CZARNE MOTYLE

Od czasu mojej śmierci, po raz drugi zobaczyłaś czarnego motyla jesiennego, listopadowego poranka. Przez długie pięćdziesiąt osiem lat pogubiłaś większość przesądów, ale wiara w motyle ci została. Nie rusza cię ani piątek trzynastego, ani przechodzenie pod drabiną, ani rozsypana sól. Nawet stłuczenie lustra nie robi na tobie wrażenia. Natomiast motyle zostały. Dziecięcy omen z jakiejś książeczki. Ale i tak pamiętasz. I nie możesz się tego pozbyć.

Liczy się pierwszy motyl widziany wiosną. Żółty to zapowiedź szczęśliwego lata, biały lata spokojnego i bezbarwnego, a ciemny, na przykład admirał czy pokrzywnik, to smutne, nieudane miesiące. Dziecinne przepowiednie, dotyczące tego, co najważniejsze – czy wakacje będą udane. W sumie nic specjalnie mrocznego.

Co innego czarne motyle. W naszym klimacie takie owady nie występują. Istnieją tylko w starym, alpinistycznym przesądzie, o którym ci kiedyś powiedziałem. Kiedy zobaczysz czarnego motyla, gdzieś w górach umiera człowiek. Zostało ci to w głowie, bo się o mnie bałaś. Wyszłaś za alpinistę.

I tamtego dnia, skądeś z dna piekła wyleciał niemożliwy, nie istniejący mutant, o skrzydłach jak płatki sadzy, i usiadł ci na sztalugach. Rozłożył przed twoimi zdumionymi oczami czarne jak grafit skrzydełka bez najmniejszej plamki innej barwy i siedział tak, a w tym czasie ja właśnie przecinałem powietrze jak pocisk, w uszach huczał mi huragan, widziałem rozmazaną od pędu skalną ścianę i kamienny piarg mknący mi na spotkanie, a tuż obok mnie dzwonił, odbijając się od kamieni, przeklęty, tandetny, pęknięty karabińczyk.

Byłem oburzony.

Nie mogłem w to uwierzyć.

Nawet nie zdążyłem zacząć krzyczeć.

Ale ty już wiedziałaś. To był początek lat osiemdziesiątych i nie można było zadzwonić na zapadłą wieś stojąc na stoku góry. Trzeba było zamawiać międzymiastowe, spędzać długie godziny na poczcie, szukać działających automatów. Dziesiątki razy wykręcać numer i słuchać monotonnego: „Rozmowa kontrolowana…”

Dlatego wysłali ci telegram. Ale i tak wiedziałaś. Czułaś, że to głupie dać się omamić błahemu zbiegowi okoliczności, przestraszyć widoku motyla. Ale nie spałaś całą noc, nie mogłaś malować, tylko leżałaś walcząc z mdlącym przeczuciem nieszczęścia, obciążającym żołądek jak sterta kamieni. Wszystko było mroczne i przerażające. Tak działa omen – na tym polega sadystyczny wpływ przewidywania przyszłości. Zapowiedź tragedii tak cię znękała, że gdy zobaczyłaś listonosza, opierającego rower o naszą furtkę, poczułaś ulgę. Spadek napięcia. Już i tak wiedziałaś. Na widok jego wyszmelcowanej granatowej czapeczki po prostu pożegnałaś się z nadzieją. Została już tylko paskudna, jak ropiejąca rana, beznadziejna żałoba.

Ja już wtedy nie żyłem, ale zaczęło się od czarnego motyla.

Miałaś wtedy trzydzieści osiem lat.

Za mało, żeby zostać wdową.

A dzisiaj rano zobaczyłaś tego motyla po raz drugi. Akurat tego ranka, kiedy przyszło ci do głowy, że zaczynasz się starzeć. Ewidentnie i nieodwołalnie. Patrzyłaś na swoje odbicie w wielkim łazienkowym lustrze i wcale nie chodziło o to, że tak źle wyglądasz. Owszem, lustrowałaś krytycznie zmarszczki na szyi i wory pod oczami, spłaszczone piersi, trochę obwisły brzuch, trochę kwadratową linię szczęki, ale w gruncie rzeczy niejedna kobieta w twoim wieku chciałaby zobaczyć w lustrze szczupłe, długonogie, kędzierzawe i całkiem ponętne odbicie. Wiesz o tym i doceniasz to. A jednak szacowałaś straty jak dowódca po bitwie. Szpakowate kłęby zaplątane w szczecinę szczotki, żyły na grzbietach dłoni, sutki patrzące smutno w ziemię, sękate łydki, pęki drobnych zmarszczek u podstawy pośladków. Czy jeszcze można powiedzieć „szczupła”, czy już „chuda i żylasta”? Po prostu zaczynał się kolejny samotny dzień – dzień, który, jeżeli nie będziesz chciała mówić do siebie, do zwierząt albo do telewizora, po prostu przemilczysz. Dzień samotności i ciszy, wypełniony tylko tobą i niczym więcej. I wtedy uświadomiłaś sobie, jak bardzo wiele było tych dni i jak były do siebie podobne. Ciążą ci niekończącym się szeregiem, którego początek ginie gdzieś w pomroce przeszłości. Dawno. Cholernie dawno.

Czujesz, że głową dosięgając czasów internetu, klonowania, Unii Europejskiej i Pakietu „Domowy”, nogami tkwisz w czasach zburzonych przez drugą wojnę budynków, konnych wozów z węglem, szafkowego radia i batiuszki Stalina.

Rozciąga cię to jak linę do bungie. Czujesz, że za dużo tego, żebyś mogła jeszcze napotkać jakikolwiek początek. Początek czegokolwiek.

Czarny motyl, trzepiąc się po szybie łazienkowego okna, dźgnął cię jeszcze bolesnym wspomnieniem, strachem i przeczuciem fatum. Wmówiłaś sobie, że tylko wydaje się czarny, bo światło jest za oknem, a ty tutaj w środku, ale gdzieś w duszy czułaś, że się oszukujesz. Tak samo jak z tymi motylami lata. Pierwszy motyl jest pierwszy. Nie można go odwołać i poczekać, aż pojawi się żółty.

Ale zawsze można próbować. W końcu to tylko cholerny, pospolity owad.

I przesąd z dziecięcej książeczki.


Na takie smutne, szare poranki Irena miała własne sposoby. Drobne sprawy. Krzątanina. Zgrabić liście, zwłaszcza przy śliwach i pod lipami. Ugotować kartoflankę. Zrobić zakupy. Usiąść na werandzie przy rozstawionym blejtramie i porządnie zabrać się za ilustracje do jakiejś książeczki dla dzieci, na które zostało już tylko dwa tygodnie. Zadzwonić do Baśki i spróbować wyciągnąć tu kogoś na weekend. Cokolwiek, byle nie siedzieć tępo na ganku, nie gapić się w zamglony, jesienny pejzaż, nie słuchać Łucji Prus. Zamiast tego usmażyć powidła. Poczytać książkę. Smakować to co dobre w chwilach. Taki europejski zen.

Umalowała się, spięła włosy w koński ogon i pojechała do sklepu. To cała wyprawa. Najpierw polnymi drogami, wysadzanymi wierzbami, potem szosą przez las, mokry, osnuty mgłą i rozsiewający zapach grzybów.

Rozmyślała o samotności. Mogło być gorzej. Równie dobrze, jak wiele innych, mogła mieć męża, który z biegiem czasu stałby się uciążliwym, plączącym się po domu wrogiem. Choć z drugiej strony, Romek, gdyby nie spadł z Kadzielnicy na dno Czarciego Żlebu dwadzieścia lat temu, na pewno kimś takim by się nie stał.

Mogła mieć dzieci, które teraz, kiedy i tak poczuła się stara, już dawno siedziałyby na drugim końcu kraju i zajęte własnymi małżeństwami, dziećmi albo karierą, z trudem przypominałyby sobie, żeby zadzwonić do niej raz w miesiącu. W efekcie i tak byłaby sama.

Mogła też, jak inne znane jej malarki, mieć za sobą trzy rozwody i życie osobiste wyglądające jak pobojowisko.

Szczególnie że niewiele brakowało. Po drodze zdarzyło jej się kilka romansów, zwłaszcza kiedy była młodsza, wyjeżdżała do Krakowa, robiła jakieś wystawy, ale żaden nie potrwał długo. Zostało jej trochę słodkich i trochę gorzkich wspomnień i bolesna, uciążliwa świadomość, że żaden z tych mężczyzn tak bardzo nie był Romanem. Szczerze mówiąc, nawet nie potrafiła powiedzieć, na czym to polegało. Dość szybko robili się uciążliwi, a im bardziej byli razem, tym bardziej pozostawali osobno. Nie pojawiało się poczucie wspólnoty, nie było „my” tylko „ty i ja”.

No i nie udało się.

Za zakrętem szosy zrobiła przegląd przyjaciółek i wyszło jej, że wszystkie, a zwłaszcza te, które miały to, czego brakowało jej – męża i dzieci, bez przerwy narzekały. Na tego męża i dzieci właśnie. Jak raz się rozkręciły, mogły tak godzinami, wygłaszając niekończące się cierpiętnicze litanie.

Irena nie miała zwyczaju narzekać.

Mogła mieć za sobą mnóstwo innych scenariuszy życia, znacznie gorszych niż ten.

Z wyjątkiem jednego – gdyby Romek żył.

No, ale gdyby żył, może zostałby alkoholikiem albo znalazł sobie kochankę, albo wyjechał po raz kolejny do Szwecji i został tam, albo…

Albo cokolwiek.

Tylko że to nie łagodziło poczucia pustki i wszechogarniającej, nieustannej ciszy.

Zaczęło mżyć.

Pod sklepem stało ze dwóch miejscowych. Pomimo ponad dwudziestu lat mieszkania w Płocicznie, ciągle była przyjezdna. Siedziała tu zimą, wiosną, jesienią, a nadal uważano ją za letniczkę. Pozdrowili ją z pijackim, przesadnym szacunkiem, niezbędnym, bo pewnego dnia może trzeba będzie powiedzieć: „Pani Irenko, ja przepraszam, ale dwa złote nam do wina brakło…”

Wybrała sobie ten nowszy sklep, który nazywała „U Baby”. „Baba” była zażywną, sympatyczną kobieciną, znacznie mniej uciążliwą towarzysko niż, na przykład, sprzedająca dwieście metrów dalej stara Rynkofftowa.

Kupiła wędliny i dowiedziała się, co robi w mieście starsza siostra Korbielowej, przy mące i cukrze poznała tajniki diety kapuścianej, kupując jajka i domowy twaróg dowiedziała się, że Gosia, ta, co wyjechała do Gdańska, podobno się rozwodzi i ma wrócić do Płociczna, chleb został wzbogacony informacją, że Czesiek się napił na weselu w Grąbnie i stara Kozielukowa ganiała go po polu z krowim łańcuchem, natomiast gazetom towarzyszyły zupełnie już neutralne uwagi o leczeniu rwy kulszowej, której można się nabawić stojąc całymi dniami w sklepie.

Wychodziła już, taszcząc plastikowy koszyk przystosowany do bagażnika w jej rowerze (uwaga na krzyże!).

– A do ciebie to goście chyba, zjechali? – usłyszała.

– Jacy goście?

– No, tu pytał jeden taki. Dobrze ubrany, z miasta. Starszy pan, z brodą. Dobry samochód…

– Nikt nie przyjechał.

– Jak to? Miał kartkę z adresem.

W drodze powrotnej zrobiła przegląd brodatych znajomych płci męskiej, ale bez rezultatu. Ktoś z wydawnictwa? Po cholerę. Zadzwoniliby. Z Krakowa? Może sprzedał się jakiś obraz? Nic to nie dawało. Każdy, kto chciałby przyjechać, raczej by najpierw zadzwonił, a galerie płacą dopiero, kiedy się do nich pięć razy pojedzie i akurat zastanie szefa.

Dobrze byłoby, mimo wszystko, usłyszeć ludzki głos. Pod warunkiem, że byłby to głos kogoś życzliwego. Gdzieś w środku zaczął się kłuć wyraźny niepokój albo nawet strach. Takie uczucie, jakby została wytropiona.

Niespodziewana wizyta na ogół oznacza jakieś kłopoty.

Przyszło jej do głowy, że zdziczała na tym swoim odludziu, nabawiła się nerwicy.

Ale dziwaczny, irracjonalny strach czuła nadal.

Nie przyznała się przed sobą, że boi się z powodu widzianego tego ranka czarnego motyla.


Dom stał w listopadowej mgle, otulony w drzewa i krzaki bzu. Pusty, o ciemnych oknach kryjących ciszę punktowaną tykaniem zegara. Dom samotnej, starzejącej się kobiety. Dziwaczne figury i zwierzęta rzeźbione przez Romana wznosiły się to tu, to tam w ogrodzie, poczerniałe od deszczu i jakieś chore, o wykręconych, nadekspresyjnych twarzach przywodzących na myśl szaleństwo. Znosił do domu przeróżne pnie, gałęzie i korzenie, a potem wydobywał z nich dziwaczne sylwetki, dosłownie kilkoma ruchami dłuta. Zupełnie jakby widział te stwory żyjące wewnątrz drewna i czekające na uwolnienie. Zwykle je lubiła, ale dzisiaj wydawały się upiorne.

Zwłaszcza Starzec.

Starzec krył w sobie ul, martwy od kilku lat, kiedy to pszczoły padły łupem kilku szerszeni. Tragedia. Masowe zabójstwo. Szerszenie czatowały przy wylotku, a przerażone pszczoły startowały jedna po drugiej do ataku i spadały u nóg Starca jak brunatne nasiona, z głowami równo odciętymi przez hakowate szczęki. Znalazła ich cały stos, który można było zbierać szufelką. Padły wszystkie, co do jednej, a szerszenie – bezczelne, jadowite i wielkie jak jej kciuk, zrabowały ul do cna i odleciały. Płakała zbierając pszczoły, a Starzec patrzył na nią gniewnie znad krogulczego nosa, wąskimi oczami przesłoniętymi przez krzaczaste brwi.

W takie dni jak dziś, właściwie się go bała. Spowity mgłą, obsypany umarłymi liśćmi, przypominał jakiegoś obłąkanego Wernyhorę wznoszącego sękate ręce zakończone krzywymi palcami z gałązek, niczym drapieżne szpony.

Zazwyczaj opierała o niego rower, ale dziś nie miała ochoty nawet podjechać. Przytoczyła pojazd do werandy i zdjęła z bagażnika koszyk z zakupami.

„…lecz pamiętaj, naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca…”

Nie stanie się nic poza tym, że będzie coraz starsza, coraz bardziej samotna i zdziwaczała. A potem coraz bardziej chora. To już nie jest życie, tylko dożycie. Niczego nie można zacząć, niczego nie można się spodziewać.

Wykładając zakupy na kuchenny stół i otwierając lodówkę uświadomiła sobie, że nawet nie może się zabić. No, bo kto się zorientuje? Kiedy ją znajdą? Po dwóch tygodniach, miesiącu? Pozbierają ją i pogrzebią na koszt gminy, gdzieś pod płotem cmentarza? Nikt nie będzie pamiętał, że to była ta dziwna, podobnież malarka, z Krakowa. A taka była piękna w białej koszuli i trzymała jedną lilię i wszyscy płakali… Gdzie tam! Będzie zwariowaną starą samobójczynią, która zgniła we własnym łóżku, a dom to tak, panie, stał, aż się zawalił. Nikt nie chciał go kupić. To było już zbyt koszmarne.

Poza tym Irena wcale nie miała ochoty umierać. Po prostu znowu chciała być młoda. Bawić się, tańczyć i śmiać. Chciała być kochaną, łamać serca i przeżywać przygody.

Nagle uprzytomniła sobie, że kiedy wracała ze sklepu, Uzi wcale jej nie przywitał. Wydał z siebie tylko jakieś jedno, żałosne „hau!” jak pęknięta sprężyna. Boże, biedny Uzi też był już stary. Pies przybłąkał się jakieś pięć lat po śmierci Romka, więc miał już – no tak: osiemnaście lat.

Żył, chwała Bogu, ale nie miał się najlepiej. Na jej widok uniósł z wysiłkiem kosmaty łeb, klepnął kilka razy ogonem w ziemię, ale nie chciało mu się wstawać. Miał ciepły nos.

Umoczyła palec w zupie i dała mu oblizać. Pomogło. Uzi dźwignął się na łapy, przeciągnął, a potem nagle nastawił uszy i zaczął szczekać.

Samochód wyjechał zza młodnika, ledwo widoczny przez brzózki i młode sosenki, a potem zatrzymał się przed bramą. Irena uniosła się z wysiłkiem, trzymając blaszaną miskę wczorajszego krupniku i czując, jak wali jej serce.

– Halo! Dzień dobry! – Nie było dzwonka, więc gość musiał albo samowolnie otworzyć sobie furtkę, albo właśnie tak stać i wrzeszczeć. Cokolwiek, byle zwrócić na siebie uwagę. Większość czuła się z tego powodu głupio.

Miejscowi nie mieli tego problemu – pakowali się bezceremonialnie do środka i otwierali wszelkie drzwi, jakie napotkali. Dowodem wyjątkowej delikatności było zapukanie w futrynę już gdzieś wewnątrz domu – praktycznie nad głową zdumionej właścicielki.

