla nowej navigatury zaczęła zawodzić nad czarą z magiczną breją: "Widzę krew, widzę krew…" – ale szybko po maleńkiej pauzie przyprawiającej wielomilionowe spectatorium o skurcz serca dorzuciła – "krew z mlekiem, toż to cera naszego Cedrusa".
Nastroju nie zmąciły doniesienia agencyjne o nagłym urwaniu łączności z Ekumeną – wyłączenia fonikonów w kontynentalnym imperium zdarzały się często, przynajmniej raz na miesiąc. Wystarczyło, aby jakiś Ekumeńczyk podpalił się pod Wielką Świątynią Arymana albo ktoś rzucił jajkiem stekowca w luxpędnik hierarchy, a już sturęka, niewidzialna siła przerywała programy, zagłuszała łączność orbitalną, skazując resztę Innej na domysły i spekulacje. Oczywiście przygotowani na taką okoliczność czołowi rezydenci medialni hodowali (w tajemnicy, proceder bowiem był zakazany) avozaury pocztowe. I jeśli tym bystrolotnym szybownikom udawało się ominąć wszystkie zasadzki i pułapki, już po kilku dniach świat dostawał porcję prawie prawdziwych informacji.
Tym razem jednak nawet ci, którzy powinni być najlepiej poinformowani, nie mieli pojęcia o wojnie domowej ogarniającej Dolną Akropolię. Jak było do przewidzenia, armia opowiedziała się za legalną władzą, a Szara Straż za Tajgenisem. Oczywiście społeczeństwo rozległej Ekumeny dobrą dobę nie będzie miało pojęcia, co się dzieje. Części prawdy dowie się dopiero za kilkanaście godzin z dramatycznego apelu Ksantypposa, który razem z Georgiaszem postanowi odwołać się do narodu. Poinformuje o zgonie, z powodu niewydolności krążenia, Antygona Leartonika. Będzie to tylko w połowie prawdą. Antygon przestanie krążyć po kabinie orbitowca, na który przeniósł się wraz ze swym sztabem, jednak niedokrwistość mięśnia sercowego nie będzie miała z tym nic wspólnego.
Bardziej desperackie będzie zagranie Tajgenisa. Efor po opanowaniu Dolnej Akropolii wyda bowiem manifest "Do Całej Ekumeny". Ogłosi w nim wolność wszystkich kultów religijnych, prawo każdego z ludów Ekumeny do decydowania o własnym losie, zgodę na dobrowolne opuszczenie podziemnych miast, otwarcie granic i natychmiastowe negocjacje z Federacją na temat pomocy żywnościowej.
– Zwariował, zwariował – zaryczy słuchający tego orędzia Antygon.
– Zachowajmy spokój – odezwie się na to Ksantyppos. – Ten apel nie ma szans wydostać się z Akropolii. Najwyżej przedłuży opór buntowników.
– Zatem nie mamy wyjścia. Należy uderzyć balistą w górny zbiornik.
– Zatopić stolicę? A 3 miliony ludzi, a elita, a internowani hierarchowie?… – zakrzyknie Georgiasz. – Na Arymana, Antygonie!…
– Wykonać… Albo każę przywiązać cię do czubka pierwszego pocisku. Niech pilot włączy odliczanie.
I wówczas dobry, miły Argon, ucieleśniający rozsądek i umiarkowanie, użyje noża, jednym cięciem poderżnie suchą szyję hierarchy, aż czarna jucha splami delikatne dłonie oekonomikosa.
Obiekt FLX położony w najwyższej partii Lasu Florentyńskiego pozostawał nie wykorzystywany od lat wojny herriańskiej. Przez jakiś czas baraki z szarej iłowej cegły stanowiły ostoję tumanantów i trójczubów, zanim nie przegnali ich sekuryci miejscowego rezerwatu. Projekt przekazania koszar i bunkrów na magazyny pasz upadł z powodu braku łatwego dojazdu.
