PIORUN

W czarnej urnie moich wszystkich czarnych lat

Czarna błyskawica spala czarny kwiat

Czarne słońca gasną, wschodzi czarny nów

Spieszmy się nim czarny dzień powróci znów

Słyszę twój stłumiony głos, mówisz słowa gorzkie, przez łzy

Lecz już we mnie tylko złość, Pusta wściekłość – już nie ty…

Stanisław Staszewski

„W czarnej urnie”


Wyglądał jak wykonany na zamówienie. Jak ucieleśnienie najgorszych koszmarów. Aż do jego wejścia Janusz mógłby przysiąc, że bierze udział w wieczorze walczącym o tytuł Najgorszej Balangi Stulecia. Ta, po której żona Stalina strzeliła sobie w łeb, plasowała się zaraz na drugim miejscu.

Nawet nie chodziło o to, że Sylwia chwilowo darzyła go płomienną nienawiścią. To się ostatecznie zdarzało, jakkolwiek nie byli wcale najgorszym małżeństwem, jakie widział. Mniejsza też o to, że wszyscy goście wbili się w pogrzebowe garnitury, do jedzenia podano niewątpliwie zdrowe, aczkolwiek niejadalne sałatki, napić się można było tylko jakichś straszliwych dekoktów spreparowanych przez pana domu, o podejrzanych zapachach, odstręczającym smaku i śladowych ilościach alkoholu. Mógł też przeboleć straszliwy i kategoryczny zakaz palenia tytoniu, wspominania o tytoniu i myślenia o tytoniu, jaki obowiązywał chyba nie tylko w budynku, ale pewnie i ze dwieście metrów wokół niego. Ale towarzystwo, z którym zmuszony był brnąć przez tę żałosną parodię piątkowego przyjęcia, nie dawało się już zignorować. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że muszą istnieć jacyś młodzi zdolni, zarabiający grube pieniądze w dobrze prosperujących firmach, ale nigdy by nie przypuszczał, że sprawy zaszły tak daleko.

Tymczasem ekipa stłoczona w kosztownie urządzonym, martwym salonie składała się właśnie z takich okazów, którzy na dokładkę byli tak karykaturalnie kalifornijscy, że część jeśli nawet nie mówiła po angielsku, to wtrącała przynajmniej do rozmowy angielskie wyrazy. Wszyscy tu byli bogaci, kosztownie ubrani, przemęczeni i zupełnie puści w środku. Dosłownie wiało od nich nudą i snobizmem, od czego aż go skręcało w żołądku. Rozmawiali o pracy, pieniądzach, zamówieniach, komputerach, samochodach, znowu o pieniądzach, wyjazdach służbowych i reklamach. Okraszali zaś to wszystko takimi anegdotami, że aż litość brała.

Po pół godzinie bezproduktywnego pętania się po willi i odpowiadania na idiotyczne pytania zadawane przez ludzi, którzy nie zamierzali słuchać odpowiedzi, odniósł wrażenie, że gdyby spotkał kogoś normalnego, to padłby mu na pierś, łkając ze szczęścia.

Gwałtowna potrzeba wypalenia papierosa, wzmocniona jeszcze gorzko – miętowym smakiem jadowicie zielonego napoju, którym go uraczono, zagoniła go wreszcie na taras, ale i tam snuły się ze szklankami somnambuliczne postaci, które zadawały mu ankieterskie pytania. Na dokładkę było wściekle zimno, lodowata mgła otulała gubiące liście jesienne gałęzie i lampy oświetlające taras. W powietrzu wisiał deszcz.

Pociągnął na rozgrzewkę z wysokiej szklanki, usiłując zasłonić podniebieniem miękkim kanał nosowy i łykać na wstrzymanym oddechu. Sztuczka, która pozwalała przyjmować lekarstwa i czysty spirytus, tym razem nie poskutkowała; ohydny posmak ziół i angostury oblepił mu język. Nagle zatęsknił do domu i zapragnął, żeby był pusty, wolny od ciężkiego jak ołów milczenia obrażonej Sylwii, żeby można było w ciszy lub do wtóru cichutkiej muzyki elektronicznej czytać książkę w ciepłym świetle stołowej lampy albo brać kąpiel, albo oglądać godzinami „Discovery Channel”, popijając świeżą herbatę i paląc papierosy. Albo fajkę i cygara. Albo żuć tytoń i zażywać tabakę. Potem pomyślał, jak ciche i spokojne jest o tej porze laboratorium, i zatęsknił do pracy.

W budynku było jednak znacznie cieplej, więc zdecydował się na powrót. W środku superstereo grzmiało muzyką i trzeba było zachowywać formy, uśmiechać się do obcych, irytujących ludzi, odpowiadać na idiotyczne pytania.

Wchodząc wyobraził sobie, że trzyma automat Kałasznikowa i może pociągnąć długą, niekończącą się serią po całym pomieszczeniu, tłukąc lustra i butelki, dziurawiąc ściany i rozszarpując gościom śnieżnobiałe gorsy, roztrzaskując ziejący rapem chromowany pysk stojącego pod ścianą technicsa.