Mężczyzna istotnie był brodaty. Wysoki, o szczupłej, raczej sympatycznej twarzy i zdecydowanie szpakowaty. Pieprz z solą. Miał chyba około sześćdziesiątki – czerstwy, jak uosobienie nowoczesnego „mężczyzny w średnim wieku”, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby go staruszkiem. Tak jakby ludzie żyli po sto dwadzieścia lat. Stał przy otwartych drzwiczkach, starszy pan w zielonkawej, wojskowej kurtce, okręcony szalikiem, w czarnym kapeluszu. Nie wzbudzał lęku.

– Czy to jest Płociczno 24?

– Tak, a o co chodzi? – Pies szczekał monotonnie. Może nie tak jak kiedyś, ale i tak trzeba było go przekrzykiwać.

– Dzień dobry. Z ogłoszenia. Chciałem wynająć pokój. – Zobaczył martwe zdziwienie na jej twarzy. – Agroturystyka – dodał niepewnie, jakby chciał uniknąć podejrzenia, że chodzi mu o burdel.

– Agroturystyka? Panie, ja to ogłoszenie dawałam w maju!

– Wiem, przepraszam, może powinienem był zadzwonić, ale zgubiłem tamten numer „Podróżnika” i… a może to już nieaktualne?

– Czy ja wiem? Nic nie mam przygotowane, nie ma pościeli, nie sprzątałam tam… Zresztą, proszę wejść, nie będziemy krzyczeć przez bramę. Samochód może tu stać, nic mu nie będzie. Cicho, Uzi! Sam pan jest?

– Tak.

– I przyjeżdża pan tak w ciemno? Przecież mogło mnie nie być.

– Wypisałem sobie kilka adresów i dzisiaj je objeżdżam; pani jest piąta. Proszę pani – wiem, że się nie zapowiadałem, ale jestem gotów dobrze zapłacić. Naprawdę dobrze.

Postawiła czajnik na kuchni, niezadowolona jak zawsze, kiedy sprawy zmieniały bieg i stawały na głowie. Mężczyzna usiadł przy stole. Na dworze, z pewnej odległości, najbardziej przypominał adwokata, może jakiegoś notariusza. Ale kiedy obejrzała go z bliska, okazało się, że nosi długie siwe włosy związane z tyłu rzemieniem, ma opaloną, ogorzałą skórę i zmarszczki wokół oczu, jakby często się uśmiechał. Kapelusz był skórzany, z dużym, opuszczonym na oczy rondem. Przybysz z bliska kojarzył się raczej z emerytowanym piosenkarzem country albo może z żeglarzem. Skóra wygarbowana wiatrem, kitka długich włosów – stary kapitan. Kapitan, który przybywa do gospody „Pod Admirałem Benbow”, wlokąc tajemniczy kufer.

Kapitan zlustrował z aprobatą pomieszczenie i uśmiechnął się. Jej kuchnia nie wyglądała na wiejską, tylko rustykalną. W prawdziwych wiejskich kuchniach albo usiłuje się stworzyć za wszelką cenę wrażenie zamożnej nowoczesności, albo macha na wszystko ręką i jada na wytartej ceracie, wśród zatłuszczonych ścian i upaćkanych mebli, z widokiem na pozwijany, sędziwy kalendarz.

A tu wisiały wypolerowane miedziane rondle, bielony okap zdobiły pęki ziół, warkocze czosnku i cebuli, sufit przecinały bejcowane na ciemno stropowe belki, szybki kredensu zdobiły witraże. Na półkach stały lampy naftowe, żelazka z duszą, w glinianych garnkach rozpychały się kompozycje kwiatów i suchych traw.

Przybysz westchnął.

– Piękny dom. Najchętniej już bym niczego innego nie szukał. Ma pani dzieci?

– Nie. – Irena wyjęła z kredensu kubki i puszkę z herbatą.

– Doskonale. Sąsiedzi nie hałasują?

– Przecież pan widzi, że tu nie ma sąsiadów. I nie będę panu wmawiać, że zaraz przyjedzie mój mąż, bo umarł dwadzieścia lat temu. Co pan, mordercą pan jest, czy jak? Owszem, latem przyjmuję gości, ale to są zazwyczaj rodziny albo grupy przyjaciół. A co pan tu sam będzie niby robił?

– Proszę się nie gniewać. Ja po prostu szukam spokoju. Ciszy i spokoju. I nie tak łatwo to znaleźć. Ludzie, u których dzisiaj byłem, prowadzili właściwie pensjonaty. Oczekiwali, że będę gościem rodziny, chcieli mi cały czas towarzyszyć, zapewniać atrakcje, wozić jakąś bryczką, biesiadować, organizować polowania… Wszędzie ich było pełno. A ja szukałem świętego spokoju. Nie licznych rodzin, choćby i serdecznych, ale ciszy. Chcę tylko wynająć jakiś pokoik, czytać, patrzeć na las, spacerować.

Proszę pana – przerwała Irena zrzędliwie – nic nie jest przygotowane, nie sprzątnięte, nawet nie mam żadnych szczególnych zapasów, żeby panu gotować. Do tego wszystkiego wisi mi nad głową pilna praca. Jestem ilustratorką i muszę skończyć zlecenie do grudnia. Po prostu, nie bardzo mi to na rękę.

– Ale przecież będzie chyba pani sama coś jadła. Wystarczy parę kartofli więcej – cokolwiek, nie trzeba przyrządzać niczego specjalnego, to samo co dla siebie, a ja zresztą zapłacę i jeżeli się pani zgodzi, mogę też robić zakupy. Poza tym, nie będę sprawiał kłopotu i nie musi się pani mną zajmować. Może pani spokojnie pracować. Zresztą, ja też mam co robić – chcę skończyć książkę.

– Co panu tak zależy? – Nalała do kubków wrzątku i postawiła na stole cukierniczkę.

– Bo czegoś takiego właśnie szukałem. Naprawdę potrzebuję spokoju. Zapłacę sto pięćdziesiąt dziennie. Plus zakupy na własny koszt. Zgoda?

– Na jak długo chce pan to wynająć?

– No, właśnie. Przynajmniej miesiąc. – Miesiąc? Przecież pan nawet nie widział pokoju.

– A mogę zobaczyć?

Irena napiła się gorącej herbaty i skrzywiła. Jeszcze przed chwilą taka niby byłaś samotna, durna krowo, pomyślała. Boisz się, że cię zgwałci? Marzenia!

Na poddaszu były cztery pokoje i łazienka dla gości. Zupełnie przyzwoita – kafelki, lustro, wanna. Otworzyła mu największy – podwójne łóżko, stare biurko Romka, drewniany fotel, szafa, komoda.

– Mam do tego pokoju mały telewizor – powiedziała. – Teraz jest w schowku, ale mogę przynieść.

– Jedna sprawa: czy mogę tu palić?

– W nocnej szafce jest popielniczka – odrzekła obojętnie. – Pal pan sobie na zdrowie, tylko nie w łóżku, bo pan puści chałupę z dymem.

– I poproszę jakąś lampę na biurko, jeżeli można.

– O, Boże, stłukli ją – przypomniała sobie. – Coś panu znajdę.

Otworzył facjatowe okno i zapatrzył się na zamglony las.

– Słyszy pani? To cisza. Będzie mi tu doskonale. Przyniosę bagaże.

Z dołu dobiegł nagle brzęk – coś rąbnęło o podłogę i stłukło się. Dźwięk był głuchy. Coś ceramicznego. Talerz albo kubek.

– Pewnie mój mąż się złości – powiedziała Irena, patrząc na gościa przymrużonymi oczami.


Od samego początku zawłaszczyłaś werandę. To mogłoby być doskonałe miejsce, żeby wstawić stół, przyjmować gości, pić herbatę albo piwo. Ale skończyło się na tym, że nawstawialiśmy roślin doniczkowych, przygotowaliśmy zaciszny kącik, który otrzymał dumne miano „ogrodu zimowego”, i zanim dobrze się rozsiadłem, okazało się, jakie tu jest światło. Zanim się spostrzegłem, stół pojechał pod ścianę, krzesła wyemigrowały na taras, a na środku rozparły się sztalugi, pojawiły słoiki pełne jakiejś mętnej cieczy, butelki oleju, skrzynki z farbami, rozcapierzone pędzle. I taki był koniec ogrodu zimowego.

Teraz też siedzisz na werandzie, tyle że rozstawiłaś sobie stół kreślarski. Pracujesz nad ilustracjami do baśni. Dziwnej, mrocznej, jakby nawet gotyckiej. Trudno zresztą powiedzieć, może ta podskórna groza jest nie w tekście książeczki, ale w tobie? Wyłazi na karton, zmienia Księcia w dziwne, blade dziecko, chude, o spojrzeniu trupiej czaszki? Twój Książę wygląda jak wyniszczony gruźlik. Za nim pojawia się szara plama rozwodnionego tuszu, ni to chmura, ni to ponure zamczysko, a z tego zamczyska wypada galopem widziany od przodu widmowy biały koń, z obłędem w ślepiach, z wyszczerzonymi zębami. Koń, że nie daj Boże. Upiór po chemioterapii. To ma być Bębenek? Konik, który wyrusza z chłopcem w dziwną podróż?

Chyba o to chodziło, bo malujesz z zapałem, włosy wylazły ci ze spinki i opadają na twarz, na policzku masz plamę gwaszu. Zapomniany papieros kopci się w popielniczce.

Przerywasz na chwilę i nasłuchujesz dźwięków z głębi domu. Kroków na schodach, skrzypienia drzwi szafy na poddaszu. Dom nie jest pusty. Chodzi po nim inny człowiek, mężczyzna. Nawet tykanie zegara w salonie nie jest już tak przejmujące, nie brzmi, jakby ktoś daleko już zbijał twoją trumnę. Nie przypomina o upływie czasu.

Napawa cię to lękiem, ale i tajemniczą radością. Odżyłaś.

I malujesz.

Jeszcze wczoraj nie miałaś do tej roboty serca. Książeczka wydawała ci się dziwna, nie czułaś jej, a nawet miałaś wrażenie, że pogłębia twoje przygnębienie. Teraz przygryzasz czubek języka, pędzelek śmiga po kartonie, oczy ci błyszczą.

Sięgasz po piórko, ale pędzelek może być za chwilę potrzebny, więc chwytasz go w zęby. Szkoda czasu, szkoda bezcennych sekund, bo na obrazku pojawiają się nowe elementy. Ramka ze splecionych ornamentów, jak w iluminowanym średniowiecznym manuskrypcie. Na firmamencie nad chłopcem i koniem zielony lew pożera słońce o obojętnej twarzy okolonej falistymi promieniami, ledwo je widać przez chmury.

Odpinasz karton od pionowego blatu, nadal ściskając pędzelek w zębach, i zaraz sięgasz po następny. Kolejny rysunek. Najpierw szkic na kalce technicznej. Ołówek śmiga pewnymi ruchami, tak szybkimi, że niemożliwe, by wyobraźnia mogła za nim nadążyć. Pracujesz, jakbyś była tylko przekaźnikiem, jakby to, co rysujesz, istniało gdzieś na zewnątrz w skończonej formie i przepływało przez twoją głowę, ciało, ramię i dłoń do czubka ołówka, jak sygnał radiowy.

Chłopiec i koń kulą się w rogu rysunku, osłonięci Płaszczem Nicości. Płaszcz i skłębione krzewy są jedną zamaszystą, szarą plamą, z której wystają na zewnątrz poplątane jak macki gałęzie. I tylko jeżeli dobrze się przyjrzeć, widać w tej gmatwaninie trupiobladą twarz Księcia, głowę i podwiniętą nogę leżącego Bębenka oraz szczupłą dłoń o długich palcach, kurczowo ściskającą połę płaszcza. Ścieżką wędrują kwadratowe stwory, podobne do niesionych wiatrem brudnych płacht. Każda jest wydęta jak żagiel, a na środku odciska się wrzeszcząca wściekle tępa gęba, niczym sztandar z „Wojny postu z karnawałem” Boscha. To pewnie Pożeracze Marzeń. Strona trzydziesta druga.

Rysujesz jak w transie. Chyba uda ci się stworzyć dzieło, które dzieci zapamiętają do końca życia.

I będą się moczyć w łóżko na samo wspomnienie.

Odżyłaś.

I rysujesz.

Wszystko dlatego, że po domu chodzi mężczyzna. Drugi człowiek. Skrzypią deski, w powietrzu unosi się korzenny zapach jego wody kolońskiej. Ogarnięta pasją tworzenia jesteś piękna. Wspaniałą urodą dojrzałej, doświadczonej kobiety. Kwitniesz także dlatego, że ktoś to może widzieć. Ktoś może to docenić.

I docenia.

Nie uszło twojej uwadze, że chętnie spogląda ukradkiem na smagły kark pod upiętymi w koński ogon włosami, że już oblizał wzrokiem szczupłą, napiętą łydkę błyskającą spod spódnicy.

Co innego wynajmować pokój trzymającej się za ręce parze dwudziestolatków albo małżeństwu z dziećmi tupiącymi cały dzień po schodach, a co innego samotnemu mężczyźnie. Teraz jest was w domu tylko dwoje. Jesteście sami. Sytuacja delikatnie i rozkosznie nieprzyzwoita. Wdowa? Samotnemu mężczyźnie? Kto to słyszał!

Zdajesz sobie z tego sprawę. I czujesz, jak zaczyna w tobie znowu płynąć krew. Nareszcie.

Kiedy tak rysujesz, jesteś piękna.


* * *

Gdy Irena po raz pierwszy zdecydowała się przyjmować agroturystów, nawet nie musiała specjalnie przebudowywać domu.

Kiedy w siedemdziesiątym dziewiątym kupili stare, pruskie gospodarstwo i postanowili wyemigrować na stałe z miasta, wiadomo było, że często będą mieli gości. Czasem to byli przyjaciele – goście pierwszej kategorii, stanowiący pożądaną rozrywkę. A kiedy nadchodziły jesienne szarugi, wręcz wytęsknieni. Ci nie byli uciążliwi, siedziało się z nimi godzinami przy kominku, popijało, śpiewało do gitary. Z nimi nie było problemu, nawet jeżeli siedzieli przez miesiąc. Ale czasem pojawiali się rezydenci. Dalsza i bliższa rodzina, na przykład brat Romka z żoną i dziećmi, jego matka albo rodzice Ireny, albo nawet dwie ciotki ze strony matki. W wyjątkowych przypadkach zjeżdżali się wszyscy na raz. Prędzej czy później ich obecność robiła się uciążliwa, tym bardziej iż nie było kulturalnego sposobu, żeby bodaj dowiedzieć się, jak długo zabawią.

Według Romka spędzanie czasu z rodziną, siedzenie godzinami przy stole jadalnym, wydawanie herbatek na werandzie i toczenie gładkich, ugrzecznionych rozmówek, było możliwe bez ryzyka dla zdrowia psychicznego przez jakieś trzy dni. Potem pojawiały się pierwsze tiki nerwowe, a po tygodniu człowiek rozglądał się za siekierą.

Trzeba było znaleźć sposób, żeby czasami zachować trochę prywatności, i dom był do tego znakomicie przystosowany. Po pierwsze były dwie klatki schodowe i trzy niezależne wyjścia. Jeżeli ciotki okupowały werandę i rozmawiały o woreczkach żółciowych, istniał jeszcze taras i kilka zakątków w ogrodzie, gdzie można było spokojnie poczytać książkę („moja droga, nie czyta się przy stole. Możesz chyba poświęcić matce odrobinę uwagi raz na pół roku”), albo napić się piwa („wy chyba jesteście alkoholikami, bez przerwy widzę, jak pijecie piwo”).

Po drugie, rozkład pomieszczeń pozwalał z łatwością wydzielić ze trzy niezależne strefy, posiadające własne wyjścia i umożliwiające dyskretne dotarcie do kuchni lub jednej z dwóch łazienek. Wystarczyło przymknąć któreś dwuskrzydłowe drzwi.

Kiedy zaczęli przyjeżdżać turyści, wydzielała im przestrzeń z własnym wyjściem przez taras, gdzie mogli sobie siedzieć, jadalnią, gdzie dostawali posiłki, grali w karty albo oglądali telewizję, i własnymi schodami na poddasze, gdzie oprócz sypialni i łazienki urządziła jeszcze jeden salonik. Sama miała do dyspozycji więcej niż potrzebowała – kuchnię, pokój kominkowy, bibliotekę, sypialnię, pracownię, łazienkę i dwa wyjścia do ogrodu. W takiej postaci nie było to specjalnie uciążliwe – część domu zamieniała się w pensjonat, a część pozostawała do jej wyłącznej dyspozycji. Mogła się zaprzyjaźnić i toczyć z nimi pogawędki na „ich tarasie”, ale nie musiała.

Teraz postanowiła zrobić podobnie. Zamknęła drzwi do salonu kominkowego, a otworzyła przejście przez jadalnię. Gość wprowadził swój samochód na tyły domu, pod lipy, przeniósł bagaże i zaszył się w pokoiku z widokiem na las.

Rysując kolejne ilustracje, odruchowo nasłuchiwała, ale nie bardzo było czego.

Był chyba najcichszym człowiekiem, jakiego spotkała. Kiedy tylko się wprowadził, przez może pół godziny słychać było słabo kroki na drewnianej podłodze, szurganie szuflad, skrzypienie drzwi szafy, ciężkie stuknięcia, z jakimi ustawiał coś na biurku albo na półkach. Potem słyszała, jak zszedł po schodach i bez słowa poszedł na spacer do lasu, nie zważając na lodowatą mżawkę i mgłę.

