EPILOG

Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć

Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele

Gdy wszystko skończy się jak myślałem

Wrzuć mnie do morza – stąd przyjechałem

Bim – bom ba bim – bom

Skąd wiedzieć wszystko komu bije dzwon…

„Komu bije dzwon”

Kazik Staszewski i Kult


Kiedy wyszedł ze sklepu z magią, przestało padać. Nad miastem zapadał mokry, brunatny mrok. Idzie zimna, mglista, listopadowa noc. Noc, która się nie kończy. Czas, kiedy budzą się jesienne demony.

Białowłosy, czerwonooki szaman miejski odprowadził go do drzwi sklepu.

– To wszystko, co mogę na razie poradzić – powiedział. – Szukaj kobiety o czarnych włosach i jasnych oczach. Poznasz ją. Będzie wyglądała jak ta, której przez całe życie nie znalazłeś, aż zwątpiłeś, że w ogóle istnieje. Szukaj jej we wszystkich miejscach, które są dla ciebie ważne i piękne. Ale nie podchodź do niej pierwszy. Sama przyjdzie. To powinno pomóc.

– A wtedy odzyskam pracę, będę miał gdzie mieszkać? Odzyskam przyjaciół?

– Wtedy odnajdziesz swoją drogę. Jeżeli nie, wróć do mnie. Zawsze możesz wrócić do szamana miejskiego, jeżeli jego działania nie skutkują.

– Nie chcesz pieniędzy?

– Jeszcze ci nie pomogłem. I jeszcze nie masz mi czym zapłacić.

Jacek odwrócił się i poszedł.

Znowu zaczęło kropić. W wieczorny mrok miasta wpełzła mgła. Szedł przez miasto, które w tym wilgotnym mroku sprawiało wrażenie zdychającego smoka. Ciemne okna, sklepy zamalowane farbą, napisy „Likwidacja”. No dobra, recesja. Ale czy w śródmieściu naprawdę nic nie było w stanie prosperować? Naturalnie, nie wszystkie sklepy były zamknięte i nie we wszystkich oknach czaił się mrok. To efekt okularów. Kiedy zaczynasz je nosić, wydaje się, że świat jest pełen okularników.

Jacek Wólecki był zmęczony. Jego świat rozpadał się, a on wędrował przez zgliszcza, rzucony na pastwę demonów, o których opowiedział mu sprzedawca ze sklepu z magią. Nie był w stanie uwierzyć. Nie znosił wszelkich paranormalnych głupot.

Na razie chciał się wykąpać i wyspać. Jednak nawet i z tego nic nie wychodziło.

Po pierwsze, nie było ciepłej wody.

Dobra – przyjmijmy, że sprzedawca go zahipnotyzował i naopowiadał głupot. Może wdychanie tego paskudztwa, które palił, wywołało takie wrażenie. Ale dlaczego prześladował go nagle taki konsekwentny, niezrozumiały pech?

Nie mógł nawet oglądać telewizji. Kabla już nie miał, bo jakiś nadgorliwy kretyn pozbawił go jednym ciachnięciem nożyc dostępu do świata. Kaloryfery jeszcze nie zaczęły grzać i zrobiło się wściekle zimno.

Lodówka świeciła pustkami. Nocny sklep zamknęli – zauważył to już idąc z przystanku. Nie było nawet soku. Jego ukochany sok mango z acerolą właśnie przestali produkować, a w kartonie kupionego kiedyś z przymusu innego napoju nie było już ani kropli.

Mógł tylko zwinąć się w kłębek w łóżku i szukać zapomnienia we śnie.

Problem w tym, że Jacek był niepoprawnym optymistą. Kiedy sprawy szły źle, zawsze przecież były jeszcze proste radości życia. Zawsze było niebo nad głową, las, jeziora, zastawiony piwem krzywy stół w jakimś pubie i towarzystwo kumpli. Zawsze istniał smak kanapki z szynką i makaronu po bolońsku, książki – mnóstwo rzeczy. Była turystyka, chatka na stoku Kadzielnicy, plecak, szlak pod podeszwami butów. Las. Przez całe życie chował się wśród takich prostych radości i w końcu przecież sobie radził.

Rano zdążył ogolić się w zimnej wodzie i pomyśleć, że do śniadania poczyta „Podróżnika”, kiedy uświadomił sobie, że pismo przestało wychodzić. A ze śniadaniem też nie było się co śpieszyć, bo nie miał potem już dokąd pójść. Przecież nie było już sklepu. Nie będzie już zapachu kleju i goretexu, nie będzie wielogodzinnych rozmów z Kefirem i Gwizdkiem.