Biła decyma, gdy prywatny nośnik Elekta, pomalowany w faliste pasy symbolizujące dwadzieścia jeden diecezji Federacji, zawisł nad spękanym pasem startowym. Terkot płatów zmącił ciszę zakątka, a tumany kurzu na moment przysłoniły niebo.
Cedrus wyskoczył energicznie z kabiny, pozostawiając pilota na zewnątrz wiropłata. Postąpił parę kroków w stronę bunkra "A", otoczonego gęstwą iglaków. Owionęło go nocne powietrze przesycone żywicznym zapachem ziół. Silniki umilkły i znów rozbrzmiewało jedynie granie cykad i szmer nieodległego strumyka. Quintus przybył sam, wymknął się swoim ochroniarzom, a o wycieczce wiedziała jedynie żona, pozostająca u teściów w Avillei.
– Jesteś – z cienia wychylił się kędzierzawy Ruffix. – A gdzie ten Słowianin?
– Ursin sprowadzi go swoim nośnikiem. Wystarczy ci ludzi?
Rufo cicho zagwizdał. Spod baraków odezwał się zawodzący głos avozaura, z drugiej strony w rowie zakumkała żaba, skrzypnęła jakaś framuga na wieżyczce dawnego stanowiska kontroli lotów… Quintus doliczył się co najmniej dziesięciu odpowiedzi.
– Doskonała robota – pochwalił. – Mam nadzieję, że nic z dzisiejszych wydarzeń nie przeniknie na zewnątrz.
Ruffix wykrzywił mięsiste wargi.
– Gwarantuję to. Nie można było wybrać lepszego miejsca na załatwienie sprawy: blisko stolicy, lecz spokojnie, żadnych zbędnych świadków. Nie podoba mi się jedynie, że przybyłeś tu osobiście. To człowiek niebezpieczny.
– Dlatego muszę z nim porozmawiać przed waszą akcją. Jestem pewien, że nie da się wziąć żywcem. Muszę się dowiedzieć, kto jeszcze jest w to zamieszany.
– Rozumiem. Pozostaje jeszcze jedna drobna kwestia…
– Słucham? – Cedrus odwrócił się do szefa sztabu. Na tle rozgwieżdżonego nieba ich sylwetki wyglądały wręcz bliźniaczo. Rozpoznać ich można było tylko po kędzierzawej czuprynie Rufona i kapturze, który naciągnął na głowę elekt.
– Chodzi o Ursina.
– Nie rozumiem. To mój najlepszy przyjaciel. I niczego nie podejrzewa.
– Właśnie. Jest wierny, ale nie nasz. Nie możemy pozwolić sobie na dyskomfort istnienia świadka.
Przez chwilę Quintus milczał, wreszcie rzekł bardzo powoli.
– Nie chcę znać szczegółów, Rufo. Ty nadzorujesz operację.
Bunkier wybrany na spotkanie ze Słowianinem wyglądał solidnie. Wyglądał na nietknięty zębem czasu. Głęboko wkopany w ziemię, dość przestronny, oświetlony i hermetyczny, znakomicie nadawał się na miejsce poufnej rozmowy.
Może zresztą używano go od czasu do czasu przy podobnych okazjach. Z salą operacyjną sąsiadowała niewielka zamaskowana caverna, w której miał się ukryć Ruffix.
– Doskonale wybrałeś ten obiekt – w głosie rudzielca zabrzmiało uznanie.
– Kiedyś odbywałem tutaj szkolenie wojskowe – powiedział Cedrus.
– Mam nadzieję, że ten pieprzony Sclavus nie uznał spotkania na takim odludziu za coś podejrzanego?
– A gdzie mielibyśmy się spotkać kilkanaście godzin przed Inauguracją, kiedy mediaferranci czyhają za każdym węgłem? Zresztą sam życzył sobie, aby jego usługi pozostały poufne.