Wrócił po godzinie, w takim samym milczeniu, i poszedł na górę. A potem już nic nie było słychać.

Właściwie nie wiedziała, czego oczekuje. Miał może jodłować? Odtańczyć sirtaki! Rozpakował się, przeszedł po lesie, a potem położył z książką albo uciął sobie drzemkę. I tyle. Szczerze mówiąc, w gruncie rzeczy, był w końcu, no – stary… Chodziło jednak o to, że wbrew wszystkiemu gość ją intrygował. Obudził zwyczajną, kobiecą ciekawość.

Od samego początku było w nim coś trochę tajemniczego. Nawet miał kufer, a jakże. Drewniany, niewątpliwie zabytkowy, obity poczerniałą skórą i zapinany na pasy z mosiężnymi klamrami. Kufer kapitana, zawierający mapę Wyspy Skarbów. Patrzeć tylko, jak każe jej się strzec jednonogiego żeglarza. W kufrze coś zabrzęczało. Powiedział: „książki”.

Dużo było tego bagażu jak na kogoś, kto przyjechał na miesiąc. Z drugiej strony, wymknęło mu się coś w rodzaju: „to wszystko co mam”, czy też: „to mój cały majątek”. W tej sytuacji nawet ten kufer, kilka toreb i walizka to nie było wiele. Kto wynajmuje pokój na wsi, zabierając ze sobą cały majątek?

Najpierw doszła do wniosku, że przybysz się ukrywa. Jednak był tak cichy i dyskretny, że ciężko było go sobie wyobrazić jako przestępcę. Łagodny, milkliwy starszy pan. Z drugiej strony, wcale nie musiał być bandziorem. Różnie w życiu bywa. Człowiek może chcieć ukryć się przed wierzycielami, kobietami, rodziną, nawet dziećmi.

Jednak samochód schował. Każdy najchętniej parkował gdzieś na podwórzu, zwykle pod stodołą. A ten wjechał między dom a stodołę i ustawił się między kępą lip a ścianą drewutni. Nie było mowy, żeby ktokolwiek, kto patrzyłby od furtki, z podwórza, a nawet wszedł do domu, zauważył, że stoi tam jego szary saab.

Poza tym, wydawał się oryginalny. Długie włosy związane z tyłu, dziwaczny kapelusz przypominał jej kolegów po fachu. Tak się nosili podstarzali artyści. Tylko że to zwykle była poza, a u niego wydawało się jakoś naturalne.

Nie miała wiele czasu, żeby o nim myśleć.

Malowała.

I pochłaniało ją to jak nic od dawna. Pomysły na ilustracje nie tylko pojawiały się same z siebie, ale wręcz pchały jeden przez drugi. Złapała dryg – książeczka, jak na utwór dla dzieci, była dziwna i mrocznie surrealistyczna, więc jej obrazki musiały być takie same. Niepokojące było tylko to, że żyły własnym życiem. Miała na przykład zamiar narysować bohaterów, kiedy rozmawiają przy ognisku i jedzą Księżycowe Pierniki, a kiedy kończyła, okazywało się, że udało jej się wplątać w rysunek zupełnie inne rzeczy. Ewidentnie symboliczne, ale brały się z natchnienia – sama nie rozumiała, co niby mają symbolizować. Znajdowały się gdzieś wśród tła, czasem nawet dostrzegała je dopiero po chwili. Czarne i czerwone kruki walczące ze sobą. Niebieski smok pożerający pawia. Wąż połykający własny ogon. Drzewo, na którym równocześnie pyszniły się jabłka i kwitły kwiaty.

Trochę to było niepokojące, ale wyglądało nieźle.

Praca działała ożywczo. W pewnym wieku albo się wegetuje, zabijając kolejne minuty i pozwalając, żeby dzień przepływał między palcami, albo siedzi w czarnej pustce i poświęca czas na żałowanie przeszłości. W każdym istotnym zwrotnym momencie życia można było przecież wybrać jakoś lepiej, ale się tego nie zrobiło. Natomiast podczas krótkich chwil absolutnego szczęścia, jakie dawało natchnienie, można było napawać się złudzeniem robienia czegoś sensownego. Upływ czasu przestawał mieć znaczenie, wydawało jej się, że milkł nawet szafkowy zegar w salonie.

Malowała.

I tylko to się liczyło.


* * *

Obiad, właściwie obiadokolację podałaś dopiero, kiedy zupełnie opadłaś z sił, a zegar wybił szóstą. Natchnienie, które napędzało cię od południa, nagle odeszło, równie tajemniczo jak się pojawiło, obrazy przestały pojawiać ci się przed oczami i spływać z końca twojego ołówka.

Nie miałaś czasu niczego gotować. Podgrzałaś wczorajsze mielone, polane sosem pieczeniowym z torebki, nakroiłaś sera i suszonej kiełbasy, wyciągnęłaś słoik grzybków i drugi z kiszonymi ogórkami. Chleb. Taka zbieranina.

Zostawiłaś go żującego samotnie w jadalni i patrzącego w milczeniu przez okno na mokry taras i drzewa majaczące we wczesnym jesiennym mroku. Moglibyście właściwie zjeść razem, ale postanowiłaś inaczej. Gdybyście od razu zaczęli jadać wspólnie, stałoby się to regułą. Nie byłaś jeszcze pewna, czy tego chcesz.

Zabrałaś mu dowód – stary, z wypadającymi kartkami, ale elegancko obłożony w skórę, i usiadłaś nad książką meldunkową.

Na zdjęciu nie miał brody, za to przynajmniej o trzydzieści lat mniej. Z czarno – białej fotografii patrzył na ciebie szczupły facet zupełnie niczego sobie, o jasnych oczach i krogulczym nosie, po bokach głowy zupełnie niedzisiejsze długie baczki. Pod kołnierzem o monstrualnych patkach cudaczna marynarka z wielkimi klapami. Witamy gdzieś w latach siedemdziesiątych. Przynajmniej ustrzegł się powszechnych wtedy wąsów.

Mikołaj Sędziwojski. Urodzony w 1935 roku, Lwów, ZSRR. Pesel, adres.

Oczywiście, w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym Lwów był w Polsce, ale z uporem tak wpisywano. Adnotację o urodzeniu w ZSRR dostawali nawet ci, którzy przyszli na świat przed rewolucją.

Potem przeglądasz książeczkę, usiłując wróżyć z niej jak z fusów. Zameldowania, wymeldowania, rozwiedziony. Bezdzietny. Stemple zakładów pracy. Niewiele, z jakimiś niezrozumiałymi skrótami. Podwójne obywatelstwo: australijskie i polskie. Dowód wystawiony przez konsulat w Canberze.

Kartkujesz dowód, ale nadal niczego nie wiesz o swoim gościu. Suche, urzędowe dane. Nie dowiesz się z nich, co go przygnało na twoje odludzie, dlaczego chce tu siedzieć, samotny, otoczony ciszą i jesiennym wiejskim pejzażem. Nie dowiesz się, dlaczego jest to dla niego warte cztery i pół tysiąca, wypłacone z góry. Nie dowiesz się, jaką miał przeszłość i na co liczy. Nie dowiesz się, dlaczego milczy i na co czeka.

Wieczorem zamknęłaś się w sypialni. Głupi, nieuzasadniony odruch, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo. Dom się zmienił. Czuje się to w powietrzu. Zmienia go obecność starszego mężczyzny, zaszytego gdzieś w pokoiku na poddaszu.

Leżysz na wznak w wielkim podwójnym łóżku, które dawno temu tyle razy widziało nasze miłosne zmagania. Upłynęły tysiące samotnych nocy, a ty nadal kładziesz się na swojej połowie materaca. Na tym łóżku leżałaś kiedyś zdruzgotana żałobą i usiłowałaś poczuć choćby ślad mojego zapachu, zaklęty w poduszce. Odrobinę cząsteczek organicznych zaplątanych w osnowie materiału. Jakąkolwiek resztkę mojej osoby. Cokolwiek, co by świadczyło, że jeszcze przed chwilą istniałem. Trzymałem głowę na tej poduszce, pociłem się, chrapałem. Żyłem.

Ale kiedy ci się to udało, ból straty był jeszcze gorszy.

Teraz już o tym nie myślisz. Myślisz o tym, że jesteś zmęczona. Że nie rozumiesz świata. Że nie odpowiada ci samotna, nieuchronnie nadchodząca starość. Pamiętasz, jak kiedyś wypadł ci dysk i wlokłaś się do telefonu przez pół godziny, jak przydepnięty chrząszcz. A potem musiałaś uprosić Olszówkową, żeby nosiła ci zakupy. Od tamtej pory zaczęłaś się bać.

Milczenia, mroku i samotności.

Słuchasz ciszy wiejskiej nocy, przerywanej tylko odległym szczekaniem psów. Uzi na ogół im nie odpowiada. Milczy. Nieuchronnie nadchodzi moment, kiedy będziesz musiała go pochować, opłakać i sprawić sobie nowego psa. Kolejna dziura w twoim świecie, pozostawiona przez bliską ci istotę, zmieniającą się nagle w materię nieożywioną. Rzecz.

Może już jutro.

W głębokiej i aksamitnej ciszy wiejskiej nocy dociera nawet do ciebie skrzypiące, miarowe tykanie zegara w salonie i bliższe, miększe bicie twojego własnego zegara, zamkniętego gdzieś w klatce żeber. Czas płynie.

Pamiętasz, jak latem leżałaś tak samo, nie mogąc spać z powodu upału i światła księżyca zalewającego pokój rtęciową poświatą. Wynajmowałaś wtedy letnisko czworgu przyjaciół. Dwie pary nowoczesnych młodziaków, którym zamarzył się relaks na łonie natury. Był środek nocy, patrzyłaś w sufit i wtedy dobiegł cię ten dziwny, rytmiczny dźwięk brzmiący jak odległe szczekanie psa. A po chwili usłyszałaś w nim ludzki głos i zrozumiałaś, że to nie jest szczekanie. To były krzyki dziewczyny, dochodzące z poddasza twojego domu. Rytmiczne, pełne zapału, wyraźne: „Och! Och! Och!” Towarzyszyło im miarowe drewniane stukanie, jak odgłos metronomu. Dopiero po chwili zrozumiałaś, że to wezgłowie łóżka uderza o ścianę. Nie mogłaś przestać tego słuchać, a każdy pisk tej dziewczyny, niepozornej blondyneczki w drucianych okularach – kto by pomyślał? – był dla ciebie jak policzek. Słuchałaś jej coraz szybszych jęków, zmieniających się w gardłowy, przeciągły skowyt, i czułaś, że leżysz tu sama, zlana potem, okryta obwisłą, piegowatą skórą; miałaś wrażenie, że twoje włosy są rzadkie, że brakuje ci połowy zębów i że znalazłaś się na bocznym torze. Zazdrościłaś jej i czułaś się okropnie samotnie. Już nic, nigdy.

Skończyło się.

Mała stękała tak jeszcze raz nad ranem i za każdym razem kończyła niskim, pierwotnym jękiem. Wcale cię to nie podniecało, tylko wpędzało w tęsknotę i przygnębienie.

Ale nie potrafiłaś nie nasłuchiwać.

A którejś nocy usłyszałaś te same miarowe okrzyki dobiegające z innej części domu, z pokoju, w którym mieszkała druga para. Identyczne piski, tej samej drobnej blondyneczki w drucianych okularach, które już miałaś wryte w pamięć.

Rano wszyscy siedzieli przy śniadaniu jak zwykle, śmieli się i gruchali do siebie.

Wtedy właśnie przyszło ci do głowy, że już nie rozumiesz świata.

Dom płynie przez noc skrzypiąc jak żaglowiec, zaplątany w mgłę i głęboką aksamitną ciszę. Wiesz, że pod tym samym dachem śpi inny człowiek, ale niczego nie słychać.

W korytarzu z łomotem spada nagle obrazek. Gwóźdź nadal solidnie tkwi w ścianie, ale ramka ze zdjęciem wystylizowanym na lata dwudzieste, na którym siedzimy w sztywnych staromodnych pozach pod gankiem, leży na podłodze.

Nie drgnęłaś nawet.

Przyzwyczaiłaś się.


Trudno powiedzieć, jak to się właściwie stało, że Irena zaczęła śledzić swojego gościa. Zaczęło się od przypadku. Postanowiła pójść na grzyby. Trochę dlatego, że zamarzył jej się kolejny wieniec suszonych prawdziwków wiszący na okapie nad kuchenką, a trochę dlatego, że rozbudziła się kompletnie o wpół do szóstej rano i leżała w gorącej, nieprzyjemnej pościeli nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Szczerze mówiąc, w listopadzie szansa na znalezienie grzybów była już niewielka, ale co szkodziło spróbować.

Założyła spodnie, sweter, przeciwdeszczowy płaszcz i gumiaki, zabrała kobiałkę i nóż. Odczekała, pijąc kawę, aż zrobi się przynajmniej szaro, i poszła do lasu.

Zaczynał się tuż za ogrodzeniem, od kępy brzóz, przetykanych jałowcami i rzadkimi, pokręconymi sosenkami. Snuła się pośród mgły i mżawki, wpatrując w mech ubrany zwiewnymi pajęczynami, na krople rosy, lśniące niczym perły. Było zimno. Teren opadał w kierunku jeziora, mokre paprocie smagały ją po nogach, w powietrzu wisiało przenikliwe zimno, ale grzybów nie było. Na skraju lasu znalazła tylko wielkiego koźlarza, sędziwego, garbiącego się pod spróchniałym kapeluszem, nie wiadomo dlaczego nie odkryła go wcześniej, kiedy był w sile wieku i nadawał się do garnka. W taki właśnie sposób natknęła się tym zimnym świtem na swojego gościa. Nie robiła żadnego hałasu, brnąc po kostki w puszystym dywanie mchu. Nie usłyszał jej.

Stał tyłem na zboczu pagórka, patrząc na jezioro, lśniące metalicznie niczym wody Morza Północnego. Przy uchu trzymał telefon komórkowy i rozmawiał z kimś. Wyjąwszy raczej nieludzką porę, nie było w tym nic dziwnego. Pagórek nad jeziorem był jedynym miejscem w okolicy, gdzie telefony miały jaki taki zasięg.

– To jest normalna kolej rzeczy – powiedział jej gość stanowczym, poważnym głosem. – Tak musi być. Wiedziałaś, że to nastąpi. Cykl się obraca. Nie, nic na to nie poradzisz. Posłuchaj… posłuchaj mnie! Po prostu tak jest. Wybacz mi wszystko, co było złe i zapamiętaj to, co było dobre. Dziękuję ci. Nigdy cię nie zapomnę. Żegnaj.

Irena poczuła, że jej policzki nagle przenika mróz. Cofnęła się bezgłośnie po grząskim kobiercu mchu, pod osłonę młodych brzózek i sosen. Przybysz wyłączył telefon i patrzył na niego przez chwilę, po czym zamachnął się nagle i cisnął łukiem prosto w jezioro. Mały, prostokątny kawałek plastyku przekoziołkował kilka razy i plusnął w siną tafię, migocącą w świetle świtu jak polerowana stal. Mężczyzna wsunął ręce do kieszeni kurtki i stał patrząc nieruchomo na fale i kręgi na wodzie.

Gdzieś w górze polujący jastrząb zaniósł się tęsknym piskiem.

Irena, wracając do domu biegiem i bez grzybów, miała o czym myśleć.

Człowiek może wygłaszać przez telefon rzeczy brzmiące jak ostateczne pożegnanie – z rozmaitych przyczyn. Pod wpływem chwili i z powodu uwag rozmówcy może też wypowiadać jakieś głupie zdania, których normalnie by nie powiedział. Ale wyrzucenie telefonu miało w sobie coś nienormalnie desperackiego. Kiedy ktoś wyrzuca dobry telefon do jeziora, po prostu przestaje istnieć. Znika ze świata. Odcina pępowinę.

Zupełnie jakby umarł.

Nawet nie chodzi o to, że nie jest już dla nikogo dostępny. Ktoś taki sam nie zamierza się już z nikim skontaktować.

Jeżeli pan Mikołaj zamierzał nawet popełnić samobójstwo, to chyba nie tego ranka. Z apetytem zdrowego, pogodnego faceta zmiatał z patelni jajecznicę, popijał kawą i żując, w zamyśleniu patrzył przez okno na gubiące ostatnie liście jabłonie.

– Nie nudzi się panu? – spytała Irena, stawiając swoją filiżankę kawy na stole.

Uśmiechnął się łagodnie, z zamyślonym grymasem na twarzy.

– Życie się nie nudzi. A tutaj się naprawdę żyje.

– Tutaj?

– Tak. W tym miejscu nic się nie zmieniło. Od czterystu lat jest tak samo.

– Dlaczego akurat od czterystu?

– Nie wiem, może od tysiąca. Nie o to chodzi. Świat się bez przerwy zmienia. Odwiedza pani rodzinne miasto, idzie na ulicę, gdzie znajdowała się cukiernia, w której jako dziecko kupowała pani jagodzianki, i znajduje pani klub nocny. Albo parking. Albo osiedle mieszkaniowe. Dzisiejszy świat usiłuje sprawiać wrażenie, że istnieje tylko w teraźniejszości. Wszystko jest tymczasowe. Ulotne. Jestem już stary, pani Ireno, i zaczyna mnie to męczyć. Chcę znajdować cukiernie, piwiarnie, jeziora i góry w tych miejscach, w których były zawsze. Czuję się zmęczony tymi wszystkimi rzeczami, które są ciągle nowe, nowsze, ulepszone. Nie lubię, kiedy się wszystko zmienia, bo w życiu widziałem niedużo zmian na lepsze. Przynajmniej w codziennych kwestiach.

