OPOWIEŚĆ TERAPEUTY

W czwartki wieczorem noszę w sobie całe zło świata. A przynajmniej tak czuję. Czwartkowego, zapłakanego wieczora wydaje się, że ciężar tego wszystkiego, co ludzie zostawiają w moim małym, sterylnym gabinecie, za chwilę zarwie podłogę. Pracuję od poniedziałku do czwartku, jakieś sześć godzin na dobę. Możecie pękać z zazdrości.

Kiedy wychodzę z kliniki, moja głowa przypomina betonową śmietniczkę. Ludzie wrzucają do niej swoje lęki, utracone marzenia, zawiedzione miłości, obsesje i niespełnione pragnienia. W czwartkowy wieczór jestem tego pełen. W poniedziałek jestem znakomitym terapeutą, z instynktem i w ogóle. Oferuję wsparcie, bezwarunkową akceptację i gotowe recepty. Na kilogramy. W czwartek o osiemnastej ostatni pacjent jest dla mnie wysłannikiem piekieł.

Gabinet w małej prywatnej klinice, gdzie pracuję, jest idealnie bezosobowy. Białe ściany, proste, nowoczesne biurko, lampka i fotel. Mógłby to być równie dobrze gabinet internisty albo laryngologa. Jedyną różnicę stanowi skórzany, dyrektorski fotel, na którym siadują moi pacjenci. U lekarza każą ci zwykle spocząć na składanym metalowym krzesełku, jak z wyposażenia przydrożnego baru. Tutaj jest obrotowy, wygodny fotel. Siada się na nim, żeby oczyścić skołataną duszę z całego cywilizacyjnego szlamu. To jest prywatna klinika. Jedna wizyta kosztuje co najmniej sto złotych. Mimo to pacjent, który wychodzi, zazwyczaj mija się w drzwiach gabinetu z następnym. Mam tylko kilka sekund na płynne przejście od nerwicy lękowej endogennej do depresji, albo od nerwicowej oziębłości seksualnej do ostrej agorafobii. W zasadzie terapeuta po sześciu godzinach czegoś takiego nie nadaje się już do niczego. Równie dobrze można opowiedzieć swoją historię popiersiu Freuda. Przez pierwsze trzy dni system działa idealnie. W czwartek tracę odporność. Terapeuta musi być twardy – sprawy pacjentów muszą spływać z niego jak deszcz z łabędzia i zostawać za drzwiami gabinetu. Brzmi okrutnie, jednak to kwestia przetrwania. Terapeuta, który przestaje spać po nocach, nękany koszmarami swoich klientów, sam zmierza prosto w otchłań. Jednak pod koniec tygodnia tamy zaczynają przeciekać i wtedy moja osobowość po prostu się rozpada. Wtedy z najciemniejszych piekielnych czeluści wypełzają najcięższe przypadki i siadają na kanapach w poczekalni.


Był ostatnim pacjentem tego dnia.

Miałem już za sobą kompletnie nieudaną sesję z notorycznie zdradzaną trzydziestoletnią gospodynią domową (trzecia wizyta), której jedyna aktywność polegała na rozpaczliwym płaczu po wykrztuszeniu kilku oskarżeń pod adresem małżonka. Nic nie pomogło – brak kontaktu.

Potem był pałający do mnie żywiołową nienawiścią, zamknięty w sobie, pięćdziesięcioczteroletni inżynier z ostrą hipochondrią na tle lęku przed śmiercią, który nie wierzył w terapię oraz psychologię i pragnął to udowodnić. Przychodził, ponieważ przysłała go znękana rodzina, a on chciał im wykazać, że marnują pieniądze.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poprosiłem sekretarkę o pięć minut przerwy, modląc się, żeby powiedziała coś w rodzaju: „Panie doktorze, ale ten pan na osiemnastą nie przyszedł”. Uparcie tytułowała mnie doktorem – taka medyczna maniera.

Posiedziałbym wtedy przez pół godziny, odzyskując powoli kontakt ze światem i chęć do życia. A potem poszedłbym do domu i stracił przytomność.

Moje modlitwy nie zostały wysłuchane, ale rzekomy lekarski autorytet dał mi pięć minut. Zrobiłem w notesie kilka notatek dotyczących poprzedniego pacjenta. Niewiele, bo tego dnia nie było z niego pożytku. W takim notesie znajdują się efekty działania rozmaitych słownych potrzasków, jakimi terapeuta może wydobyć z człowieka ukryte w nieświadomości motywy i informacje. Pod koniec tygodnia jednak najwięcej tam jest bezmyślnych bazgrołów i obrazków na marginesach.

Potem otworzyłem okno i ku zgorszeniu całego świata wypaliłem papierosa. Uważam, że to lepiej, niż gdybym zażył xanax, a działa szybciej. Skoncentrowałem się na „tu i teraz”, żeby pozbyć się nieokreślonych i urojonych problemów, a potem spróbowałem pomyśleć o sobie z życzliwością. Nie udało się. Czułem ogólny niesmak. Chodzi o to, że po kilku dniach pracy sam przestaję wierzyć w psychologię. Wydaje mi się, że gdybym mógł poprawić los moich nieszczęsnych pacjentów – wycofać ich z wyścigu szczurów, umożliwić wyprowadzenie się z domu rodziców, albo usunąć finansowe uzależnienie od teściów, nastąpiłoby cudowne ozdrowienie. Trzymali ręce w płomieniu, a ja uczyłem ich usuwać ból mocą umysłu, zamiast po prostu zgasić ogień. Norma cywilizacyjna uczy, że zdrowy człowiek ma uśmiech na twarzy, nawet gdy jego palce płoną. Niestety, żeby naprawdę leczyć ból duszy, trzeba być Bogiem.

W biurku trzymałem aerozol, który według napisu na etykietce niwelował zapach tytoniu. Może i tak, ale pozostawiał w powietrzu syntetyczny zapach mydlarni.

Postawiłem na blacie biurka nowe pudełko ligninowych chusteczek. To jest produkt pierwszej potrzeby w gabinecie psychologa. Prędzej czy później pacjenci stają twarzą w twarz ze swoją obnażoną osobowością, a wtedy zaczynają płakać. Wszyscy. A to jest takie szczególne miejsce, gdzie można. Tutaj wraca się do najgorszych momentów dzieciństwa i dotkliwie poznaje własne ograniczenia.

Nalałem wody mineralnej do plastykowego, jednorazowego kubka. Podczas stresu zasycha w gardle.

Moje biurko ma pod blatem wysuwaną półkę na klawiaturę komputera. Być może zresztą, w dzisiejszych czasach wszystkie biurka są w nią rutynowo wyposażane. Używam tej półki do dyskretnego robienia notatek tak, by klient nie miał wrażenia, że jest przesłuchiwany. Mogę na niej położyć dyktafon albo plik testów. Jednak nade wszystko trzymam tam zegarek. Mały, płaski, elektroniczny budzik przeznaczony dla turystów. Ludzie mówią rzeczy, które wydają im się jedyne w swoim rodzaju, bardzo intymne i doniosłe. Jedno nieostrożne spojrzenie na zegarek może zepsuć kontakt na długo.


Wszedł do gabinetu i przywitał się nieśmiało, a ja stłumiłem jęk na widok jego siwizny. Psycholog powinien być budzącym szacunek patriarchalnym starcem – stary Sigismund wyglądał doskonale. Tymczasem ja mam tak zwaną chłopięcą urodę. Nie jestem takim znowu nastolatkiem, ale wyglądam raczej niestaro, i większość klientów po czterdziestce już w pierwszej chwili reaguje protekcjonalną niechęcią: „Taki młody?”

Czterdziestopięcioletni urzędnik mógł niczego nie doświadczyć poza swoim biurem, przeciętną żoną i telewizją, ale nigdy nie uwierzy w młodego terapeutę. Zawsze jest reakcja typu: „Co taki gówniarz może wiedzieć o życiu?” Tak jakby chirurg musiał odnieść wszystkie możliwe rany, żeby samemu operować. Albo jakby ich monotonne i banalne kompromisy były jakieś wyjątkowe.

Mój pacjent wyglądał dobrodusznie, trochę jak święty Mikołaj z krótko przystrzyżoną brodą. Być może zresztą nie był wcale stary, tylko przedwcześnie posiwiał. Było w nim coś konserwatywnego, w dobrym, mieszczańskim stylu. Szara sportowa marynarka z tweedu i bardzo eleganckie okulary z cienkich złotych drutów miały w sobie coś angielskiego. Doktor Doolittle. Wydawał się niezdolny do złości. To ja powinienem tak wyglądać.

Zaprosiłem go na fotel i zamknąłem drzwi. A potem usiadłem za biurkiem.

– Myślałem, że każe mi pan położyć się na kozetce – roześmiał się. Miał silny, zdecydowany głos.

– Freud kładł ludzi na kozetce, bo był nieśmiały i bał się kontaktu wzrokowego – wyjaśniłem i splotłem dłonie w geście, który wyrażał cierpliwość i uwagę. Był sympatyczny, więc z łatwością przybrałem serdeczny i uspokajający ton głosu. Początek zawsze jest dla nich nieprzyjemny. – Proszę powiedzieć, co pana dręczy.

– Trochę to trudno wyrazić jednym słowem. – Uśmiechnął się z zażenowaniem i zakołysał fotelem z lewa na prawo. Stopy w czarnych półbutach trzymał równo i porządnie jedną obok drugiej.

– Po prostu proszę mówić. Stopniowo dojdziemy do sedna.

Westchnął i obejrzał dokładnie swoje dłonie, jakby miał na nich wypisane wszystkie odpowiedzi. Siedział swobodnie, ale nie nonszalancko. Nie obejmował ciała ramionami, ani nie uciekał wzrokiem.

– Ostatnio… To znaczy od paru lat, ale to uczucie narasta, mam wrażenie, jakbym był kimś innym.

– Kimś innym? – To jedno z pytań, które nie są pytaniami, tylko kostkami cukru mającymi zachęcić do dalszych sztuczek. No, dalej, powiedz coś więcej.

– To jak amnezja. Wiem, jak się nazywam, znam swoją rodzinę, wiem, co robię i tak dalej, ale mam uczucie, że kiedyś było inaczej i że powinienem do tego wrócić. O czymś zapomniałem. O czymś ważnym. Stale mam to na wyciągnięcie ręki i nie mogę sobie przypomnieć. Codziennie budzę się rano i mam uczucie, że powinienem być zupełnie gdzie indziej. Czuję, że to bardzo ważne, ale zupełnie nie pamiętam, o co chodzi. Bez przerwy sprawdzam – czy zabrałem klucze, czy wyłączyłem gaz, ale to nie to. To coś głębiej i znacznie ważniejszego. Jakbym zaniedbywał jakieś ogromne obowiązki. Może pan w czymś takim pomóc?

– Nie wiem. Czy problem polega na tym, że chciałby pan być kimś innym? Tak naprawdę to pan zna wszystkie odpowiedzi. Ja mogę tylko pomóc je odnaleźć. Ale przede wszystkim musimy dotrzeć do sedna problemu.

– Nie chciałbym być kimś innym. Właśnie o to chodzi. Najbardziej ze wszystkiego chciałbym być tym kim jestem i niczego nie zmieniać, ale mam uczucie, że mi nie wolno, rozumie pan? Gdzieś powinienem być, tylko gdzie? I dlaczego? – Mówił spokojnie, odmierzonymi, pozbawionymi nadmiernych emocji zdaniami. Nie rozpędzał się, nie podnosił głosu. Był spokojny. Dziwne.

– Sedno problemu. Zanim panu pomogę, musimy ustalić, czego pan ode mnie oczekuje.

– Chcę odnaleźć siebie. Zrozumieć kim jestem.

Zrobił nieokreślony, niepewny gest.

– Mam poczucie zaniedbanego obowiązku. Wyrzuty sumienia. Poczucie, że moje życie to wagary. Bardzo silne poczucie. To jest sedno problemu.

– Proszę opowiedzieć o sobie. Nie chodzi o życiorys, tylko proszę siebie scharakteryzować. W kilku zdaniach. Fakty.

– Mam pięćdziesiąt siedem lat, ale czuję się bardzo młodo. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że gdybym miał dokonywać podsumowań byłoby to absurdalne. To tylko uczucie. – Uśmiechnął się nieśmiałym uśmiechem świętego Mikołaja. – Miały być fakty. Mam żonę. To dobra kobieta i bardzo ją kocham. Nie mam dzieci i to wielka szkoda. Choć czasami czuję się, jakbym miał dzieci, ale gdzieś je zapodział. To część tego dziwnego wrażenia, które mnie dręczy. Jakbym gdzieś zostawił inne życie. Przepraszam. Jestem chaotyczny, a to na pewno przeszkadza panu w pracy. Fakty. Jestem wystarczająco zamożny. Mam niewielki dom na przedmieściu. Mam też sklep zoologiczny. Kocham książki, zwłaszcza klasykę. Czasem spotykam się z przyjaciółmi. Uprawiam ogródek, rzadko oglądam telewizję. Lubię kino, whisky, proste potrawy. Zwłaszcza baraninę. Gram w szachy. Nie gram w karty ani w kości. W ogóle nie lubię hazardu. Nudzi mnie.

– Czy czuje pan satysfakcję?

– Chodzi o to, czy jestem szczęśliwy?

– Tak, o to, ludzie boją się wielkich słów.

– Ja nie. Jestem szczęśliwy, panie doktorze, codziennie rano budzę się i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Niestety, potem nadchodzi to uczucie… Stale mi towarzyszy. Jakby coś rzucało cień. Na mój trawnik, na moje śniadanie, na moje zwierzęta. Nie jest silne ani bardzo przykre, ale stale mi towarzyszy – gdzieś w tle. Czasami sprawia, że jestem nieszczęśliwy.

– Czy ma pan przeczucie nieszczęścia? Jakieś fatum?

– Nie, zupełnie nie. To nie jest kwestia nieszczęścia, tylko winy. Wydaje mi się, że nie mam prawa siedzieć na werandzie i rozkoszować się herbatą z ciastkami, albo w sklepie, by sprzedawać papugi i ryby, bo w tym czasie powinienem być gdzie indziej. Nie wiem gdzie i jaki to miałoby mieć sens.

– Czy cierpi pan na bezsenność?

– Skądże. Śpię doskonale i budzę się wypoczęty.

– Często wykorzystujemy do diagnozy sny. Pamięta pan swoje sny?

– Mam smutne sny.

– Smutne?

– To są sny o ludziach, którzy mnie wołają. Różnych ludziach. Ostatnio było to płaczące dziecko stojące na skalistym, dymiącym zboczu jakiejś góry. Wołało mnie i płakało, aż mi serce krwawiło. Zbocze dymiło i leżały na nim martwe ptaki. Bardzo dużo ptaków. Czarnych i martwych.

– To dziecko… Poznał je pan?

– I tak, i nie. Miało czarne włosy i śniadą cerę. Było ubrane w podarty niebieski sweter i barani serdak. Nigdy go nie widziałem, ale wydało mi się znajome, wie pan, jak to we śnie.

– Płakało z pana powodu?

– Nie. Chyba miało inne powody, ale płakało także dlatego, że nie przychodziłem.

– A dlaczego pan nie odpowiadał?

– Bo mnie tam nie było. Nie mogłem odpowiedzieć. Był tam też wilk.

– Wilk?

– Tak. Umierający wilk. Krwawił, miał pozlepiane krwią futro i czerwone zęby. Ten wilk też mnie wołał. Czułem coś w rodzaju wstydu, że zawiodłem tego wilka, jakby zabili go przeze mnie. Albo jakbym mógł go uratować, ale nie zrobiłem tego. Jednocześnie wiedziałem, że nic nie mogę na to poradzić. Widzi pan, to smutne sny.

– A jak się pan czuje po przebudzeniu?

– Fizycznie – doskonale. Sny szybko się zacierają, pozostaje tylko smutne wspomnienie. Słabe uczucie, że kogoś zawiodłem.

– A zawiódł pan?

– Nie wiem. Kto to może wiedzieć? Mam nadzieję, że nie. Chłopca ze snu?

– Może.

– Przecież to tylko sen. Przypadkowe obrazy, prawda?

– Czasem mają znaczenie. Przecież czuje pan smutek. Proszę o nim opowiedzieć.

– Smutek? To tylko takie przelotne wrażenie ze snu. Widziałem dziecko, którego było mi żal i z jakiegoś powodu nie mogłem mu pomóc. To jak film. Może pan żałować postaci, ale przecież nie może pan jej pomóc. A wreszcie wie pan, że to aktor, który otarł łzy, zabrał dniówkę i pojechał na plażę. Tak samo jest z tym chłopcem.

– Myśli pan, że on udawał?

– Skądże. On nie wiedział, że to tylko film. Nie wiedział, że niedługo jego rozpacz przeminie, a on będzie szczęśliwy. Zresztą, to postać ze snu – skąd mogę wiedzieć, co czuła? Ja tylko sprzedaję zwierzęta.

– Czemu wybrał pan ten zawód?

– Jest uczciwy. I spokojny. I bardzo lubię zwierzęta. Są proste i doskonałe. Wnoszą do otoczenia taką oczywistą radość życia i świata, o której ludzie zapominają. Pomyślał pan kiedyś o tym, ile mijamy wspaniałych rzeczy i nie widzimy ich, bo mamy całą głowę pełną skomplikowanych i czarnych myśli, jak kłęby drutu kolczastego. Głębię bezchmurnego nieba. Muzykę deszczu. Lot gołębia. Kwitnące akacje. Uśmiech dziewczyny. Szron na gałęziach. Czy pan wie, że w naszym mieście są jastrzębie?

– Pewnie w parku Szczytnickim.

– Skądże. Tu, w Śródmieściu. Gnieżdżą się na dachach, polują na gołębie. To jak, będzie mnie pan leczył, doktorze?

– Nie jestem doktorem – wyrwało mi się. Nie wiem dlaczego, ta maniera wydała mi się niestosowna. Jakbym go oszukiwał. – Jestem psychologiem. Terapeutą, nie lekarzem.

– To co, mam mówić: terapeuto? Jakoś dziwnie.

– Proszę mówić jak panu wygodnie. Dobrze: postaram się panu pomóc. Będzie pan moim pacjentem. Ale nie wiem, czy potrafię pomóc. Na dobrą sprawę wciąż nie wiem, na czym polega pański problem. Na razie spróbujemy postawić jakąś diagnozę. Zrobię panu kilka testów.

Testy. „Czuję się przygnębiony – często, zawsze, rzadko, nigdy”. Zadajesz pytania i wpisujesz odpowiedzi w odpowiednie wolne kratki. W ten sposób to, co właściwie niewypowiedziane, zamienia się w proste wartości liczbowe. Czyjeś złamane życie ląduje w odpowiedniej przegródce opatrzonej uczoną nazwą. Porządek i naukowe metody.

– Ostatnio przydarzają mi się dziwne rzeczy – powiedział nagle. Zamarłem z ołówkiem wiszącym nad formularzem.

– Dziwne rzeczy?

– Niewytłumaczalne, niezrozumiałe. Na przykład – wiem, jak to zabrzmi – w zeszłym tygodniu widziałem, jak jednemu żebrakowi odrosła ręka.