Mgła leżała płatami w dolinach niczym strzępki waty. Jednak sam płaskowyż powinien być od niej wolny. Omnivant sunął ponad koronami drzew na podobieństwo szybującej harpii, cichy, niewidoczny. Skończyły się perełki świateł wzdłuż viafastów, coraz rzadsze świetliki wskazywały ludzkie sadyby na stokach gór. Skupiony Ursin milczał. Leo też nie palił się do rozmowy. Czuł jeszcze słodycz ciała Dii i lęk o nią, lęk o przyszłość niepewną…
Nośnik prześlizgnął się ponad linią zasieków, prawie je muskając, czujniki termiczne wykazały podłużne ciepłe bryły przyczajone wokół bunkra. Ponad dwudziestu… Lekko drgnęły żuchwy Leontiasa, nie rzekł jednak nic, szerokim łukiem okrążył dawną komendanturę i usiadł maszyną obok wiropłata elekta, ustawionego w cieniu gigantycznego szpilkowca. Mężczyzna w skórzanym kombinezonie, zaufany pilot Cedrusa, pokiwał im na powitanie.
– Czy będzie tu ktoś poza nim i Cedrusem? – zapytał Leo.
– Umówiliśmy się, że nikt – zapewnił consulantor. – Trzymaliśmy całą akcję w tajemnicy. Nawet ten pilot do ostatniej chwili nie wiedział, dokąd leci.
Pomiędzy nośnikiem a włazem do bunkra rozpościerała się otwarta przestrzeń. Dzięki reflektorom teren ten mógłby w mgnieniu oka zamienić się w rzęsiście oświetloną scenę. Leontias niezadowolony pokręcił głową.
Zeszli schodami, mechanizm hydrauliczny zamknął za nimi pancerne drzwi.
Umeblowaniem wnętrze przypominało ubogą popinę. Światło paliło się jedynie nad żelaznym stołem, dawną mapmensą. Na pustym blacie stał otwarty termos i szklanka z niedopitą kawą. Jeden z trzech prostych zydli zajmował mężczyzna z głową ukrytą w dłoniach. Spał?
Kroki najwyraźniej go obudziły. Wstał i mrugając jak człowiek wyrwany z głębokiego snu wyciągnął dłoń do Leontiasa.
– Witaj, herosie – rzekł.
Leo uścisnął rękę Navigatora z szacunkiem, wydawał się trochę onieśmielony. Ursin tymczasem zamknął drzwi. Rozległ się cichy syk uszczelniaczy. Od tej chwili byli odcięci od świata, z kapsuły nie mógł wydobyć się żaden dźwięk.
– Proszę usiąść – powiedział Quintus. – Spotykamy się na quartinę przed północą, ale chyba nie za późno. Marek opowiadał mi trochę o pańskim śledztwie. Chyba pora, abym poznał jego rezultaty.
– Otrzymałem zadanie wyjaśnienia śmierci pseudotrynitatysty Narensa, zgładzonego w dniu 7 żeńca bieżącego roku – referuje Leo. – Miałem wyjaśnić, co ów młody człowiek chciał przekazać wam, Quintusie, i jakimi motywami kierowali się mordercy oraz ich ewentualni mocodawcy. Jak podejrzewałem, zakres śledztwa przekroczył zakreślone zadanie.
– Zatem wie pan wszystko?
– Wiem dużo. Wiem, co chciał przekazać Narens i kto go zabił. Grupa ochroniarzy z "Błękitnego Raptularza" kierowana przez libratorkę Pinettę – z ust Cedrusa omal nie wyrwał się okrzyk zdumienia. – Ustaliłem też, kto kierował zabójcą, a następnie nieskutecznie zacierał ślady, co kilkunastu ludzi przypłaciło życiem.
– Kto to zrobił? – wyrwało się Cedrusowi.
– Jeden z pańskich najbliższych współpracowników. Człowiek obdarzony wielkim, jeśli nie największym zaufaniem. A zarazem pozbawiony skrupułów agent Ekumeny, kupiony jeszcze piętnaście lat temu podczas misji rozjemczej w Herrii. Szef Sztabu wyborczego – electorius Ruffo Ruffix.