A tutaj – jezioro jest tam, gdzie było, od końca epoki lodowcowej. I zawsze na brzegu rósł jakiś las. I wie pani co? Jakiś dom pewnie też tu zawsze stał. A ta jajecznica – nie jest nowa ani ulepszona. Ludzie jedzą taką od tysięcy lat. Ja też ją teraz jem i smakuje tak samo jak wtedy. I jest pyszna. – Zasalutował łyżką. Irena przyjęła komplement i skłoniła się.

Był taki spokojny. Zupełnie nie przypominał kogoś, kto przed chwilą wygłosił grobowe „żegnaj” i wyrzucił telefon do jeziora. Rozstał się właśnie z żoną? Może z kochanką? Sześćdziesiąt pięć lat – czy to nie za późno na życiowe zakręty? Była młodsza i wydawało jej się, że już jest za późno na cokolwiek. Ale mężczyźni to co innego. Dopóki nie dopadały ich jakieś przewlekłe choroby, żyli złudzeniami nieśmiertelności i zachowywali się, jakby ciągle mieli trzydzieści lat.

– Dziwne miejsce na takie coś – powiedział pan Mikołaj, sięgając do drewnianej misy pełnej orzechów, stojącej na ocembrowaniu kominka. Wyciągnął poczerniały ze starości żelazny przyrząd – dwie sztaby z rzędami okrągłych wgłębień, połączone zawiasem.

– Dlaczego? – zdziwiła się. – Przecież to dziadek do orzechów.

Uśmiechnął się życzliwie, bez cienia pobłażliwości.

– Rzeczywiście, trochę tak wygląda. Ale to jest forma do odlewania kul. Osiemnastowieczna. Te otwory są połączone kanalikami, widzi pani? Tu się lało ołów, chłodziło i cyk! Można było potem odłamywać kule i ładować do angielskiej gwintówki. Skąd pani to ma?

– Nazbierało mi się dość dużo takich staroci. Mój mąż też lubił rzeczy. Był rzeźbiarzem i scenografem teatralnym. To się jedno z drugim wiąże. Uprawiał sztukę polegającą na wypowiadaniu się przez przedmioty, więc je lubił. Mamy nawet szablę. Kiedyś wykuł też miecz i jakąś dzidę. Wisi teraz w salonie. Forma do kul? Myślałam, że chodziło o łupanie kilku orzechów naraz.

Otworzył formę i umieścił orzech we wgłębieniu, po czym zacisnął sztaby. Chrupnęło.

– No, proszę. Działa. I o to chodzi. Może pani tłuc tym orzechy, a w razie potrzeby odlać sobie kule. A i po głowie można by komuś dać. Te rzeźby dookoła domu są pani męża?

– Tak. Podobają się panu?

– O dziwo, tak. Są ponure, ale w każdym razie to są rzeźby. Nie przepadam za takimi, które są po prostu pospawanym złomem.

– Takie też robił. To była doskonała fucha. Zamawiały je domy kultury, jakieś spółdzielnie mieszkaniowe, czasem miasta. Spawało się trochę śmieci i można było tego narobić na zapas. A potem, jeżeli się zdobyło zamówienie, wystarczyło je trzasnąć szarą farbą, załadować na ciężarówkę i uświetnić nowy miejski skwer albo klomb na skrzyżowaniu. Świetnie płacili i jeszcze wydawali bankiet. Trzeba tylko było mieć znajomości wśród architektów miejskich. To se ne vrati. Był taki czas, kiedy najlepiej szły pospawane rury, i taki, kiedy chcieli trójkątne blachy z otworami, jak plastry sera. Nie mam pojęcia, dlaczego sami ich sobie nie robili.

– Pani żartuje?

– Co, nie widział ich pan? Wszędzie stały takie potworki. Niektóre dalej stoją.

– Nie mieszkałem wtedy w Polsce.

– W Australii?

– Skąd… ach, moje dokumenty? Nie, nie tylko w Australii. W RPA, w Tajlandii, w Norwegii, w Ugandzie, w Czechach, różnie. Jeździłem po świecie.

– Pozazdrościć – westchnęła Irena. – Czym się pan zajmuje?

– Teraz już niczym. – Machnął ręką zrezygnowanym gestem, jakby chciał powiedzieć, że nie ma o czym gadać. Wytarł chlebem resztkę jajecznicy i wypił łyk kawy. – Przez jakiś czas, na przykład, handlowałem antykami. Ale robiłem też różne inne rzeczy. Mnóstwo. Jestem chyba rekordzistą w ilości rozmaitych zawodów.

– A dlaczego pan wrócił?

– Do Polski? To jest mój kraj. Zawsze tu wracam, o ile się da. Ale mieszkałem już w wielu innych krajach. Wszędzie można się przyzwyczaić i zapuścić korzenie. Ale w domu trzeba się pojawiać.

– Nie założył pan rodziny?

– Zakładałem kilka razy. Ale to jest coś wyjątkowo słabo odpornego na czas. Dzieci rosną, ludzie się oddalają od siebie, nużą się… jakoś nie wychodziło. Czas wszystko zabija, jeżeli jest go dużo.

Zegar w salonie wybił dziewiątą, wydawało się, że nigdy nie przestanie dzwonić. Aż w nim jęczało w środku, niczym w kościelnej dzwonnicy.

– Czemu się pani wzdrygnęła?

– Nie znoszę tego dźwięku. Ani tykania, ani kurantów. Chodzi właśnie o upływ czasu. Jakby go ciągle ubywało.

– Jest pani jeszcze młoda. Proszę po prostu zatrzymać zegar.

– I co mi to da? Mogę jeszcze schować głowę pod poduszkę. To ze mną jest problem, a nie z tym mechanizmem. Jestem starą babą. I to nie jest wina zegara.

Zebrała talerze i ułożyła je na opróżnionej patelni.

– Chce pan jeszcze kawy?

A potem znowu poszła malować. Musiała. Czuła, jak kolejne rysunki, które miała zamiar zrobić, kłębią się jej pod czaszką, jak walczą, żeby wydostać się na zewnątrz i rozlać po kartonie.

Za oknami werandy kłębiła się mgła, ogród stał w mżawce, wszystko było wilgotne, zimne i niegościnne. A Irena siedziała zamknięta jak w akwarium, w sztucznym słońcu kreślarskiej lampy, patrząc w przestrzeń nieprzytomnymi oczami, i rysowała. Zostawiała na papierze cały mrok, listopad, samotność i lęk. A także te cudaczne, mistyczne symbole. Zaczęły jej się już śnić. Ostatniej nocy spała ciężko, a rano pamiętała obrazy. Nagą kobietę zamkniętą w butli zwieńczonej koroną, stojącej na łące, wśród dziwacznych drzew i stworów. Walczące ze sobą gryfy.

Czarnego i białego. Mężczyznę w dziwnej czapce, koszący płomienie. W życiu nie miała takich wizji. Nie mogła tak po prostu ich namalować, bo nie miały nic wspólnego z książką, którą ilustrowała, ale i tak przenikały. Wpychały się na drugi plan, wciskały pomiędzy ozdobniki i ornamenty.

– Zrobiłem pani herbaty.

Lokator postawił parujący kubek na stoliku. W pierwszej chwili chciała się rozzłościć, zwrócić mu uwagę, że wlazł do jej prywatnej strefy, że patrzy przez ramię na nie ukończoną pracę, że narusza jej prywatność, że panoszy się w kuchni, ale wydało jej się to głupie. Siedzieli tu sami, o kilka kilometrów od najbliższego budynku, dodatkowo jeszcze odcięci od świata pluchą. Dzielenie tego pustego domu na strefy pełne milczenia wydało jej się jakoś dziecinne. Tak naprawdę cieszyła się, że przyszedł. I było jej miło, że po raz pierwszy od lat ktoś zrobił jej herbaty.

– Na wszelki wypadek wziąłem też cukierniczkę.

– Piję gorzką. – Uśmiechnęła się.

– Mogę popatrzeć? Nie znosi pani, gdy ktoś się gapi, kiedy pani pracuje, ale bardzo byłem ciekaw pani obrazów.

– Kiedyś nie znosiłam. Ale wie pan co? Od lat nikt ich nie ogląda. Ani kiedy maluję, ani potem. Przynajmniej dopóki nie wywiozę ich do jakiejś galerii. Maluję je i stawiam pod ścianą. Jeżeli pan chce, to proszę oglądać. W końcu do tego służą.

Najpierw popatrzył uważnie na rozłożone na stole ilustracje przyciśnięte najróżniejszymi przedmiotami, żeby nie pozwijały się schnąc. Przeszedł wzdłuż nich ze zmarszczonymi brwiami, ale nic nie powiedział.

Milczał długo, ale patrzył z zainteresowaniem.

– I co, podobają się panu?

– Jest pani skomplikowaną kobietą. I bardzo interesującą.

– Przecież oglądał pan obrazki, a nie mnie.

– Myli się pani. Dowiedziałem się znacznie więcej, niż pani chce pokazać. Tylko ptaki powinny lecieć w drugą stronę, a gryf powinien być pod psem. Inaczej nie wyjdzie.

Irena odłożyła piórko na brzeg słoika z wodą.

– Co nie wyjdzie?

– Reakcja. Te rysunki wyglądają jak alchemiczne. Zapisała pani część procesu transmutacji. Tak wyglądał tajemny język alchemii. Traktaty pełne surrealistycznych rysunków. To – pokazał palcem – znaczy wyżarzanie. Ta postać to jest rtęć, a paw to gnicie. Te ilustracje to były w pewnym sensie zapisy reakcji chemicznych.

– Namalowałam reakcję chemiczną?

– Znacznie więcej – powiedział. – Wzory chemiczne to tylko zapis tego, co się dzieje z cząsteczkami, alchemia to była też mistyka. Dlatego dziś nie zamieniliby swoich smoków, ślepych królów i słońc na wzory chemiczne. Nie oddają rzeczywistej idei. Pokazują tylko, co robi materia, a to najmniej ważne.

Irena zapaliła papierosa.

– Śniło mi się to. Śniłam alchemią?

– Mam fotokopie kilku szesnastowiecznych traktatów. Na górze. Jeżeli pani nie wierzy, to pokażę. Są trochę inne, zazwyczaj znacznie gorzej namalowane, ale to ten sam język, te same znaki. A może gdzieś pani to widziała i wyleciało pani z głowy?

– To są tylko wzorki. Ozdobniki. Zresztą, nie związane z treścią – to, co pan ogląda, to ilustracje do bajki. Dla dzieci. Nikt na ich podstawie nie wyprodukuje złota.

– Tak naprawdę alchemia służyła poszukiwaniu tajemnicy życia. Stworzenia. Zamiana ołowiu w złoto to był w gruncie rzeczy początek. Ćwiczenie. I sposób na znalezienie funduszy na dalsze badania. Kiedy znajdzie się sposób, żeby zmienić rtęć czy ołów w złoto, można zamienić cokolwiek w cokolwiek. Śmierć w życie chociażby.

Irena ponownie sięgnęła po piórko.


Od tamtego południa zaczęliście rozmawiać. Jak było do przewidzenia. Dwoje samotnych ludzi mieszkających w jednym domu na odludziu, należących w pewnym sensie do tego samego pokolenia, nie może zbyt długo bawić się w hotel i udawać właścicielki pensjonatu oraz gościa. Rozdzielone pomieszczenia, jadalnia, pokój, „pański taras”, „moja weranda”, „jeszcze kawy?” to było sztuczne. Oczywiście, część tego została. Kiedy chciał przejść granicę pomiędzy „hotelem” a „pomieszczeniami prywatnymi” zawsze pukał, przepraszał i nie narzucał się. Z kolei ty nie wchodziłaś na górę.

Płacił za pokój, więc to była jego strefa prywatna. Ale było już wiadomo, że po prostu jesteście dwojgiem ludzi mieszkających w jednym domu.

Nie miałaś pojęcia, co robił, kiedy znikał na górze. Nie wydawał wówczas żadnych dźwięków. Spędzał tak z siedem godzin dziennie. Nie znosiłaś tego, bo cały czas pamiętałaś tamto, wygłoszone nad jeziorem, kategoryczne pożegnanie. Czułaś wiszące w powietrzu napięcie, czekając na pojedynczy wystrzał, który wstrząśnie znienacka domem, na łomot kopniętego stołka, nagły brzęk szkła albo jeszcze coś innego.

Rano czułaś ten sam strach, bo równie dobrze mógł nie zejść na śniadanie, a wtedy mogło się okazać, że zażył przed snem pięćdziesiąt tabletek albo poderżnął sobie gardło.

Nasłuchiwałaś trwożnie, słysząc jak woda chlupocze w wannie, sprawdzając czy nie zapada tam podejrzana cisza, oznaczająca, że leży zanurzony w purpurze, z jedną ręką wywieszoną na zewnątrz, a krew kapie mu z palców na leżącą na podłodze starą brzytwę.

Jednak nic takiego się nie działo.

Oczywiście że nie chciałaś znaleźć w swoim domu trupa. Nie chciałaś pogotowia, policji, śledztwa, plotek, mozolnego poszukiwania rodziny i tak dalej. Ale zaczęło do ciebie docierać, że chodzi też o niego. Nie chciałaś, żeby coś mu się stało. Nie wiedziałaś skąd przybył, czego chciał, przed czym uciekał, ani dokąd zmierzał, ale wiedziałaś, że nie chcesz, żeby umarł.

Obserwowałaś go.

Czasem wychodził z domu i krążył po okolicy. Bez celu i bez słowa. Chodził po lesie, wędrował ścieżką dookoła jeziora i patrzył w milczeniu na wodę. Często siadał – na zwalonych pniach, na pomoście albo na krześle, które wyrzeźbiłem na wzgórzu z pnia starej gruszy, spalonej przez piorun. Siadał i patrzył przed siebie w głębokim, bezbrzeżnym zamyśleniu.

Lubiłem ten fotel.

Grusza stała samotnie, na wrzosowisku. Kiedy umarła pewnej wiosennej burzy, wziąłem łańcuchówkę, topór ciesielski, dłuta i ośniki, i przerobiłem ją na wpuszczony korzeniami w ziemię głęboki tron, z którego widać było lekko nachylone zbocze oprawione po bokach w ściany sosen, nadbrzeżne krzaki, a w dolinie jezioro otoczone lasem. Od strony domu rosną krzaki głogu, więc nie tak łatwo go wypatrzyć. Ale znalazł go i natychmiast zrozumiał, dlaczego go wyrzeźbiłem. Wystarczy raz zobaczyć widok, który się stamtąd rozciąga. Wystarczy rozeprzeć się na wygładzonym drewnianym siedzisku, znaleźć wszystkie oparcia i wgłębienia dokładnie tam, gdzie powinny być.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś jego sylwetkę w moim fotelu, po plecach przebiegły ci lodowate ciarki, bo to wyglądało, jakbym znowu tu usiadł. Dobrze znałaś ten widok. Jeżeli dostałem chandry, tęskniłem za górami, pokłóciliśmy się albo miałem jakieś kłopoty, było wiadomo, że tutaj można mnie znaleźć. Ale nigdy nie przychodziłaś na wzgórze, żeby się dalej kłócić, nigdy nie żądałaś tutaj wyjaśnień, ani mi nie mówiłaś, żebym wziął się w garść. To miejsce uważałaś za mój absolutny azyl. Respektowałaś to. Jeżeli poszedłem na wzgórze, rozmowa była skończona. Siedziałem tu godzinę albo dwie i czułem, jak cały smutek, gniew, tęsknota i rozgoryczenie wchodzą w fotel i spływają korzeniami do ziemi, tak jak kiedyś spłynęło tam kilka milionów woltów Boskiego gniewu. Siedziałem tyle, ile było trzeba. Kiedyś trwało to całą noc.

A potem schodziłem i wszystko było w porządku.

Ale nigdy nie siadywałem na nim w czasie burzy.

Wtedy właśnie go zobaczyłaś, podczas może ostatniej burzy tego roku. Jesienna burza. Rzadkie zjawisko, dziwnie złowrogie i jakby nie na miejscu. Siedział tam, w swoim kapeluszu i czarnym płaszczu lśniącym od deszczu, na tle chorego, brudnożółtego nieba. Palił jednego ze swoich skrętów i patrzył na jezioro. Nie mogłaś oderwać wzroku, przekonana, że za chwilę jego wparta w drewniany tron postać połączy się z niebem oślepiającą ognistą żmiją, a potem do wtóru upiornego trzasku stanie w błękitnym ogniu. Starzec na płonącym tronie, niczym prasłowiański władca podczas pogrzebu.

Ale nic takiego się nie stało.

Na co dzień był raczej pogodny, ale i tak rejestrowałaś wszystko, co robi, z rosnącym zaciekawieniem. Wiele rzeczy przyciągało uwagę.