Kiedy jesteś psychologiem i słyszysz słowa: „wiem, jak to zabrzmi”, czujesz na plecach lodowate ciarki. Zazwyczaj oznaczają, że opuściliśmy demokratyczną utopię psychologii i wkraczamy na teren totalitarnej krainy psychiatrii, gdzie okna są zakratowane, płoty zwieńczone drutem kolczastym, a ludzie w białych fartuchach mają chemiczną odpowiedź na wszystko zamkniętą w maleńkich, niebieskich pigułkach.

Odłożyłem ołówek. Brakowało tylko, żeby w mojej głowie, podobnie jak w głowie Stiopy Liechodiejewa, ktoś zaryczał: „Serdecznie witamy!”

– Widział pan, jak żebrakowi odrosła ręka… A skąd pan wie, że mu odrosła?

– Bo to widziałem. Przepraszam pana, ale ona odrosła na moich oczach. To był Albańczyk. Nazywał się Jano Rodju. Jano Rodju z Durresi. Nie wiem, skąd wiem, jak się nazywał. Po prostu wiem. Zazwyczaj stoi na skrzyżowaniu Świdnickiej i Św. Jana. Niech pan go znajdzie i zapyta. Jechałem do pracy i stanąłem na światłach. Podszedł do pierwszego samochodu i wyciągnął kikut do kierowcy. Tamten siedział tak sztywno jak manekin i starał się nie zwracać na niego uwagi, więc Jano podszedł do następnego samochodu. A ja czułem taki żal, że myślałem, że się rozpłaczę. Zaczęły mi się trząść ręce, zrobiło mi się ciemno w oczach, byłem pewien, że zaraz zemdleję. Zrobiło mi się duszno i wtedy poczułem – róże.

– Poczuł pan róże…

– Zapach. Zapach róż. Odzyskałem przytomność, a ten Albańczyk zaczął krzyczeć. Trzymał tę kaleką rękę za nadgarstek i krzyczał. Upadł na ziemię i wtedy zobaczyłem, że z blizny na kikucie wystają mu palce. Małe, różowe, takie jak dziecięce. Cztery. Krzyczał i wił się po ziemi, a palce rosły. Powoli, ale wyraźnie. Zrobiło się zbiegowisko, samochody stanęły, ktoś wezwał pogotowie. Widziałem dokładnie, bo upadł prawie przy moim samochodzie. Byłem jak sparaliżowany. W pierwszej chwili myślałem, że mu ta blizna pękła i wystają jakieś kości czy coś takiego, ale potem zobaczyłem, że to dłoń. Mała, chuda i nieproporcjonalna. Dłoń mu odrastała. Na moich oczach. Zresztą, nie tylko moich. Tam stało z pięćdziesiąt osób. Przechodnie, ludzie powyłazili z samochodów… A potem przyjechało pogotowie i żebrak po prostu uciekł. Ludzie się rozstąpili, bali się go dotknąć, więc przebiegł między nimi i poleciał gdzieś.

– A dlaczego sądzi pan, że to ma jakiś związek z panem?

– Nie wiem. Ale wiem, że ostatnio coraz częściej widzę takie rzeczy. Rzeczy, których nie potrafię wytłumaczyć. Wiem, co pan myśli, ale to jednak nie są halucynacje. W zeszłym miesiącu przechodziłem przez park i spotkałem dziewczynę siedzącą na ławce. Patrzyła przed siebie martwym, szklanym wzrokiem i siedziała sztywno, a w dłoniach trzymała niebieską chusteczkę. Szarpała tę chusteczkę zupełnie na nią nie patrząc i darła ją na strzępy. Kiedy na nią spojrzałem, wydało mi się, że ona zrobi coś potwornego. Coś, czego będzie żałować. Poczułem, że muszę do niej podejść i powiedzieć: „Nie rób tego. Ona wyjedzie we środę i nigdy nie wróci”. Wiedziałem, że to jest coś, czego ona potrzebuje. Jeżeli nikt jej tego nie powie, to stanie się coś nieodwracalnego. To zdanie jest bez sensu, ale czułem, że muszę je powiedzieć. Nie wiem kto, dlaczego we środę, ani dlaczego wyjedzie. Nie mam pojęcia, dlaczego to takie ważne. Podszedłem do niej i powiedziałem to. Zrobiła się biała jak ściana, a potem zaczęła płakać i nagle powiedziała: „Dziękuję” i pocałowała mnie w rękę. Zrobiło mi się głupio i odszedłem.

A znowu dzisiaj rano… No tak. Dzisiaj rano wskrzesiłem ptaka.

Oparłem się i splotłem dłonie na biurku.

– Wskrzesił pan ptaka?

Kakadu różową. Akurat miałem tylko jedną, a wczoraj… Co było wczoraj? Środa, prawda? Przyszedł do sklepu chłopiec, może dziesięcioletni. Przez chwilę kręcił się po sklepie, a potem stanął przed klatką z tą papugą i gapił się na nią jak urzeczony. Wypytał mnie o cenę, ale to jest drogi ptak. Dzieciak chciał wiedzieć, co je taka papuga, ile kosztuje klatka i tak dalej. Wyglądał sympatycznie, nie wyglądało na to, że ją skrzywdzi, natomiast miał ten dziwny błysk w oku, on strasznie chciał mieć tego ptaka. Powiedział, że przyjdzie jutro z ojcem i prosił mnie, żebym zatrzymał papugę przez jeden dzień. Zgodziłem się, bez żadnego ryzyka. To sklep zoologiczny. Sprzedaję dużo karmy dla psów i kotów, sporo szynszyli albo szczurów, dużo ryb i różnych gadżetów, ale nie ma tak, żeby klienci zabijali się o papugi. Chciałem sprzedać chłopcu tę papugę. Mówię o tym dlatego? że czasami mam takie dziwne przeczucie, że klient chce zrobić zwierzęciu krzywdę. Skądeś to wiem i wtedy go nie obsługuję.

A rano, jak otworzyłem sklep, okazało się, że papuga zdechła. Zawał. Zrobiło mi się strasznie przykro, bo czułem, jak chłopiec będzie strasznie rozczarowany. Stałem tak, z tą nieszczęsną papuga leżącą na ladzie, bezwładną, ze sztywnymi nóżkami, i czułem straszny żal. Taki sam, jak na widok Jano. To jest okropne, obezwładniające uczucie, takie jak fizyczny ból. Współczucie o takim natężeniu, że trudno to zrozumieć. To aż boli. Z boku musiało to wyglądać jak skecz o martwej papudze z Monty Pythona. Stałem i głaskałem ją, przejęty tym okropnym rozczarowaniem, i nagle znowu poczułem róże. Wszystkie ptaki w sklepie zaczęły nagle wrzeszczeć i rzucać się w klatkach, szynszyle wpadły w panikę, poczułem, że ciemnieje mi w oczach, a wtedy to wszystko umilkło. A papuga nagle zaczęła oddychać. Skamieniałem ze zdumienia, o ona zaczęła trzepać skrzydłami i jednym szarpnięciem stanęła na nogi. A potem najspokojniej w świecie zaczęła czyścić pióra. A była martwa. Sprzedaję zwierzęta od lat i wiem, u diabła, jak wygląda martwy ptak. Była martwa jak cegła, a potem ożyła. Panie doktorze, czyja oszalałem?

– Wygląda pan na zrównoważonego – zapewniłem go. – Ale może pan jednak mieć halucynacje. Nie wiem dlaczego. Zanim zaczniemy szukać jakichś psychologicznych przyczyn, chciałbym sprawdzić, czy nie ma jakichś neurologicznych powodów. A mogą być bardzo różne. Może pan mieć początki padaczki, albo jeszcze coś innego. Chciałbym pana prosić o zrobienie kilku badań. Napiszę panu prośbę do mojego kolegi, a on wystawi panu skierowania. Nie musi pan brać u niego całej wizyty. To psychiatra, ale chodzi o to, że jest lekarzem, a ja nie. Nie mogę wypisywać skierowań do specjalistów.

Napisałem enigmatyczną prośbę do doktora Stawińskiego, ale to był bełkot. Wiedziałem, że i tak muszę zadzwonić i wyjaśnić rzecz osobiście. Gdzieś w mózgu budził mi się lęk. Nowotwór mózgu. Dziwne stany emocjonalne, halucynacje, halucynacje zapachowe… Nie chciałem tego. Jestem terapeutą, nie chirurgiem. Psychologiem. Moi pacjenci raczej nie umierają i nie chcę znowu przez to przechodzić.


Kiedy wyszedł, siedziałem jeszcze przez dłuższą chwilę z głową opartą o ścianę. Długi, trzydniowy weekend, który miałem przed sobą, wydawał mi się nieskończonym kolorowym pasmem radosnej wolności, jak gdyby to były przynajmniej miesiące, a nie dni. Byłem nawet nie tyle zmęczony, ile znużony. Przepełniony bólem świata, daremnością ludzkich poczynań, beznadzieją egzystencji.

Wyszedłem do poczekalni, żeby zabrać z szatni kurtkę, i zastałem sekretarkę siedzącą z wyrazem osłupienia na twarzy.

– Komputer się naprawił – powiedziała. – A ten facet od komputerów powiedział, że trzeba będzie wszystko zainstalować od początku.

Powiedziałem: „Zdarza się” i zamknąłem za sobą drzwi. Miałem dość. Wyszedłem w ten okropny, listopadowy mrok, kiedy wydaje się, że słońce przepadło gdzieś na zawsze i nigdy nie wróci. Zmęczenie wypełniało moje mięśnie i skronie jak ołów. W czwartki nie zabieram samochodu. Powody są prozaiczne – potrzebny mi jeden głębszy. Prowadzę dość normalne życie towarzyskie, spotykam się z przyjaciółmi, umawiam z kobietami, ale rzadko we czwartki. We czwartki jestem dziki. Brzydzę się ludźmi. Boję się świata. Wypijam jedną lub dwie whisky, a potem spaceruję samotnie po ulicach idąc w kierunku domu, aż nabiorę chęci do życia. Wtedy biorę taksówkę i wracam do siebie.

Jakby nie dość było listopada, ciemności i mżawki, miasto spowiła mgła. Poszedłem na plac Solny, do pubu, brnąc wśród oparów i latarni otoczonych złocistym halo, przez Stare Miasto, które zachwyciłoby Kubę Rozpruwacza. W środku knajpa huczała od rozmów, śmiano się, pito i palono, a nad tym wszystkim łomotało MTV. Znalazłem wolny stolik, bo to w końcu był czwartek, i zjadłem stek, który popiłem piwem i małą whisky.

Zazwyczaj samotny kieliszek w pełnym ludzi pubie wcale mnie nie przygnębia. Samotność z wyboru to zupełnie co innego niż z konieczności. Różnica jest mniej więcej taka, jak między pustelnią a karcerem. A ciągle jeszcze byłem wystarczająco młody, żeby mieć wybór. Wokół mnie rozmawiano, flirtowano i zalewano piwem gorycz życia, a ja siedziałem w tym wszystkim milcząc, i tajałem. Mogłem chłonąć hałaśliwą radość życia, którą emanowali goście, wszystko jedno – udawaną czy nie, jak jakiś energetyczny wampir. A potem iść do domu.


A potem poszedłem do domu.

Kocham moje mieszkanie. Wynajmuję je od kilku lat i jestem przygotowany na to, że kiedy właściciele zdecydują się je sprzedać, zapożyczę się, coś ukradnę i kupię je. Jest jak stworzone dla mnie. Znajduje się na piętrze banalnej willi z lat siedemdziesiątych. Właściciele dobudowali je, kiedy ich syn zaczął dorastać. Chcieli, żeby mógł się usamodzielnić, a jednocześnie żeby nie wyprowadzał się zbyt daleko, dlatego urządzili mu nad garażem wygodne dwupokojowe mieszkanko, z osobnym, niekrępującym wejściem i własnymi schodami. Byli architektami, więc mieszkanie jest znacznie lepiej zaprojektowane niż jakiekolwiek zbudowane w owym czasie, w bloku czy gdziekolwiek. Ma sypialnię i salon, garderobę i schowek, ogromną łazienkę z wanną i kabiną prysznicową, niewielki taras z widokiem na ogród pełen krzaków i drzew owocowych, które kwitną na wiosnę. To azyl. Ideał.

Pod podłogą znajduje się garaż, więc mogę tańczyć czeczotkę w chodakach, albo skrzypieć łóżkiem, i nikomu to nie przeszkadza. A syn właścicieli – wyjechał w latach osiemdziesiątych do Niemiec i ożenił się tam, więc nic nie wskazuje na to, by potrzebował kiedykolwiek kawalerki nad garażem w domu swoich rodziców.

Niektórzy ludzie czują przykrość wchodząc do pustego mieszkania, niektórzy nie potrafią zjeść we własnym towarzystwie śniadania, a samotny wieczór przyprawia ich o depresję. Mnie nie. Zwłaszcza w czwartkowy wieczór. Słucham muzyki, oglądam telewizję, sklejam modele, czytam książki, gotuję. Brak innych ludzi w otoczeniu to brak zagrożeń. Nikt niczego ode mnie nie żąda, niczego nie oczekuje, nikt nie ma wobec mnie planów ani wymagań.

To nie jest zdrowe, ale nie mam najmniejszej ochoty na stały związek. Widziałem zbyt wiele w moim gabinecie. Zbyt wiele ofiar, więc nic dziwnego, że nie ciągnie mnie na pierwszą linię ognia. Być może istnieją szczęśliwe małżeństwa, wspierające się nawzajem, żyjące w doskonałym porozumieniu, tworzące trwałe koalicje na resztę życia, ale ja ich nie oglądam. Jestem jak lekarz polowy – nie widuję zwycięzców. Znoszą mi tylko rannych, prosto z pola bitwy. Zbyt wielu, zbyt młodych, zbyt niewinnych i zbyt boleśnie poharatanych. Być może taki lekarz słyszał coś o chwale i bohaterstwie, ale ogląda tylko ludzi wijących się z bólu, broczących krwią, płaczących, wrzeszczących i czepiających się rozpaczliwie odpływającego życia.

Ze mną jest podobnie. Widziałem dusze podziurawione słowami, których nie można było już cofnąć, popalone przez nielojalność, porozrywane tyranią, zmiażdżone nadmiarem obowiązków, zadławione nudą. Dziękuję. Jeżeli małżeństwo jest wojną, to ja jestem pacyfistą.

Może kiedyś zmienię zdanie. Na razie cieszę się wchodząc do pustego domu. Może kiedyś moja osobowość dojrzeje i wówczas wejdę w ten kierat. Jednak na razie, pozwólcie mi dołączyć do „stale rosnącej”, jak piszą w prasie, grupy mężczyzn unikających odpowiedzialności.

Przyjemność sprawia mi nawet stalowy trzask zamka, kiedy zamykam za sobą drzwi. Oznacza, że ludzkość razem ze swoimi żądaniami, pretensjami i żalami zostaje na zewnątrz.

Rozebrałem się, włączyłem telewizor w salonie, nastawiłem wodę, żeby zaparzyć herbaty. Moje życie składa się z drobnych rytuałów, które pewnego pięknego dnia zamienią się w dziwactwa. Bardzo lubię rozkoszować się codziennymi drobiazgami. Siedziałem w swojej otwartej kuchni, przy stole jadalnym, słuchałem szumu dobiegającego z elektrycznego czajnika, jednym okiem zerkałem w telewizor. Mgła za oknem nie wydawała mi się już upiorna, skoro nigdzie nie musiałem wychodzić, dzięki niej moja jasna kuchnia wydawała się jeszcze przytulniej sza.

Zapaliłem papierosa i wtedy dopiero to zauważyłem. Na kuchennej popielniczce brakowało kameleona.

To jest pamiątkowa, stara popielniczka po moim dziadku. Pamięta jeszcze czasy papierosów kupowanych na sztuki, z pustymi ustnikami, srebrnych papierośnic. Czasy, kiedy mężczyzna nigdy nie opuszczał domu bez kapelusza. Jest okrągła, mosiężna, wsparta na trzech zoomorficznych łapkach i ozdobiona na brzegu mosiężnym kameleonem naturalnej wielkości, z uniesioną przednią łapką i rozchylonym pyszczkiem. Pamiętałem tego kameleona jeszcze z dzieciństwa. Kiedy byłem mały, wydawał mi się tak realistyczny, iż byłem przekonany, że kiedy nie patrzę, porusza się, chodzi po brzegu popielniczki albo po stole i łapie muchy, wystrzeliwując długi mosiężny język. Usiłowałem go na tym przyłapać, ale nigdy mi się to nie udało.

Teraz jednak figurka znikła. Został tylko mosiężny, wgłębiony dysk na trzech jaszczurczych łapkach, a po kameleonie nie było najmniejszego śladu. Gapiłem się na popielniczkę kompletnie osłupiały, z papierosem przylepionym do wargi, a mój umysł pracował na najwyższych obrotach, produkując kolejne racjonalne wyjaśnienia. Kameleon odpadł ze starości. Odłamałem go przypadkiem i tego nie zauważyłem. Włamywacz pokonał furtkę i trzy szwedzkie atestowane zamki, by zakraść się do kuchni i pracowicie odpiłować mosiężną jaszczurkę od popielniczki, a następnie unieść ją w kieszeni, nie zwracając najmniejszej uwagi na jakiekolwiek inne dobra. Któryś z moich kumpli przypadkiem połamał popielniczkę, a następnie tchórzliwie ukrył figurkę, by uniknąć mojego srogiego gniewu. Padłem ofiarą żartu.

Każde z tych wyjaśnień z osobna nie było wiele warte, ale razem miały już dość wagi, by pomóc mi zachować wiarę w racjonalną strukturę świata.

Zalałem liście herbaciane wrzątkiem i ustawiłem imbryk na rozgrzanym, wyłączonym palniku na trzy minuty. Herbata nie powinna parzyć się dłużej, bo staje się zbyt cierpka.

Kiedy otworzyłem szafkę w poszukiwaniu brązowego cukru trzcinowego, usłyszałem stukanie. Był to ostry, wyraźny dźwięk, jakby ktoś wybijał nieregularny werbel na desce małym, zegarmistrzowskim młoteczkiem. Czasami takie dźwięki wydają rury albo po prostu sąsiedzi.

Napiłem się herbaty, patrząc za okno i czując nieokreślony niepokój.

A potem znalazłem mojego kameleona. Stał na bambusowym uchwycie imbryka do herbaty, z uniesioną przednią łapką. Więc jednak to kawał, pomyślałem, choć przed chwilą przecież miałem ten imbryk w ręku i z pewnością nie było na nim niczego. A jednak ktoś musiał go zamocować na imbryku. Poczułem dreszcz wzdłuż kręgosłupa i przez ciemię. A wtedy jego oko, wyglądające jak karbowany stożek, poruszyło się. Skamieniałem. Kameleon powoli, jakby ostrożnie, opuścił łapkę, a potem zaczął się kiwać do przodu i do tyłu mechanicznym, zegarowym ruchem. Uniosłem się z krzesła z łomocącym sercem, a wtedy jaszczurka ruszyła po uchwycie, następnie stukając donośnie metalowymi łapkami przemierzyła kuchenkę i z niebywałą szybkością wspięła się po szafkach na górę, poczym znikła. Tylko cienki, lśniący mosiądzem ogonek prześlizgnął się po laminowanych, szarozielonych drzwiczkach.