Ursin skurczył się na swoim zydlu. Jednak elekt skomentował tę rewelację krótko:
– Wiem!
Leontias nie wyraził zdziwienia i mówił dalej.
– Ten niewątpliwie zdolny agent popełnił jednak duży błąd, nie zainteresował się tym, co miał do powiedzenia Narens. Założył, że trynitatysta jakimś sposobem dowiedział się o jego zdradzie, bo cóż innego mogłoby "zatrząść całym Archipelagiem". A wystarczyło dopuścić do waszej rozmowy, by dowiedzieć się, że Narensowi chodziło o co innego.
– A o co?
– Zanim odpowiem, muszę niestety postawić pytanie o pańską rolę. Jest pan marionetką lub zakładnikiem Ruffixa czy też jego mocodawcą? A może o niczym pan nie wie? Muszę zadać pytanie, kim pan jest, Quintusie?
– Po pierwsze, nie jestem Quintusem Cedrusem – odparł elekt.
Ruffix nadsłuchujący rozmowy i przypatrujący się im przez jednostronne lustro z wrażenia upuścił repetera. Brzęk dotarł do nich przez otwór wentylacyjny i nie uszedł uwagi Leontiasa. Jego źrenice zwęziły się jak u atakującego drapieżcy.
– Proszę się nie denerwować, to tylko Ruffix – wyjaśnił spokojnie Cedrus. – Cieszy się, że tyle o nim mówimy.
– Ruffix tutaj? – Ursin aż podskoczył.
– Nie denerwuj się, Marku. Jego uczestnictwo w naszym spotkaniu będzie dość bierne. Znajduje się za tą pancerną szybą. Widzi nas, ale nic nie może zrobić… – w tym momencie Ruffo zaklął i unosząc broń szarpnął za klapę wejściową. Ani drgnęła. – Cóż, może jedynie przysłuchiwać się naszej rozmowie, albowiem zablokowałem właz. – Zastawiliśmy wspólnie pułapkę na pana, ale wpadł w nią sam nasz przyjaciel. Teraz, jeśli wściekłość nie pozbawiła go możliwości logicznego myślenia, zapewne zastanawia się, jak z tego wybrnąć. Niestety, jego radiostacja, przez którą mógłby poderwać swych siccarów czuwających wokół bunkra, nie może przekazać sygnału. A poza tym we właściwym czasie rozwiążemy i ten problem. A teraz co do sprawy mojej tożsamości, przypomina mi się rozmowa, jaką odbyłem z szefem FOI Marcellisem dwa dni temu. Powiedziałem mu wprost: "Sądzę, drogi prefectissimusie, że powinien pan wiedzieć, iż nie nazywam się Quintus Cedrus tylko Hektor Talsus i jestem, czy raczej byłem, oficerem Ekumeńskiej Szarej Straży…"
– Co… takiego? – jęknął pobladły Ursin.