To, jak skręcał papierosy, wyjmując z miękkiego staroświeckiego woreczka z cienkiej skóry drobno cięty tytoń, przypominający suszony mech. Zbierał najdrobniejsze okruszyny i starannie, z namaszczeniem układał je na bibułce, a potem machinalnie, nie patrząc, skręcał jedną ręką równego papierosa, jak prosto z pudełka.

To, jak jadł. Układał na kolanach serwetkę, starannie ujmował sztućce, dzielił jedzenie odmierzonymi, precyzyjnymi ruchami. Wszystko jedno czy podano kotlet, warzywa, czy zupę, można było go filmować i pokazywać adeptom szkoły dyplomatycznej. Jednak kindersztuba była czymś, czego można byłoby się spodziewać po kimś w jego wieku. Co innego, kiedy jadł sam. Wtedy najchętniej trzymał jedzenie w ręku, odcinał sobie małe porcje i podnosił do ust na końcu noża. Nie robił kanapek, nie przekładał chleba wędliną, tylko wszystko jadł osobno, po kawałku raz z tego, raz z tamtego. Lubił grube kromki, pokaźne kęsy mięsa, kostki sera, i jadł je w ten sposób, jeżeli mu nie towarzyszyłaś, a tylko ukradkiem zerkałaś zza drzwi albo widziałaś jego odbicie w szkle kredensu. Nigdy sam nie kroił pieczywa, tylko odłamy wał kawałki. Po jego posiłku bochenek wyglądał, jakby obgryzł go koń, ale nic nie mówiłaś. I zawsze wydziobywał wszystkie okruszyny chleba. Jeżeli wziął przygotowaną kromkę albo ułamał sobie kawałek, starannie zbierał z talerza wszystkie drobiny pieczywa i zjadał.

Kiedy rozmawialiście, sprawiał wrażenie, że wiedział wszystko o wszystkim i że zobaczył już wszystko, co warto obejrzeć na świecie. Na każdy temat mógł opowiedzieć ciekawostkę, ale nie sprawiał wrażenia pozera. Mógł zaśpiewać nagle japońską piosenkę albo wpleść przysłowie w suahili, ale u niego było to jakoś naturalne. Nigdy nie miałaś wrażenia, że się popisuje.

Intrygował cię coraz bardziej.

Pewno dlatego, kiedy nagle wyjechał na kilka dni, złamałaś wszystkie swoje zasady i zakradłaś się do jego pokoju. Nigdy nie byłaś wścibska i zawsze miałaś najwyższy szacunek dla prywatności. Najprostszy sposób, żeby stracić u ciebie twarz, to oddać się pełnemu świętego potępienia obgadywaniu innych. Plotki napełniały cię oburzeniem, czytanie cudzych listów – wstrętem. Zgrzytałaś zębami, oglądając programy talk – show. Ale tym razem – to było coś innego.

Jak każde złamanie własnych praw, to też przyszło stopniowo. Najpierw poszłaś do jego łazienki, żeby zaopatrzyć ją w papier toaletowy i czyste ręczniki. Łazienka to miejsce, gdzie wiele można się dowiedzieć o człowieku, który jej używa. Kosmetyki poustawiane wokół umywalki mogą ujawnić skrywany narcyzm albo hipochondrię. Zwłaszcza z biegiem lat. To zbladło, tamto obwisło, więc zastosujemy nowy, rewelacyjny krem. Człowiek obrasta w istną drogerię. Reklamują specyfiki a to przeciw łysieniu, a to przeciw zmarszczkom, każdy wie, że nie działają, ale co szkodzi spróbować? A wraz z upływem kolejnych lat drogeria stopniowo zamienia się w aptekę.

Mikołaj mył się szarym mydłem. Zwyczajnym, pachnącym ługiem niczym garbarnia. Dają takie chyba w wojsku albo w więzieniu. Miał też przedpotopowy zestaw do golenia: miseczkę do mieszania mydła, pędzel z borsuczego włosia i brzytwę. Niepraktyczne i bardzo stare. Wszystko było solidnie zużyte, ale nie miało tej dziwnej, chorej patyny jak przedmioty stojące w sklepach z antykami, zazwyczaj sztucznie reanimowane ze stanu kompletnego rozkładu. Te były po prostu dobrze zachowane. I kiedyś chyba wytworne. Miseczkę wykonano z jakiegoś czerwonawego kamienia, uchwyty pędzla i brzytwy zrobiono z palisandru i oprawiono metalem, który przypominał złoto. Na ostrzu brzytwy wygrawerowano „Corrado Toledo” i znaczek z dwiema skrzyżowanymi szpadami. Woził to chyba z przyzwyczajenia albo na wszelki wypadek, bo przecież nosił brodę, którą przystrzygał szpiczastymi, chyba chirurgicznymi nożyczkami. Prócz tego miał jeszcze sporą metalową piersiówkę, ozdobioną herbem ze złota i emalii. Też była stara, chyba srebrna, na boku znajdowało się wąskie wgniecenie. Wyjęłaś korek i poczułaś dziwny, korzenny zapach wody kolońskiej. Niepodobnej do niczego, co można kupić w sklepie.

To chyba wtedy, siedząc na wannie z tą butelką w dłoni, zorientowałaś się, że nie chcesz, żeby wyjechał.

Poruszał się po domu cicho jak kot i dyskretnie, rozsiewając tę egzotyczną woń przywodząca na myśl dżunglę, ale był. Był tak bardzo i ewidentnie. Był, jeżeli nie mogłaś odkręcić słoika i był, kiedy zirytowała cię telewizja albo gazeta. Po prostu był gdzieś obok, gotów opowiedzieć coś, co ustawiało twój gniew na świat albo smutek we właściwych proporcjach.

Kiedy bałaś się bandytów, opowiedział ci o tym, jak podróżowano po Europie w siedemnastym wieku. Albo, jeżeli ktoś był wystarczająco bogaty, to otoczony uzbrojoną po zęby prywatną armią, albo przebrany w łachmany i udając żebraka. Opowiadał o gościńcach obstawionych szubienicami i możnych szlachcicach, którzy trudnili się zbójectwem i oficjalnie wydawali na własną rękę wyroki śmierci. O tym, że jakiś rycerz mógł być jedynym cywilizowanym człowiekiem wśród nieskończonych pustkowi, gdzie w byle jakich budach żyli półdzicy, ledwo umiejący mówić wieśniacy, i że zazwyczaj okazywało się, że ma własną salę tortur w piwnicach.

Wielu rzeczy w dzisiejszym świecie nie lubił, ale potrafił zawsze powiedzieć coś na jego obronę.

I był.

A teraz wyjechał i nagle dom znowu zrobił się pusty i martwy. Cień znowu wpełzł w kąty i znowu pojawił się strach, starość i pustka. Znowu mówiłaś do siebie. Zegar w salonie tykał stanowczo, jakby śmierć w szpilkach szła do ciebie po parkiecie. Poczułaś, że Mikołaj teraz może i wróci, ale za paręnaście dni zabierze swój kufer, kapelusz, swoje tajemnice i zapach tropiku, i zniknie już na zawsze. Zamiast niego powróci pustka i mrok.

I już nie odejdzie.

Chciałaś, żeby został. Jeszcze trochę. Najlepiej na długo.

Gdzieś na dole szuflada pełna sztućców wyjechała z kredensu i gruchnęła na podłogę. Zaskrzypiały okiennice, ale wygięłaś wargi z wyrazem uporu i zignorowałaś to.

Drzwi zostawił zamknięte, ale klucz zabrał. Poszłaś więc do kuchni i wzięłaś drugi, nawet nie patrząc na szufladę, która wypadła na podłogę gubiąc zawartość.

Oczywiście, że miałaś pretekst. Chciałaś sprawdzić, czy w szufladzie szafki nocnej nie leży rewolwer z jedną kulą w bębenku, albo czy przy łóżku nie stoi czasem fiolka pełna seconalu. To było dla jego dobra. Z międzyludzkiej troskliwości.

Otworzyłaś drzwi, ale oczywiście nie zauważyłaś maleńkiej drzazgi wystruganej z zapałki, wetkniętej między zawias a futrynę, która spadła na ziemię.

W pokoju panował porządek i zrobiło się raczej przytulnie. Na równo posłanym łóżku leżał koc. Kurtka, ocieplana koszula w kratę i kapelusz wisiały na przykręconych do drzwi haczykach. Kufer zajął ścianę obok biurka i został nakryty kawałkiem dziczego futra, które zwykle leżało bez celu na krześle. Półkę wypełniły książki i kilka małych figurek, kamiennych i drewnianych.

Na blacie leżało kilka grubych notesów i bardzo stare, ozdobne wieczne pióro, buteleczka dobrego atramentu, kawałek wiśniowego laku i nożyk z rękojeścią lśniącą macicą perłową. Tuż koło lampy równo ułożony stos kartek w kratkę, zapisanych wymyślnym, ozdobnym pismem z zawijasami. Przyciskało je coś, co wyglądało jak niewielka, kanciasta buteleczka wypełniona złotym pyłem. Wzięłaś to do ręki i wtedy okazało się, że to nie buteleczka, ale ciężki, metalowy odlew w kształcie buteleczki.

Miał jeszcze dwie pękate butle stojące w towarzystwie srebrnego, walcowatego kieliszka, zawierające coś pachnącego ostro alkoholem i suszonymi śliwkami, miał książki i szafę ubrań, ale najciekawszy był kufer.

Po prostu nie mogłaś się powstrzymać. Zdjęłaś skórę dzika i otworzyłaś go. Nie było kłódki, ale oczywiście nie mogłaś wiedzieć, że między okuciem wieka a maleńką zadrą na ściance kufra jest przywiązana cieniutka, niewidoczna niteczka.

Na wierzchu leżał dziwaczny, przypominający szablę kordelas. Wyjęłaś go z pochwy i zobaczyłaś, że to kiedyś rzeczywiście była szabla, ale musiała zostać złamana i przerobiona. Urwana łacińska sekwencja wygrawerowana na ostrzu uciętym w pół zbroczą, Nostrum non est victoria, sed opu… Nie pamiętałaś łaciny. Kolejna staroć. Chyba rzeczywiście handlował antykami.

W kufrze było więcej takich rzeczy, ale wiedziałaś, że nie możesz ich dokładnie przeglądać. Skrzyneczki, puszki, rulony papieru przewiązane czerwonym sznurkiem, woreczki, i – rzeczywiście – stary, owinięty w kawał irchy rewolwer. Wyglądało na to, że bęben jednak był pusty. Broń była długa, ciężka i wyglądała jak z westernu. Pod spodem leżały cztery naprawdę stare woluminy, takie że aż gwizdnęłaś przez zęby. Oprawione w bordową, spękaną skórę, z wytartymi, napuszczonymi złotem tłoczeniami, okute metalem i zapinane na klamry. Majątek. Czy to były dzieła alchemiczne, o których mówił? A może je ukradł?

Pod księgami znajdowało się obszyte wytartym aksamitem wieko, zamykające niższe części kufra. Można było jednak wysunąć dwa uchwyty, odblokować zatrzask i wyjąć je, więc to zrobiłaś. Było ci wstyd, policzki płonęły z zażenowania, ale nie mogłaś po prostu przestać. Czułaś się jak dziewczynka grzebiąca ukradkiem w toaletce matki.

Pod fałszywym dnem znajdowała się komora podzielona na mniejsze części miękko wyłożonymi przegródkami, stały w niej duże szklane naczynia o długich, dziwacznie powyginanych szyjkach, jakieś poczerniałe metalowe pręty złożone razem, zaopatrzone w śruby i zaciski, metalowe naczynia podobne do turystycznych, kwadratowe butelki ze szklanymi korkami, siedzące we własnych, miękko wymoszczonych gniazdach, pełne kolorowych proszków.

Rzeczywiście zajmował się alchemią? W dwudziestym pierwszym wieku? Z drugiej strony, wszystko w tym kufrze wyglądało na piekielnie stare. Dziwna pamiątka.

Złożyłaś wszystko tak jak było, księgi, szkatułki, rewolwer, kordelas, zamknęłaś wieko i położyłaś na miejsce skórę.

W szufladzie biurka była jeszcze jedna szkatułka – pełna zdjęć. Temu nie mogłaś się oprzeć. Szukałaś jakichkolwiek śladów jego przeszłości, czegokolwiek, co człowiek musi zebrać przez całe życie. Jakichś śladów związków z ludźmi. Jakiegoś dowodu, że nie wysnuł się z nicości tej listopadowej mgły, razem ze swoim kapeluszem i harcapem, tylko był żywym człowiekiem.

Kobieta na zdjęciu siedziała na betonowej ławce, zalana jaskrawym blaskiem słońca. Siedziała bokiem, długie nogi wystające z cienkiej, letniej sukienki wyłożyła na całą długość siedzenia, śmiała się i jedną ręką przytrzymywała przeciwsłoneczne okulary wsunięte w rozwiane wiatrem czarne włosy. Za nią majaczyły białe, rozpalone słońcem budynki, zmierzwione korony palm i maszty jachtów. Niebo płonęło granatem.

Była ładna, jeżeli ktoś lubi typ śródziemnomorski. Czarne, migdałowe oczy, wąski orli nos, wypukłe kości policzkowe. Wyglądała na Żydówkę, Greczynkę, może Hiszpankę albo Francuzkę. Siksa miała, góra, czterdzieści lat. Czy to ona usłyszała to straszne, suche „Żegnaj”?

Pod spodem następne zdjęcie – inna kobieta, inne czasy. Kolory na zdjęciu były przepalone, dziewczyna miała cienie makijażu przecinające policzki, nastroszone czarne włosy i trójkątną twarz. Ubrana w luźną skórzaną kurtkę stała przed budynkiem wyglądającym jakoś angielsko, otynkowanym na dziwny, rdzawy kolor, z białymi oknami i drzwiami. Trzymała małego białego pieska, patrzącego w obiektyw skonsternowanym wzrokiem.

Następne i następne. Kolejne kobiety, żadna nie powtarzała się drugi raz. Wszystkie miały wyraźne brwi i ciemną oprawę oczu, wąskie nosy, ciemne lub rude włosy. Dwie były Azjatkami. Stały, siedziały, jedna jechała na rowerze przez jakiś suchy krajobraz.

Następne zdjęcia zrobiły się wyblakłe, kolory straciły wszelkie odcienie błękitu, zieleń zrudziała, nieba stały się białe, sukienki wydłużyły za kolana, fryzury zamieniły w tapirowane szopy, makijaż zrobił się okropny – podmalowane powieki, klipsy, błyszczyk na wargach.

Potem kilka zdjęć czarno białych, białe skarpetki wystające z lakierków, czarne lub rude włosy zmieniły się w upięte wysoko fryzury, dekolty podjechały pod szyję, sukienki jeszcze niżej za kolana.

Potem zdjęcia w barwach sepii, na jedwabistym papierze, o brzegach wycinanych w ząbki. Dziewczyny z grzywką, z końcami włosów podkręconymi do szczęki „na Chinkę”, z malutkimi, pomalowanymi na smoliście wąskimi usteczkami. Lata dwudzieste – to było już przed jego narodzinami. Zrozumiałaś wtedy, że to muszą być zdjęcia jego krewnych, jakieś rodzinne pamiątki, z których, nie wiedzieć dlaczego, wybrał same kobiety. W pudełku nie było ani jednego zdjęcia mężczyzny tylko same młode dziewczyny. Nie chciał wizerunków starych babek ani ciotek, zgromadził natomiast podobizny, na których były dziewczętami. Dlaczego? Może bał się starości?

Nie bał się natomiast pożółkłego zdjęcia dwudziestoletniej czarnowłosej prababki, siedzącej na fotelu w atelier, palącej papierosa w półmetrowej fifce i ubranej jedynie w sznurowane botki i sznur pereł oraz absurdalny, maleńki kapelusik. Zdjęcie było prawdziwą perłą kolekcji, widać było kędzierzawy wzgórek łonowy i fałdki na brzuchu, bo prababcia nie miała zielonego pojęcia jak siedzieć, żeby wyeksponować figurę.

Pod spodem znalazłaś kilka szklanych płyt, z jeszcze bardziej upozowanymi, sztywnymi zdjęciami dziewcząt w ogromnych kapeluszach ozdobionych kwiatami; dłonie w koronkowych rękawiczkach przytrzymywały parasolki lub falbany długich spódnic.

Niżej leżało trochę biżuterii. Owalny, srebrny medalion z łańcuszkiem. Otworzyłaś go, by spotkać kolejną czarnobrewą kobietę o ciemnych włosach upiętych wysoko, z pojedynczymi lokami spadającymi na policzki, wszystko wymalowane na płatku porcelany wielkości paznokcia, pędzelkiem, który miał pewnie tylko jeden włos. Trzeba by chyba mikroskopu, żeby zrobić coś takiego. Miniaturę okalał kosmyk czarnych włosów, przytrzymywanych metalowymi łapkami.

Pod spodem wycinanka z papieru. Czarny dziewczęcy profil na białym, kartonowym tle, wszystko zetlałe i kruche jak skrzydło motyla.

Jeszcze jedna miniatura na medalionie, większa i gorzej namalowana, biała twarz kobiety niemal nierozpoznawalna pod białymi lokami wysokiej, bawełnianej peruki, nieco zbyt pucołowata, z czerwonymi rumieńcami na policzkach.

Kolejny medalion – duży, wielkości herbatnika i ciężki, w przeładowanej ozdobami złotej ramce, i kolejny portret – czarne oczy, czarne włosy upięte w skomplikowaną fryzurę, zielona suknia zapięta pod szyję. Na odwrocie ozdobny grawerunek, który odczytałaś z trudem:

Lubisz wdzięki pieszczoty

wiosnę y nadzieyę

Tę masz. Tymcisśy tą yest.