Opadłem na krzesło z walącym jak młot parowy sercem, usiłując sobie wmówić, że to jednak żart. Nie wiem, dlaczego tak się czepiamy przekonania, że ktoś robi sobie z nas żarty.

A z drugiej strony, czy dla psychologa może być większy koszmar niż własne szaleństwo? Powiedzmy, że ktoś chciałby mnie doprowadzić do obłędu. Najpierw podmienił popielniczki, albo odpiłował zwierzątko. A potem wypuścił w mojej kuchni kameleona, zabarwionego na kolor mosiądzu. Kto? I po co miałby to robić, nie mówiąc już o tym, skąd wziąć taką jaszczurkę. Chyba że ma się sklep zoologiczny.

Myśl o tym, że po mojej kuchni biega żywy kameleon, przyniosła mi ulgę, ale jednocześnie oznaczało to, że ktoś myszkuje w moim domu, knuje spiski, śledzi i ma z pewnością nie najlepsze zamiary.

Przeszukałem całe mieszkanie, ale nie znalazłem najmniejszych śladów intruza. Przez cały czas z kuchni dobiegało rytmiczne postukiwanie, którego z pewnością nie mogła wydawać z siebie żywa jaszczurka. Tak tupać mógłby jedynie ciężki, metalowy kameleon.

Jednak zignorowałem to. To bezpiecznik. Rzeczy niezrozumiałe albo niewytłumaczalne oglądane z bliska wydają się rujnować całą strukturę świata. Odnosi się wrażenie, że nic już nie będzie takie jak przedtem. Jednak kiedy tylko zejdą z naszych oczu, natychmiast dziura w racjonalnej rzeczywistości zostaje załatana. „Coś mi się przywidziało”, „może źle usłyszałem”, „to tylko drgające z upału powietrze”, „ptaki tak czasem dziwnie krzyczą”, „chyba przez chwilę miałem halucynacje”, „jestem przemęczony” – możemy tak bez końca. I po kilku dniach, miesiącach albo latach takiego prania mózgu, po dziurze nie ma śladu. Zostaje tylko wspomnienie złudzenia albo chwilowej niepoczytalności.

Dlatego nie próbowałem znaleźć i schwytać zwierzątka, żeby poddać je jakiemuś badaniu. Jeżeli okazałoby się ożywioną metalową figurką, musiałbym oszaleć. Przez jakiś czas chodziłem po domu, przepatrując kąty i szukając śladu spisku, roztrzęsiony i zdenerwowany, aż kameleon umilkł, a mój mózg poprzestał na: „jestem przemęczony”. To najłatwiejsze. Znajdźcie we współczesnym świecie człowieka, który nie jest przemęczony.

Rano byłem już pewien, że figurka musiała odpaść i zgubić się w sposób najzupełniej naturalny, a ja uległem chwilowym halucynacjom ze zmęczenia.

Jadłem śniadanie, oglądałem telewizję, pozwalałem, żeby czas ciekł mi między palcami. Pojechałem do sklepu. Poszedłem na obiad do knajpy. Znowu oglądałem telewizję, czytałem książkę. Wolny czas sączył się jednocześnie wolno i zdecydowanie zbyt szybko.

W sobotę wieczorem poszedłem do jakiegoś klubu, z oczywistym zamiarem znalezienia sobie dziewczyny. Wystudiowana samotność i niezależność to jedno, ale nie jestem pustelnikiem. Zresztą, wizyta w knajpie z zamiarem poderwania sympatycznej dziewczyny, nie oznacza jeszcze niczego konkretnego. Mogłem tam pójść, mogłem obserwować rozmaite kobiety, bawiąc się myślą o kochaniu się z nimi, a potem wypić swój alkohol i pójść grzecznie do domu nie ryzykując niczego: ani choroby, ani ciąży, ani jakiegoś dramatu. Z drugiej strony zawsze coś mogło się wydarzyć i właśnie to było przyjemne. To zależało w jakimś stopniu jedynie ode mnie.

Udając się do klubu w takim właśnie celu, idę sam. Jednak rzadko zdarza się, żebym również nie wyszedł sam. Z reguły kończy się na patrzeniu. Czasem kilku tańcach albo rozmowie. Czasem jednak nie. Nie o to chodzi, że boję się rozmawiać z kobietami. Boję się raczej tego, że mi się uda.

Patrzyłem na tańczące dziewczęta, podświetlone ultrafioletem, smagane wiązkami lasera i błyskami światła, przemienione w obce, neonowe stwory, jaśniejące niczym ryby głębinowe. Grzmot muzyki docierał do mnie jak przez watę, w sali tanecznej panowała tropikalna temperatura, lodowaty, mroczny listopad został na zewnątrz. Razem ze wszystkimi poniedziałkami, wtorkami, zebraniami zarządów, spinaczami, kwartalnymi rozliczeniami, brakiem pieniędzy, brakiem czasu, niespełnionymi marzeniami. Wszystko to zostało za drzwiami, wypędzone muzyką, rozgonione koktajlami w wysokich szklankach, a u niektórych smugami białego pyłu kruszonymi na lusterku brzegiem karty kredytowej.

Dziewczyna, która usiadła przy barze na sąsiednim stokerze, miała uda mokre od potu, jej szyja lśniła w wirującym blasku reflektorów. Była niebrzydka. Niezupełnie w moim typie – taka podstawowa blondynka, jakie podobno uwielbiają mężczyźni. Miała jednak długie nogi i ładne oczy oprawione czernią rzęs i brwi. Powinienem jej postawić drinka. Powinienem wyjść z nią w tę czarną, gęstą od zimna noc. Powinienem pojechać do jej mieszkania. Do czteropiętrowej kamienicy w Śródmieściu, niedaleko Uniwersytetu, ze śladami powodzi na tynku.

Spojrzała na mnie znad drinka i wtedy coś się stało. Uczucie było ostre jak impuls elektryczny, muzyka zwinęła się w ciemny, wibrujący szum, świat poza naszymi oczami rozmazał się jak tunel za oknami pociągu. Zostało tylko nasze połączone spojrzenie, jak droga światła. Poczułem jej wieczny strach, jej masz coraz mniej zamówień! Co się z tobą dzieje? Ile telefonów dzisiaj wykonałaś? Gdzie jest zeszyt faktur?

Powinienem raczej zabrać ją do siebie… Położyć w chłodnej, satynowej pościeli i kochać delikatnie, z klasą, tak jak jej jeszcze nikt nie kochał, a rano zrobić jej śniadanie do łóżka i odwieźć do domu.

I wtedy poczułem ten jutrzejszy poranek. Smak jej potu, zmięte prześcieradła, smugi wczorajszego tuszu na policzkach, dwoje obcych ludzi, nie mających sobie kompletnie nic do powiedzenia. Jej wczorajsza kokieteryjna wyniosłość, jej no, co mi powiesz? Jej skąpe, nieporadne i nieśmiałe pieszczoty, bierny, senny seks poprzedniej nocy. Dlaczego płaczesz? To nic… przepraszam, proszę nie dotykaj mnie, proszę cię… Mam na imię… Nie chcę wiedzieć, proszę, muszę iść… Naprawdę… Czczość, smutek.

Zobaczyłem uwięzioną w niej małą, chudą i nijaką dziewczynkę, na którą zbyt często krzyczano i od której zbyt wiele wymagano. Zobaczyłem labirynt jej lęków. Lęk przed niepowodzeniem, lęk przed klęską, lęk przed dezaprobatą. Splecione w jakiś skomplikowany, niepotrzebny węzeł, który przyciskał ją do pracy, której nie lubiła, do takich samych zachowań jak wszystkich, odruchowych, bezmyślnych.

Dotknięcie czyjejś osobowości, jeżeli nie jest to ktoś, kogo kochamy, jest przerażające. Za dużo obcych uczuć, obcych twarzy i zapachów, wszystko skoncentrowane w jedno uderzenie. Zobaczyłem ją całą w jednej sekundzie. W jednym pijackim błysku olśnienia. Balansowała na granicy depresji klinicznej, zaplątana w neurozy. Kobieta sukcesu… Kariera. Tatuaż na ramieniu, sobotnie dyskoteki. Clubbing. To nie było jej. To wszystko było z zewnątrz. Narzucone jako coś, co robili wszyscy. Jej było schowane w zakamarkach świadomości marzenie o bogatym mężczyźnie, o dziecku, które uwolni ją z biurowego kieratu, o szczęśliwej rodzinie. O bezpieczeństwie. Banalne, rutynowe marzenie, równie typowe jak ona sama, gęsto pocerowane białymi, słonecznymi obrazkami z reklam proszków do prania i jednorazowych pieluch, ale dla niej było święte.

To akurat mogła mieć. Był tutaj, tylko że o niej nie wiedział. Siedział przy stoliku, słuchając wrzeszczących do siebie kumpli i patrzył ponuro w piwo, zastanawiając się, czy taką kobietę, jakiej szuka, można spotkać w takim miejscu.

Nie wiem ile to trwało, być może ułamek sekundy, i znikło nagle, jakbym odłożył słuchawkę. Muzyka spadła na mnie znienacka, każde uderzenie perkusji było jak cios policyjną pałką. Rozmazane tło zamieniło się z powrotem w bar, skaczących rytmicznie ludzi na parkiecie, smaganych światłem. Drgnęła, popatrzyła na mnie z jakimś takim pełnym smutku lękiem.

Nie mogłem już patrzeć na nią jak na obcą, ładnawą blondynkę, którą mógłbym dla higieny pomiętosić w swojej pustelni. Dla mnie była już tylko nudną, nieszczęśliwą Renatą Kupałą, nijakim handlowcem, uwięzionym w firmie o nic nie mówiącej nazwie TCI.

Tak to się nie da.

Dopiłem wódkę ze „Sprite’em”, rozgryzłem kostkę lodu i wstałem ze stołka. Spojrzała na mnie odruchowo swoimi pustymi, szarymi oczami.

– On tu jest – powiedziałem, patrząc obojętnie, jak jej wodniste oczy robią się zupełnie okrągłe. W czarnej marynarce i czarnym golfie stałem przed nią jak widmo, jak zawieszona w powietrzu twarz. Wyciągnąłem rękę. Spojrzała odruchowo tam, gdzie wskazywałem.

– Siedzi tam, na galeryjce. Ten z lewej, w białej koszuli, ten, który się nie śmieje. Nazywa się Błażej Korczewicz. Całe życie czekał tylko na ciebie. Pamiętasz? Świece w łazience i główki kwiatów pływające w wannie? Chałwę i pomarańcze? To właśnie on. Tak będzie.

Patrzyła na mnie skamieniała z przerażenia, ale potem odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.

Odwróciłem się i poszedłem – nie było tu już czego szukać.

Kiedy zmierzałem po swój płaszcz, była już na parkiecie i tańcząc skinęła na niego palcem. Podniósł się z miejsca, niedowierzający i osłupiały. Proste i skuteczne.

Pomyślałem, że oboje na całe życie zapamiętają Brittney Spears w utworze „Oops… I did it again” i pokręciłem głową z politowaniem.

Rano uznałem, że wypiłem o jeden koktajl za dużo i zrobiłem z siebie durnia. Zdarza się. Dziura została zaplombowana. Rzeczywistość znowu była racjonalna i bez zarzutu.


Zazwyczaj nie biorę się do hipnozy. Niby to umiem, ale to niepewne, nienaukowe narzędzie, o wątpliwej wartości terapeutycznej. Trochę mnie przeraża. Można bredzić do woli o „przeniesieniu woli”, transie neuronalnym czy wywoływaniu fazy alfa, ale nikt tak naprawdę nie wie, co to jest.

Zazwyczaj uciekam się do tego na krawędzi rozpaczy. I nie zawsze to wychodzi. Jednak w poniedziałek zahipnotyzowałem pacjentkę po pięciu minutach rozmowy. W pierwszej chwili nawet tego nie zauważyłem. Potem zobaczyłem jej puste, śpiące oczy. Odpowiadała mi dziwnym, nieobecnym głosem. Wpół leżała w fotelu.

Zahipnotyzowałem ją gdzieś pomiędzy łykiem zimnej herbaty, a rozmową o jej poprzednim dniu. Jednym gestem dłoni, albo ruchem długopisu.

Była ładną czterdziestoparoletnią szatynką, która przyszła tu z problemami małżeńskimi. Patrzyłem na jej opięte brązowymi rajstopami zgrabne nogi, wystające z nijakiego, burego żakietu, i nie wiedziałem, co zrobić. W życiu czegoś takiego nie widziałem.

Nie miała żadnego ataku ani niczego podobnego. Oddychała równo i spokojnie, i odpowiadała na moje pytania sennym głosem.

Spojrzałem w te nieobecne, piwne oczy i wtedy znowu to się stało. Poczułem, jak przez moje ciało przebiegają wibracje – i nagle byłem w jej głowie. Jej życie zwaliło się na mnie jak lawina, plątaniną lat, uczuć, marzeń i zawiedzionych nadziei. W gruncie rzeczy nie miała problemów z mężem. On ją kochał, a ona kochała jego. Tylko że miał już dość. Facet dojechał niemal do końca wytrzymałości. Prawdziwym podłożem problemu była jej relacja z matką. Nie miała zamiaru pozwolić córce na własne życie i właśnie z niemal pełną premedytacją rozwalała jej małżeństwo. Toksyczne związki pomiędzy rodzicami i dziećmi wytwarzają się dosyć często, ale rzadko można trafić na taką sukę jak ta kobieta, która była jej matką. Była istnym potworem. Bezlitosnym, przekonanym o własnej doskonałości, wirtuozem szantażu emocjonalnego i wzbudzania poczucia winy. Potrafiła doprowadzić biedną kobietę do załamania bez jednego słowa. Mogłaby wykładać w szkole gestapo.

Przez mój mózg przewijały się niezliczone, dziwaczne, cyniczne intrygi, naciski, zagmatwane konflikty bez początku i końca, manifestacje władzy, złośliwości na zmianę z szantażem. Istny katalog bezinteresownej podłości. Zwykłe, banalne, rodzinne piekło, jakich pełno na ziemi.

Tylko że płonęło w moim mózgu.

Poczułem, że powinienem kazać jej wstać z fotela.

– Wstań – powiedziałem.

Wstała.

Wydało mi się, że powinienem jej dotknąć. Wyciągnąłem dłonie i delikatnie ująłem jej skronie. A wtedy świat runął w przepaść. Światło zrobiło się ostre, cienie brązowe, jak sepiowane. Usłyszałem dziwny, niski dźwięk i poczułem, jak okrągłe fale wibracji suną przez moje ramiona aż do palców dotykających jej skroni. Runęła do tyłu, a potem uniosła się w powietrzu z rozłożonymi ramionami, sztywno, jakby leżała na niewidzialnym stole. Z jej ust i nosa sączył się dym. Patrzyłem na to jak we śnie, bez żadnej sensownej reakcji, a moja pacjentka szybowała pośrodku gabinetu, na wznak. Potrzebowała tylko świadomości, że nie może przekonać swojej matki do niczego, że nie warto próbować jej zadowolić, że jest dorosła i nikt, komu sama na to nie pozwoli, nie może mieć nad nią władzy.

Dałem jej tę świadomość.

Zielony dym sączący się z jej ust, gęsty jak ze świecy dymnej, zlał się w kierunku podłogi jak ciecz i zgęstniał w niewielką chmurę. Poczułem smród. Czegoś jakby czeremchy i jeszcze jakby ostry swąd płonącego celuloidu. Chmurka dymu zgęstniała jeszcze bardziej, a wtedy zobaczyłem w niej sylwetkę. Niewielką, na wpół ludzką, a na wpół żabią, jak z obrazu Boscha. Stworzenie wyszczerzyło do mnie trzy rzędy ostrych jak igły zębów i zasyczało, cofając się w kąt gabinetu pod okno. Potem zaczęło znów dymić i topnieć, po czym rozpadło się w strugach dymu, przypominając tabletkę wapna rozpuszczającą się w wodzie.

A potem przestałem czuć wibracje, światło stało się normalne, zaś lewitująca kobieta runęła prosto na fotel. Poczułem wstrząs jak przy przebudzeniu z półsnu i wszystko minęło. Gwizdało mi w uszach, język miałem suchy jak kołek i byłem skąpany w pocie. Poza tym, wszystko było normalnie.

Otworzyła oczy, łapiąc gwałtownie oddech, i nagle znieruchomiała.

– Co to było? – spytała. – Zahipnotyzował mnie pan?

Zrobiłem nieokreślony gest ręką.

– Czuję się wspaniale – powiedziała. – O, Boże. Jeszcze nigdy się tak nie czułam. Ja… Jestem wolna. Ona… Dosyć. Muszę się zobaczyć z mężem. Przepraszam, panie doktorze, ale to jest tak, jakbym się wreszcie obudziła. Rozumiem… Wszystko nagle rozumiem… To jest takie proste. Robert, Boże, moje biedactwo.

Wstała. Ja po prostu siedziałem i patrzyłem.

– Dziękuję panu. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale jestem zdrowa. Mogę teraz normalnie żyć.

Otworzyła torebkę i przez chwilę grzebała w środku. W końcu wydobyła jakąś kopertę i rozdarła ją. Na widok banknotów, które odliczała na stół, poczułem się w obowiązku zareagować. Na kopercie grubym czerwonym mazakiem napisano: „samochód”.

– Proszę pani, wizyta kosztuje dwieście złotych, a płacić proszę w recepcji.

Uśmiechnęła się wyrozumiale.

– Pan nie rozumie. Zapłacę w recepcji, ale to jest dla pana. To moja ostatnia wizyta. Pan mnie wyleczył. Do widzenia.

Pochyliła się nad biurkiem i nagle mocno pocałowała mnie w usta.

– Jak tu ładnie pachnie – powiedziała. – Czuje pan? Różami.

A potem wyszła.

Siedziałem i patrzyłem przed siebie. Psychologia naukowa cisnęła we mnie obrączką, po czym wybiegła szlochając. Siedziałem i patrzyłem w okno. Mistyk. Rasputin.

Róże.

Poczułem łaskotanie na górnej wardze i podrapałem się, a potem zobaczyłem na palcach smugę krwi. Krwawiłem z nosa.

– Panie doktorze! – To była ta ładna sekretarka, bardzo seksowna w swoim żakiecie. – Ta pani nie zapisała się na następną wizytę.

– Bo jest zdrowa – odpowiedziałem. – Wyleczyłem ją.

– Słucham?

– Wyleczyłem. Takie dziwne?

Patrzyła na mnie nieruchomo. Nigdy czegoś takiego nie widziała. Ja też nie.