– Marcellis był niemniej zaskoczony niż ty, Marku. A ja kontynuowałem: "Prawdziwy Cedrus zginął wraz z całą rodziną w wypadku zaaranżowanym przez naszą grupę operacyjną…" – po twarzy Słowianina można było poznać, że wyznanie nie zaskoczyło go aż tak jak Ursina. – Nie miałem w tym udziału, choć oczywiście wykonałbym wówczas każdy rozkaz pochodzący od sług Arymana. Fakt, że zostałem wyznaczony na głównego realizatora Planu Nr 1 Mateczki Ekumeny był powodem mej dumy i zapału. Byłem do szpiku kości przekonany o słuszności mej misji. Akceptowałem jej koszty. Cóż zresztą wiedziałem o świecie? Ekumena stanowiła o jego sensie. Byłem sierotą. Nie znałem swych rodziców, dziś mogę tylko przypuszczać, że pochłonęła ich któraś z czystek wielkiego Periandra. Zresztą wówczas, gdyby zaszła potrzeba, osobiście wykonałbym na nich wyrok. Wychowywano mnie na żołnierza, na posłuszną, choć inteligentną maszynkę do zabijania. Ktoś chyba zorientował się, że jestem lepszy od mych rówieśników. Że mam małpią zdolność do języków, jestem niezłym matematykiem, dobrym mówcą, potencjalnie sprawnym aktorem. Zainwestowano w mój umysł. Nawet w despotyzmie potrzeba niekiedy ludzi mądrzejszych od innych. Lud może być trzymany w tępocie, ale nadzorcy powinni być inteligentni. Wysłano mnie więc do szkoły geniuszy. Nie zawiodłem oczekiwań Arymantei. Przeskakiwałem po trzy stadia w ciągu roku. Miałem rekordowe wskaźniki inteligencji. Sprawdziłem się też psychologicznie – mając 16 lat zadenuncjowałem najlepszego przyjaciela jako wyznawcę Jedynego, wydałem własną kochankę dowiedziawszy się od niej, że współpracowała z federacyjnymi mediaferrantami. Później miałem się przekonać, że oboje donieśli wcześniej na mnie i to przyniosło mi ulgę.
Mając siedemnaście lat płynnie posługiwałem się neołaciną i powandalszczyzną, znałem też bardziej popularne dialekty Archipelagu. Chyba wtedy wybrano dla mnie rolę. Rolę gwiazdy pierwszej wielkości. Operacja chirurgiczna zmieniła mi twarz, środki farmakologiczne pigment. Barwę głosu i sposób mówienia dopracowałem sam. Dostarczano mi stosy taśm z nagraniami Quintusa (wybrano go spośród innych optymalnych kandydatów do podmiany). Nasi agenci, w tym pokojówka zatrudniona w domu senatora, relacjonowali mi co do pacierza życie młodego Cedrusa, poznawałem jego zabawy, ulubione gry, obraźniki i książki, flirty i przyjaźnie. Przez dwa lata stawałem się nim. I chyba stałem. Nawet udało mi się odmłodzić o 3 lata. Wreszcie łódź podmorska przewiozła mnie na Nową Istrię, gdzie w pustym eremie rozpocząłem trening praktyczny. Sam wypadek w Górach Gadzich był majstersztykiem dywersji, zamiast Quintusa, którego trupa usunięto, ja sam pokaleczony i pokrwawiony odnalazłem się na dnie wąwozu (Przewidziano nawet, że dostanę twoją krew, Ursinie.). Co było dalej, chyba wiecie. Mogę tylko dodać, że agenci Ekumeny zadbali, aby wszystko mi się w życiu udawało. W odpowiednich momentach znikali moi rywale i konkurenci. A ja piąłem się w górę. Na szczyt! Realizowałem plan.
Atoli moi przełożeni nie przewidzieli jednego. Pogrążeni w mrokach Dolnej Akropolii nie brali pod uwagę możliwości odtrucia organizmu zaczadzonego fanatyzmem. Nie wiedzieli, co spowoduje długoletnie przebywanie w odmiennym środowisku. Wierzyli w nieodwracalność tresury, a jako arymaniści byli pewni przewagi ciemnej strony ludzkiego charakteru. Zresztą, co ich obchodził człowiek? Liczyła się jedynie władza. Ludzie dzielą się wedle nich na dwie kategorie – do kupienia i do zastraszenia. A na wszelki wypadek wszystkich trzeba pilnować. I tak w moim towarzystwie znalazł się ten cerber, który teraz tam za lustrem bezsilnie zgrzyta zębami. Jak powiedziałem, moje odtruwanie trwało latami, najpierw niepostrzeżenie, potem coraz silniej. Pamiętasz, Ursinie, moje depresje sprzed poznania Octavii. Moja misja zaczęła mnie męczyć. Przerażać. Wiesz, że myślałem nawet o samobójstwie. Pobyt u ciebie, małżeństwo z Octavią stały się moją drogą do Damaszku. Przejrzałem na oczy, nagle ujrzałem arymanizm w całym jego turpizmie, jako paranoiczny sen starych schizofreników, wielką pomyłkę eksperymentatorów, antyreligię opartą na najgorszych ludzkich kompleksach. Po prostu obudziłem się.