Ci faceci, z pagerami i telefonami komórkowymi, zafiksowani na forsie niczym stado obłąkanych numizmatyków, te babki, może nawet zadbane i atrakcyjne, ale nadęte, aroganckie i zimne tak strasznie, że nie potrzebowały lodu do drinków.

Sylwia wchodziła właśnie do salonu, ale na jego widok rozdęła chrapki i poszła gdzie indziej.

Właściwie trudno powiedzieć, o co poszło, bo przecież nie o te nieszczęsne spodnie do marynarki. Spodnie do marynarki były tylko symbolem. Janusz był żonaty dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że nie ma sensu dociekać przyczyn. Sytuacja dojrzała i już. Nic nie poradzisz. Można, oczywiście, zadawać naiwne pytania w rodzaju: „Co ja właściwie zrobiłem?”, ale spodziewać się należy wycedzonego z kobiecą logiką: „Właśnie nic nie zrobiłeś”. Gdyby nawet te spodnie miał i założył, znalazłyby się inne przyczyny, równie ważkie, i inne zarzuty, równie niewybaczalne. Niestety, małżeństwo jest stanem zero – jedynkowym. Między pogodzeniem się z jego niedogodnościami, a doskonałą jak wysoka próżnia samotnością, nie ma stanów pośrednich. A jeżeli nawet istnieją, to dla niespecjalnie bogatego doktora genetyki istnieją tylko teoretycznie. Poza tym, w grę wchodzi jeszcze miłość i nie zapominajcie o tym. To wszystko zmienia. Nie da się jej tak po prostu zignorować.

Nawet nie mógł się porządnie napić.

A potem zaczął się koszmar. Facet przyszedł spóźniony, więc na dźwięk gongu wszyscy na chwilę zamilkli, a kiedy wszedł, odruchowo spojrzeli w stronę drzwi wejściowych. Janusz również spojrzał i w mgnieniu oka zorientował się, że jest w piekielnych tarapatach. Nawet nie to, żeby tamten był szczególnie piękny. Był natomiast niewątpliwie przystojny. Zdecydowanie nie twardą, męską urodą rodem z reklam Camela, do której Janusz chętnie by aspirował, gdyby miał jakiekolwiek możliwości. Tamten był jakoś gadzio ładny, delikatny na twarzy, ale i dojrzały, opalony, błyskający białymi jak cukier zębami, złotowłosy, niebieskooki, ewidentnie bogaty, co aż wyłaziło z najdrobniejszego szczegółu jego garderoby, od idealnie zawiązanego jedwabnego krawata, aż po włoskie buty. Po prostu pieprzony książę z bajki. Młodzi zdolni zgromadzeni w salonie wydawali się przy nim niechlujni, niedomyci i spoceni, a ich garnitury nagle zaczęły przypominać wyświecone, robocze drelichy.

Przybysz wręczył pani domu wymyślny bukiet egzotycznych kwiatów, następnie pozdrowił gości gestem i błyskiem oślepiających zębów. A potem wkroczył do salonu i zaczął się przedstawiać. Janusz pociągnął długi łyk koktajlu i oparł się o marmurowy blat przy okienku do kuchni, za którym szalał pan domu bez marynarki, w czerwonych szelkach, wywijając lśniącym szejkerem i produkując kolejną porcję trucizny.

Ogarnęło go irracjonalne przeczucie. Będzie źle.

Wrażenie płynęło prosto od migoczącego konferansjerską urodą złotego chłopca, ściskającego męskie dłonie, szarmancko witającego się z kobietami i bezbłędnie odróżniającego feminizujące bizneswomen, wymagające męskiego uścisku dłoni, od zwykłych dziewcząt nie mających nic przeciwko pocałunkowi w rękę. Czuł to jak zapach, słyszał jak dźwięk, widział jak barwną aureolę. Będzie źle. Unosiło się w powietrzu jak elektryczność. Jak pełne ozonu, naładowane różnoimiennymi ładunkami burzowe powietrze.

Sylwia weszła do salonu trzymając trójkątny kieliszek, ozdobiony idiotycznymi parasolkami, mieszadełkami i ptaszkami, zawierający jakiś złocisty napój, a Januszowi nagle wydało się, że nie potrafiłby żyć bez niej. Nie zniósłby ciszy, nie wytrzymałby bez jej uporu, zmian nastrojów, bez jej niepowtarzalnej tropikalnej urody, bez jej brązowych, migdałowych oczu. Do diabła z małżeńskimi kryzysami.

Żona spojrzała na niego ze znudzoną niechęcią, właściwie tylko prześlizgnęła się po nim wzrokiem, niczym po nieistotnym choć irytującym fragmencie krajobrazu. Przybysz wypatrzył ją natychmiast i ruszył jak po sznurku, rozcinając tłum. Natychmiast i bez namysłu, niczym samonaprowadzający się pocisk.

Podobno można rozpoznać, kiedy kobieta widzi mężczyznę, który robi na niej wrażenie. Istnieją drobne grymasy, delikatne i podświadome ruchy mięśni twarzy, a można to zobaczyć na zdjęciach poklatkowych. Tylko że Janusz nie potrzebował żadnej kamery, ani ekspertów od psychologii, zobaczył to całym przerażonym sercem.