Następny klient wszedł po dziesięciu minutach. Nawet nie było czasu, żeby się zastanowić nad tym, co się dzieję. Szczerze mówiąc, nawet nie byłem w stanie. To był rodzaj transu, zresztą, czy ja wiem. Terapia psychologiczna to żmudny, powolny proces, w którym na co dzień nie widać więcej efektów niż w hodowli bonsai. Człowiek, który do mnie przychodzi, zazwyczaj nie wie, co mu jest. Jest nieszczęśliwy i tyle. Jego życie przypomina pułapkę. Wszystko rozpada mu się w rękach. Nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Potem stopniowo, krok po kroku, zaczyna wymacywać w ciemności jakąś drogę. Ja jestem tylko po to, żeby nie wywrócił się w mroku. Tylko po to, żeby trzymać go za rękę. Jednak, w gruncie rzeczy, obaj błądzimy po omacku. Sam potrzebuję trochę czasu, żeby w ogóle zorientować się, co się stało. Najczęściej okazuje się, że człowiek nie pasuje do świata. Albo świat do człowieka.

Na filmach zawsze pokazują efekty terapii psychologicznej w postaci jakichś nagłych objawień. Bohaterowie przeżywają olśnienia, padają sobie w ramiona, mówią „kocham cię” albo „zawsze byłam z ciebie dumna” i już. Wszyscy wszystko rozumieją, a potem jest cudownie. W rzeczywistości nie ma żadnych spektakularnych efektów. Żadnych harf, tęczy i kwietnych płatków. Ludzie dochodzą do siebie miesiącami, tysiące razy tracąc wiarę i nadzieję, i zamęczając najbliższych. To jest jak fizjoterapia. Niektórzy upadają tak boleśnie, że potem muszą od nową uczyć się chodzić. I czasami już zawsze kuśtykają.

Jednak tego dnia widziałem ludzi na wylot, jak gdyby byli ze szkła. Zawsze miałem intuicję, ale dziś była to absolutna pewność. Pracowałem jak w transie.


Miał najwyżej dwadzieścia cztery lata, żonę i dziecko. Trzęsły mu się ręce, nie sypiał, często wymiotował przed wyjściem do pracy. Przychodził do firmy i telefonował w poszukiwaniu klientów. Potem molestował ich o zapłatę. Zamówienie, faktura, płatność.

Najczęściej jednak słuchał, jak wysyłają go do diabła. Dziesięć, dwanaście godzin. Handlowiec. Jego praca była najbardziej niewdzięcznym zajęciem, jakie w ogóle mogło przyjść do głowy. Miał sprawić, żeby obcy ludzie wydali ostatnie pieniądze na coś, czego nie potrzebowali. Sam dół biznesowej hierarchii dziobania. Mięso armatnie. Płacono mu grosze plus prowizję. Wymagano entuzjazmu i zaangażowania. W wynajętym mieszkanku czekała na niego przerażona tym wszystkim, bezradna dwudziestoletnia dziewczyna, krzyczące ze wszystkich sił alergiczne niemowlę i raty kredytów.

Ja miałem uznać jego stan za zaburzenie nerwicowe i próbować go jakoś opancerzyć na życie, w którym sam nie wytrzymałbym tygodnia.

Zamiast tego zapadłem w jego mózg i znalazłem tam talent. Prawdziwy, jaśniejący jak perła autentyczny kunszt. Ten człowiek był wirtuozem fotografii. Mógł w ciągu roku zostać bogiem fotografii, nie wyłączając zdjęć czysto reklamowych. Potrafiłby sfotografować lodówkę tak, że ludzie by płakali z zachwytu. Tyle że nikt o tym nie wiedział. On zresztą też nie.

Był przekonany, że ojcu czteromiesięcznego Pawełka nie wolno nawet myśleć o takich rzeczach. Ojciec Pawełka ma siedzieć w pierwszym lepszym biurze handlowym i żebrać przez telefon o zamówienia. Ojciec Pawełka ma ciułać prowizję, bo tylko tak może zadowolić swoją przerażoną żonę. Co najwyżej w niedzielę może sfotografować Pawełka siedzącego na kocu. Jeżeli pozwoli sobie na jakiekolwiek marzenia albo ryzyko, to wszystko przepadnie. Pochłonie ich otchłań, a wszystko przez niego. Niewzruszone przekonanie o tym tkwiło w jego osobowości jak wielki, zardzewiały gwóźdź.

Wyjąłem ten gwóźdź.

A potem kazałem mu pożyczyć aparat od człowieka, którego nazwiska nigdy nie widziałem na oczy. Na bloczku recept zapisałem mu adres agencji reklamowej, o której również nigdy nie słyszałem. Kazałem mu sfotografować kilkanaście różnych przedmiotów, podając rozmaite parametry i właściwie nie rozumiejąc ani słowa z tego, co mówię. Kompletnie nie znam się na fotografii.

Kiedy wyszedł, na fotelu, na którym siedział, pozostały słabo widoczne, wijące się jak ośmiornice stwory, blednące z każdą chwilą niczym prześwietlana klisza.


Leżałem na stole pokrytym śliskim tworzywem, wstrętnym w dotyku jak skóra jakiegoś morskiego stwora. Komora tomografu wydawała z siebie rytmiczne trzaski, lśniące niczym wole oczy obiektywy umocowane w ruchomych pierścieniach obracały się z wizgiem wokół mojej głowy, stół przesuwał się, jakby to całe urządzenie miało strawić mnie i wydalić na tamten świat. Śmierdziało spirytusem i gorącym plastikiem, a także elektrycznością.

Czarnocki siedział przy komputerze, pukając się w siekacze gumką na końcu ołówka, a ja czekałem, kiedy powie, ile zostało mi życia. Na ekranie pulsowały jakieś pomarańczowe i zielone plamy, z których miał to wyczytać. Cała sekwencja tych plam wykwitała w słabym zarysie mojej czaszki i znikała, a potem pojawiała się od początku i tak bez końca.

– Nic – powiedział. – Kompletnie nic tu nie ma.

– Co: nic? Nie mam mózgu, czy jak?

– Chcę powiedzieć, że jesteś zdrowy jak byk. Ciśnienie płynu rdzeniowego też masz OK. Cokolwiek ci jest, to w parani twoich kumpli po fachu. Ja tu nie mam nic do roboty. Może byś się wybrał do psychologa?

– Zabawne jak cholera – warknąłem, plącząc się w rękawach koszuli. – Ty się bawisz, a ja mam urojenia. Co gorsza, w pracy. Pokrzywdzę pacjentów.

– Na tym, zdaje się, polega twoja praca, nie?

– A idźże w kibiny mać.

Wyszedłem w straszny listopadowy dzień o barwie ołowiu. Nie miałem raka mózgu, ale także nadal nie znałem odpowiedzi.


Najlepiej myśli mi się w wannie. Wiem: teraz masowo wyrzuca się wanny i wstawia kabiny prysznicowe, żeby zostawało więcej czasu na pracę i obowiązki rodzinne. Leżenie w gorącej wodzie przez pół godziny jest nie do pogodzenia z „aktywnym trybem życia”. Jednak wydaje mi się, że gdyby ocalało więcej wanien, to miałbym mniej pacjentów. Ja kocham wannę.

Leżałem w pachnącej cedrem pianie i usiłowałem zebrać myśli. Mój świat stanął na głowie od chwili, kiedy spotkałem tamtego dziwnego klienta, który czuł, że jest nie na swoim miejscu i widywał cuda. Wydawał się uporządkowanym facetem, ale charakter jego problemów wskazywał najsilniej na jakieś ukryte poczucie winy. Wyjąwszy zwidy, które ewidentnie sugerowały jakiś grubszy kaliber.

Od tamtego czwartku sam zacząłem miewać halucynacje. Najpierw ten kameleon, potem dziewczyna w klubie, wreszcie, co było najgorsze – moi klienci. Nie stawiałem diagnozy, nie próbowałem ich wspierać ani wysłuchiwać, tylko dawałem im straszne, absurdalne rady, a oni wyglądali na zachwyconych. A przynajmniej na wyleczonych. I to było najstraszniejsze. Gdyby ktoś wyszedł oburzony albo zrobił aferę, miałbym kłopoty, ale przynajmniej wiedziałbym, co się dzieje. Zamiast tego, powodowany jakimiś dziwacznymi impulsami, kazałem ludziom zmieniać pracę, żenić się albo rozwodzić, wyganiałem im z umysłów demony, a oni wychodzili twierdząc, że dokonałem w ich życiu cudu. Wychodzili zdrowi albo przynajmniej tak uważali.

Leżałem w wannie i nie wiedziałem, co z tym wszystkim zrobić. Czarnocki miał rację: potrzebowałem psychologa, a jeszcze lepiej psychiatry. Wszechwiedzącego siwego mądrali w fartuchu, z blistrem maleńkich niebieskich pigułek na podorędziu.

Gdzieś daleko w mieszkaniu słabo słychać było ciężkie, mosiężne postukiwanie kameleona. Zignorowałem je. Wyjąłem z kubka szczoteczkę, wycisnąłem na nią trochę pasty i z powrotem zapadłem w pachnące cedrem pieniste zaspy.

Plamka światła, którą zobaczyłem pośrodku sufitu, wyglądała jak miniaturowe słoneczko. Wlepiłem w nią wzrok, nie przerywając mycia zębów. Plamka, przypominająca odblask słońca, mimo że za oknem było czarno jak w głowie taliba, nagle powiększyła się na pół sufitu; lejący się z niej blask wypełnił się pływającymi swobodnie iskierkami, spływającymi ku podłogowej terakocie i frotowemu dywanikowi niczym świetlista kurtyna. Tkwiłem tępo w wannie, z ustami pełnymi miętowej piany i szczoteczką wepchniętą pod policzek. Mój świat stanowczo wymagał uporządkowania.

Świetlisty snop stał pośrodku łazienki, a ja leżałem w wannie, równie daleki od paniki jak od jakiejkolwiek rozumnej reakcji. Po prostu gapiłem się przed siebie w kompletnym osłupieniu, ściskając w dłoni szczoteczkę.

Słup światła stojący pośrodku mojej łazienki znikł nagle, odsłaniając sylwetkę ogromnego mężczyzny w matowych jak okopcona blacha ciemnych okularach i konserwatywnym garniturze. Miał bardzo pociągłą, chudą twarz o jakimś przepełnionym brutalnością dzikim wyrazie. Za jego plecami słabo mżyło jeszcze nieludzkie światło, układające się w obraz uniesionych olbrzymich skrzydeł o rozpiętości chyba ze czterech metrów. Wyraźnie widziałem te utkane ze światła skrzydła, częściowo wnikające w ścianę; każde pióro było jak ostrze świetlnego bagnetu. Znikały powoli, przejrzyste i świetliste niczym hologram. Wyglądający jak agent FBI dryblas stojący w rozkroku pośrodku łazienki wydawał się jak najbardziej realny, ale oczywiście nie mogło go tam być. Tego było już za wiele. Bardzo spokojnie postanowiłem zadzwonić na pogotowie.

– Widziałeś dość? – zapytał nagle. Jego głos brzmiał dziko, jakby wypełniała go niepohamowana furia.

Nie odpowiedziałem. Szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętałem o oddychaniu.

– Zaprawdę, powiadam ci: wstań! – zagrzmiał potwór i skinął lekko dłonią. Coś w jednej sekundzie szarpnęło mnie do pionu. Woda chlusnęła na wszystkie strony. Stałem goły, ociekając wodą i mydlinami o zapachu cedru, i zadzierając głowę usiłowałem spojrzeć w jego przesłonięte czarnymi, owadzimi szkłami oczy. Machinalnie sięgnąłem po ręcznik. Wyglądał jak ochroniarz z BORu, pojawił się jak duch, ale w kocich, sprężystych ruchach, jakimi wyrzucił mnie z wanny i pognał korytarzem, było coś militarnego.

Nie dotknął mnie nawet. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że jego muśnięcie zabiłoby mnie na miejscu. Po prostu machnął dłonią, a mną szarpnęło coś równie nieuchwytnego i niepowstrzymanego jak grawitacja.

Wpadłem do salonu, nieudolnie osłaniając się ręcznikiem, jak dewotka przyłapana na plaży nudystów. Stało tam jeszcze dwóch takich samych, sięgających głowami sufitu, rozstawionych w strategicznych miejscach. W takich samych czarnych garniturach i oślepiająco białych koszulach. Wszyscy mieli na twarzy okulary i nieruchome, młode twarze.

Nie jestem jakimś wojownikiem. Nie mam trzech metrów wzrostu, nie rozsiewam wokół siebie nieludzkiej poświaty, ani nie umiem poniewierać ludźmi jednym gestem. Ale nie mam niczego poza tymi kilkudziesięcioma metrami kwadratowymi, na których jestem u siebie. Teraz już nie byłem. Jeden dryblas siedział nonszalancko na stole, opierając nogę w potężnym wojskowym bucie o krzesło, z łokciem opartym na udzie, a drugi przeglądał moje płyty, rzucając niektóre na ziemię. Nie zapraszałem ich tu. Oczywiście, że byłem przerażony. Trzęsły mi się nogi, czułem, jakby były z betonu. Serce waliło mi w gardle. Ale byłem także wściekły.

– Co jest? – wycedziłem. – Coście za jedni? Siedzący nogą pchnął w moją stronę krzesło.

– Siad! – szczeknął. Usiadłem.

– To ten? – padło pytanie.

– Kim jesteście? – Nie tak łatwo podnieść głos przy ściśniętym gardle.

– Nazwisko!

Podałem nazwisko. Jeden z nich położył na moim stole neseser i starannymi ruchami wydobył z niego wielką szarą kopertę. Złamał na niej jakąś pieczęć i otworzył.

– Weź to! – odezwał się, podając mi suchą, kolczastą gałązkę. Wziąłem ją i trzymałem w palcach, ostrożnie, bo kolce wbijały mi się w dłonie. Przeleciało mi przez głowę, że jeżeli wyjdę z tego żywy, będę miał spuchnięte łapy. Mam uczulenie na ciernie.

Ten od płyt rzucił ostatni kompakt na podłogę, odwrócił sobie krzesło oparciem do przodu i usiadł na nim okrakiem przede mną. Wyglądał jak ktoś, kto usiłuje siedzieć na przedszkolnych mebelkach.

– Ładne kwiaty? – zapytał. Ten na odmianę mówił cichym, spokojnym głosem, ale brzmiał strasznie. Takim półszeptem ordynuje się egzekucje.

Kolczasty, rosochaty patyk, który ściskałem nerwowo w palcach, nagle zaszeleścił sucho i – zakwitł. Wyglądało to jak na poklatkowych zdjęciach. Zbrązowiałe, zdrewniałe łodygi wypuściły nagle lepkie pączki, które pękły wachlarzami zielonych listków, na końcach gałązek pojawiły się kwiaty, rozwijając się ślepym obrotowym ruchem i rozkładając korony purpurowych płatków; obok suchych kolców pojawiły się nagle nowe, gęste i długie jak igły. W ciągu kilku sekund patyk pokrył się liśćmi i kwiatami, nowe gałęzie wystrzeliły na boki ze starych, i stał się bukietem, a przynajmniej solidną, gęstą gałęzią dzikiej róży. Zapach lata i cukierni wypełnił pokój.

– No, to pięknie! – wycedził jeden z przybyszów.

– Rzuć to! – Rzuciłem. Bukiet przez chwilę rósł dalej, wypuszczając coraz większe kwiaty, w coraz to innych kolorach.

– I co teraz? – zapytał ten z łazienki.

– Rozwal go! Teraz, zaraz i po sprawie!

– Jasne! Widziałeś, co się dzieje? Sam go rozwal, jak jesteś taki mądry! I gdzie to wszystko pójdzie?

– A niech idzie gdzie chce! Najpewniej wróci do źródła!

– A jak nie? To co wtedy? Postanowiłem zabrać głos.

– Panowie, ja… – Nie zaszczycono mnie większą uwagą.

– Synu, zamknij mordę! – warknął ten od płyt, nawet na mnie nie patrząc. Zamknąłem.

– Pytałem: co teraz? – odezwał się pierwszy.

– Słyszałem. Na razie pogadamy. Masz jakieś talenty?

– To było do mnie.

– Chwileczkę, o co tu…

– Synu, chyba czegoś nie rozumiesz. Odpowiadasz na pytania. Kiedy powiem: „milcz”, milkniesz. Kiedy powiem: „fruwaj”, unosisz się w powietrzu. Kiedy powiem: „umrzyj”, przestajesz żyć. Zrozumiałeś?

Powoli, starannie zdjął okulary i złożył zauszniki. A potem uniósł głowę i spojrzał na mnie. W ogóle nie miał oczu. Pod jego powiekami płonął blask acetylenowego płomienia. Kipiała w nich zagłada, przy której wybuch nuklearny wyglądałby jak fajerwerk.

Zamieniłem się w pochodnię. W jednej sekundzie buchnąłem oślepiającym ogniem, jak trafiony czołg. Słyszałem trzask, z jakim płonęły moje włosy, widziałem, jak moja skóra pokryła się bąblami i sczerniała; zanim zagotowały mi się oczy widziałem pokój przez białą ścianę płomieni buchających z mojego ciała. Płonące mięśnie skurczyły się, zwijając mnie w embrion. Byłem krzykiem i bólem. Oceanem krzyku, bólu i ognia. Płonąłem.

A potem znowu siedziałem na krześle, nagi i mokry, kaszląc, dławiąc się krzykiem, szlochem i miętową pianą. Nic mnie nie bolało, ale doskonale pamiętałem.

– Brawo! – warknął jeden z oprawców. – Doskonała robota. Teraz na pewno się dogadacie.

– Oszczędzam czas – powiedział siedzący na krześle. Założył z powrotem okulary. – Mam toczyć pogawędki? „A kim jesteście”, „A o co tu właściwie chodzi?” „Proszę wyjść, bo zawołam policję” i tak dalej. Może ciebie to bawi, ale ja nie mam czasu na bzdety. I ty, przypominam, też go nie masz! Pytanie: co umiesz robić?

– Jestem terapeutą, psychologiem… Przyjmuję pacjentów… Leczę, z problemami… przychodzą, pomoc… – bełkotałem.

– No i masz: jest w szoku. Aleś oszczędził czasu. – Mówiący skinął głową i uroczyście uniósł dwa pałce. Nagle, jakbym spadł na ziemię, uspokoiłem się. Ogarnął mnie absolutny, aksamitny spokój.

– Dość! Zmień pracę.

– Na jaką? – zapytałem bezradnie.

– A co mnie obchodzi, na jaką! Zostań połykaczem ognia! Kobziarzem!

– Czekaj! Jonasz Runkiewicz! Znasz?

– To mój pacjent…

– Patrz! – Sięgnął do teczki, a potem rzucił mi na kolana kilka lśniących fotografii dużego formatu. Część ześlizgnęła się na podłogę. Przedstawiały najzwyklejsze przedmioty: odkurzacze, samochody, a także ludzi; zdjęcia jak zdjęcia. Tyle że były piękne. Biło z nich idealne, nieziemskie piękno, jakby te wszystkie rzeczy pochodziły ze świata doskonałego, gdzie funkcja i uroda stapiają się w jedną pełną równowagi całość. Patrzyłem na butelkę piwa, przy której grecka amfora albo japońska waza wyglądałyby jak nocniki na miejskim śmietniku. Patrzyłem na zdjęcie dziewczyny, na które spojrzałem tylko raz i serce mi pękło. Zawsze takiej szukałem. Przez całe życie. Była samą doskonałością. Nosiłem ją przez całe życie gdzieś w głębi podświadomości i miałem nadzieję, że nigdy nie znajdę, bo musiałbym dla niej natychmiast umrzeć.