A tać się śmieye…

Na dnie szkatułki leżało jeszcze kilka pierścionków i z osiem obrączek. Złotych, srebrnych, ozdobnych i gładkich. I jeszcze sygnet z negatywem herbu wyciętym w srebrze.

Włożyłaś kasetę z powrotem do szuflady, z paskudnym uczuciem zbrukania i z nadzieją, że nigdy się nie zorientuje, że grzebałaś mu w rzeczach. Spłonęłabyś ze wstydu.

Pochłonięta zdjęciami nawet nie zauważyłaś, jak zapadł mrok.

Niczego się nie dowiedziałaś.

Wdarłaś się tu, żeby znaleźć odpowiedzi na nie zadane pytania, ale nie zrozumiałaś niczego. Nadal nic nie wiesz, poza tym, że napełnia cię to dziwnym, złowrogim przeczuciem.

Tajemnice zostały.

A nawet zrobiło ich się jakby więcej.

Uzi zaczyna wyć. Przeciągle i ponuro.

Ciarki przebiegają ci po plecach.


Dom był pusty, ciemny i cichy. Irena zeszła na dół, jak do piwnicy. Mroczne pokoje, ciemne okna. Zapaliła światła, w milczącej kuchni zaparzyła sobie herbaty. Piła ją patrząc na okno, przypominające czarne lustro. Przez lata nauczyła się tak żyć, a teraz te wszystkie sposoby samotnego spędzania czasu gdzieś odeszły, a została mdląca, lodowata nuda.

I cisza.

Poszła do oranżerii zapalając po drodze lampy, przygotowała sobie ołówki, piórka i pędzelki, odkręciła buteleczki z tuszem i spędziła czterdzieści pięć minut patrząc na przymocowany do stołu kreślarskiego prostokąt białego kartonu. Był czysty i zawierał w sobie wszystkie możliwe obrazy i rysunki. Arcydzieła i kicze. Był jak brama do innego świata.

Irena wyciągnęła dłoń z zaostrzonym na igłę ołówkiem Derwenta i narysowała kreskę. Potencjalne możliwości, obrazy, rysunki i światy natychmiast znikły. Prostokąt stał się arkuszem brystolu, naznaczonym ołówkową kreską. Brama pozostała zamknięta.

Zacisnęła zęby i narysowała obrazek. Na siłę. Wiedziała, co ma narysować i była profesjonalistką. Efekt był taki, że karton przedarty na pół wylądował w koszu na śmieci pod stołem. Nie można było położyć go obok poprzednich.

Przeszła się do kuchni. Wróciła do salonu. Włączyła sobie telewizor. Przygotowała kąpiel. Wstała. Usiadła.

To wszystko nie miało sensu. Niczemu nie służyło.

Noc też była okropna. Samotna i smutna. Przedsmak tego, jakie będą już wszystkie następne. Irena leżała w sypialni i płakała. Cicho i rozpaczliwie, jakby już wyjechał, jakby już została sama. Płakała z tęsknoty.

A kiedy zrozumiała, co to znaczy, aż usiadła na łóżku.

Potem zapaliła światło i chodziła nerwowo po sypialni, wyłamując palce.

– Co mam zrobić? Czy to w ogóle możliwe? – Spojrzała na sufit. – Nie wiem, jak to się mogło stać, kotku, ale chyba jeszcze raz zdołałam się zakochać. – Popatrzyła do góry, nasłuchując, jakby spodziewała się repliki. – Czy może po prostu chcę być z kimś. Kimkolwiek? No? Powiedz mi. Wiem, że tu jesteś. Co teraz mam robić? Czy to jest mężczyzna dla mnie? Czy…

Odpowiedziała jej cisza. Nic się nie działo. Dom był pusty. Rano nagle podjęła decyzję. W łazience, naga i mokra, stojąc przed wielkim lustrem.

– Masz dwanaście dni, stare pudło. – Wycelowała palec w taflę. Dwanaście dni na zdobycie faceta.

Była kobietą. Miała swoje sposoby.

I miała nadzieję, że jeszcze to potrafi.

Zaczęła od tego, że umyła włosy szamponem koloryzującym. Kolor nie był nachalny – bardzo ciemny brąz, podobny do jej naturalnego. Rzekomo blond odmładza, ale tylko zdeklarowana idiotka zrobiłaby się na blondynkę dla faceta, który nie zatrzymał ani jednej fotografii jasnowłosej kobiety. Zresztą, nie była siwa, tylko szpakowata. Wyregulowała brwi, nadając im klasyczny kształt. Nałożyła podkład, cienie, tusz. Pracowała coraz szybciej, w sposób, który przypominał natchnienie. Podkreśliła kształt warg. Zamaskowała obwisłe mięśnie szczęki. Była malarką. W końcu, u diabła, umiała namalować twarz młodszej i atrakcyjniejszej kobiety. Nawet jeżeli musiała namalować ją na własnej. Cienie, pudry. Ołówki, pędzelki i konturówki wpadały jej do umywalki, jakaś szminka spadła na ziemię. Nie zwracała na to uwagi, aż skończyła i spojrzała na swoje odbicie.

Efekt był straszny.

Z lustra patrzyła na nią na pewno nie starsza pani, ale z pewnością też nie gwiazda. Chyba że prowincjonalnego dansingu. Coś między przechodzoną striptizerką a podstarzałą wdową po artyście cyrkowym. Brakowało boa z piór i sztucznych rzęs. Może nie zaraz dziwka, ale prędzej dobrze zachowana burdelmama. Brawo.

Zmyła tę maskę tonikiem, ze złością wrzucając do wanny upaprane płatki kosmetyczne. A potem zaczęła od początku.

Tylko że inaczej.

Nie wybierała się na podryw do sanatoryjnej dyskoteki. Musiała tylko spowodować, żeby zwrócił na nią uwagę. Miał pomyśleć: „Ta moja gospodyni jest całkiem niczego sobie…”, a nie natychmiast zauważyć, że odwaliła się na bóstwo. Zrobiła więc inny makijaż, dyskretnie podkreślający to, co jeszcze jej zostało z urody, i tyle. Podkręciła włosy, ale skromnie spięła je na karku szeroką spinką.

Zamiast powłóczystej spódnicy i bluzy, noszonych na co dzień, założyła inną kieckę. Nie koktajlową, z dekoltem, ale inną. Skromną, burą i wyraźnie domową, trochę za to obcisłą.

Postanowiwszy działać, Irena odzyskała nieco życia, ale malować nadal nie była w stanie.

Dzień upływał. Właściwie sączył się pomiędzy kolejnymi bezsensownymi czynnościami a długimi spojrzeniami na majaczącą za drzewami furtkę i śpiącego psa. Nic się nie działo.

Irena czekała.

Tysiąc razy spojrzała w kierunku bramy i tysiąc razy straciła nadzieję. Drzewa stały w półmroku i mżawce, mokre gałęzie kołysały się na wietrze. Zegar tykał. Przyszedł i minął czas samotnego obiadu, nad kubkiem zupy z torebki i kilkoma kanapkami.

Postanowiła, że gdy przyjedzie, będzie siedziała na werandzie i malowała. Dlatego naszkicowała pracowicie jakiś bohomaz i kiedy wreszcie szary saab zabłysnął światłami przed furtką, usiadła na swoim malarskim krześle i zabrała się do obrazka. Ubrudziła palce tłustą pastelą i narysowała sobie niedbałą plamę na policzku, nie zwracając uwagi na jego samochód wjeżdżający na ukryte miejsce za domem, w cieniu drewutni. Taka plamka dodała jej uroku, nadała czupurny wygląd i stworzyła wrażenie, że jest opętana natchnieniem. Aż się prosiło, żeby wyciągnąć dłoń i ją zetrzeć.

Słyszała, jak otworzył sobie drzwi, słyszała jego kroki w sieni i w kuchni. Malowała.

Wstała, żeby go obojętnie przywitać, dopiero kiedy otworzył podwójne drzwi do przechodniego salonu.

Nie wiadomo jak to się stało, że trzeci krąg lędźwiowy wybrał sobie właśnie ten moment, (jeszcze tego rana pomyślała, że to dobrze, iż od tak dawna nie rąbnęły jej krzyże, zawsze wtedy tak się dzieje.) Uczucie było takie, jakby kręgosłup złamał się niczym spróchniała gałązka. Zgięło ją w pół, nogi załamały się bezradnie. Zupełnie jak gdyby ktoś przerąbał grzbiet Ireny kantem łopaty. Ból zapalił przed oczami krwawe kręgi i snop srebrnych iskier. Nie upadła jak długa tylko dlatego, że złapała się za poręcz schodów, tuż za drzwiami werandy. Miała iść majestatycznie i nieco obojętnie przez salon, a zamiast tego klęczała w sieni, zwinięta w kłębek u stóp schodów.

Pierwszy wybuch ostrego bólu przygasł i roztopił się w chmurze mdlącego, tępego cierpienia, które tak doskonale znała. To było jak uderzenie rozpalonym bełtem z kuszy, w sam dół pleców. Teraz czuła, jak nadal tkwi głęboko pogrążony w ciele, gorący i żelazny. Wiedziała, że jeżeli spróbuje się wyprostować albo choćby poruszyć, natychmiast o sobie przypomni kolejną eksplozją ognia. Chciało jej się płakać ze złości i upokorzenia.

Powoli wspięła się po poręczy i jakoś stanęła na nogach, pokręcona i przygięta niczym Quasimodo. Rwało przez plecy, pośladek i udo, wszędzie, gdzie docierał podrażniony nerw.

– Co się pani stało?! – Miał na sobie rozpięty płaszcz, a w ręku wypchaną, niewielką aktówkę.

– Nic – wycedziła Irena przez łzy. – To krzyż… Zdarza się. Wezmę proszek… Przejdzie.

– Nie. – Usłyszała stanowczy głos. – Samo nie przejdzie.

A potem uniesiono ją, ostrożnie ale stanowczo, dalej przygiętą do ziemi, w jakiejś kretyńskiej pozie. Poczuła, jak bierze ją na ręce, lekko i delikatnie, żeby nie urazić biednych korzonków, zakleszczonych boleśnie pomiędzy poprzestawianymi kręgami.

Położono ją na dużej kanapie, a potem, po namyśle, przeniesiono na dywan. Gdyby nie przeklęty ból, który zatopił cały świat, byłoby to bardzo przyjemne.

Pozwoliła się układać na brzuchu, jedną rękę wyciągnął jej gdzieś nad głowę, drugą ułożył wzdłuż ciała, poczuła jego dłonie na udach, kiedy układał jej nogi. Silne ręce. Twarde, chłodne i suche. Podciągnął jej jedno kolano dosyć wysoko, potem odszedł, żeby zdjąć płaszcz i rzucić go na fotel.

A potem poczuła jego ręce wędrujące stanowczo i badawczo wzdłuż kręgosłupa. Jakoś twardo, kostkami albo kciukami. Wymacał wszystkie kręgi, aż do dołu pleców, a potem poczuła bolesny ucisk, to tu, to tam. Za każdym razem dźgało ją jak rozpalonym szydłem. Nacisnął gdzieś, zabolało jak diabli. Irena krzyknęła.

– Co pan robi? Uszkodzi mi pan kręgosłup!

– Spokojnie – powiedział stanowczym, lekarskim tonem. – Proszę się rozluźnić i nie kręcić głową.

Nacisnął jej obolały, opuchnięty bólem kręgosłup lędźwiowy w kilkunastu punktach naraz. Potem jeszcze raz, gdzieś obok w kierunku miednicy. A potem stanowczo ujął jej biodra i wepchnął w środek pleców kolano. Rozległ się chrupot, który poczuła aż w czaszce. Kręgosłup Ireny wrzasnął. Ból eksplodował i rozwiał się jak chmura. Znikło nawet mdlące, zapalne ćmienie. Nie było bólu, tylko jedwabista ulga.

Irena jęknęła z ulgi i rozkoszy, i zwiotczała na dywanie, bojąc się nawet poruszyć.

Mikołaj pociągnął ją lekko i stanowczo za nogę, po czym ułożył w innej pozycji. Poddała się temu, z uczuciem, że nie dzieje się nic erotycznego. Jego dotyk był stanowczy ale rzeczowy, jak fizjoterapeuty albo nawet weterynarza.

Pozwoliła ugniatać sobie badawczo kręgosłup, kawałek po kawałku, na całej długości, w środku coś chrupotało, trzaskało i skrzypiało, ale chyba układało się prawidłowo. W końcu oplótł jej głowę jakimś skomplikowanym chwytem i nagle pociągnął w górę i przekręcił. Przeraziła się słysząc trzask kręgów, ale wtedy poczuła, jakby wszystkie od góry do dołu ułożyły się nagle równo, niczym padające kostki domina.

Nic już nie bolało.

– Proszę – powiedział Mikołaj. – Może pani wstać.

Podał jej rękę, ale wstała normalnie, z ulgą. Przeszło.

– Nic mi nie jest! – zawołała. – Normalnie trzymało przynajmniej przez tydzień! Gdzie się pan tego nauczył?

Machnął ręką.

– W Japonii. Nieważne. Może pani chodzić normalnie. Postrzał nie wróci, ale nie pozwolę pani dzisiaj stać przy kuchni. Bardzo proszę mi pozwolić zrobić kolację. Zapraszam panią.

Irena przeszła kilka kroków godnie i prosto, jak modelka, tak, jak miało być. Jak dobrze było stać i chodzić bez bełtu tkwiącego pomiędzy nerkami. Mikołaj zabrał płaszcz i jakby ukradkiem, zgarnął ze stolika dziwną teczkę. Zrobił to dyskretnym ruchem kieszonkowca i natychmiast schował pod przewieszony przez rękę płaszcz.

– Zaraz wracam. Pozwoli się pani zaprosić na kolację?

– Pozwolę – odpowiedziała łaskawie, starając się, żeby zabrzmiało to naturalnie.

Siedziała w kuchni i patrzyła, jak po raz pierwszy od wielu lat mężczyzna kroi tu, sieka, obiera, gotuje i przyprawia. Kupił mnóstwo rozmaitego jedzenia, które leżało teraz artystycznie na drewnianym stole, jak na holenderskiej martwej naturze.

Półmisek wielkich krewetek, obok pęczek koperku i kawał mięsa, piękny biały por zakończony kitą liści, jak w herbie Walii, kaczka, główki czosnku, grzyby. Patrzyła na ten stół ze sceptycyzmem. Romek zrobiłby w takich okolicznościach jajecznicę, w której się specjalizował, umiał też wrzucić kiełbasę do wrzątku albo na patelnię, albo odgrzać mrożonkę. W tamtych czasach w zasadzie nie było gotowych potraw, więc jeżeli wyjeżdżała, żywił się kanapkami i zupami z proszku albo chodził do gospody w Płocicznie, gdzie jadał podejrzany bigos lub mielone.

A ten – proszę. Z grubej rury. Zupa z raków Bisque d’ecrevisses. („Nie było raków, więc zastosujemy langustyny”), a potem mostek cielęcy nadziewany z nerką, zapiekane puree z kartofli i sałata. Na deser – lody z gorącym sosem jagodowym.

Nic nie powiedziała, tylko patrzyła jak nóż miga w jego dłoni, skacze po desce siekając szalotki i marchewkę, tak szybko, że wyglądał niczym ostrze sieczkarni. Woda wrzała w garnku, pachniało czosnkiem rozgniecionym ostrzem noża na płask. Krewetki wylądowały we wrzątku, Mikołaj ucierał masło z żółtkami, siekał pietruszkę, tłukł na mąkę skorupki krewetek w moździerzu. Większość jej mosiężnych i żelaznych eksponatów kuchennych, które przez lata były tylko ozdobami, nagle wylądowała na stole i znalazła zastosowanie. Nawet nie spojrzał na mikser, tylko ubijał pianę starożytną trzepaczką, wątróbkę dziabał zdjętym ze ściany wygiętym tasakiem.

Opowiadał o historii i urokach współczesnej cywilizacji. I mięsie.

– To jest moja metoda na pogodę ducha. Cieszę się takimi drobiazgami: na przykład zawsze mamy świeże mięso. Wie pani, że tak jest dopiero od niedawna? Od kilkudziesięciu lat. Przez setki lat, jeżeli już jedzono mięso, to świeże było najwyżej przez parę dni. Potem zawsze śmierdziało albo przynajmniej zalatywało. Stąd wziął się obyczaj przyprawiania. „Pieprzno i szafranno, moja mościa panno”. Bo wiecznie cuchnęło. Bez przypraw nie dało się tego jeść. A teraz – proszę. Przyprawiam, żeby wydobyć aromat z potrawy, a nie żeby zabić smród. Czasem powinniśmy doceniać takie rzeczy jak lodówka albo choćby wanna.

Irena pociągnęła łyk wina. Ciężkie, słodkawe, o korzenno – wiśniowym zapachu. „Xeres Amontillado”. W kuchni królowały zapachy, światło i życie. Stukał nóż, skwierczał tłuszcz w rondlu. Chciałaby, żeby tak mogło już być zawsze. Codziennie.

– Chce się panu tak męczyć? – spytała z ledwo skrywaną kokieterią.