Subtelny, zajmujący ułamek sekundy ruch brwi ku górze, leciutkie rozchylenie warg, zmiana wyrazu oczu. Jej twarz jakoś roztopiła się miękko, niczym rozgrzany wosk; gdzieś w głębinach hiszpańskich oczu pojawiła się gorąca, namiętna uległość. Tak wygląda kobieta, która zobaczyła kroczącego po ziemi anioła.

Tamten szedł do niej i wydawało się, że ta scena toczy się w zwolnionym tempie, że na całym świecie zostali tylko ci dwoje, a cała reszta utonęła w migoczącej mgle, w której nawet jazgot kompaktu zamienił się w pulsujące pożądaniem flamenco. Przybysz kroczył, puszyste blond włosy podrygiwały mu symetrycznie po obu stronach głowy, a poły kosztownej marynarki rozchylały się, ukazując lśniącą biel koszuli. Kiedy wyciągnęli do siebie dłonie, wydawało się, że pomiędzy ich palcami przeskoczy z trzaskiem błyskawica. Pocałował ją w rękę, jakąś osobliwą techniką, otulając opiekuńczo jej dłoń, powiedział coś, spojrzeli sobie w oczy i patrzyli. Bez końca. Wydawało się, że już nigdy nie przestaną, że nie odrywając od siebie zachłannego spojrzenia zaczną się rozbierać.

Rozległ się stłumiony trzask i miażdżona w prawicy Janusza pusta szklanka rozpadła się na kawałki. Czar prysnął i świat znowu stał się normalny. Wypełnił się równym grzmotem kilkudziesięciu równoczesnych rozmów, stereo pruło muzyką niczym chromowany cekaem, jakaś długa specjalistka od marketingu, z przyciętymi do szczęki blond włosami, zanosiła się końskim rechotem, ukazując wielkie zęby i różowe dziąsła.

Pochylił się niezgrabnie, żeby pozbierać kawałki, zaciskając kciukiem przecięcie na prawej dłoni. Odłożył odłamki na bar i wyszedł do łazienki, czując, jak ściekająca strużkami krew wypełnia mu dłoń. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Zamknął drzwi na zatrzask i najpierw puścił na ranę strumień lodowatej wody, patrząc na swoją pospolitą twarz w wielkim panoramicznym lustrze. Odgłosy bankietu dochodziły z daleka, tylko ściany drżały pod rytmicznymi uderzeniami basów. Wytarł dłoń papierowymi chusteczkami i znalazł we wbudowanej w kafelkowaną ścianę szafce pakiet wodoodpornych plastrów. Już nie miał ochoty iść do domu. Chciał wylądować w jakiejś knajpie z kumplami, pić czystą wódkę, podrywać nastolatki, brać udział w bójce, a na zakończenie ryczeć piosenki Stachury na pustych ulicach. Zamiast tego siedział w olbrzymiej, obcej łazience na ocembrowaniu trójkątnej wanny, trzeźwy jak gwizdek, z rozciętą ręką, a gdzieś tam jego śliczna żona mizdrzyła się do glistowatego typka we włoskiej marynarce, tylko dlatego, że gnojek był bogaty. Pieprzone, babskie umiłowanie bezpieczeństwa, we wszelkich przejawach. Odbiło mu się miętą i angosturą. Papierosa! Wódki!

Wreszcie potrzeba nikotyny zwyciężyła i pomimo dojmującego chłodu wyszedł przed dom, postawił kołnierz marynarki i z rozkoszą zapalił. Nawet nie było o co się wściekać. Nie było podstaw do afery, żadnego powodu do scen zazdrości. Co to – już nie można porozmawiać z czarującym, przystojnym, inteligentnym, kulturalnym i odpowiedzialnym, uroczym młodym człowiekiem? O co ma się wściekać? Że czuje, iż ma wszystkie powody do odczuwania zazdrości, bo prawdziwa zdrada tkwiła w jej spojrzeniu, że nie ma już właściwie znaczenia, czy jata glista zerżnie gdzieś w altanie, czy nie?

Rozdeptał papierosa na chodniku i wyjął następnego.

Patrzył ponuro na zaciszną uliczkę willowej dzielnicy, na iglaste krzaczki wyrastające z gotowych, kupowanych na metry trawników, na lakierowane płotki, mokre dachówki, lśniący asfalt i ciepłe złote halo otaczające lampy stylizowanych latarni. Wiatr gonił stada klonowych liści, w powietrzu wisiała jesienna samotność. Nie było wyjścia. Nie powinien zostawiać tej sytuacji jej własnemu biegowi, histeryczna scena byłaby jeszcze gorsza. Musiał wrócić do środka i stanąć z problemem twarzą w twarz. Musiał odzyskać żonę, zanim ją straci.

Grzmiąca na pełną moc wzmacniacza mifzyka była jak uderzenie w twarz.