– Kto to jest? – wyszeptałem ze łzami w oczach.

– Zwyczajna modelka. Pierwsza z brzegu. To coś siedzi w twoim pacjencie. Przez ciebie.

– Chwileczkę. Widziałem go w poniedziałek. Kiedy zdążył…

– Nie zdążył. Zrobi te zdjęcia w przyszłym roku. Ludzie będą gotowi zabijać dla rzeczy, które sfotografuje. Będą umierać dla sokowirówek albo wariować dla zegarków. Dorota Ubaczewska! Też twoja pacjentka?

– Tak…

– Ja myślę! Uwolniłeś ją od złej matki, nie? Matka już się źle czuje, bo serce jej wysiada ze złości. Straciła władzę nad córką. Za miesiąc już nie będzie żyła, a córka nawet nie przyjdzie na pogrzeb. Jest wolna. Także od swojego dziecka i męża. Wolna od prawa, od wszystkiego. Kiedy zechce, ukradnie. Kiedy zechce, zabije. Wolna jak wiatr. Trochę radykalna kuracja, nie?

– Potrzebowała pomocy…

– Jasne, synku! Pomocy! Wsparcia, a nie cholernego, partackiego cudu! Nie zauważyłeś, że lokalnie przewracasz świat do góry nogami?

– Mieszasz mu w głowie – powiedział ten spokojny, który przedtem przeglądał moje płyty. – Fakty. Masz pacjenta, od którego wszystko się zaczęło. Nie wolno ci leczyć tego człowieka. Nawet nie śmiej o tym myśleć. Nie wolno, rozumiesz? Nie twoja parafia! Nie twoja skala. – Pochylił się do przodu razem z krzesłem i spojrzał mi w oczy. Zobaczyłem w matowych taflach bardzo niewyraźne odbicie sylwetki nagiego człowieka, kulącego się na krześle jak robak na szpilce. – Nie wolno ci leczyć tego człowieka, zrozumiałeś? Nastąpi coś przerażającego, jeżeli się na to ośmielisz. Nie miałeś tego pacjenta. Zapomnij o nim. Dla swojego własnego dobra. Dla dobra wszystkich.

Wtedy zobaczyłem coś, co przedtem mi umknęło, bo byłem w zbyt wielkim szoku. Oni się bali. Byli przerażeni.

Bali się mnie.

Bali się tego, co umiałem, chociaż nie miałem pojęcia ani jak, ani skąd. Ale bali się. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić.

Właściwie, człowiek wyciągnięty znienacka z wanny, nagi i mokry, przesłuchiwany na środku własnego pokoju przez trzy upiorne istoty, powinien oszaleć z paniki, wpaść w histerię albo zemdleć. To nie byli przecież włamywacze, agenci wywiadu czy policjanci. To były niemożliwe, nieistniejące zjawy.

Sam ich wygląd stawiał świat na głowie. Po co uczyć dzieci fizyki albo przyrody? Kiedy człowieka przesłuchuje zachowujący się jak ubek Obcy, to znaczy, że nic takiego jak nauka nie istnieje. To tylko pozorna prawidłowość. Iluzja. Jak po takim objawieniu iść do pracy? Gotować jajko? Naprawdę powinienem zwariować, ale zrobili mi w głowie coś takiego, że byłem zupełnie spokojny. Jak kamień. To było lepsze niż tranxene. Strach nie istniał. Nie istniała panika, nie istniał instynkt samozachowawczy. Były tylko fakty. A fakty mówiły mi o ich strachu.

Czułem, że te trzy straszliwe istoty były przerażone. Bali się tego, co w niewiadomy sposób umiałem. Z jakiegoś powodu chcieli, żebym nie leczył starszego pana, który miał nieokreślone wyrzuty sumienia i prosił mnie o pomoc. Sprzedawcy zwierząt, który zaraził mnie cudami. Ale bali się mnie zabić.

– Zrozumiałeś? – To był ten, który mnie podpalił. Czułem, że za chwilę znowu to zrobi, jeżeli moja odpowiedź mu się nie spodoba. A chciał mi odebrać wszystko czym byłem. Byłem terapeutą. I po raz pierwszy w życiu naprawdę umiałem pomóc ludziom. Nawet jeżeli efekty szły za daleko, to sprawiałem, że byli szczęśliwi.

Poczułem gniew.

– Co miałem zrozumieć?

– Posłuchaj – odezwał się spokojny. Kucnął przede mną, patrząc mi prosto w oczy. Ten nie groził. Mówił jak do dziecka, które znalazło rewolwer. – Człowieku… Zdarzyło ci się coś, co nie powinno się było zdarzyć. Mniejsza już o twoich pacjentów. Ty im nie pomagasz, tylko ich zmieniasz. Usuwasz z ich mózgów blokady, które sami sobie założyli albo które im założono. Robisz to po partacku, korzystając z sił, których potęgi nawet nie możesz sobie wyobrazić. I powodujesz straszne anomalie. Wywracasz do góry nogami fizykę i wszechświat. Robisz dziury w rzeczywistości. To nie twoja wina. To… w gruncie rzeczy wypadek. Ale ten pacjent. Ten jeden szczególny człowiek, to jest ktoś, komu nie możesz mieszać w głowie. Nie możesz mu pomóc. Tylko on sam może sobie pomóc. Nawet się do niego nie zbliżaj. A już pod żadnym pozorem niczego nie próbuj. Dla własnego dobra. Dla dobra nas wszystkich. Umysł tego człowieka to najniebezpieczniejsza rzecz we wszechświecie.

– Dlaczego?

– Nie twoja sprawa! I tak nie zrozumiesz. – Dlaczego mam wam wierzyć? Dlaczego mam was słuchać?!

– Gdybym ci powiedział, nie uwierzyłbyś. A gdybyś uwierzył, oszalałbyś. Ot, tak! – Pstryknął palcami. – Chyba zauważyłeś, że nie jesteśmy z UOPu. Uwierz, synu, że istnieją sprawy ważniejsze, straszniejsze i bardziej niebezpieczne niż wszystkie tajemnice tego świata. Gdybyś znalazł bombę atomową i zaczął się nią bawić, to byłby to żart towarzyski w porównaniu z tym, co się teraz dzieje.

Wstał. I sięgnął powoli do swoich okularów. A wtedy gniew i dzikie, zwierzęce przerażenie wybuchło we mnie jak bomba. Być może chciał je tylko poprawić. Ale było już za późno. Jego głowa i ciało pokryły się pęknięciami i rozsypały jak pokruszony gips. Pod spodem znajdowało się upiorne, niebieskie światło, jak acetylenowy płomień. Jak ogień atomowego wybuchu. Światło o kształcie olbrzymiego, krzyczącego człowieka. Świetlista sylwetka rozpadła się w chmurze rozbłysków. W powietrzu wisiał tylko przeraźliwy wrzask, wysoki jak głos syreny alarmowej. Jak krzyk banshee. Wszystkie szyby w pokoju rozprysły się chmurami drobnych jak tłuczony kryształ odłamków. W całej dzielnicy zaczęły wyć chórem autoalarmy.

A pode mną miękko zapadła się podłoga i runąłem w nieskończoną studnię.


Jedne z najlepszych chwil w życiu to te, kiedy budzimy się z koszmaru i spostrzegamy wokół siebie normalne i bezpieczne otoczenie. Jesteśmy w domu, a wszystko wokół jest jasne, oświetlone słońcem i pogodne. Upiory i męczarnie, które dręczyły cię jeszcze przed chwilą, okazują się nieprawdziwe. Rozwiewają się jak dym. Jeżeli po śmierci czeka nas jakaś nagroda, to właśnie tak wygląda. Wszystko, co było złe, okazuje się minione, wyblakłe i nieprawdziwe jak zły sen.

Leżałem na wznak w moim wielkim rattanowym łóżku, plamy słońca posiekane listwami żaluzji oświetlały surowe, czyste wnętrze. Białe ściany, proste meble z drewna i giętej trzciny. Kilka ciemnych afrykańskich ozdób. Rośliny, książki. Moja sypialnia. Pusta, cicha i miła. Było piętnaście po ósmej, środa. Pierwszego pacjenta miałem dopiero o jedenastej. A koszmar minął. Pamiętałem go ostro i wyraźnie, wciąż drapał mi skórę falami dreszczy. Jednak wystarczy się na nim nie koncentrować, a zblednie i zgaśnie jak nie utrwalone zdjęcie.

Szczoteczka i ręcznik znajdowały się na swoich miejscach. Przypomniałem sobie, jak we śnie patrzyłem na objawiającego mi się na szarych kafelkach anioła czy diabła, i siebie gapiącego się na niego ze szczoteczką do zębów w ustach. Dlaczego żaden święty mąż nie miewał widzeń w takich sytuacjach? A może kiedy zapłonął krzak, Mojżesz też żuł daktyle, albo dłubał w nosie?

Uśmiechnąłem się krzywo, usiłując zdusić nieokreślony, ćmiący niepokój. Koszmar minął, był spokojny poranek, słoneczny – rzadkość w listopadzie. Nie pamiętałem kiedy położyłem się spać. Nie pamiętałem wieczoru. Kolejny objaw?

Zaparzyłem sobie mocnej kawy, nalałem soku, upiekłem grzanki, rozrobiłem twarożek. Potem postanowiłem zjeść śniadanie w salonie, oglądając telewizję. Najlepiej coś przyrodniczego, spokojnego i pełnego harmonii. Takie poranki należy celebrować.

Salon był wysprzątany, czysty i pogodny. Szyby, które wybuchły w moim śnie chmurami kryształków, tkwiły na swoich miejscach.

Zamarłem dopiero na kanapie, z pudełkiem pilota wycelowanym w telewizor. Na szklanym blacie japońskiego stoliczka koktajlowego, na którym ustawiłem śniadanie, nie było mojego bonsai. Stało na komodzie. Na stoliku znajdował się niski kamionkowy dzbanek z wysmakowaną, staranną ikebaną. Niebo, człowiek, ziemia. Ułożono ją z kwitnącej wielobarwnymi kwiatami gałązki ciernistego krzewu podobnego do róży.

Na półkach ażurowego regału oddzielającego kąt jadalny stało oprawione w cieniutkie metalowe ramki zdjęcie dziewczyny, której szukałem przez całe życie. W jej oczach lśniła obietnica wiecznego, słonecznego lata. Zdjęcie, które za rok zrobi mój pacjent. Patrzyła na mnie.

Ludzie, którzy mają obiektywne problemy, są największą zmorą psychologa. Jeżeli ktoś boi się pająków, ma koszmary albo jest nieśmiały, wiadomo, co z nim robić. Do takich rzeczy psycholog jest przygotowany. Niestety, większość ludzi, którzy zdecydują się już wziąć na siebie odium wariata i pozwolić obcemu człowiekowi grzebać sobie w duszy, przychodzi z problemami czysto zewnętrznymi. Dręczą ich nie kompleksy i neurozy produkowane przez własny umysł, ale inni ludzie. Co powiedzieć komuś, kto umiera ze strachu, bo lada chwila może zostać bez środków do życia i wszystko wskazuje na to, że ma rację? Wmawiać mu, że perspektywa głodu i wizyt komornika jest bez znaczenia?

Przez lata pracy niemal codziennie miałem do czynienia z ludźmi, którym w gruncie rzeczy nie mogłem pomóc. Mogłem próbować wypompowywać wodę, albo łatać dziury, ale najczęściej po prostu patrzyłem, jak toną. A teraz nagle dano mi taką moc. Mogłem robić to, o czym bezradnie marzy każdy terapeuta. Wyciągałem rękę i naprawiałem ludziom życie. I to nie w ciągu niekończących się miesięcy, ale w jednym błysku mocy sprawczej. Jednym słowem albo może myślą. Wprowadzałem w ich życie zmianę. I szczerze mówiąc, nie miałem zamiaru przestać.

W każdym razie tamtego popołudnia, siedząc w swoim gabinecie, nafaszerowany xanaxem, czekałem na swojego szczególnego pacjenta – „nosiciela zero” dziwacznej epidemii cudów. Pewnie, że się bałem. Szczerze mówiąc, umierałem ze strachu, z potnieniem rąk, mdłościami, skurczem gardła, który wywoływał męczący suchy kaszel, i dołkiem zawiązanym w ciasny węzeł. Dlatego wziąłem środek uspokajający. Wygłuszył mnie, ugasił panikę, ale nie otępił. Mogłem myśleć. Przyjąłem do wiadomości, że starszy pan, na którego czekałem, jest niebezpieczny. Zamierzałem zachowywać się bardzo ostrożnie. Szczególnie ostrożnie. Chciałem mu pomóc, pewnie, ale przede wszystkim chciałem dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. Znał odpowiedź, nawet jeżeli nie zdawał sobie z tego sprawy.

Ale nie przyszedł.

Nie lubię czekać. Na ogół organizuję wszystko tak, żeby nie musieć wprowadzać umysłu w ten szczególny, okropny tryb, kiedy nie można myśleć, nie można się na niczym skupić, wszystko wokół jest nijakie i gładkie, nie dające zaczepienia dla wyobraźni, jak pokój, w którym prowadzi się eksperymenty nad deprywacją sensoryczną.

Pokój w klinice jest właśnie taki. Białe ściany, białe okno, szara jak popiół wykładzina. Ślepa, straszna arktyczna biel. Tło.

I zegarek cykający drobniutkimi, elektronicznymi kroczkami.

Poniżej kwadransa akademickiego każdemu może się zdarzyć, nawet bez specjalnej przyczyny. Oczywiście że pamiętałem, oczywiście że mam zapisane i tak dalej. Jednak wystarczy drobny, konsekwentny spisek ciemnych sił, kiedy sprawy nie idą jak trzeba i każda okoliczność napotkana po drodze zamienia się w przeszkodę, a proste przedsięwzięcie typu „wizyta o osiemnastej” staje się Wielką Pardubicką. Przy spóźnieniu około pół godziny, wiadomo, że coś się naprawdę wydarzyło. Jakaś awaria, jakiś drut w szprychach rzeczywistości, który wykoleił kogoś na chwilę z życia. Powyżej pół godziny, najczęściej nie ma już na co czekać. Zwłaszcza, kiedy te pół godziny kosztuje tyle, co dwa bilety do kina.

Czekałem już czterdzieści minut.

Patrzyłem na swoje ręce. Zwykłe, ludzkie narzędzia, które jednak nabrały nagle dziwacznych właściwości. Co ja właściwie mogłem? Leczyć? Złożyć radio albo karabin. Ludzkie ręce. Zwyczajne. Dlaczego mogły czynić cuda?

Patrzyłem na blat biurka. Nijaki, pokryty warstwą drewna i lakieru. Tło. Pusty. Jak ściany, okno i sufit. Nic.

Czekanie. I szybki, elektroniczny szept zegarka.

Jednak nie przyszedł.

Nie można obrazić się na klienta. To nie spotkanie w interesach. Odczekać piętnaście minut, zawinąć fraka i iść do domu. „No, proszę pana – jak tak można…? To niepoważne!” Nie. To nieprofesjonalne. Mogło stać się wiele rzeczy, a ty masz trwać w tym wszystkim stały i niezmienny jak rafa. Jesteś terapeutą. Trzeba czekać.

Miałem kubek ozdobiony dziewiętnastowieczną mapą Afryki, zawierający kilka łyków wystygłej herbaty. Miałem w kieszeni marynarki zgniecioną paczkę papierosów i zapalniczkę. Miałem też w żyłach 25 mikrogramów xanaxu, wypalających chemicznym ogniem każdy niepokój, lęk czy wątpliwość. Wszystko, co mogłoby zachwiać przeciekającym okrętem mojej duszy.

Czekałem.

Mimo to nie byłem przygotowany na to, że drzwi kiedykolwiek się otworzą. Ale otworzyły się.

Tylko że ten, kto przez nie wszedł, na pewno nie był sprzedawcą zwierząt.

Nie byłem w wojsku. W czasie, kiedy kończyłem studia, nie brali do wojska studentów. Nie było pieniędzy, albo nie było czasu, albo może nie było powodu. Jednak umiem rozpoznać automat Kałasznikowa.

Zwłaszcza kiedy wylot lufy jest wymierzony w moją głowę.

Mężczyzna, który wszedł do mojego gabinetu, miał na sobie nylonowe spodnie od dresu Nike, z lampasami, rosyjską bluzę maskującą w kanciaste wzory złożone z seledynowych kwadracików na tle koloru groszku. I tę czarną, odrapaną, trzydziestokrotną śmierć w ręku.

Otworzyłem usta i niczego nie powiedziałem.

Wchodzili tu różni ludzie. Zazwyczaj po prostu nieszczęśliwi, czasami podli. A czasami, choć rzadko, naprawdę straszni. Jednak nigdy tacy jak ten. I niekoniecznie chodziło o karabin automatyczny, z którego do mnie celował i za pomocą którego mógł w półtorej sekundy zamienić mnie w rąbankę.

Po prostu jeszcze żaden nie miał ust zaszytych niedbale na okrętkę czarną, szewską dratwą.

Ani szarych rzecznych otoczaków w oczodołach tam, gdzie powinny być oczy.

Ten, kto wszedł po nim, spokojnie mógłby być uznany za księgowego.

Albo za nauczyciela matematyki.

Był niski, łysy, w grubych dwuogniskowych okularach, ubrany w wyświechtany czarny garniturek. Z teczką w ręku.

Uśmiechnął się do mnie upiornym grymasem zadowolonego celnika, który wczoraj dowiedział się o zakazie wywozu walizek. Jego lewa górna dwójka płonęła blaskiem polerowanego złota.

Vexilla regisprodeunt inferni… - powiedział i usiadł w fotelu dla pacjentów. – Zjeżdżaj – odezwał się do dryblasa z automatem. – Rozmawiam z panem psychologiem.

Zaszyty uniósł lufę, skłonił się księgowemu głęboko i wyszedł, zamykając bez hałasu drzwi.

– Nie przyjdzie – poinformował mnie belfer życzliwie. – Nie ma na co czekać. Rozmyślił się, postanowił nie zawracać głowy, albo coś takiego. Przynajmniej nie dzisiaj. Pomyślałem więc, co tak będziecie sami siedzieli, wpadnę, pogadamy, popalimy…

– Czym mogę służyć? – zapytałem. Czasami takie automatyczne odzywki nie wymagają udziału woli, a pozwalają zyskać na czasie.

Bo, widzicie, przy lewej nodze biurka, pod szarą biurową wykładziną, znajduje się kontakt. Zwykły przycisk jak od dzwonka, ale wystarczy go nadepnąć, żeby gabinet odwiedził Rysiek i zapytał, co słychać. Rysiek pracuje w agencji ochrony „Pretoria”. Trzy lata spędził w Czerwonych Beretach i jest dużo większy niż jakikolwiek księgowy. Praca Ryśka polega na tym, żeby w gabinetach psychologów w naszej klinice zapewnić właściwą atmosferę i spokój.