Gotuję dla pani. Jak mogłoby mi się nie chcieć. Kolacja z piękną kobietą to jedyny i najlepszy powód. Taki jest sens gotowania. To hołd. Sam tylko napychałbym brzuch. Zjadłbym coś prosto z puszki. Dobra odpowiedź.


Pewnie, że się przebrałaś do tej kolacji. Cyc uniesiony w ciasnym staniku, kropla „Opium” wtarta w szyję pod uchem, szpilki, błysk opiętego lycrą uda w rozcięciu spódnicy. Płomienie strzelające w kominku, blask świec przefiltrowany przez rubinowy płyn w kieliszku.

I mężczyzna, siedzący naprzeciwko. Wysoki, z przystrzyżoną krótko szpakowatą brodą i długimi włosami związanymi w harcap. Nie założył krawata. To oryginał, nie robi niczego, co mogłoby być oczywiste i banalne. Kołnierzyk białej koszuli ściągnął rzemieniem przytrzymanym srebrną broszą. Patrzy na ciebie z ledwo maskowanym zachwytem, oczy błyszczą mu w blasku ognia. Uśmiecha się. Sennie, jakby w zamyśleniu. Widział już niejedno. Dobrze rozumie, co tu się dzieje. Opowiada, żartuje. Wie, że nie wolno mu być zamyślonym ani nudnym.

Siedzi na wprost ciebie, z uniesionym kieliszkiem, uśmiecha się i łowi twój śmiech. Czasem wzrok lekko ześlizguje mu się w twój dekolt, tam gdzie piersi i błysk kropli złota na cienkim niczym nić łańcuszku. Obcy mężczyzna.

Nie ja.

Ale mnie już nie ma.

I dawno powinno się było tak stać jak dziś.

Widzi to, co i ja widzę. Że masz rozszerzone oczy i tajemniczy uśmiech na twarzy, kiedy go słuchasz, że podajesz się całym ciałem do przodu, że poprawiasz włosy, oblizujesz wargi.

Wasze palce spotykają się, kiedy sięgacie równocześnie po butelkę. Poważniejesz, ale na wargach błąka ci się cień tajemniczego uśmiechu. W oczach masz dziwny błysk, trochę filuterny, a trochę nieśmiały.

Pamiętam go.

I tęsknię.

Dwie butelki wina to nie tak dużo, zwłaszcza pod sutą kolację. Ale zupełnie wystarczy na pretekst.

Tańczycie. Do bluesów z winylowych czarnych płyt. Zawsze lubiłaś tańczyć.

Wasze wargi spotkały się po raz pierwszy przy „St. James Infirmary”. To piękna melodia. Ja też leżałem na zimnym stole, biały i martwy jak śnieg. Ale szpital nazywał się Wojewódzki Zespół Kliniczny w Nowym Targu. Nie nadaje się na bluesa. Szpital Świętego Jakuba – to jest nazwa.

Pewnie gdybyście byli młodsi, zrobilibyście to na dywanie przed kominkiem albo nawet na stole, zrzucając na ziemię srebra i porcelanę. Ale w pewnym wieku nie ma to jak stare, dobre, podwójne łóżko.

Kiedyś to było nasze łóżko. A potem przez długie lata twoje. Samotne, z jedną połową pustą i zimną. A teraz nagle nie jest już zwykłym sprzętem do spania.

Tak z boku to przypomina zapasy. Półmrok pokoju maskuje niedostatki waszych ciał. Nie widać piegów, przebarwień, fałd skóry, nie widać wieku, tylko dwoje ludzi. Dlatego nie pozwoliłaś mu zapalić górnego światła. Chciałaś czuć się pewnie i nie pamiętać, że piersi wyzwolone z miseczek stanika natychmiast zwisną na brzuch, że pośladki wypadną ci spod ciasnej lycry rajstop. Wcale mu to nie przeszkadzało, ale uszanował, że ty tak chcesz. Została tylko nocna lampka i w jej mdłym świetle widać po prostu ludzi, którzy całują się, głaszczą, splatają, jakby nadal tańczyli. Trochę to niezgrabne – jeszcze nie umiecie się nawzajem, jeszcze nie wiecie, o co temu drugiemu chodzi, nie domyślacie się, co zrobi za chwilę. Dlatego trochę przypomina to zapasy. Ale to się zmieni. To tylko kwestia wprawy.

Moja ukochana.

I jakiś facet. Taka jest kolej rzeczy. Cykl się obraca.

Zaplatasz mu nogi na plecach. Masz piękne stopy – smukłe i zmysłowe. Nic się nie zmieniły. Słychać twój jęk. Rytmiczne, głośne i wyraźne: „Och! Och! Och!” do wtóru wezgłowia stukającego o ścianę. To nie jest twoja zwykła reakcja. Po prostu od dawna bardzo chciałaś tak zrobić. Choćby jeszcze raz w życiu.


* * *

– Masz dużo blizn. – Irena leżała opierając mu się podbródkiem o pierś.

– Jestem stary. Nazbierało się.

Roześmiała się bezwstydnie i sięgnęła gdzieś nisko pod kołdrę.

– Nic na to nie wskazuje. Pocałował ją.

– To twoje czary.

Schody skrzypiały. Jeden stopień po drugim.

– Irytujący dźwięk. Jakby ktoś wchodził – powiedział Mikołaj i skręcił sobie papierosa. – Przez pierwsze noce kilka razy wyglądałem na korytarz.

– I co? Widziałeś kogoś? To stary dom. Drewno cały czas pracuje, nagrzewa się, stygnie, dlatego trzeszczy. Zawsze tak było.

– I zawsze drzwi się otwierały i zamykały? Spadały obrazki?

Ciemne oczy Ireny patrzyły na niego jakoś bez wyrazu.

– Boisz się?

– Raczej jestem ciekaw. Nigdy niczego nie widziałaś?

– Nie. I w każdym razie to nie mógłby być Roman.

– Dlaczego?

– Czułabym to. Wiedziałabym, gdyby tu był. Byliśmy ze sobą tak blisko, jak tylko mogą być ludzie. Kiedy zginął… – zabrała mu papierosa, zaciągnęła się i oddała -…kiedy zginął, czułam, jakby została mnie najwyżej połowa. Chyba dlatego nigdy stąd nie wyjechałam. Marzyliśmy o tym domu. To było nasze miejsce. Nie mogłam go zostawić. Zawsze bym się już tułała.

– Tułacze życie nie jest takie złe – roześmiał się.

– Jak dla kogo. W końcu trzeba znaleźć jakieś swoje miejsce. A moje jest tutaj.

Milczał. Irena patrzyła na jego twarz pomalowaną czerwonym blaskiem żaru.

A potem znowu się kochali. W zupełnych ciemnościach, gdzie istniał tylko dotyk, ciepło i zimno, gładka powierzchnia skóry albo jedwabiste muśnięcia włosów.

– Nie wyjeżdżaj – poprosiła w tych ciemnościach. – Zostań jeszcze trochę. Ze mną.

– Chcesz? Nie za późno dla nas?

– Za późno żeby zwlekać. Co szkodzi spróbować? Nie mamy przecież nic do stracenia. Poza sobą.

– Więc zostanę.

Schody przestały skrzypieć. Trzasnęły drzwi.


Opowiedziała mu o motylach kilka dni później. Właściwie sam o nie zapytał, oglądając jej obrazy.

– Usiłowałam je oswoić. Pierwszego na obrazie, który malowałam tamtego dnia. Wróciłam do niego chyba z miesiąc po pogrzebie. Przedtem nie byłam w stanie niczego robić. Musiałam zacząć malować, żeby nie oszaleć. Właściwie zmusili mnie do tego. To był pejzaż. Taki spokojny, wiejski, kwintesencja letniego wieczoru. Banalny obrazek, mnóstwo kwitnących łąk, snopy, wysadzana drzewami droga. Bogaci ludzie kupują takie bohomazy, żeby powiesić je w salonach. Wtedy też istniały galerie. Tylko światło było ciekawe. Żółtozłoty, letni zmierzch, zawsze chciałam go oddać. Nie mogłam tego skończyć, nie byłam w stanie narysować niczego tak pogodnego, więc domalowałam tego przeklętego motyla. Nie tak, jakby należał do pejzażu, ale iluzjonistycznie – jakby należał do naszego świata i siedział na płótnie. Był czarny, złowrogi i rzucał cień. Potem malowałam inne rzeczy, w tamtym okresie głównie jakieś mroczne i surrealistyczne, ale czarne motyle zawsze gdzieś się plątały. Zrobił się z nich taki mój znak firmowy. Chciałam w ten sposób zakląć omen.

– Co się stało z tym pejzażem?

– Poszedł do ludzi. Nie mogłam na niego patrzeć. Ktoś mi mówił, że widział go u kogoś w biurze. Potem ten facet zginął w wypadku. Mam nadzieję, że nie przez ten obraz.

– A inne?

– Niektóre widziałeś. Większość się sprzedała. Ale jednego nie sprzedam.

– Którego?

Nazywał się „Ikar”. Przedstawiał sylwetkę mężczyzny ze skrzydłami, strzaskaną jak posąg. Biały, o strukturze marmuru, ale stłuczony niczym porcelanowa figurka, która runęła na posadzkę. Rozbite kawałki były jednak rozpoznawalne. Dłonie, tors w kilku kawałkach, skrzydła, zwrócona ku niebu twarz. Nie nijaka grecka maska posągu, ale charakterystyczna twarz mężczyzny z pionowymi zmarszczkami wokół ust. Na oczach postaci siedziały czarne motyle. Podłoże, na które runął, również było usiane motylami o skrzydełkach jak płatki sadzy. Dywan z motyli.

Mikołaj palił papierosa i patrzył w milczeniu.

– To Roman?

– Najlepszy portret, jaki kiedykolwiek zrobiłam. Próbowałam zakląć w niego całą swoją żałobę. Wszystko, co chciałam opowiedzieć o tym mężczyźnie. Zatrzymać to.

Takie epitafium. A odkąd go namalowałam, zrobiło mi się naprawdę lżej. Zaczęłam żyć. Chyba dużo zawdzięczam temu kawałkowi płótna. Pokiwał głową.


Dni znalazły swój rytm, w miarę jak zaczęli naprawdę żyć razem. A jednak Irena nie dowiedziała się o Mikołaju niczego. Opowiadał jej tysiące historyjek, aż wydawało się niemożliwe, żeby przeżył to wszystko, ale nie mówił niczego z rzeczy naprawdę interesujących dla kobiety. Nie opowiadał o związkach, relacjach i powiązaniach. A nade wszystko nigdy nie udzielił zadowalającej odpowiedzi na pytanie, przed czym ucieka. Nawet tego, z kim się rozstał, ani po co wyjeżdżał. Skwitował krótko: „Interesy”. Ani dlaczego zaszył się w jej samotni.

– A ty? Dlaczego się tu zaszyłaś?

– Mówiłam ci wiele razy. Tu jestem u siebie.

– Widzisz. A ja nie mam żadnego „u siebie”. Po prostu poczułem jesień.

– Jak to: jesień?

– Czas mgły, zmęczenia, zasypiania. Moje życie zrobiło się skomplikowane i zaczęło zbyt wiele ważyć. Miałem dosyć ludzi. Wymagań, żądań, zależności. Starość jest jak niedzielne popołudnie. Ani środek dnia, ani wieczór. Obiad już zjedzony, czasu zostało tak niewiele, że nie ma sensu niczego zaczynać, nie ma na co czekać. Spać za wcześnie, a za późno na cokolwiek innego. Nuda, upływ czasu i nadchodzący poniedziałek. Tak się teraz czuję. Bez przerwy, nie tylko w niedzielę.

Irena wyciągnęła ręce i wtuliła się w niego. Też jej było smutno.

Pocałował ją.

– Chodź. Zrobimy obiad.

Zaczęło się od tego, że pewnego ranka zgolił brodę. Irena rozzłościła się. – Lubiłam ją!

– Odrośnie.

– To po co zgoliłeś?

– Muszę.

Nie chciał niczego powiedzieć. Snuł się samotnie po okolicy, wyglądał na zmęczonego, co chwilę przystawał. Oczy mu przygasły, a cała jego dziarska krzepa gdzieś wyparowała. Wystrugał sobie laskę z wierzbowego kija i podpierał się nią. Irena była przerażona.

– Nic mi nie będzie. Po prostu marnie się czuję.

Rzeczywiście. Ledwo łaził, pokasływał, ale apetyt miał jak nigdy. Zmiatał z talerza podwójne porcje, czasem widziała, jak stoi przy otwartej lodówce i gryzie kawałek sera albo kiełbasy. A potem szedł spać.

Gdzie tylko usiadł, zaraz drzemał.

Po południu znalazła go w pokoju na poddaszu. Pakował rzeczy. Powoli, trzęsącymi się rękami, ale systematycznie. Jedną po drugiej. Patrzyła z przerażeniem. Od kilku dni nagle zaczął przypominać starca.

– Nie wyjeżdżam – powiedział, układając pieczołowicie książki w dużej walizce. – Usiądź. – Ujął ją za nadgarstki i posadził na tapczanie. Sam ukląkł naprzeciwko.

Waliło jej serce. Takie wstępy nigdy nie zapowiadają niczego dobrego.

– Ireno, posłuchaj mnie. W końcu muszę ci to powiedzieć. Ja jestem chory.

Zdążyła tylko gwałtownie nabrać powietrza do płuc, ale położył jej palec na ustach.

– Wysłuchaj mnie do końca. Doskonale wiem, co mi jest. Za kilka dni będę miał atak. Posłuchaj! To nie pierwszy raz. Nie potrzebuję lekarza. Nie trzeba wzywać pogotowia, w ogóle nic nie musisz robić. Pójdę tu na górę i położę się. Zasnę. Bardzo głęboko. Tak głęboko, że będzie się wydawało, że umarłem. Niech ci nie strzeli do głowy sprowadzać lekarza. To będzie jakiś wiejski konował i gotów mnie pogrzebać. Pewnie nigdy nawet nie słyszał o czymś takim. To letarg, ale nic mi nie grozi. Nie umrę od tego, najwyżej trochę schudnę. Potrwa to jakieś trzy dni, nie więcej. Potem się obudzę i będzie po wszystkim. Nic mi nie będzie. Zrozumiałaś?

– Co to za choroba?

– Egzotyczna. Istnieje tylko łacińska nazwa I jeszcze afrykańska. Jest podobna do śpiączki, ale nie jest groźna. Groźny może dla mnie być tylko niekompetentny lekarz. Jeżeli się mnie zostawi w spokoju na kilka dni, wszystko będzie dobrze. Zrozumiałaś?

Pokiwała głową.

– Powtórz. Proszę. Chcę usłyszeć, że rozumiesz.

– Zapadniesz w letarg na kilka dni. Mam nie wzywać do ciebie lekarza. A potem wstaniesz. To prawda? Nic ci nie będzie?

– Wejdę do tego pokoju i położę się spać. Zamknę drzwi. Nie wchodź tu.

– Ale dlaczego?

– Bo to tylko atak, który potrwa kilka dni i minie, a nic nie możesz zrobić. To nie jest zaraźliwe. Nie będę niczego potrzebował. Nie będzie mnie bolało. Nie będę cię słyszał. To może okropnie wyglądać – będę leżał jak trup. Jak kłoda. Po prostu nie wchodź tu. Kiedy wstanę, sam zejdę na dół. Powtarzam. Nic mi nie będzie.

– Nie mogę ci jakoś pomóc?

– Nie.

Tej nocy nie mogła spać. Była przerażona. I przekonana, że kłamał. Może był śmiertelnie chory? Może umierał? W ciągu kilku ostatnich dni rzeczywiście wyglądał coraz gorzej. Czy to znaczy, że przyjechał tu, żeby umrzeć? To tłumaczyło i dziwny telefon, i jego zachowanie. Stary wędrowiec, który znalazł miejsce, by pożegnać się ze światem i odejść niczym chory słoń. Czuła, jak strach usiadł jej na piersiach, a oczy pieką od wstrzymywanych łez.

W takim razie dlaczego zabronił wzywać lekarza? Czy wie, że jest śmiertelnie chory i nie chce, żeby go odratowano?

Leżał obok i oddychał miarowo, a Irena słuchała łomotu własnego, przerażonego serca, czując, że wszystko się kończy. Jedyne, co mogła zrobić, to uczepić się tej wątłej, nieprawdopodobnej niteczki nadziei, którą jej zostawił.


Chciałaś się już włamywać do łazienki. Siedział tam ponad godzinę, a kiedy wyszedł, zamarłaś z dłonią przy ustach i powietrzem uwięzłym w płucach. Ogolił głowę na łyso. Znikły rzadkie u starszych mężczyzn długie włosy, znikł harcap, pojawiła się naga skóra czaszki, lśniąca jak wosk.

– Tak trzeba – wyjaśnił. – Wypadłyby mi, a tak łatwiej odrosną. Nie płacz, maleńka, to nic takiego.

Ale nie mogłaś dłużej wstrzymywać łez. Stałaś na środku korytarza i łkałaś jak mała dziewczynka.

Pocałował cię w usta. Głęboko i gorąco. Drżałaś i nie mogłaś zapomnieć czarnego motyla, którego zobaczyłaś tego dnia, kiedy Mikołaj pojawił się w twoim życiu.