Nikt nie zauważył jego wejścia, tak samo jak wyjścia. Można by pomyśleć, że zrobił się przeźroczysty. Musiał znaleźć żonę, załatwić jej drinka, dopilnować, żeby dobrze się bawiła, zatańczyć. Nie znosił tańca, chyba że miał na to ochotę, co się zdarzało wyjątkowo rzadko, przy wyjątkowym nastroju albo na wyjątkowej bańce, ale wtedy tańczył spontanicznie. Sylwia natomiast uwielbiała wystudiowany taniec towarzyski, z figurami, koniecznie zgodny z regułami. Wyjątkowo źle znosiła wszelką spontaniczność i bałagan.

Znalazł ją wreszcie, stojącą w jednym z połączonych z salonem pokoi, rozmawiającą z jakimiś brzydkimi ale zadbanymi dziewczynami. Bubek nie stał z nimi na szczęście, ale był niedaleko, przy stoliku z sałatkami, wybierając te najzdrowsze. Sylwia zerkała na niego rozkochanym wzrokiem, korzystając z każdej przerwy w konwersacji. Dostrzegła Janusza i przez jej twarz przebiegł skurcz niechęci i obrzydzenia. Zakończyła rozmowę i wolno wyszła z pokoju. Cóż, przynajmniej nie wybiegła.

Janusz podszedł do okna i zapatrzył się w ciemny ogród, gryząc oliwkę. To nie miało sensu. Może by tak strzelić go od razu w ten telewizyjny pysk, zanim pojawią się powody? Przecież żona się z nim od tego nie rozwiedzie. Nonsens. Jeszcze tylko brakuje, żeby musiał się potem tłumaczyć. Bezradność.

„Doszła do wniosku.” Kobiety zazwyczaj najpierw nie wiedzą czego chcą i żyją jak leci, a potem znienacka „dochodzą do wniosku” i wprawdzie nadal nie wiedzą czego chcą, ale za to wiedzą, że to ma być „coś innego”. Wychodziła za mąż za genetyka. Naukowca. Doskonale wiedziała, że to oznacza dosyć skromne życie. Wyszła za Janusza. Faceta w dżinsach i flanelowej koszuli, który zawsze przedkładał wolność nad bezpieczeństwo, włóczęgę nad pobyt w hotelu, piwo nad szampana i tak dalej. Kochała go. A teraz nagle okazało się, że nie potrafi żyć bez BMW, telefonu komórkowego, garniturów, marketingu, biznesu, giełdy, willi w Konstancinie i całego tego gówna.

Najpierw były aluzje: „Wiesz, Robert rzucił pracę na uczelni i ma hurtownię. Teraz budują dom. Wiesz, Jacek przeniósł się do agencji reklamowej – w sierpniu byli z Aśką w Egipcie”.

Potem były sprzeczki. Janusz został na uczelni nie dlatego, że nie umiał sprzedawać serwetek, tylko dlatego, że właśnie to chciał robić przez całe życie. Prowadzić badania naukowe. Kochał to i był z tego dumny. Zamiast tego dowiedział się, że jest niedojrzałym egoistą.

Teraz zaczął się etap trzeci. Kryzys małżeński. Zimna wojna – brudna, skrytobójcza, bezlitosna. Kipiąca gdzieś pod powierzchnią. Wisząca w powietrzu groźba użycia broni masowej zagłady. Na razie nie padło słowo: „rozwód”. Na razie broń jeszcze nie została użyta. Sylwia kochała go. Nie miała dokąd pójść. Nie chciała być samotna. Aż do dzisiaj.

Od jutra mogło się zdarzyć wszystko.

Tańczyli. Było to dwie godziny i kilka drinków później, kiedy udało mu się osiągnąć dwa połowiczne sukcesy: doprowadzić do tego, że żona łaskawie z nim rozmawiała, choć raczej oschle i oficjalnie, oraz napić się whisky bez podejrzanych dodatków: kropli żołądkowych, śliwek, oliwek i papierowych parasolek. Złoty chłopiec nie był nachalny; nie pozwalała mu na to wrodzona doskonałość. Kręcił się stale gdzieś w pobliżu, jak rekin wokół zbroczonej krwią tratwy i czekał, aż ofiara wysunie cokolwiek poza osłonę małżeństwa. Było w tym coś mistycznego i niedobrego. Jakaś wroga parapsychologia. Dookoła aż roiło się od kobiet, do których pasował idealnie, z którymi mógł się doskonale porozumieć i zrywać jak świeże wiśnie. Ale nie, czepił się ich. Czepił się jego żony, zupełnie jak polujący drapieżnik. Zupełnie jakby ich ranny związek zostawiał za sobą krwawy trop, doprowadzając napastnika do szału.

Sylwia czuła podświadomie, co się święci, i używała sobie ile wlezie. Była obca, bezkarna i nieznośna. Miała dla niego tylko dwa typy wypowiedzi: wymówki albo złośliwości. Janusz zaciął zęby i znosił to w milczeniu. Zgodnie z prawami konfliktu małżeńskiego powinien, gdyby chciał zachowywać się odpowiednio stereotypowo, obrazić się, odejść w przeciwległy kąt pomieszczenia i oddać ostentacyjnie męskim rozrywkom. Spożywaniu alkoholu na wesoło (gdyby byli tu jacyś jego kumple) albo (ponieważ żadnych kumpli tu nie miał) na smutno, siedząc samotnie w towarzystwie butelki „Jacka Danielsa” i szklanki z grubo rżniętego szkła, przywołując na świadków i patronów swej krzywdy rozmaitych świętych z kinowego panteonu Samotnych Twardych Facetów. Powinien urżnąć się w trupa i potem rzygać w lustrzano – malachitowej łazience gospodarzy, albo wywołać jakiś skandal.