Postanowił do nich zadzwonić, ale żaden nie odpowiadał. Uświadomił sobie, że Paweł dał mu odprawę ukradkiem, więc pewnie tamtym nie. Poza tym, pewnie nie uwierzyli, że tak samo nie wiedział o likwidacji jak oni. Był w końcu kierownikiem, więc kto by uwierzył? I pięknie. Dwóch kumpli mniej.

Jeszcze jedna pozycja w bilansie strat.

Zyski – zero.

Tak naprawdę nie był w nastroju, żeby czytać książki albo słuchać muzyki, ale musiał cokolwiek ze sobą zrobić, więc dowiedział się, że nie jest już właścicielem odtwarzacza kompaktowego i że Magda, pakując się, zwinęła także wszystkie jego płyty oraz precyzyjnie wydziubała z półek jego ukochane książki, włącznie z „Profesorem Tutką”, którego nie znosiła, „Trzema panami w łódce”, opowiadaniami Sakiego, nie darowała nawet Szwejkowi.

Jacek został bezpowrotnie ograbiony.

W końcu poddał się, założył zimową kurtkę i poszedł szukać kobiety w czerwonym płaszczu, tak jak mu kazał szaman. Pewnie, że to było głupie, ale co mógł zrobić innego?

Pierwsze miejsce, które wydało mu się istotne, to był park. Niezbyt wielki skwer, prawdopodobnie bardzo stary, z mnóstwem ozdobnych krzewów i stawem pełnym kaczek. Wprawdzie o tej porze roku było w nim równie paskudnie jak gdzie indziej, ale pojechał z obowiązku.

Przywitał go jazgot pił spalinowych, którymi cięto stuletnie drzewa, łoskot gąsienic koparki, która wykopała pośrodku ogromną wyrwę. Wszędzie leżały pnie, kopce brunatnego błota i stosy jakichś monstrualnych żółtych rur. Pośród tego wszystkiego dreptały zrozpaczone i wstrząśnięte kaczki, złorzecząc ochryple.

Właściwie spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Rozejrzał się i z uczuciem, że kręgosłup zamienia mu się w sopel lodu, rzeczywiście zobaczył tę dziewczynę w czerwonym płaszczu, opartą nonszalancko o uliczną latarnię. Stała daleko, a kiedy na nią spojrzał, odwróciła się i odeszła.

Poszedł więc dalej, szukać następnego miejsca, przekonany, że gdziekolwiek pójdzie spotka tam katastrofę, chaos i zniszczenie. Zauważył, że całe miasto jest jakieś oblazłe, obskurne i zaniedbane. Może sprawił to listopad, a może jego samopoczucie.

Zauważył jeszcze coś. Dopóki trzymał się na uboczu, ludzie go ignorowali. Jednak wystarczyło, że wszedł z kimkolwiek w najbardziej nawet powierzchowny kontakt, a kończyło się awanturą.

Nie mógł zjeść w ulubionym barze kanapkowym, bo właśnie go zamknęli, ale powiedzmy, że tego się już spodziewał. Wszedł jednak do sklepu spożywczego, żeby kupić sobie zwykłego pączka, i stał tam dwadzieścia minut. Ekspedientka najpierw toczyła pogawędkę z zażywną pańcią kupującą warzywa w taki sposób, w jaki nabywa się diamenty na giełdzie w Amsterdamie. Jacek czekał, kiedy wetknie sobie w oko lupę i zacznie badać powierzchnię kartofli. Potem podeszła inna dama, więc Jacek został zignorowany i nowa klientka rozpoczęła transakcję – Potem okazało się, że zwyczajnych pączków z lukrem i konfiturą z róży „nie naa i nie będzie, bo nie szły”. Były tylko z budyniem. Postanowił kupić sobie zwykłą kajzerkę i kefir – standardowy studencki posiłek, jakim ratował się od niepamiętnych czasów. Twardo zażądał zwykłej bułki, bez ulepszaczy, ale ekspedientka zrobiła mu opryskliwy wykład na temat doskonałości swojego pieczywa, po czym usiłowała wcisnąć mu nadmuchane paskudztwo, wielkości dwóch normalnych bułek, za to puste w środku i ważące tyle co piórko. Skończyło się awanturą, ponieważ potraktowano go arogancko i agresywnie, i ostatecznie amator niechodliwych towarów opuścił sklep trzęsąc się ze złości i głodny.