– Odpowiedź na pytanie pierwsze – odezwał się księgowy. – Rysiek nie może przyjść. Jest zajęty.

Gdzieś zza drzwi dobiegał głuchy, rytmiczny łomot, przypominający trzepanie dywanu, albo odgłos kozłowania piłką. Mój gość sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął płaską tekturową paczkę papierosów z niechlujnie wydrukowanym napisem. Nad kieszenią marynarki w ukośnym rzędzie wisiało kilka orderów. Złota gwiazdka Bohatera Związku Radzieckiego, Krzyż Żelazny i inne, które nic mi nie mówiły. Zwłaszcza jeden, wyglądający jak ogromna tłusta mucha z zaśniedziałego srebra. Paskudna rzecz. Wyświechtany, emerytowany nauczyciel matematyki, który oszalał, obwiesił się blaszkami kupionymi na targu staroci i postanowił odwiedzić tego, kogo odwiedzają wszystkie cudaki w mieście. Mnie.

Doskonałe wytłumaczenie. A zombie z automatem, który wyszedł przed dwiema sekundami, był po prostu przywidzeniem. Każdy widuje takie rzeczy.

Nagle zapragnąłem, żeby był czerwiec, a ja żebym podróżował właśnie na urlop. Znowu miałem urojenia albo wizje. Zostawał mi tylko xanax, dzięki któremu krew w moich żyłach płynęła spokojnie i powoli jak olej.

Mój gość wydłubał z paczki niechlujnego, grubego papierosa i zaczął go zgniatać starannym ruchem od końca, który okazał się pustą tekturową rurką. Poświęcał tej czynności dużo uwagi i namaszczenia, okulary w topornej rogowej oprawce były grube, dwuogniskowe i powiększały mu oczy do nienaturalnych rozmiarów, przez co wyglądał jak ryba.

Po prostu siedziałem. Moja praca polega na tym, żeby tu siedzieć i rozmawiać z ludźmi. A choćby i nieludźmi.

– Odpowiedź na pytanie drugie nie będzie łatwa. Brzmi ono: „Kim jesteś?” Jeżeli odpowiem wprost, nie uwierzycie. Uznacie mnie za wariata. Dlatego przyszedłem w towarzystwie Olega. Oleg nie budzi wątpliwości. Stanowi dowód na to, kim jestem. Jestem zasłużoną nagrodą dla tych, którzy są zdeklarowanymi skurwysynami i cieszą się z tego. Upostaciowanym deszczem gówna. Wszystkimi chujozami tego świata. Jestem tyraniami złych ludzi i wiatrem w oczy. Jestem entropią, recesją i utrapieniem. Zależnie od okoliczności. Jednak dla was jestem w tej chwili wsparciem. Dlatego nie przyszedłem rozmawiać o pacjentce sprzed sześciu lat.

Zabrałem dłonie z blatu. Został na nim ślad potu w kształcie dwóch dłoni. Ślad, który znikał powoli jak stara fotografia. Jak krew rozbryźnięta na popękanym od uderzenia chodniku przed kilku laty. Stara krew. Stara wina.

Jedenaście pięter to trzydzieści metrów. Niecałe dwie sekundy strasznego, wyduszającego powietrze z płuc pędu, a potem miażdżące uderzenie zimnych, chropawych płyt betonu. Czułem je. Wszystkie te płyty leżały teraz na moim sercu.

Belfer oparł rękę ze zgniecionym papierosem o krawędź biurka i wydłubał z zewnętrznej kieszeni zapalniczkę z przerobionego naboju. W powietrzu rozszedł się niebywały smród, jakby tlących się szmat. Machnął ręką.

– Nie będziemy o tym mówili. To nieładnie spać z pacjentką. Bardzo źle. Ale cała reszta to nie była wasza wina. Nic nie mogliście zmienić. Tak ułożyły się karty. Pomówimy o czym innym.

Może się zorientowaliście, że mamy tu pewną sytuację. Nie najlepiej czuję się w tej roli. Zwykłem przesłuchiwać, grozić albo oszukiwać. Tym razem muszę radzić. I to radzić szczerze. Tak się porobiło. Dlatego mówię: uzyskaliście pewne umiejętności. Pojawiły się w wyniku spotkania z pewnym pacjentem i powinniście je wykorzystać przede wszystkim żeby go wyleczyć.

– Kto to jest?

– Już z wami rozmawiano. Ci, którzy radzili wam poprzednio, też są przerażeni. Ale nie wiedzą czy bardziej jego stanem, czy też tym, że wszystko miałoby zależeć od zwykłego człowieka. Nie ufają wam i trochę wami gardzą. Z ich punktu widzenia jesteście czymś w rodzaju psa albo szympansa. To taka sytuacja, jakby wysoko wykwalifikowana załoga elektrowni atomowej walczyła z potężną awarią i dowiedziała się, że jedynym, kto może naprawić reaktor, jest pijany włóczęga. Uważają, że jesteście niekompetentni i niebezpieczni. Już chyba wolą żeby reaktor wybuchł, niż żeby zbliżał się do niego kloszard. To dla tej bandy coś gorszego niż profanacja. A jednak tylko wy możecie sobie z tym poradzić, bo otrzymaliście dar. Teraz trzeba go wykorzystać. On jest chory. Podpowiem wam diagnozę – to rodzaj amnezji wywołanej szokiem pourazowym, wywołanym przez rodzaj poczucia winy. Wystarczy, jeżeli przywrócicie mu pamięć.

Znowu chciałem zapytać, kto to jest, ale się bałem. Poczucie że coś z samą strukturą świata jest cholernie nie w porządku, przedarło się nawet przez barykadę środków uspokajających. Podejrzenia, które lęgły mi się w głowie, były zbyt przerażające, bałem się nawet ubrać je w słowa.

– Czy ten „reaktor” wybuchnie?

Belfer rozłożył ręce.

– Nie wiem. Może. Nikt tego nie wie. Może nie, ale wtedy zostanie tak jak jest. Powiedzmy, że chcę mu pomóc. Nie ze szlachetności – nie w waszym sensie. Robię to dla mojej Firmy. Tamci schrzanili sprawę. Siedzieli i walili w portki. Próbowali przeszkadzać, kiedy ktoś próbował mu pomóc. Bo są bezmyślnymi, oportunistycznymi, zdyscyplinowanymi żołdakami. My pomogliśmy. Jesteśmy może przywiązani do odmiennych, bardziej kontrowersyjnych wartości, ale mamy swój rozum. Działamy. Tak wyglądają teraz sprawy.

Pochylił się w moją stronę i prześwidrował mnie czarnym, pustym okiem.

– Jaki jest wasz stosunek do religii?

– Nie rozumiem.

– Opium dla mas, ubrani w czarne kiecki nie umiejący śpiewać faceci puszczający śmierdzące dymy? Religia. Wieczność, sprawy ostateczne i tak dalej.

– Nie wiem. Nie jestem religijny – odpowiedziałem. Religia i ja rozstaliśmy się przed laty i zdaje się, żadne z nas tego nie zauważyło. Podobno ludzie mają gdzieś w prawym zakręcie skroniowym ośrodek odpowiedzialny za przeżycia mistyczne. Ja mam w tym miejscu czarną dziurę. Gdybym miał do wszystkiego podchodzić w kategoriach wieczności, to bym oszalał. Nie potrafię żyć z wszechpotężną Istotą większą od kosmosu, zaglądającą mi przez ramię. A zasłanianie się bezmyślnymi sloganami mam za tchórzostwo.

– Przyszedł taki moment, że trzeba będzie się nad tym zastanowić. Wierzycie w dobro i zło? Czy też uważacie, że to względne, umowne pojęcia? Co robicie, jeżeli wasz klient jest rzeczywiście zły?

– To się rzadko zdarza. Nie jestem tu po to, żeby kogokolwiek osądzać. Ale tak – widziałem już i dobro, i zło. Jeżeli nie umiem kogoś leczyć, bo uważam, że jest zły, to nie próbuję mu pomagać. Wtedy odmawiam.

– Urny wacie ręce?

– Tak. Nie jestem sędzią ani księdzem. Świat jest pełen ludzi, którzy są gotowi do osądzania i potępiania. Żeby komuś pomóc, muszę być po jego stronie. Inaczej nie nawiążemy kontaktu. To się nazywa „bezwarunkowa akceptacja”. Jeżeli nie umiem jej komuś dać, to się nie podejmuję. Tak naprawdę to się rzadko zdarza. Tutaj trafiają nieszczęśliwi, a nie źli. Ci źli mają zazwyczaj doskonałe samopoczucie.

– Musiał być chyba jakiś powód, że na was padło. Przynajmniej mam taką nadzieję. Teraz będziecie musieli wyleczyć Boga.

Zapadła cisza. On pykał swojego cuchnącego papierosa i patrzył na mnie zatroskanym okiem, a ja miałem kręgosłup z lodu.

– Powiedzmy… – Gardło odmawiało mi posłuszeństwa. Napiłem się wody. Plastikowy kubeczek potrzaskiwał w mojej dygocącej dłoni. – Powiedzmy, że to prawda. Czy to ma jakikolwiek sens. Czy mysz, gdzie tam, mysz! – Bakteria, wirus! Czy wirus może wyleczyć Einsteina?

– Tak, jeżeli Einstein mógłby stać się wirusem. Wy macie wyleczyć człowieka. Stał się człowiekiem – nie po raz pierwszy zresztą, ale i nie po raz drugi i, jak sądzę, nie po raz ostatni. Naturalnie tylko jakaś jego część stała się tym człowiekiem, ale bardzo ważna część. Bez niej jest, jakby to powiedzieć… niekompletny. Ze światem pomału zaczynają dziać się niedobre rzeczy. Pewne zasady przestają działać.

– Zasady fizyki?

– Na razie te subtelniejsze, z których słabo zdajecie sobie sprawę. Rządzące fizyką kwantową, czasem – takim na poziomie subatomowym, niektórymi kwestiami astrofizyki. Na razie to są drobne niedokładności. Bardziej widać to w materii zależnej od ludzi. Przestają działać zasady, które nie są automatyczne. Każdy to czuje. Świat robi się nienormalnie chaotyczny. Praca nie przynosi efektów. Starania nie przynoszą owoców. Szlachetność nie jest nagradzana. Podli natomiast odnoszą sukcesy i odbierają nagrody – bo po naszej stronie wszystko na razie działa.

– Chyba powinno wam to odpowiadać?

– Świat musi pozostawać w równowadze. Nie ma antyboga. Są tylko dwie strony tego samego medalu. Nie walczymy z Nim – my tylko sprzątamy śmiecie. On jest światłem, a my tylko cieniem ludzkich wyborów, a nie antyświatłem. A co będzie z cieniem, jeżeli światło przygasa?

– Ale co się właściwie stało?

– Nie wytrzymał nośnik. Jak zwykle i jak zawsze – zawiódł element ludzki. Czasy się zmieniły. Kiedyś ludzie sądzili, że wszystko jest wolą Boga, ale traktowali to z pokorą. Teraz nadał tak uważają, ale nieustannie wygrażają Mu pięściami. Wybuchnie wojna, szaleniec zostanie wybrany premierem, ktoś zachoruje, utonie dziecko – wszystko to Jego wina. Doszliście do wniosku, że jest winien wszystkiemu, co robicie, i wszystkiemu, co się wydarza. Wasze modlitwy to nieustanny handel i ultimatum. Daj to, daj tamto, bo nie będę wierzyć.

Kiedy został człowiekiem, to wszystko spadło na niego jak młot. Bóg może być obwiniany o wszystko i wytrzyma, ale białkowy mózg człowieka nie. – Pstryknął palcami. – Nie mógł być człowiekiem obwinianym o każdą egzekucję, wojnę, Holokaust, bombę atomową, globalne ocieplenie i każde chore dziecko na raz. Kilka miliardów oskarżeń na sekundę to za dużo na ludzki mózg.

– Nie mógł tego zignorować?

– Nie mógł. To są oskarżenia miotane przez jego ukochane dzieci. Nawet jeżeli są niesprawiedliwe – bolą nie do wytrzymania. No i coś pękło. Amnezja, wyparcie i tak dalej. Mechanizmy obronne – jak to u człowieka z nieznośnym poczuciem winy. Uciekł od własnej tożsamości, a teraz jest sprzedawcą zwierząt i czuje, że coś jest nie tak.

– Bóg… sprzedaje zwierzęta?

– A tak. Chodzi do kina, kupuje spodnie i kroi szarlotkę. Próbuje być człowiekiem i nie słyszeć tego wszystkiego, ale coś chyba zaczęło przeciekać.

– A czy nie jest powiedziane: „Najmniejszy ptak nie spadnie z gałęzi bez jego woli?”

Bo on wie, że ptak spadnie i wie, że nie ma sensu tego powstrzymywać, ale nie strzela do niego z procy. Wiecie, że ja nie spotkałem zbyt wielu ateistów? Są głównie tacy, co nie wierzą, bo się o coś obrazili. Cały świat się obraził. O Palestynę, AIDS, recesję, Hitlera, o to, że małżeństwo się rozpadło albo sklep zbankrutował, albo ludzie znęcają się nad zwierzętami, albo że cierpiana starość.

– Ale co ja mogę zrobić?

– To, co robicie zawsze, kiedy macie do czynienia z mechanizmami obronnymi, wyparciem i uporczywym poczuciem winy. No i jeszcze macie ten swój dar.

Teraz wasza sytuacja. Boją się was. Grożą. Chcą, żebyście do niczego się nie mieszali. Będą wam przeszkadzali, a w razie potrzeby mogą zlikwidować.

My możemy was ochronić, a po wszystkim o was zadbać. Lepiej znamy ludzi niż oni. Nasza wdzięczność może wam się przydać i teraz, i potem. Teraz możemy dać wam to, co potrzebne na tym świecie – pieniądze, powodzenie, zdrowie. Potem też warto mieć u nas przysługę.

– Dlaczego ja?

– Bo na was padło. Świat to generator losowy. Urodziliście się po to. Po to rodzili się wasi przodkowie i dlatego nie umierali bezpotomnie.

– A jeżeli odmówię?

– No, czy to nie ciekawa sytuacja? Powinienem was teraz postraszyć. Mógłbym. Moglibyśmy spowodować, że bardzo byście tego żałowali. Tymczasem my będziemy po prostu patrzyli, jak niepokalani rycerze światłości rozwieszą wasze flaki na choinkach. Zrobią to dla porządku. I higieny. Za dużo widzieliście. Zresztą, terapeuta odmówi pomocy? To ma być dobre? Tylko dlatego, że ja prosiłem o co innego? Nie macie robić niczego poza tym, czego wymaga wasze powołanie i dar. W tym rzecz. Po prostu róbcie swoje – tak jak uważacie i zgodnie ze swoimi przekonaniami. Ja w gruncie rzeczy niczego szczególnego nie chcę.

– A jeżeli on… On… sam tego nie chce?

Przecież sam prosił was o pomoc. A tamtymi już my się zajmiemy. Pracujcie – i nie upadajcie na duchu. Róbcie, co do was należy. Dostaliście dar – przecież nie od nas i nie dla zabawy. Teraz go wykorzystajcie.


Wracałem do domu z męczącym, strasznym poczuciem, że koniecznie chcę się obudzić. To jest ten moment koszmaru, kiedy groza staje się nie do wytrzymania i zazwyczaj wówczas wywalają bezpieczniki. Wypadasz z piekła jak pilot katapultowany z płonącego myśliwca i lądujesz bezpiecznie z zaschniętym gardłem wśród zmiętej, przepoconej pościeli. Tylko że czasami to nie działa. Na przykład wtedy, kiedy koszmar toczy się na jawie.

Szedłem. Do domu mam ładnych kilka kilometrów, jednak kiedy życie staje się zbyt skomplikowane – chodzę. Marsz pomaga spalać nadmiar adrenaliny, jest poza tym monotonny i ułatwia myślenie. Chodzę. To trochę pomaga. Są jednak sytuacje, kiedy nie można niczego wymyślić ani na nic poradzić. Kiedy ktoś bliski popełnia samobójstwo. Kiedy masz wyleczyć Stwórcę z amnezji. Wtedy pozostaje chodzenie. Przynajmniej stanowi namiastkę ucieczki.

Aleja nie zamierzałem uciekać. Są takie stany w umyśle człowieka, jakich normalne życie prawie nigdy nie wyzwala, więc mało kto się o nie podejrzewa. Nasz świat specjalizuje się w sytuacjach, na które nie ma rady. Człowiek pozbawiony wpływu na cokolwiek może się tylko bać.

Moi pacjenci mogli się tylko bać i czekać. Gdyby pozwolono im o cokolwiek walczyć, nie trafialiby na mój fotel, ale prawo do działania jest zarezerwowane dla nielicznych. Całej reszcie wmawia się, że walka polega na skutecznym błaganiu. O pracę, o zapłatę, o miłość, o cokolwiek. Nazywają to – cywilizacją. Jest prawo, polityka, ekonomia, zakazy, przepisy i reguły. I są ci, którym wolno poruszać się pomiędzy tymi ograniczeniami. Reszta ma pokornie czekać na czyjąś decyzję. Ot i całe życie. Tymczasem jest taki stan umysłu, kiedy idzie się z bagnetem na czołgi i to nie dlatego, że pogonili z okopów, ale dlatego, że wiemy, że tak trzeba. Dlatego że tak – suwerennie – zdecydowaliśmy.

Więc szedłem do domu w gęstych kłębach listopadowej mgły i czułem, że coś ode mnie zależy. Być może nawet – przez chwilę – zależy cały wszechświat.

Trzeba będzie zginąć. Nie znam dobrze Biblii, ale wiedziałem, że nikt, kto bodaj otarł się o tę Istotę, która podobno chwilowo potrzebowała mojej pomocy, nie żył długo i szczęśliwie. Bałem się, ale mój strach nic mnie nie obchodził. Chciałem spróbować naprawić świat i niech was wszystkich szlag. Nie byłem świętym. Byłem zwykłym człowiekiem, który nagle coś mógł. I zamierzałem z tego skorzystać.

Szedłem. Tak, jakbym szedł na te czołgi.

Kiedy wszedłem na most Grunwaldzki, mgła snuła się wokół mnie, gęsta i kłębiasta, snuła się nad smolistą rzeką, skraplała na linach. Latarnie ledwo mżyły wśród tych oparów, jakby stały głęboko pod mętną, białą wodą.

Nikt nie szedł mostem, nie jechał żaden samochód ani tramwaj. Nie było żywej duszy. Tylko ja, mrok, mgła i czarna woda w dole.

Kucali rzędem na balustradzie, piętnaście metrów nad rzeką, z przepaścią za plecami, utrzymując niezachwianą równowagę jak czarne, ptasie gargulce. Spowici w krucze prochowce, ogromni i groźni. Jeden po drugim, jak części jakiegoś mechanizmu, odwracali do mnie białe, wychudłe twarze i wstawali, prostując ramiona, wysuwając smukłe dłonie dusicieli z czarnych rękawów.