Istniał jeszcze drugi wariant. Podryw. Udać się w tany, przygruchać sobie jakieś dziewczę o odwrotnych cechach fizycznych niż jego żona (czyli w tym wypadku najlepiej wiotką blondynkę o bladoszarych oczach i twarzy zdeprawowanego anioła) i rozkosznie flirtować z nią przez cały wieczór, ignorując roziskrzony wzrok Sylwii wbity w złocistego Chłopca z Plakatu.

Odpadało z dwóch powodów – po pierwsze, nie był w nastroju. Serce mu krwawiło, a twarz stężała w gipsową maskę. Gdyby się uśmiechnął, popękałaby i odpadła od kości. Po drugie, prawdopodobnie umiałby poderwać studentkę albo pracownicę uniwersytetu, albo w ogóle jakąś normalną dziewczynę, która trochę pracuje, trochę się bawi, trochę gotuje i chodzi po ziemi jak każdy. Z tymi biznesowymi kobietonami, które przez dwadzieścia cztery godziny na dobę robiły karierę, nawet nie dało się porozmawiać. Nie miałby pojęcia, jak się do tego zabrać; przypominało to zaloty do przedstawicielki innego gatunku.

Tańczyli, ale nie miało to nic wspólnego z rozrywką, radosną ekspresją, ani niczym w tym rodzaju. Była to raczej szamotanina.

– Uważaj…! Słuchaj rytmu…! – syczała mu do ucha, wywijając nerwowy piruet, kiedy chciał ją przytulić, wpadając na niego, kiedy usiłował ją obrócić, ciągnąc, kiedy on popychał, i pchając, kiedy ciągnął. Wytrzymał dwie melodie i, sromotnie pokonany, wrócił do swojej szklanki. Uwielbiała tańczyć, ale tym razem chciała udowodnić, że nie pasują do siebie i że się z nim męczy. Udało się jej.

– Przecież widzę, że się męczysz. Nie będziesz się wściekał, jeżeli zatańczę potem z kimś innym?

Potem znowu wyszedł na papierosa i paląc, patrzył na migające iskierkami czerwonych autoalarmów opływowe samochody zaparkowane wzdłuż lśniącej mżawką uliczki.

Kiedy wrócił, tańczyła. Z tamtym. To też nie była czysta rozrywka, ani pokaz swobodnej ekspresji. To był balet na temat gry wstępnej.

Byli małżeństwem od pięciu lat, a znali się od siedmiu. To za długo, żeby ocalić początkowy żar namiętności i wzajemną fascynację ciałem. Przyszedł czas na ciepłą, zaawansowaną miłość, w której szaleństwo wściekłego pożądania i poczucie odkrywania tajemnicy, które mu towarzyszyło za każdym razem, gdy widział ją nagą, zostało zastąpione przez wzajemne poznanie, zrozumienie i uczucie. Teraz cieszył się tym, że pasowali do siebie niczym palce dwóch dłoni, że znali swoje ciała i umieli na nich grać melodie doskonale znane im obojgu. Doceniał to, ale pomimo wszystko poczucie straty gdzieś tam w nim drzemało. Kiedy zobaczył jak tańczy, wybuchło jak ogień.

Gdyby przynajmniej tańczyli zwykłe, balangowe przytulango, wsparci o siebie i kiwający się w takt powolnego rytmu – pół biedy. Psychicznie był na to przygotowany. Na to, że ona oprze mu głowę na ramieniu, że jego dłoń zbłądzi na jej pośladek i tak dalej. Ale tańczyli do wtóru czegoś o zbyt szybkim rytmie, a anielski chłoptaś był zbyt doskonały na takie tanie chwyty. Zmienili banalne hopsasa w wyrafinowany balet egzotyczny.

Kiedy Sylwia przesuwała dłonią po swoim ciele tańcząc z Januszem, był to pozbawiony treści rytualny gest. Teraz była to pieszczota na granicy masturbacji, jakby jej rozpalone ciało potrzebowało chociaż namiastkowego spełnienia. Kiedy poruszała biodrami, była w tym zapowiedź perfekcyjnego zespolenia i obietnica numerku wszechczasów. Kiedy przybysz przyciągał ją w jednej ze zwykłych, dyskotekowych figur, oplatała go jak gorący, seksualny bluszcz. Miała długie, dość smukłe ciało, ale była wysoka i ogólnie – dość duża. W koktajlowej sukience prezentowała się atrakcyjnie, ale teraz zmieniła się w odaliskę. Wydawało się, że jej biust jest większy, a nogi jeszcze dłuższe. Jej złocista skóra lśniła od potu i feromonów. Skóra samicy w rui. Nawet jej włosy tańczyły – i obiecywały.