– Muszę się położyć – powiedział z wysiłkiem. – Błagam, pamiętaj, co ci powiedziałem. Zamknę drzwi i będę spał przez trzy dni. A potem wstanę i zejdę na dół. To wszystko. To bardzo proste. Po prostu wyobraź sobie, że wyjechałem.

Pokiwałaś pokornie głową, zasmarkana, z czerwonymi, opuchniętymi oczami.

Patrzyłaś, jak wchodzi z wysiłkiem po schodach, podciągając się na poręczy, stopień po stopniu, drzwi trzasnęły głucho. Wzdrygnęłaś się na ten dźwięk, potem zabrzmiał stalowy zgrzyt klucza w zamku. Zaskrzypiało łóżko. I cisza.

Uspokoiłaś się i wzięłaś w garść. A potem siedziałaś, patrząc tępo przed siebie. Na górze panował absolutny spokój. Słuchałaś tykania zegara.

Postanowiłaś zrobić tak, jak mówił. Wszystko w tobie stawało dęba. Chciałaś być przy nim, chciałaś coś robić, chciałaś mu ulżyć. Był twoim mężczyzną. Tym, z którym chciałaś już przeżyć tę resztę życia. Tyle, ile się jeszcze da uszarpać.

Kiedy ja chorowałem, cyrk był na cały dom. Kwękałem, kazałem sobie gotować dziwne potrawy, cierpiałem w łóżku, czułem się okropnie, chciałem, żeby mnie pielęgnowano, troszczono się o mnie, czytano mi książeczki, mierzono temperaturę, trzymano za rękę. Byłem chory! Cierpiałem!

A ten – zabronił się nawet oglądać. Po prostu powlókł się gdzieś w krzaki jak pies. Gotów zagrzebać się w suchych liściach. Malowałaś.

I jakoś to szło. Ostatnia ilustracja, ostatni obrazek. Pożegnanie. Chłopiec, konik i Golem rozchodzą się każdy w swoją stronę. Rysunek powinien być optymistyczny, bo misja została zakończona. Każdy z bohaterów osiągnął, co chciał. Ale jest w nim głęboki smutek. To nawet nie pożegnanie przyjaciół. To kwintesencja utraty. Jest w nim żal i ledwo skrywana żałoba.

Samotny dom, tykanie zegara. Odłożyłaś rysunek, poszłaś nakarmić Uziego. Ledwo kuśtykał, ale podszedł, zataczając się, trącił twoją rękę suchym, ciepłym nosem i polizał ją, patrząc ci w oczy gasnącym orzechowym spojrzeniem. Uzi zwykle nie bywał wylewny. Dzień pożegnań. Nasłuchiwałaś pod drzwiami, ale nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Nie wiedziałaś czy to źle, czy dobrze. Cisza.

Zrobiłaś porządek w swojej pracowni. Złożyłaś stół, wywlokłaś sztalugi i nowy, obciągnięty zagruntowanym płótnem blejtram. Poprzestawiałaś wszystko, ale nie mogłaś znaleźć „Ikara”. Szukałaś, a w końcu machnęłaś ręką. Brakuje tu dziada i baby, sterty kartonu, kalki, warstwy obrazów oparte jeden o drugi, nic dziwnego, że się zawieruszył. Znajdzie się. Przeklęty obraz, na którym leżę strzaskany jak porcelanowy bibelot, na dywanie czarnych motyli. Jest w nim i moja wieczna tęsknota i moje góry, nawet moje rzeźby. Jesteś też ty – samotna sylwetka na tle odległych gór. Twoja żałoba zastygła na wieki, zamrożona siłą twojego talentu, pędzla i farb. Masz wielką moc.

Ale ten obraz zabrał stąd człowiek. Wędrowiec, który widział bardzo wiele i bardzo wiele rozumie. Zabrał go i ustawił na moim krześle, wyciętym z pnia gruszy, z widokiem na jezioro. A potem oblał go rozpuszczalnikiem i podpalił. Zostało tylko zwęglone bawełniane płótno i resztki farby olejnej. Żałoba, twoje wspomnienie, twoja uporczywa pamięć, potężna jak kotwica, moje marzenia, tęsknoty i moja miłość, wszystko poszło do nieba słupem dymu. Nareszcie wolne. Nigdy nie przestanę być mu wdzięczny.

Wyłamałaś zamek następnego dnia rano. Tam, w łóżku, leżał twój mężczyzna i cierpiał, może umierał. Więc zamierzałaś być przy nim. Nie mogłaś udawać, że wyjechał, nie mogłaś żyć jakby nigdy nic. Musiałaś siedzieć przy nim, ocierać mu pot, trzymać go za rękę i coś robić – coś robić.

Zwinął drugi klucz, ale zamek można było otworzyć podważając go śrubokrętem, wystarczyło trochę uszkodzić futrynę.

Wrzasnęłaś.

Byłaś pewna, że umarł. Leżał na wznak, skóra zamieniła się w żółtawy, pofałdowany pergamin. Wyglądał jak mumia. Mumia lub truchło Lenina w mauzoleum.

W pokoju cuchnęło. Nie zgnilizną ani rozkładem. Ale trochę jakby kadzidłem, trochę butwiejącymi liśćmi.

Przyłożyłaś palce do jego nadgarstka, potem do szyi pokrytej pomarszczoną, sztywną jak pancerz kraba suchą skórą.

Nic. Skóra była za twarda.

Przyłożyłaś ucho do klatki piersiowej, twardej, napiętej jak bęben, ale chyba ciepłej.

Też nic.

Bu… dum!

Uderzyło serce. I znowu cisza.

Letarg. Kolejne uderzenie serca mogło przyjść za minutę. Przynajmniej żył. A może mówił prawdę? Może za trzy dni rzeczywiście zejdzie jakby nigdy nic i zje z tobą śniadanie.

Na skórze pojawiły się grube, bezbarwne krople potu. Były kleiste, ciągnęły się niczym świeża żywica albo lakier. Skleiły ci się palce.

Chusteczka przylepiła się do czoła, kiedy próbowałaś je zetrzeć. Więc dałaś spokój, ale chusteczka na razie została, przylepiona na amen, jak do karmelu.

Siedziałaś przy nim. Był zupełnie sztywny, nie można było wziąć jego ręki na kolana i gładzić, więc usiadłaś tak, żeby móc go przynajmniej dotykać. Czas płynął.

Schodziłaś na dół, do łazienki albo zrobić sobie herbaty, ale drzwi do pokoju Mikołaja pozostawały otwarte.

I wracałaś tam, żeby siedzieć przy łóżku i patrzeć z rosnącą trwogą, jak coraz bardziej upodabnia się do zasuszonego trupa. Jego ciało wydzielało kolejne warstwy kleistej ropy, która zastygała na nim zgrubieniami i soplami, niczym niechlujnie położony lakier. Wydawało się niemożliwe, żeby mógł się z tego obudzić. Nie miałaś pojęcia, co mu było, ale nie wyglądało to dobrze.

Ciężko było tak usiedzieć, jednak postanowiłaś ufać. Poza tym, mógł mieć rację. Pogotowie zabrałoby go gdzieś w noc, wyjąc i migając lampami, a w szpitalu gotowi byli stwierdzić zgon i pogrzebać żywcem albo wepchnąć do szpitalnego pieca krematoryjnego, bojąc się jakiejś epidemii. Powiedział, że jedynym zagrożeniem mógłby być niekompetentny lekarz. Nietrudno o to, jeżeli to taka egzotyczna choroba.

Położyłaś się dopiero nad ranem, a potem znowu czekałaś. I siedziałaś przy łóżku.

Rano ledwo przypominał człowieka. A pod zaschniętą skorupą ropy i dziwnej żywicy trudno było dosłyszeć rzadkie uderzenia serca.

– Nie wiem, czy mnie słyszysz. Na filmach zawsze chorzy na śpiączkę słyszą. Kocham cię, słyszysz? Jestem twoją kobietą. Nie wiem, co ci jest, ani co przeżyłeś, ale wróć do mnie. Tak długo czekałam. Nie umieraj, słyszysz? Zostań ze mną. Jestem twoją kobietą. Nie jestem już młoda, ale dzięki temu widziałam niejedno. Wiem, jak należy być z mężczyzną. Nie będę cię zanudzać swoimi humorami, ani wiecznie się czegoś domagać. A jeżeli zaśniesz pijany w parku, zwinę się w kłębek przy tobie. Tylko bądź przy mnie. Nie możesz odejść teraz, kiedy się wreszcie znaleźliśmy. Zostań ze mną, kochany.

Opowiadałaś mu przeróżne historie. Mówiłaś mu o sobie. Błagałaś go i zaklinałaś. Miałaś nadzieję że cię słyszy. Że w tym zasuszonym, zmienionym w ledwo rozpoznawalną skorupę ciele ciągle jeszcze bu – dum! Bije żywe serce. I że możesz go jak w baśni obudzić pocałunkiem.

Pękłaś dopiero drugiego dnia późnym wieczorem. Nie mogłaś po prostu siedzieć, patrzeć i pozwalać mu umierać. Zbiegłaś na dół, żeby, niech się dzieje co chce, dzwonić po pogotowie i – wszystko – im – wyjaśnię.

Telefon był głuchy. Martwy, jak atrapa teatralna. Równie dobrze mogłabyś przemawiać do porcelanowego kotka.

Za oknem w listopadowej nawałnicy wichura miotała odciętymi kablami, po których ciekły krople deszczu. Wędrowiec, który wiele już widział, nie pozostawiał żadnych spraw przypadkowi.

Wróciłaś więc na górę, by przynajmniej być przy nim, dalej mówić, zaklinać i prosić. Śpiewałaś mu piosenki. Po jakimś czasie zaczęłaś już bredzić ze zmęczenia i napięcia. Chciałaś tylko, żeby to się skończyło.

W końcu już tylko siedziałaś słuchając, jak wiatr szarpie drzewami, odzierając je z ostatnich liści, jak deszcz tłucze w dach i chlupocze w rynnie. Aż nadeszła wilcza godzina, pół do czwartej rano, na dnie nocy czarnej jak studnia, kiedy nie mogłaś dłużej powstrzymać opadających powiek.

Obudziło cię słońce i ból stawów po nocy spędzonej na krześle.

I jeszcze odgłos kapiącej wody.

Prześcieradło było kompletnie przemoczone, zlane litrami słonawego osocza, jakby pękł tu gigantyczny pęcherz.

A na łóżku leżał trup.

Musiał umrzeć, kiedy spałaś. Byłaś tego pewna, bo w lekko przechylonym na bok ciele, zastygłym w półsiedzącej pozycji, był tak doskonały zastygły bezruch, jaki dany jest tylko przedmiotom. Materii nieożywionej.

Chwyciłaś go w ramiona, a wtedy okazało się, że jest lekki, pusty, jak woskowy odlew. Wyglądało to, jakby pękł z tyłu długą poszarpaną szczeliną, a wszystko, co było wewnątrz, zamieniło się w płyn, który wsiąkł w materac, przemoczył prześcieradło i rozlał się na podłodze w wielką kałużę.

Nie byłaś zdolna do krzyku. Z gardła wydobył ci się tylko głuchy, nieartykułowany jęk, który ciągnął się bez końca. Wydawało się, że nigdy nie zabraknie ci oddechu.

A wtedy usłyszałaś, że na dole ktoś jest. Że chlupocze woda w wannie, ktoś chodzi, przestawia jakieś rzeczy, że gra radio.

Zeszłaś po schodach jak we śnie, święcie przekonana, że to wciąż koszmar, że koniecznie musisz się obudzić, ale nie wiesz jak. Wszystko, szpary między deskami podłogi, złoty kurz tańczący w promieniach słońca, było realne w najdrobniejszych szczegółach, ale przecież w snach tak bywa. To żaden dowód.

Trzasnęły drzwi do łazienki i wyszedł z nich smukły, najwyżej dwudziestoletni chłopak, z łysą głową, nagi, wycierający się ogromnym kąpielowym ręcznikiem.

– Musiałaś wejść, prawda? – odezwał się i wtedy poznałaś głos Mikołaja. – To takie proste. Poczekaj trzy dni. Nie, ty musisz włazić. Tak samo jak wtedy, kiedy wyjechałem. Musiałaś, kurwa, wleźć i grzebać mi w rzeczach. A mogło być tak pięknie.

W takich razach, kiedy człowiek w końcu odzyskuje władzę nad gardłem, strunami głosowymi i zdrętwiałymi mięśniami twarzy, to tylko po to, żeby wygłosić coś w rodzaju: „Co się stało?” albo „Co to znaczy?”

– Przecież mówiłem, że mi nic nie będzie – powiedział chłopak, który był Mikołajem. Zaczęłaś poznawać jego rysy. W gruncie rzeczy to była ta sama twarz, tylko o wiele młodsza. – Usiądź – dodał łagodnie.

Usiadłaś.

Ukląkł na wprost fotela i położył ci dłonie na udach. Był zbudowany jak Adonis. Szczupłe wyraźne mięśnie grały mu pod delikatną brzoskwiniową skórą, gładką niemal jak u dziewczyny.

– To zdarzyło mi się siódmy raz. Po raz pierwszy w roku tysiąc sześćset trzydziestym szóstym. Urodziłem się w tysiąc pięćset osiemdziesiątym trzecim. Tu nawet niedaleko. Koło Krakowa. Wtedy, za pierwszym razem, nie wiedziałem, co się dzieje. Obudziłem się w pustym dworze, służba uciekła, myśleli, że to zaraza. I całe szczęście, bo by mnie pogrzebali. Zemdlałem na widok lustra. Potem chodziłem goły, ale zabrałem trochę rzeczy, księgi, pieniądze, ubrania, wziąłem konia, podpaliłem Sędziwice i uciekłem. Dopiero później nauczyłem się, jak postępować. W pierwszym życiu byłem alchemikiem. Zwano mnie Cosmopolitą. Uczyłem się od samego Alexandra Setoniusa. Myślałem, że uzyskałem wreszcie azoth – mercurium philosophae. Eliksir życia. Potem przez jakieś dwieście lat usiłowałem to powtórzyć. Ale nic z tego. To raczej frustrujące. Próbowałem dać nowe życie kobietom, które kochałem, nawet zwierzętom. Nic. Czasem jeszcze to badam, ale ostatnio wydaje mi się, że jestem po prostu mutantem.

Wstał i poszedł na górę, lekkim, sprężystym krokiem, nucąc do muzyki, która leciała z radia. Nawet pogrążona w kompletnym stuporze nie mogłaś się powstrzymać, żeby nie patrzeć na jego szczupłe pośladki.

Kiedy weszłaś na górę przywitał cię potrójny błysk flesza z małego srebrnego aparatu. Odłożył go i wrócił do przerwanego zajęcia.

Klęczał przy rozpiętej torbie grzebiąc wśród ubrań. Znalazł już skarpetki, dżinsy, koszulkę i gruby czarny golf. Patrzyłaś tylko, pogrążona w osłupiałym milczeniu.

– Zawsze tak jest. Za każdym razem – powiedział gderliwie. – Kupuję sobie nowe ciuchy, ale kiedy jestem taki stetryczały, kupuję jakieś niemodne gówna. Próbuję i nigdy nie umiem wybrać niczego zajebistego. Potem ubieram się i wyglądam jak łoś.

– Co teraz zrobisz? – spytałaś. Właściwie usłyszałaś własny głos.

– Mam już dokumenty. Rewelacja. Musiałem odtworzyć, jak będę wyglądał i koleś zrobił mi to komputerem. Zupełnie podobnie wyszło. Potem musiałem wynająć jednego łosia, wyglądającego jak ja teraz, i zrobić mu fotki. Papiery wyszły za – je – biś – cie! Czadersko! No, co? Sprzedam tego saaba i kupię coś bardziej odczapowego. Nie wiem, co będę robił. Na wiosnę pojadę na południe. Może do Grecji albo do Włoch. Laski, retsina, tańce na plaży, surfing… wakacje. Należy mi się. A potem się zobaczy. Mam kasę, jak mi się zacznie za parę lat nudzić to coś wymyślę. Może otworzę jakąś agencję reklamową? Na razie – imprezy! Klubing! Czad! Laski! Hyyyp! – Wydał z siebie jakiś idiotyczny okrzyk na wdechu, wytrzeszczając oczy. Nie był już stateczny i zmęczony życiem. Rozsadzała go energia i chciało mu się wygłupiać. Miał przecież dwadzieścia lat.

– To… nie zostaniesz ze mną? – Głupie pytanie, ale musiałaś je zadać.

– A co ja bym z tobą robił, mamuśka? – zapytał łagodnie, ale poczułaś, jakby chlusnął ci wrzątkiem w twarz. – Zapleśniałbym tu. Gdybyś tylko nie wlazła do tego pokoju… Gdybyś zrobiła, jak cię prosiłem… – Naprawdę był smutny. Zrozumiałaś wtedy, że nie jest zły, po prostu jest jedyny. I nie może ryzykować. I dał ci szansę. Kiedy był jeszcze Mikołajem.

Skoczyłaś na dół najszybciej jak mogłaś, ale nie miałaś szans. Miał najwyżej dwadzieścia lat i poruszał się błyskawicznie jak pantera.

W ostatniej chwili zrozumiałaś, że tamten motyl widziany na szybie naprawdę musiał być czarny. I że to nie był jego motyl, ale twój.

Masz rację. Był twój. Sam ci go wysłałem. Tak długo na ciebie czekałem. A teraz też jestem wreszcie wolny. Odejdziemy razem.


20 marca 2003

Загрузка...