Po przebudzeniu zrazu ogarnął mnie strach. Uciec nie mogłem, bo za dobrze znałem potęgę szarych macek. Udać się do FOI – cóż, mogłem donieść na siebie, na Ruffixa, lecz na nikogo więcej, zresztą nie miałem żadnych dowodów. Zresztą czy poświęcenie siebie zniszczyłoby "Plan Nr 1"? Czy nie mieli w zapasie innych "Cedrusów"?
W ten sposób nie mogłem pomóc Federacji. Zresztą, nie zrozumcie mnie źle, kochając Octavię, ustrój Archipelagu i wierząc w Jedynego, w głębi serca pozostałem Grekiem, współczującym mym rodakom zepchniętym w podziemia.
Po paru miesiącach rozterek znalazłem odpowiedź. "Muszę doprowadzić Plan Nr 1 do końca. Zostać Navigatorem. I wykorzystać swoją pozycję do celu odwrotnego niż zamiary Antygona i jego kliki". Tyle mniej więcej opowiedziałem Marcellisowi.
Do tego momentu prefectissimus słuchał mnie spokojnie, wybierając zapewne już miejsce mego odosobnienia i główkując, jak uzasadni w mediach moją eliminację. Ja tymczasem ciągnąłem dalej: – "Nie mam zamiaru poprzestać na planie minimum. Gdybym zamierzał tylko ujawnić siebie i agentów przewidzianych na kluczowe stanowiska w państwie (tu podałem listę), nie składałbym panu tej wizyty. Chcę dać wolność moim rodakom. Dać szansę Ekumenie, tak by jej społeczeństwo samo zdecydowało o swym losie. I w tym dziele liczę na pańską pomoc, prefectissimusie".
Marcellis chyba uwierzył mi, zrozumiał istotę mego pomysłu i obiecał pomoc. W ciągu jednej nocy jego ludzie zdołali sporządzić dokumentację planu "Siatka", tajnej, nigdy nieplanowanej operacji przeciwko Ekumenie. Dokumenty zostały ukryte, ale tak, aby Ruffix w ramach przejmowania FOI trafił na ich ślad, dogrzebał się do nazwisk prominentów ekumeńskich, rzekomo współpracujących z nami i bezzwłocznie przekazał do Dolnej Akropolii. Listę zdrajców na naszym żołdzie (zadbaliśmy nawet, aby otworzyć im antydatowane konta w bankach) opracowaliśmy tak, aby umieścić na niej możliwie jak najwięcej kreatur z Tajgenisem i Pauzaniaszem na czele. Marcellis wykazał w tym względzie wyjątkową pomysłowość. Nie poprzestaliśmy na tym. Kiedy dokumentacja zdobyta przez Ruffixa dotarła do Archiwariusza, równocześnie inny nasz agent ostrzegł Tajgenisa. Rozumiecie, rzeź jednej frakcji arymanistów przez drugą nie zniszczyłaby systemu, który odrósłby jak ogon jaszczurki. Różnice między Pauzaniaszem a Ksantypposem dotyczą środków i stylu władzy, obie koncepcje jednak mają na celu wyłącznie usprawnienie imperialnego arymanizmu. Natomiast walka hierarchów… Ta, wraz z kompromitacją Planu Nr 1 może nadwerężyć przegniły system, obudzić aspiracje uśpionego społeczeństwa.
Ruffix z bezsilnej wściekłości zaczął tłuc kolbą w szybę. Ale pancerne szkło spokojnie znosiło wszystkie ciosy.