Janusz ujrzał twarz tamtego, pełną zachłannego samozachwytu i satysfakcji zwycięzcy i poczuł, że jest najbliżej, w całym swoim dotychczasowym życiu, popełnienia morderstwa. Nigdy dotąd nie był specjalnie zazdrosny. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiał na czym to polega. Teraz cała jego osobowość wyła o krew.

Zobaczył w przelocie jej twarz z rozchylonymi ustami, wilgotne wargi, odsłaniające leciutko górne zęby. Zobaczył jej nieprzytomne czarne oczy zamglone wewnętrznym blaskiem. Widywał ją taką. Leżącą pod nim. Kiedyś. Dawno. Szaleństwo, trans, makumba, taniec świętego Wita. Patrzył, aż rozbolały go jądra, a umysł znalazł się na skraju szaleństwa.

Whisky smakowała jak jodyna i nie przynosiła ukojenia.


W pokoju było prawie ciemno, tylko siny blask ulicznych latarni wydobywał z mroku smagłe ciało jego żony. Leżała nieruchomo, na wznak, jak na stole operacyjnym, zimna i obojętna niczym marmurowa rzeźba. Duże piersi rozsunęły się na boki, naturalnie kędzierzawe, ciemne włosy rozsypały się na poduszce. Milczeli. Usiłował zamienić swój ból w namiętność, wydobyć z niej jakąkolwiek reakcję. Jęk, westchnienie, choćby okruch żaru, który mógłby rozdmuchać, ożywić pocałunkami i pieszczotami. Bez skutku. Kiedy całował ją, lizał i ssał, miał wrażenie, że tylko ją obślinia. Jej usta pozostały suche i nieruchome. Czuł się niezgrabny, odrażający, prymitywny. Kiedy wszedł w nią, najpierw delikatnie, potem coraz gwałtowniej, pozostała daleka i chłodna. Patrzyła w sufit lśniącymi, czarnymi oczami i cierpliwie czekała, aż skończy. Milczała.

I on milczał. Tylko łóżko skrzypiało.

Potem usiadła, w milczeniu założyła koszulę nocną i odwróciła się do niego plecami.

– Dobranoc – powiedziała zwyczajnie i obojętnie. Ale zanim odwróciła twarz, zdążył zobaczyć na jej policzku lśniącą ścieżkę. Ślad, którym stoczyła się łza.

Poranek miał barwę ołowiu. Niespodziewany, porywisty wiatr, resztki jakiegoś huraganu, który z całym impetem zwalił się na Francję i stratował częściowo Niemcy, tutaj był już banalną wichurą i doprowadził ludzi na skraj szaleństwa. Po szarym niebie mknęły strzępiaste, stalowe chmury, co chwila siekł lodowaty deszcz, zmieszany z jesiennymi liśćmi i śmieciami. To był dzień, który należało przesiedzieć w jakimś przytulnym, ciepłym miejscu z widokiem na kominek, z książką w ręku. Dzień nie nadający się do aktywności.

Zdecydowanie nie był to dzień, kiedy powinno się znosić ciężkie od apatii twarze studentów snujących się po pracowni niczym somnambulicy i robiących jedną przerażającą, bezmyślną głupotę za drugą, albo gapiących się na prowadzącego niczym katatoniczne owce. Na dodatek nie był to dobry dzień na zebranie w zakładzie, dotyczące podziału grantów, i obserwowanie czcigodnych, wykształconych i światłych ludzi, jak żrą się o sumy rzędu pięćdziesięciu złotych z zajadłością głodnych szakali walczących o jednego królika.

Był to dobry dzień, żeby umrzeć albo iść na piwo. Janusz zdecydował się na to drugie rozwiązanie.

Okrasa był człowiekiem, któremu słowo: „piwo” całkowicie wystarczało za wszystkie namowy i argumenty. Był w stanie tolerować ból istnienia tylko pod warunkiem, że mógł się znieczulać tym napojem dostatecznie często. A Janusz rozpaczliwie potrzebował towarzystwa. Okrasa był ponadto ciężko doświadczony przez los, jeżeli chodzi o kobiety, i mógł stanowić bezcenne źródło porad. Poza tym, Janusz lubił go – solidnego, przypominającego Obelixa milczka, który sprawiał wrażenie, że jest w stanie pozostać jedynym niezmiennym i stałym elementem w pogrążonym w chaosie świecie.

– To, mój drogi, jest zwyczajny kryzys małżeński. Moim zdaniem, nic ci z tego tytułu nie grozi. Chwilowo jakby straciła do ciebie ciekawość. Zdarza się. Ale nie odejdzie.

– Dlaczego?

– Bo to niczego nie zmienia. Zdrowizna! – Okrasa zamoczył wąsy w pianie i odstawił kufel. – Ona sama nie wie, o co jej chodzi; pomiota się i uspokoi. Z jakiegoś tam powodu za ciebie wyszła i te powody pozostają jakby aktualne. Prędzej czy później to znowu do niej przemówi. Jesteś młodym człowiekiem, więc nie powinieneś tracić zimnej krwi z powodu jakiegoś, rozumiesz, przypadkowego fiuta. To taki test. Jeżeli wystarczy byle szmondak, żeby rozwaliła małżeństwo, to pluń na nią i napij się piwa. Piwo nie wymaga gry wstępnej, zanim cię zadowoli.