Prowadził tę ponurą odyseję przez jakieś dwie godziny i skapitulował dopiero patrząc, jak dom, w którym się wychował i w którym mieszkał z rodzicami, ginie pod uderzeniami betonowej kuli dyndającej na dźwigowym łańcuchu. Dziewczyna stała nieopodal, na placu budowy, na głowie miała kask i też patrzyła na kulę, a wiatr łopotał jej czerwonym, plastykowym płaszczem.

Ale nie podeszła.

Wtedy wsiadł w autobus i pojechał do lasu. Jakiegokolwiek. Poczuł, że musi usiąść wśród drzew, poczuć zapach żywicy. Las był zawsze miejscem, które przywracało mu siły. W lesie czuł, że jest na swoim miejscu, że ogarnia go spokój i pogoda ducha. W lesie zawsze wszystko było w porządku i na swoim miejscu.

Nie wiedział dokąd jedzie. Wystarczyło mu, że opuszcza miasto i że gdzieś tam znajdzie się las. Mgła stała się gęsta jak śmietana, za oknami autobusu nie było widać nic poza wijącymi się białymi kłębami i bezlistnymi gałęziami majaczącymi w oddali.

Wysiadł w jakiejś wiosce, paskudnej i zaniedbanej, i ruszył przed siebie z rękami w kieszeniach i postawionym kołnierzem kurtki. Nigdy tu nie był, więc nie mógł w okolicy natrafić na nic, na czym by mu zależało, a co zostałoby mu natychmiast odebrane.

Szedł długo, mając nadzieję, że gdzieś tu będzie jednak rósł las.

Zamiast tego natrafił na koniec drogi. Dalej była już tylko zimna, biała mgła. I nic.

Droga kończyła się nierównym urwiskiem, ciągnącym się gdzieś w dół, którego dno nikło w kłębach mgły.

Kiedy tak stał w kompletnym osłupiałym milczeniu, półokrągły kawał asfaltu oderwał się i koziołkując poleciał w dół. Potem następny.

Jacek cofnął się o krok, a potem poszedł wzdłuż urwiska, brnąc w ciężkim, gliniastym błocie.

Szukał lasu.

Ciągnęło się bez końca. Bezlistne drzewa chyliły się nad nim, jakby rozpaczliwie chwytały się krawędzi korzeniami. Na jego oczach jedno runęło w dół, w chmurze ziemi, z szumem gałęzi. Dalej był nasyp kolejowy, ucięty nagle, żwir sypał się w dół jak grad, ale tory się trzymały i zwisały w dół. Ich koniec ginął we mgle i przeszło mu przez głowę, że gdzieś tam może dynda cała stacja kolejowa.

Dziewczyna stała na nasypie. Czarno – czerwona figurka wśród wysysającej kolory mgły.

– Nareszcie – odezwała się. – Masz dosyć?

– Mam.

Zeszła z nasypu i podeszła do niego.

– Najgorzej z tymi, którzy tak kochają życie.

– Co się dzieje ze światem?

– Jest tam gdzie był – odpowiedziała i zapaliła papierosa. – To są resztki twojego świata. Tego, który skończył się przedwczoraj na przejściu dla pieszych. Chcesz jeszcze popatrzeć? Czy możemy już iść?

Przejście dla pieszych. Przedwczoraj.

Uświadomił sobie, że pamięta pisk hamulców, pusty, blaszany łomot zderzenia, miażdżące uderzenie o asfalt, ale wspomnienie było obce, jak zapomniany koszmar.

Spojrzał w niebieskie oczy pod czarnymi, wilgotnymi kędziorami, na twarz, której szukał przez całe życie, aż w końcu zwątpił, że kiedykolwiek ją spotka.

– Czy ty jesteś…

– Tak – przerwała. We mgle nad przepaścią majaczył wąski most. – Jesteś już gotów ze mną iść?

– Czy tam… po tamtej stronie… czy tam mają takie pączki z lukrem na wierzchu i konfiturą z róży w środku?

Roześmiała się.

– Nie wiem. Zdaje się że to zależy od ciebie. Nie bój się. Będę przy tobie – weź mnie za rękę.

Ruszyli na tamtą stronę, a Jacek czuł jej dłoń w swojej. Była zimna jak lód.

Загрузка...