Pierwszy z nich zwinnie zeskoczył z balustrady, podeszwy grzmotnęły w chodnik, tnąc płyty pęknięciami, wokół jego kostek wzbił się obłok betonowego pyłu. Potem z takim samym głębokim, betonowym grzmotem zeskoczył następny i następny; czułem, jak nawierzchnia mostu drży za każdym razem, jak śpiewają naprężone liny, każda grubości mojej nogi.

Stali w wyciągniętym szyku, przegradzając ukośnie nawierzchnię mostu. Zagradzali mi drogę do domu. Pięciu. Każdy po trzy metry wzrostu.

Upiornie białe twarze, czarne płaszcze, ciężkie buty.

Gdyby byli po prostu przerośniętymi ludźmi, to każdy z nich mógł chwycić mnie dłonią za głowę i zgnieść ją jak jajko. Ale nie byli ludźmi. Każdy z nich mógł pewnie oddechem palić całe dywizje.

Ale stali mi na drodze do domu.

I do tego, co musiałem zrobić.

Więc szedłem na nich, tak jak kiedyś pewien człowiek szedł samotnie z gołymi rękami na czołgi jadące placem Tiananmen.

Ten stan nazywają furią wojenną. Adrenalina wykrzywiała mi twarz. Czułem, jak unosi mi górną wargę, ścina mięśnie szczęk w kamień, jak cierpną mi policzki.

Kiedyś pewni ludzie bronili się przed największą armią świata. Bronili maleńkiego, nieważnego cypla przy prowincjonalnym porcie. Walczyli wściekle i atakujący poprosili o wsparcie. Skierowano więc przeciwko obrońcom liniowy pancernik, stojący na redzie najwyżej dwieście metrów od nich. Wtedy złapali swoje jedyne, śmieszne działko przeciwczołgowe za lemiesze i odwrócili je przeciwko pancernym burtom i najeżonym potężnymi lufami barbetom tamtego okrętu.

Ani to było sensowne, ani skuteczne. Ale w niektórych – okolicznościach tak właśnie trzeba. Więc szedłem na nich.

Stali mi na drodze.

– Odejdź! – Jego krzyk był jak grzmot. Jak dźwięk bojowego rogu. Mój był wściekły, chrypliwy i zduszony, jakby już stali mi na grdyce.

– To Jego decyzja! – wrzasnąłem. – Nie macie prawa się sprzeciwiać!

Darłem się nie zwalniając kroku. Nie miałem zamiaru stanąć.

Ci z tyłu ruszyli się i rozstawili łukiem, otaczając mnie z chuligańską taktyką, tak żebym nie zdołał ich obejść lub czmychnąć jakąś szczeliną.

Szedłem jak rozjuszony odyniec, przygarbiony, z zaciśniętymi pięściami, z zębami na wierzchu, oczami jak szparki. Gdybym miał przeciwko sobie ludzi, to powybijałbym zęby jak nic.

I wtedy zobaczyłem ducha.

Stała wśród kłębów mgły, za balustradą mostu, kilkanaście metrów nad powierzchnią rzeki. Sama biała i zwiewna jak mgła, z oczami przypominającymi dziury, w których lekko mżyło fosforyczne światło. Włosy pływały wokół jej głowy jak aureola albo jakby targał nimi pęd lotu ku ziemi, na spotkanie betonu.

To wydaje się trywialne, ale kiedy nagle ujrzy się twarz kogoś, kto odszedł, przeraźliwy, instynktowny strach jest jak uderzenie prądem. Odzywa się gdzieś w trzewiach i sięga korzeniami głęboko w paleolit. To takie głupie; widziałem ducha. Ale nikomu nie życzę. To nie jest ani śmieszne, ani ciekawe. To czysta, skoncentrowana groza.

Włosy na całym ciele stanęły mi dęba, skórę ścięły igiełki szronu.

– Pomóż mu – powiedziała strasznym szeptem, który rozbrzmiewał gdzieś ze środka mojej głowy, wprawiając kości czaszki w drżenie. – Tak jak mnie pomogłeś.

Wina spadła na mnie jak kafar. Jak granitowa nagrobna płyta. Omal nie upadłem. Ale szedłem dalej – z rozpędu. Rzeczywiście. Pomogę – tak jak jej?

I wtedy postanowiłem zaufać staremu sprzedawcy zwierząt. Wiedział, co robi. A nawet jeżeli nie wiedział, to wiedziała jakaś jego część. Ta, która dała moim rękom moc rozkwitania kwiatów.

Miałem już niedaleko. Ten najbliższy wystawił przed siebie dłoń z rozstawionymi palcami. Słyszałem, że gdzieś na Wschodzie to bardzo stary znak odstraszający demony. Ruszyłem do ataku, wybijając się trójskokiem od chodnika. Nie wiem, co zamierzałem: kopnąć go w powietrzu? Stoczyć pojedynek kung – fu?

Rozsypał się nagle milionem iskier rozjarzonych jak piksele, chmurą świetlików. Coś nagle zmieniło się w powietrzu i most opustoszał, a z oddali zaczął dobiegać normalny, wieczorny szum miasta. Zupełnie jakby od chwili, kiedy wszedłem na most, cały pozostały świat znajdował się w stopklatce. Jak zatrzymany film. A teraz ruszył znowu. Istoty, widmo mojej pacjentki – mojej dziewczyny, wszystko znikło. Miałem wrażenie, że wiszę na wznak w powietrzu, z rozwianym płaszczem, zaciśniętymi pięściami. Mostem w stronę Sienkiewicza przejechał samochód, a ja runąłem twardo na betonowy chodnik. Uderzyłem o płyty prawą nogą, pośladkiem i plecami, aż mi odebrało oddech.

Rybitwa nad linami mostu przestała wisieć nieruchomo, zaczęła bić skrzydłami i odfrunęła. Szumiały samochody. Gdzieś w Śródmieściu pulsował wizg karetki.

Pozbierałem się z ziemi. Miałem rozdartą nogawkę, obtartą do krwi łydkę, stłuczony łokieć, siniaki i guza za uchem. Zważywszy, że nikt mnie nawet nie dotknął – nieźle.

Pokuśtykałem na drugą stronę rzeki.

Niedaleko. Zaraz za mostem zatrzymałem przejeżdżającą czarną, mokrą od deszczu taksówkę i kazałem się wieźć do domu.

Zwykle nie gawędzę z taksówkarzami. To nie objaw wyniosłości. Moja praca polega na rozmawianiu z obcymi ludźmi, którzy chętnie opowiadają mi o swoich najgorszych sprawach. Słyszałem naprawdę już chyba wszystko. Rozmawiałem z ludźmi, którzy zamieniali się żonami dla zabawy, a potem szaleli z zazdrości; z takimi, którzy znienacka odkrywali w sobie skłonności pedofilskie; z ludźmi, którzy byli święcie przekonani, że pochodzą z innego świata. Nie ma ani tak dzikiej, ani tak banalnej rzeczy, której bym od kogoś nie usłyszał. Więc kiedy znajduję się już w swoim prywatnym świecie i jestem w nim zwykłym przechodniem, chcę być milczącym, zadumanym nikim. Nie chcę słuchać o tym, że zamach na WTC przeprowadzili Żydzi, albo że żona zrobiła się jakaś dziwna odkąd urodziła dziecko i że to chyba naprawdę nie ta sama kobieta, nawet ubiera się, mówi i myśli jakoś inaczej, w ogóle go nie poznaje i znaczy, chyba ją podmienili w szpitalu, czyja słyszałem, że kobiety podmieniają znacznie częściej niż dzieci?

Nie.

Dlatego nie rozmawiam z taksówkarzami ani barmanami. Zamknięte.

Pozwólcie mi jechać przez pogrążone we mgle lśniące od mżawki miasto, z policzkiem przy szybie, przez ten przeklęty Ragnarok listopada, wieczny mrok i zimno. Niech sobie patrzę na ponurych, zmęczonych ludzi wracających do swoich mieszkań za rozświetlonymi na żółto oknami, gdzie gwiżdże czajnik, szczeka pies i gdacze telewizor, że mężczyźni są zbędni, bo tak wykazały badania, że bezrobocie rośnie, że tylko najlepsi będą mieli pracę, że nowy, lepszy smak i że w dzisiejszych czasach liczą się tylko procedury i że ach, moja skóra jest taka gładka, i że Polacy wciąż jeszcze… Niech patrzę, jak zamykają się w swoich grubych, kosmatych płaszczach koloru błota i myślą, że Bóg chyba oszalał, i nawet nie wiedzą, że jest w tym trochę prawdy.

Zasnąłem. Adrenalina robi swoje. Można skoncentrować się tak bardzo, że prawie nie czuje się strachu czy zdenerwowania, ale kiedy jest po wszystkim, płynie przez, żyły jak kwas, roztapia mięśnie mdlącym bólem, wprawia ręce w dygot i usypia. Nawet nie zauważyłem, jak wpadłem w jakąś gęstą galaretowatą nicość półsnu, przekonany, że przecież wcale nie śpię, tylko tak trochę mi odpoczną powieki i skądeś wypływa z tej mrocznawej, sinej magmy szara twarz obcej kobiety, która mówi, mówi i mówi, a każde słowo jest jak cios. Jak uderzenie prądem prosto w mózg.

Dlaczego no dlaczego dlaczego zawsze akurat ja czy nie ma innych którzy bardziej za co co ja takiego zrobiłam żeby właśnie mnie i za co za co mnie to przecież za to że byłam zawsze taka dobra i za to właśnie wszystkim pomagałam jak matka tylko zadzwoniła a przecież tak mnie głowa bolała a ja zawsze i teraz co a on tylko pije i się nie zajmie i dlaczego to ja właśnie musiałeś żeby ja daj żeby to się skończyło zabierz z powrotem no bo co ja teraz zrobię i jak ona mi mogła tak powiedzieć a przecież ja się zawsze tak modliłam i pieniądze zawsze a teraz właśnie mnie i dlaczego…

Mówi i mówi, jej usta w ogóle nie przestają się poruszać, słowa sypią się jak pociski jeden za drugim, jak z cekaemu. Czuję się jakbym się cofał od niej i tych słów, z których nic nie rozumiem, ale czuję, że każde jest oskarżeniem. Zupełnie jakby były kamieniami, którymi ciska w kozła ofiarnego. Wycofuję się, ale obok jest następna – młodsza, zadbana, okulary i rozmazany fioletowy makijaż, i też mówi równie chaotycznie jak tamta.

Dlaczego taka lafirynda co kim ona w ogóle jest i co to za sprawiedliwość dlaczego zawsze tak jest…

Ich głosy przenikają się jak stacje radiowe włażące na tę samą częstotliwość, plączą się bez ładu i składu nawałnicą oskarżeń; odsuwam się i słyszę trzecią, potem na to nakłada się jeszcze jakiś mężczyzna i dziecko, i młody chłopak, i starzec, to już jest hałas, zgiełk przekrzykujących się nawzajem lamentów, złorzeczeń i żądań. Słyszę ich wszystkich i każdego z osobna, jakby ich słowa nanizane jedno na drugie torowały sobie w moim mózgu osobne ścieżki.

Dlaczego znowu ja i proszę niech chociaż dostanę z tego troję już więcej tego nie zrobię przysięgam będę dobra ale niech on się o niczym nie dowie to niesprawiedliwe już będę dobry tylko proszę i daj żebym to ja zarabiała więcej a ją niech wywalą przecież to wszystko dla dzieci nie dla mnie musiałem go zabić po prostu musiałem to przez ciebie i dlaczego zawsze a on niech zdycha jak zasłużył i niech nie będzie taka smutna bo wtedy od razu się denerwuje i krzyczy że jestem taki sam jak mój ojciec żeby oni tylko głosowali i proszę to niesprawiedliwe błagam niech tak przestanie boleć wszystko zrobię ja już więcej tego nie zrobię tylko proszę dlaczego taki jesteś okrutny i nie będę więcej wierzyć jak mogłeś dlaczego to niesprawiedliwe ja…

Odsuwam się, uciekam, odjeżdżam jak obiektyw kamery. Nie mogę tego wytrzymać. Mgła rozstępuje się, rozpada na rzadkie obłoki i widzę tych wszystkich ludzi stłoczonych obok siebie, zalanych sinym światłem przedświtu. Widzę następnych i następnych. Krzyczą, mamroczą, szepcą, błagają, molestują, jeden przez drugiego, widzę ich coraz więcej. Im jestem dalej tym ich więcej – setki, tysiące, miliony stłoczonych w jedną masę. Gigantyczna, rozciągająca się po nieskończony horyzont równina wybrukowana ludzkimi głowami. Miliony par oczu wbitych we mnie i miliony poruszających się ust plujących słowami, miliardami słów prosto we mnie.

I zgiełk. Straszny, nie do wytrzymania. Rozpaczliwy.

Obudziłem się jakbym spadł na siedzenie spod sufitu. Ze wstrząsem lądowania, mokry od potu.

Za oknem przesuwały się te same ulice, spowite mgłą budynki Szkoły Rolniczej, plac z nieczynnymi straganami. Ledwo co ruszyliśmy. Spałem może dziesięć sekund, a wydawało mi się, że trwało to całe godziny. Wszystko mnie bolało. Byłem potwornie zmęczony.

Załaskotało mnie w policzek, jakby wędrował po nim mały, ciepły owad. Wilgoć w ustach była słona i pachniała starą miedzią. Otarłem policzek i w zimnym rtęciowym blasku latarni zobaczyłem ciemny ślad na palcach. Krew. Krwawiłem z nosa, oczu i uszu.

Taksówkarz nadawał monotonnie:

– Jak oni jeżdżą, panie. W Niemczech to jest nie do pomyślenia, tam to jest taki porządek, że od razu by go policja, panie, nauczyła. Hitlera trzeba, panie, tym ludziom. To by był porządek. Za mordę trzeba wziąć.

Zmilczałem. I dzięki niebiosom, on też zamilkł. Jechałem do domu. Następny most, park, kręte uliczki.

– Tam są z tyłu chusteczki, w pudełku – odezwał się znowu. – Wożę, bo tu jest taksówka. Czasem płaczą, czasem to nawet, powiem panu, inne rzeczy, i potem plamy na siedzeniu. Ja to się napatrzyłem, panie. Pan sobie wytrze tę krew. Zaraz przejdzie.

Spojrzałem ze zdziwieniem, ale patrzył na drogę. Widziałem tylko masywny kark i krótko ostrzyżone włosy.

– Bo to nie trzeba było spać. Jak to ja mówię: rozum śpi, a się, panie, demony budzą.

Zamarłem z papierową chusteczką w ręku.

– No, już prawie na miejscu. Dobrze się we mgle jeździ. Najchętniej bym jeszcze światła pogasił, ale wtedy gliny się czepiają.

– We mgle, to chyba… gorzej? – powiedziałem, żeby coś powiedzieć. Zapłacić, a potem iść do domu.

– Jak to ja zawsze mówię, mnie tam oczy niepotrzebne – powiedział, odwracając się do mnie pustymi, czarnymi oczodołami, w których mżyło coś fosforyczną zielenią. – Nic pan nie płaci. Na koszt firmy.

Otworzyłem drzwi i wysiadłem. Miałem dosyć, nogi jak z waty, a z jednego ucha jeszcze trochę mi się sączyło. Chyba się przyzwyczajam.

Lśniąca chromami i lakierem czarna wołga z trudem zawróciła na wąskiej uliczce, wjeżdżając na czyjś podjazd. Na drzwiach błysnęło czerwonymi literami „Taxi Hades”. Zapalił na dachu lampę z napisem TAXI, a pod spodem „dzwoń 666”. Mogliby sobie darować.

Chciałem do łóżka. Obracając w kieszeni klucz postanowiłem zrezygnować z kolacji.

Nie licząc dwóch podwójnych wódek.

Kod na kasecie zamka wstukałem oparty głową o pręty. Jeszcze schody nad garażem, zamki, drzwi, światło i jestem u siebie. Mój dom. Mój świat. Dosyć.

Dopiero przechodząc przez ogródek poczułem dziwny, wiosenny zapach. Zobaczyłem, że gałęzie są białe. Najpierw myślałem, że to śnieg. A potem podniosłem głowę i zobaczyłem, że kwitną śliwy.

I rododendron przy furtce. I migdałowiec przy moich schodach nad garaż.

Kwitły.

Drzewa kwitły.

Na ulicy trzasnęły drzwiczki ciemnozielonego volvo.

– Panie doktorze! Bardzo przepraszam.

Klucze z brzękiem wypadły mi na ścieżkę. To był on. Mój pacjent. Mój – Bóg. Serce zatrzymało mi się na chwilę.

Stał po drugiej stronie furtki, widziałem go przez solidne kute pręty.

– Bardzo przepraszam, nie chciałem pana nachodzić. Ale nie przyszedłem na wizytę, tak jak byliśmy umówieni. Zmarnowałem pański czas, bo to wszystko wydało mi się głupie. Ale potem uznałem, że to tchórzostwo. Chciałbym przeprosić. I jednak porozmawiać – ale nie jak pacjent z psychiatrą. Tak nie umiem. Porozmawiajmy po prostu jak dwaj ludzie. Przy stole. To jak – wpuści mnie pan? Zrozumiem, jeżeli czuje się pan dotknięty.

Przez chwilę naprawdę chciałem odwrócić się i wejść po tych schodach. Bałem się. I wydawało mi się, że jednak dawał mi taką możliwość. Ale potem wróciło zdecydowanie. Co mu miałem powiedzieć? „Nie jestem godzien, żebyś przyszedł do mnie?” Przecież niczego nie pamiętał.

Otworzyłem furtkę.

Są sytuacje ekstremalnie trudne.

Na przykład kiedy trzeba zapalić światło, powiesić gdzieś płaszcz, powiedzieć: „proszę niech pan wejdzie” i jeszcze: „może napije się pan herbaty”, napełnić czajnik, zapalić gaz.

Są sytuacje trudne.

Powiesił swoją krótką granatową jesionkę, poprawił krawat.

Nie mogłem się temu nadziwić. Poszedł kiedyś do sklepu i po namyśle wybrał granatową kurtę z wełny z dwiema kieszeniami i złotymi guzikami. Dwurzędową. Bo – taka mu się podobała. Lubił ją. Starannie zacerował sobie niewielkie rozdarcie przy kieszeni. W czym była lepsza od innych? A kiedy indziej poszedł do innego sklepu i z wielkiego chromowanego stojaka wybrał jedwabny, ciemnogranatowy krawat, na którym wyhaftowano złotą i czerwoną nicią maleńkie zwierzątka – słonie, antylopy, żyrafy, które wędrowały jedno za drugim w niekończącej się karawanie.

Wybrał, bo miał sklep zoologiczny i taki krawat wydawał mu się stosowny, czy kojarzyły mu się z Arką Noego?

Zaprosiłem go do salonu i poczekałem, aż usiądzie. Położył na stole czarną, krótką fajkę i prostokątną puszkę z tytoniem.

– Pozwoli mi pan zapalić?

Pozwoliłem i przyniosłem z kuchni mosiężną popielniczkę, na której nie było kameleona. Trzęsły mi się ręce.