Janusz ponuro pociągnął łyk piwa i nic nie odpowiedział. Nie smakowało mu.


* * *

Kiedy wszedł do pustego domu, zziębnięty i przemoczony, nawet nie poczuł ulgi, tylko strach. Najpierw wydawało mu się, że w mieszkaniu kryje się ktoś obcy. Zajrzał do pokoju, do kuchni i do łazienki. Potem strach zmienił przyczynę i Janusz gwałtownie zajrzał do szafy – ubrania Sylwii nadal tam wisiały, jej kosmetyki nadal rozpychały się na półce w łazience. Uspokoił się.

Jednym z niewielu przywilejów, jakie stwarzała praca naukowa, był fakt, że mógł od czasu do czasu pojawić się w domu wpół do czwartej po południu, kiedy to większość uczciwie pracujących obywateli jeszcze tęsknie spogląda na zegarki. Janusz bardzo to lubił, bo mógł zaznać luksusu popołudniowego spokoju. Zwłaszcza w takich momentach jak teraz, gdy nie odzywali się do siebie. Jego żona potrafiła milczeć wyjątkowo głośno i wycofywać się wyjątkowo nieznośnie. Doprowadzało go to do szału, bo był wobec takiego zachowania bezsilny. Awantura jest uczciwsza. Jest potyczką na argumenty. Towarzyszą jej jakieś konkretne zarzuty, które można przyjąć albo odrzucić, albo ostatecznie zrozumieć. Ciche dni natomiast nie naprawiały, ani nie rozwiązywały niczego. Towarzyszący im pozorny spokój był jak jątrząca się rana. Wrzód wzbierał i wiadomo było, że lada chwila pęknie.

Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wydruki ze spektrofotometru, które zabrał do domu, nie wzbudziły w nim cienia zainteresowania. Kogo obchodzi jakaś hipotetyczna retro – transkryptaza? W telewizji kłócili się politycy. Mówili jeden przez drugiego, starannie omijając główny temat programu oraz oczywiste rozwiązania problemu, jakby ich ostatecznym celem była sama kłótnia. Sięgnął po jakąś powieść sensacyjną, ale nie rozumiał ani słowa. Czytał w kółko ten sam akapit, przed oczami wciąż mając Sylwię owijającą się w tańcu wokół Tamtego, tyle tylko, że w jego wizji nie miała na sobie czerwonej, koktajlowej sukienki. Herbata smakowała jak mokra szmata, a papieros jak płonąca stodoła.

Zadzwonił do biura, w którym pracowała, ale dowiedział się tylko, że pojechała do kadr. Pojechała albo i nie pojechała. Zaczynał dostawać obsesji. Typowe, klasyczne zachowania zazdrosnego dupka. Postać z komedii rodzinnej. Żałosne.

Jednak rozpierała go chęć działania. Były kiedyś czasy, gdy taką sprawę rozstrzygało się działaniem za pomocą topora. Na razie sięgnął po telefon.

– …tu poczta głosowa sieci Era GSM. Abonent jest chwilowo poza zasięgiem sieci… – Cholerny Paweł, z jego cholernym komórkowym cackiem; Amerykanin w Paryżu…!

Nie znał wroga. Nic o nim nie wiedział. Nazwiska nie dosłyszał, zresztą i tak by nie zapamiętał, nie przypuszczał wtedy, że może okazać się istotne. Jedyny punkt zaczepienia stanowił cholerny biznesmen za dychę – Paweł, pozostający poza zasięgiem sieci. Kumpel z liceum, który zorganizował tę po trzykroć przeklętą balangę.

Myślał. Położył przed sobą notes i spróbował podejść do sprawy naukowo. Facet przedstawiał się wszystkim, więc nie był szeroko znany. Niestety, goście nie wywodzili się z jakiegoś jednego, określonego środowiska. Był to bliżej nieokreślony establishment – jacyś reklamiarze, hurtownicy, radiowcy, dziennikarze. Jedyne, co ich łączyło, to forsa. Dochody powyżej czterech tysięcy miesięcznie, niemieckie samochody, kariera i… Paweł, aktualnie poza zasięgiem sieci.

Zadzwonił jeszcze raz. To samo. Potem jeszcze raz. Potem zostawił tamtemu wiadomość i czekał. W telewizji polityków zastąpili piłkarze, biegający apatycznie po burym jesiennym trawniku. Nie było ciepłej wody. Za szybą, w gęstniejącym wcześnie mroku, zdychający huragan ciskał wzdłuż ulicy falami gęstej mżawki. Ludzie skryli się w zwojach ciężkich szarych płaszczy i zamienili w poczwarki.

Poczuł się znużony i zniechęcony. Położył się na kanapie, mając telefon w zasięgu ręki, nakrył kocem i próbował jeszcze raz przemyśleć wszystkie rozsądne metody postępowania. W efekcie zasnął i śniły mu się koszmary.

Wściekły świergot telefonu wyrwał go prosto z dna nieokreślonego, gęstego piekła. Podniósł po omacku słuchawkę, nie mając pojęcia kim jest i gdzie Się znajduje.