– Daj sobie spokój, Ruffo – Cedrus zwrócił twarz w stronę lustra. – Jesteś zwolniony ze służby. Bezrobotny! I osamotniony. Ludzie Marcellisa już pewno zajęli się ekumeńskimi śpiochami. W końcu przygotowywałem z tobą ich nominacje. Znam wszystkich. Nikt ci nie pomoże. Twoi mocodawcy też mają wielkie kłopoty. Ale nie bój się, nie spróbujemy inwazji na Ekumenę. Po co nam brać na garnuszek taki ogromny, zrujnowany kraj… Będziemy się tylko życzliwie przyglądać postępom demokracji, wspierać reformy, zapobiegać klęsce głodu. Tobą zajmie się sąd, jak wiesz, nie zapadła jeszcze decyzja o zniesieniu kary śmierci.
– Ja ze swojej strony mógłbym zaproponować jeszcze inne rozwiązanie – odzywa się Leontias. – Będziesz miał pięć minut na decyzję, Ruffonie…
Ogłupiały Ursin popija kawę wprost z termosu. W gardle mu zaschło, a wyznania Cedrusa po wielekroć przerosły jego wyobraźnię.
Tymczasem Quintus zwraca się do Słowianina. – Pan naturalnie przewidział tę pułapkę?
– Brałem ją pod uwagę.
– A gdybym jednak to ja był szefem spisku?
– I na to byłem przygotowany – tu Leontias wyciąga nóż i wyłuskuje ze szwów kombinezonu osiem niewielkich kapsułek. – Stłuczenie choćby jednej z nich poprzez mój upadek na ziemię – mówi, starannie chowając je do metalowego pojemnika – spowodowałoby uwolnienie toksycznego gazu i natychmiastową śmierć nas wszystkich. Teraz nie będą już potrzebne, chyba że pan Ruffix reflektuje na odrobinę thanatonu. – Uchyla klapy. – Bądź uprzejmy wyrzucić na zewnątrz swoją broń, potem wyjść z podniesionymi rękami.
I szef sztabu spełnia polecenie Słowianina.
Poddając się Sclavusovi Ruffix nie przestawał liczyć na odwrócenie biegu wydarzeń. Wierzył w swoich ludzi, nade wszystko zaś w umiejętności Aulusa, którymi wykazał się choćby podczas likwidacji Narensa. Krępy osiłek cieszył się opinią profesjonalisty w każdym calu. W sprawach zawodowych był arcypedantem. Na akcję każdy posiadacz repetera zabierał dwa magazynki. Aulus trzy. Nadto o ile większość sekurytów minimalizowała bagaż, on nie rozstawał się nigdy z długą linką, zestawem kotwiczek, składanym pontonem czy maską przeciwgazową.
A co mógł wymyślić Sclavus? Ściągnąć ludzi Druzzusa. Na dwudziestkę Ruffixa potrzeba by było ze trzy centurie sekurytów gotowych na bitwę. A w górach czekał przecież elitarny odwód ekumeńskich desantowców…
Słowianin doszedł tymczasem do pancernych drzwi. Wyjął z kieszeni mały nadajnik, dotknął nim szyby. Mimo warstw izolacyjnych dotarł do nich grzmot wybuchu.
– Co to było? – zawołał Cedrus.
– Wysadziłem w powietrze pański nośnik. Ściślej mówiąc eksplodowała wewnątrz niego bania z gazem paraliżującym. W promieniu milli wszystko, co żyje, straciło na dwie hory przytomność. Bunkier na szczęście jest hermetyczny.
– Będziemy musieli tkwić tu dwie hory? – zaniepokoił się Ursin.
– Wieje wietrzyk, za quartinę będziemy mogli wyjść – uspokaja Leo. A za pół godziny powitamy tu Druzzusa.