– Wie pan, to jest tak – powiedział. – Trochę to z mojej strony niezręczne. Chcę pana prosić, żebyśmy porozmawiali przy kielichu – jak dwóch facetów. Jak przyjaciele. Z drugiej strony, to jest pańska praca – nachodzę pana z nią w domu. Sytuacja jest niezręczna – nie chcę pana obrazić. Powiedzmy, że oddaję dług – nie zapłaciłem przecież dziś za umówioną wizytę. – Położył na stole kopertę. – Proszę, niech pan nie protestuje. Muszę być stanowczy.

Przestałem protestować. Obawiam się, że umiał być stanowczy. Przypomnijcie sobie Sodomę. Albo Filistynów.

A potem przyniósł z przedpokoju firmową reklamówkę i wyjął z niej pękatą, wielokątną butelkę whisky, oplecioną siatką ze złotego drutu.

– Ma pan jakieś szklanki?

Miałem szklanki.

– Skąd pan wiedział, gdzie mieszkam? – Co za głupie pytanie. Przecież wiedział wszystko.

– Przecież pan mi dał wizytówkę. Podczas pierwszej wizyty.

No, tak.

Jego whisky była łagodna i aksamitna, z torfowym, szkockim aromatem. Doskonała. Lubił taką, czy taką się stała, kiedy ją kupił?

Nabił fajkę i zapalił ją z namaszczeniem.

Położyłem dłonie na stole. Zabrałem i natychmiast na blacie zostały wilgotne ślady potu.

Nie miałem pojęcia od czego zacząć.

– Jak panu minął tydzień?

Pociągnął łyk whisky i przybił tytoń w fajce, patrząc gdzieś w przestrzeń.

– Czuję się coraz gorzej – powiedział. – Coś jest nie tak. Mój tydzień? Zrobiłem badania, które zlecił pański kolega. Zrobiłem prywatnie, bo nie chciałem czekać. Okazało się, że jestem zdrowy, przynajmniej fizycznie. Nie mam raka mózgu, padaczki ani niczego takiego. Ale czuję się fatalnie. Mam koszmarne sny. A przede wszystkim jest mi żal. Wie pan, Niemcy to nazywają Weltschmerz. Świat mnie boli. Wszystko wydaje mi się jakieś okropne i smutne. Żal mi każdego napotkanego człowieka, każdego ptaka, który spadnie z gałęzi. Nie wiem dlaczego. Co więcej, tak jak panu mówiłem, czuję się za to jakoś odpowiedzialny. Chodzę po ulicach i chce mi się płakać nad każdym nieszczęśliwym człowiekiem i każdym przejechanym jeżem. To głupie, nie?

Aż chciałoby się zapytać: „To po co uczyniłeś ten świat takim bezwzględnym? Po co jest zło?” Terapeuta nie jest od tego, żeby wrzeszczeć na pacjenta. Cały świat jest pełen ludzi znajdujących najwyższą przyjemność w wydawaniu ostatecznych sądów pod adresem najbliższych. Kochamy potępiać, przeklinać i skazywać. Uwielbiamy znajdować winnych. W każdej kwestii. Umiemy wsadzić człowieka do więzienia za to, że przeciekał przewód hamulcowy albo mżawka zamarzła. Jeżeli nastąpił wypadek i zginęli ludzie, to musi być winny. Pękła lina? Więc ten, kto ostatnio miał ją w rękach, jest mordercą, takim samym jak rabuś podrzynający komuś gardło dla stu złotych. Dziecko wpadło pod traktor, więc winna jest matka, która poszła do toalety. Kochamy potępiać, bo wtedy na chwilę sami stajemy się niewinni i szlachetni. Przewracamy oczami w świętym oburzeniu i napawamy się własną niewinnością. My byśmy nigdy tak nie postąpili. Sprawdzilibyśmy hamulce. Nie poszlibyśmy do toalety. Nie wpadlibyśmy w gniew. A gdyby ktokolwiek z nas stwarzał wszechświat, to jako miejsce szczęśliwe, gdzie żaden ptak nigdy nie spadłby z gałęzi.

Dlatego musi być jakiś azyl – miejsce, gdzie siedzi człowiek, który nie potępia. Terapeuta.

My nie wydajemy sądów. Nie wyciągamy karzącego palca. Nie wymierzamy kar. Możemy najwyżej nie podjąć się udzielenia pomocy.

A ja się podjąłem.

Siedział przede mną Ten, który znał odpowiedzi na wszystkie możliwe zadane i nie zadane pytania. Wiedział, co jest po śmierci i dlaczego jest człowiek. Po co jest zło i jaki jest sens życia. Wszystko. Był przyczyną, początkiem i końcem.

Tylko że nic nie pamiętał.

– Te pańskie sny – pamięta pan jakiś?

– Są puste.

– Puste?

– Tak. Śniła mi się pustka. Nicość, czy ja wiem, co to było. Nie było nawet czarne, tylko białe jak mgła albo biały szum. Było wszędzie i zawsze. Rozciągało się od minus do plus nieskończoności i nie było tam nic. Nic, tylko ja. Sam, w nieskończonej martwej pustce. Mogłem czuć, patrzeć, myśleć, ale nie było czego czuć, na co patrzeć i o czym myśleć. Nie było nic. Tylko ja. Byłem sam. Sam w nicości. Mogłem tylko wiedzieć i być.

To było jeszcze gorsze od świata. Niebyt jest dopiero zły. To mi wtedy przyszło do głowy. Głupie. Napił się łyk whisky i spojrzał na swoją fajkę.

– Wie pan co, panie doktorze? W tej nicości, czy co to tam było, nie unosił się ani jeden freudowski symbol. Dajmy spokój tym moim snom. Są głupie. To tylko sny. Sny człowieka, który popada w obłęd.

– Sądzi pan, że to, co tak pana boli, cała ta krzywda, za którą czuje się pan odpowiedzialny, niczemu nie służy?

– Przeciwnie. Myślę, że to nas kształtuje. Jesteśmy wolni i możemy wszystko. Czasami to owocuje nieszczęściem. To, że mamy zawsze jakiś wybór i nie wiemy co będzie dalej, czyni nasze doświadczenie niepowtarzalnym. Mamy do dyspozycji taki maleńki odcinek czasu, ale przez to, że nie wiemy, co było przed nim i co będzie potem, a nawet czy w ogóle istnieje jakieś „potem”, sprawia, że jest porównywalny z nieskończonością. Przynajmniej według naszego doświadczenia. Potencjalnie zaczyna się i kończy nicością. Dlatego nasza niewiedza czyni nas w pewnym sensie porównywalnymi z bogami. To jest doświadczenie, które na małą skalę czyni nas interesującymi i nawet godnymi szacunku w oczach każdego, nawet nieśmiertelnych istot. Zdrowie, panie doktorze.

– To co – jesteśmy, pańskim zdaniem, żeby się uczyć?

– Nie. Jesteśmy, żeby powstawać. Ludzie powstają w ten sposób – jak samouczący się program. Tabula rasa zaopatrzona w różne genetyczne potencjały zostaje wrzucona w generator losowy zwany światem i wykuwana przez los, okoliczności i konsekwencje wyborów innych ludzi, na indywidualny, jedyny w swoim rodzaju byt. Zapełniamy nicość. Chce się panu wysłuchiwać amatorskich filozofii? Nie znoszę o tym myśleć. Ani mówić.

Uniósł szklankę w niemym toaście. Napiłem się. Z kim piłem tę whisky? Z człowiekiem? Może rzeczywiście niczego nie pamiętał. Niemożliwe, żeby to wszystko było takie proste.

– Najbardziej chciałbym, żeby mi pan coś przepisał. Coś, po czym nie będę śnił, nie będę się zamartwiał, nie będę wszystkiego przeżywał. Coś takiego, żebym jakoś zobojętniał. Chciałbym prowadzić mój sklep, gotować, czytać książki. Słuchać muzyki. Lubię Bacha. Ma pan Bacha?

Nie miałem.

– A co pan jeszcze lubi? – To nie była część terapii. Pytałem z własnej ciekawości.

– Z muzyki? Różne rzeczy. Bardzo różne. Kiedyś słuchałem nawet zespołów metalowych. Nie wiem dlaczego, ale okropnie mnie to śmieszyło. Puszczałem sobie Slayers i pękałem ze śmiechu. Ale lubię muzykę.

Popatrzył na szklankę i zaśpiewał nagle. Cicho, bardzo ładnie i bardzo smutno:

Hello darkness my old friend… I’v come to talk with you again…

Wypiłem swoją whisky duszkiem. Trzęsły mi się ręce. Kiedy śpiewał, poczułem, że ścisnęło mi się gardło.

Kiedy siedział przede mną, był po prostu sympatycznym, krzepkim mężczyzną w dojrzałym wieku, w tweedowej marynarce. Piliśmy whisky i rozmawialiśmy. Był tak ludzki, że sądziłem, iż nawet jeżeli rzeczywiście tkwiło w nim coś nadnaturalnego, to odeszło albo umarło. Został tylko starszy pan cierpiący na depresję. W tym, co mówił, nie było zbyt wiele emocji. Niedzisiejszy, pełen godności, sprzedawca zwierząt nie pozwalał sobie ani na histerie, ani nawet na to żeby się „otworzyć”. Należało to uszanować. Co, miałem się domagać, żeby opowiadał mi o swoim dzieciństwie?

Jednak kiedy zaśpiewał, nagle uwierzyłem naprawdę. Do tej pory jednak miałem nadzieję, że śnię albo mam urojenia. Miałem nadzieję, że oszalałem. Ale w prostej piosence Simona i Garfunkela zabrzmiało coś, czego przedtem nigdy nie czułem. Zaśpiewał mi to i wtedy dopiero podzielił się uczuciami. Muzyka jest czymś szczególnym, jeżeli chodzi o przekazywanie emocji, ale on uczynił z niej cud. Poczułem drobniutką cząstkę jego niewiarygodnej, strasznej samotności. Jak nieskończoną, czarną studnię. Samotny w nicości; I nie mogący tego z nikim podzielić.

Poczułem też współczucie i smutek. Poczułem, jak cierpiał każdą agonią i rozpaczą świata naraz. Wiedział, że to nieuniknione i że nie zostanie zrozumiany.

To było tylko nieskończenie słabe echo, ale niemal mnie zabiło.

Patrzyłem na niego i słuchałem z twarzą ściętą lodem, po której toczyły się gorące jak krew łzy.

Wiedziałem, że mogę spróbować to zrobić. Czułem tę przeklętą, niepojętą moc wibrującą w moich rękach, odkąd usiadł przy moim stole. Tylko że się bałem.

Ale przestałem.

Uniosłem ręce i pozwoliłem się ponieść. Myślałem, że poczuję go, jak tylu innych przedtem.

A zamiast tego runąłem gdzieś w dół, w pustkę. W nicość. Białą jak opar. Migotliwą jak biały szum.


A potem stałem na nieskończonej równinie, pod białym niebem, jak ekran telewizora nastawionego na nieistniejący kanał. Po tym srebrnym niebie nienaturalnie szybko pędziły strzępiaste, ołowiane obłoki, po błotnistej ziemi snuł się siwy dym i kłęby cuchnącej mgły.

To było pobojowisko. Z rudego, mlaskającego błota sterczały zardzewiałe kłęby zasieków, poskręcane stalowe szkielety, wszędzie leżały trupy. Stawiałem ostrożnie kroki, buty grzęzły w błocie przesiąkniętym krwią, patrzyły na mnie szare twarze z wytrzeszczonymi oczami, szczerzyły się zęby, sztywno sterczały ręce z zakrzywionymi w skurczu palcami. Rozkrzyżowani na ziemi, zwinięci w kłębek, półsiedzący. W szarych, brązowych i zgniłozielonych mundurach z kosmatego sukna, skórzanych zbrojach, porąbanych żelaznych pancerzach. Z mgły wyłoniła się ogromna kanciasta sylwetka tygrysa królewskiego, o pancerzu pokrytym chropawym cimeritem, z przekręconą w bok wieżą i zwieszoną ku ziemi lufą. O gąsienicę opierał się plecami leżący hoplita w brązowym hełmie zasłaniającym twarz; przerąbany grzebień hełmu wieńczyło końskie włosie.

Szedłem. Musiałem iść. Starałem się tylko nie deptać po twarzach, nie potykać o korpusy. Patrzyłem na klęczącego samuraja, który tkwił odchylony do tyłu z odrzuconymi na boki rękami, w każdej dłoni trzymając miecz. Na francuskiego grenadiera, który zastygł w wiecznym ukłonie nabity na rzymskie pilum, z drzewcem pogrążonym głęboko w błocie.

Nad pobojowiskiem snuł się dym. Kiedy kłęby trochę rzedły, widać było, że ciągnie się w nieskończoność. Pobojowisko ludzkich żywotów, uczuć i nadziei. Wielkie Śmietnisko świata. Dolina Rozpaczy. Har Mageddon.

Szedłem. Trzeba było iść.

Szedłem na wzgórze.

Było tak samo jałowe, puste i spowite dymem, jak wszystko tutaj. Górą ciągnęły kohorty chmur, kłębiących się nienaturalnie szybko pod niebem koloru stali.

Snuli się wśród kłębów mgły, martwo jak lunatycy.

– Niestety, zrobiliśmy wszystko co w ludzkiej mocy – powiedział obojętnie lekarz. – teraz już wszystko w rękach Boga.

Ominąłem go.

Fox skomlał z wysiłkiem i patrzył na mnie z rozpaczą. Ufał mi. Błagał o pomoc. Wiedział, że wyciągnę go z tarapatów. Bał się. Prosił.

A ja nic nie umiałem zrobić. Zanim skonał, polizał mnie w dłoń.

– Zawiodłem się na tobie. Zawiodłem ostatecznie – powiedział ojciec pękniętym, drewnianym głosem i odwrócił się do mnie plecami.

– Od początku byliśmy nieporozumieniem – powiedziała Anita. – Po prostu spotkałam kogoś lepszego. Jeszcze będziesz mi wdzięczny.

Szedłem. Po prostu musiałem wejść na ten szczyt.

– Budzę się i zwyczajnie dłużej nie mogę – powiedziała Marzena. – Miałeś mi pomóc. Dlaczego mi nie pomagasz? Zrób coś. Zrób, proszę, bo któregoś dnia nie wytrzymam i wreszcie to zrobię.

– Jesteś miły, ale nie jesteś facetem, z którym chciałabym budować sobie życie. Nic nie umiesz z siebie dawać. Nic, czego potrzebuję – powiedziała Monika.

– Przyjaciel to ktoś, na kogo można liczyć – powiedział Paweł. – A ja mam pracę i rodzinę. Na mnie na pewno nie możesz liczyć. Mam ważniejsze sprawy.

Musiałem tylko wejść na szczyt wzgórza. Wśród skał, dymu i rozpaczy.

– Zabiła się. Przez ciebie. Tak jakbyś ją wypchnął przez to okno.

Trzeba stawiać nogi ostrożnie, wymacując miejsca pomiędzy ostrymi jak szkło skałami. Łatwo trafić na szczyt. Po prostu trzeba iść pod górę. Cały czas pod górę. Kiedy nie ma już żadnego „pod górę”, to jest się na szczycie.

Siedział tam nieruchomo, zgarbiony, z dłońmi zwieszonymi bezradnie pomiędzy kolanami, i patrzył na nie kończące się pobojowisko w dole.

Oparłem mu dłoń na ramieniu.

– Nie chcę – powiedział, nie patrząc na mnie. – Nie wrócę.

Obszedłem skałę, tak żeby musiał spojrzeć mi w twarz.

Nie jestem sędzią. Moim zadaniem nie jest oskarżać ani ferować wyroki. Świat jest pełen takich, którzy to kochają. Ja jestem tym, który umie słuchać. Kiedy podejmę się komuś pomóc, jestem po jego stronie. Nazywamy to „bezwarunkową akceptacją”.

Ale byłem też człowiekiem. Nie siedziałem za swoim biurkiem, tylko szarpany wiatrem stałem na wzgórzu nad Doliną Rozpaczy i patrzyłem w twarz Sprzedawcy Zwierząt. Wiedziałem, że powiem mu to, co czuję. Przyszedłem tam w imieniu wszystkich, takich jak ja, którym dano maleńki kawałeczek czasu, kawałek świata pod nogami i niewiele więcej. Wszystkich, którzy wrzuceni w młyn będący kosmiczną maszyną losującą marzyli, szukali chociaż odrobiny szczęścia i na koniec mieli wrażenie, że ich oszukano. Mówiłem jako człowiek. I wydawało mi się, że wiele od tego zależy.

Uniósł głowę i spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

– To nie twoja wina – powiedziałem. – Dobrze zrobiłeś.


Nie dopalił fajki, nie dopił whisky. Nawet chyba nie dośpiewał „Sound of Silence” do końca.

Odszedł tam, gdzie było jego miejsce. Przy moim stole został tylko martwy, stary sprzedawca zwierząt, wrażenie, że chciałem tak wiele powiedzieć i nie zdążyłem. I pustka.

I dźwięk ciszy.

Płakałem dzwoniąc po pogotowie.

– Serce – powiedział surowo lekarz. – Nie powinien był palić tytoniu ani pić alkoholu, ani jeść wysokobiałkowych potraw. Można bić na alarm w nieskończoność, przedstawiać statystyki, powtarzać i tłumaczyć. Nic!

Spojrzał na mnie z potępieniem, jakby uważał, że to ja go zabiłem. Ludzie kochają potępiać.


I to już cała opowieść. Pieniędzy wystarczyło mi na kawałek ziemi tam, gdzie nawet diabeł rzadko zapuszcza się, żeby powiedzieć „dobranoc”.

Rzadko się odzywam. Mam dach nad głową, łóżko, stół i krzesło. Patrzę na las. Gotuję, piłuję drewno, pędzę śliwowicę. Piszę. Czasem schodzę do wsi, siadam w gospodzie albo pod sklepem. Nie zaczepiają mnie. W milczeniu stawiają mi piwo albo kieliszek wódki.

Czasem ktoś ze wsi w dolinie przychodzi ścieżką przez las i siada przy drewnianym stole przed moim domem, żeby coś mi opowiedzieć. Czasem chodzi o bóle w piersiach, a czasem o krzywdę lub winę. Wiedzą, że nikogo nie osądzam. Najwyżej pokręcę w milczeniu głową. Wtedy odchodzą. Ale to zdarza się rzadko. Zazwyczaj zgadzam się położyć na kimś ręce.

Nie ciągną do mojej chaty żadne pielgrzymki, nie przyłażą wiejskie dewotki. Miejscowi nikomu o mnie nie mówią. Boją się milczącego, siwego człowieka. Wiedzą, że chcę być sam.

Wieczorami siadam na schodach i patrzę w rozgwieżdżone niebo. Patrzę w ciemność. W takie noce smutek świata prawie do mnie nie dociera. Nie słychać szlochu ani złorzeczeń. Słychać tylko ciszę.

Hello darkness my old friend, I’v come to talk with you again…

Zupełnie nie umiem śpiewać.


25 listopada 2002

Загрузка...