Plan był niezły. Choć nie dość dobry jak na Aulusa. W momencie detonacji znajdował się na tylnej czujce, czterysta łokci od bunkra. Wybuch wiropłata zaskoczył go tylko na mgnienie oka. Gdy dojrzał, jak podrywający się wokół pasa startowego strzelcy z trzepotem rąk osuwają się na ziemię, zareagował błyskawicznie, wstrzymał oddech i zanim fala gazu, poruszająca się znacznie wolniej niż dźwięk, dotarła do niego, miał już na twarzy maskę przeciwgazową, a w ręku odbezpieczonego repetera. Przetrwał. Szybko rozpoznał rodzaj gazu.
– Nervitol – mruknął do siebie. – Krótki i nietrwały. Działa jak cięcie kosy, ale nie zabija. Tyle że kiedy koledzy oprzytomnieją, będzie już po sprawie.
Musiał działać sam. Okrążył obiekt, minął uśpionego pilota. Stanął za omnivantem mając na wprost oświetlony właz do bunkra. Pogłaskał karbowaną lufę i przestawił na ogień pojedynczy.
– Mamy robótkę, malutka.
Czas dłużył się, powietrze z wolna oczyszczało. Wreszcie z gardzieli bunkra dobiegł zgrzyt. Aulus uniósł broń koncentrując się na celmierzu. Jako pierwsza pojawiła się niewysoka sylwetka Ursina, potem kapelusz Navigatora, wreszcie kędzierzawy łeb Ruffixa. Całość zamykał potężnie zbudowany mężczyzna. Niewątpliwie główny przeciwnik. Głowę miał niedużą, inteligencką. Strzelec wycelował w rejon splotu słonecznego. Musiał trafić. Koncentracja… Spust
Uderzenie rzuciło Leontiasa na mur, zwinął się i pociągnął Cedrusa ku ziemi. Drugi strzał. Marek Ursin runął jak szmaciana lalka. Ruffix chciał uciekać, ale ręka Leo jak stalowe imadło przygięła go w dół.
– Każ mu, żeby przestał – warknął, popierając swą prośbę trójkątnym ostrzem gladiola. – Natychmiast! – Był tylko lekko ogłuszony. Pocisk wprawdzie nie przebił kuloodpornego chitonu, ale odebrał na dobrą chwilę dech.
– Przerwać ogień, nie strzelać – zawołał Ruffo. Aulus usłuchał. Nie miał wielkiego wyboru.
Tymczasem Cedrus klęczał nad bezwładnym ciałem Marka nakrytym navigatorskę pallą.
– On jeszcze żyje, on jeszcze żyje – powtarzał. – Gdzie salvatorianie? Traci mnóstwo krwi. Mogą wziąć moją. Mamy identyczny rodzaj…
Na rozgwieżdżonym niebie pojawiły się już stalowe wiropłaty ludzi Druzzusa.
W przedinauguracyjną noc w dwóch tysiącach domów na całym Archipelagu, których mieszkańcy fetowali sukces Błękitnych i rychły awans, dokładnie z uderzeniem primy zjawili się nieoczekiwani goście. Przeważnie byli to dwaj mężczyźni odziani po cywilnemu. Pokazywali odznaki FOI i prosili o chwilę rozmowy. Reakcje były różne, od drwiącej nonszalancji do furii. Jednak po każdej rozmowie niedoszli prominenci wyglądali jak panienki po spotkaniu z upiorem. Paruset upiło się tej nocy, kilkudziesięciu popełniło samobójstwo, dziesiątka przepadła gdzieś bez wieści. Ale wszyscy, którzy przeżyli, jak jeden mąż oznajmili, że rezygnują z kariery politycznej, nie przyjmują nominacji, idą na emeryturę, postanawiają się leczyć… Nie było rzezi ani masowych zatrzymań. W Federacji wobec zdemaskowanych szpiegów stosowano subtelne środki polityczne. Agenci zostali odkryci, wciągnięci do kartotek, a tym samym "rozbrojeni". Mogli być pewni dyskretnej kontroli do końca życia, bez żadnych szans na awans. Tylko nieliczni wyrazili ochotę powrotu do Ekumeny.