– Janusz? – huknął dziarsko Paweł. – Kopę lat! Co tam, kacyk?!

– Chto mui? – wybełkotał bezradnie. Nie rozumiał nawet języka, w jakim toczyła się rozmowa.

– Co ty?! Jeszcze nie wytrzeźwiałeś? – Paweł był nieco urażony. – Paweł mówi, Stolarczyk, zostawiłeś mi wiadomość na poczcie głosowej. Mówiłeś, że to ważne. Streszczaj się, ja mam spotkanie z klientem… gdzie się pchasz, baranie?! Maluchem na lewy pas? Samochód sobie najpierw kup, wsioku.

– Co?

– Nic, to nie do ciebie, jestem na Wisłostradzie… No, o co chodzi?

– Zaraz… – Janusz położył słuchawkę na stole, rozmasował zdrętwiałe policzki i wypił duszkiem pół szklanki zimnej herbaty. Potem wyciągnął rękę w kierunku zmiętej paczki papierosów na stoliku. Pomogło.

– Słuchaj – zaczął trochę przytomniej. – Na imprezie u ciebie był taki gość… potrzebuję złapać z nim kontakt, a zgubiłem wizytówkę, nie pamiętam, jak się nazywał… – improwizował na poczekaniu, ale wydawało mu się, że zgrabnie. Opisał Chłopca z Plakatu najlepiej jak umiał i z bijącym sercem czekał na efekt.

– Kurwa, facet, co ty myślisz, że ja będę pamiętał, kto miał jedwabną koszulę? Nie kojarzę gościa. Miał jakieś imię?

– Nie pamiętam, jakieś takie nienormalne… Krystian, Błażej, Miłosz… Może ktoś robił zdjęcia? Pokazałbym ci go na zdjęciu.

– Co ty, zakochałeś się, czy co? – Paweł zarechotał, a Janusz zacisnął szczęki i wywrócił wściekle oczami, biorąc ściany mieszkania na świadków swojej krzywdy. – Słuchaj, Janusz, ja mam za piętnaście minut pi pi em, a stoję w korku. Jak sobie przypomnę, to oddzwonię, cześć!

– PPM to jest miara stężenia, w cząsteczkach na milion, ty głupi fiucie -. warknął nienawistnie Janusz do buczącej głucho słuchawki. – Żeby cię szlag, ty pierdzielony japiszonie! Mutant!

Potem przypomniał sobie jeszcze jednego znajomego – no, prawie znajomego, który był na tamtym party, potem jeszcze jednego gościa, ostrzyżonego na jeża rudzielca w drucianych okularach, który odruchowo wcisnął mu wizytówkę. Zadzwonił do nich i sprzedał ten sam kit co Pawłowi, najpierw przedstawiwszy się i przypomniawszy swoją skromną osobę, a następnie opisał Złotego Chłopca. Rezultat – zero. Wyglądało na to, że: a) kompletnie oszalał i padł ofiarą maniakalnych urojeń, albo b) nikt poza nim i Sylwią w ogóle tamtego nie zauważył. Jakby gość był niewidzialny.


Kolacja przypominała pogrzeb wieprzowiny. Jedli nie patrząc na siebie, Sylwia uporczywie przeglądała kolorowe czasopismo dla pań, wyszukując porady psychologiczne i listy od Gnębionych i Prześladowanych, a Janusz gapił się ponuro w telewizor, na „Okruchy Życia”. W zeszłym tygodniu w ramach tych okruchów ktoś umierał na raka, aż umarł, w tym stopniowo tracił wzrok i słuch. Nie odzywali się. Sylwia z uporu, bo jak raz się zacięła, potrafiła tak milczeć tygodniami – jej rekord wynosił półtora miesiąca. A Janusz w samoobronie. Zdążył się nauczyć, że nie zmusi jej do rozmowy, dyskusji albo chociażby awantury. Tylko do płaczu. Odpowiadała półsłówkami i zachowywała tak, jakby sprzedała się w niewolę dla ratowania rodziny. Będzie tak siedziała, milczała boleśnie, patrzyła przed siebie albo rysowała płaczące pierroty na marginesach gazet, aż jej mąż padnie na kolana i będzie błagał o litość.

Tym razem gotów był wytrzymać, choćby za cenę zdrowia psychicznego. Postanowił, że będzie otwarty i gotowy w każdej chwili na zawieszenie broni, ale nie będzie nadskakiwał. Żadnych kwiatów, które będzie mogła skwitować bladym uśmiechem i dalszym milczeniem, żadnych pieszczot, zakończonych nieśmiertelnym: „Nie, nie chcę, nie dotykaj mnie”, żadnego rozpaczliwego poszukiwania przyczyny, żadnego skamlania.

Obie strony zaszyły się w okopach, mgła i opary iperytu zasnuły zasieki. Panowała cisza, gadał telewizor, sztućce zgrzytały po fajansie talerzy. Pogrzeb wieprzowiny, chleba i korniszonów.

Uciekł do wanny. Leżał otulony gorącą wodą, słuchając strumienia spadającego z kranu i wiercącego w pianie bulgocącą studnię, usiłując odejść w jakąś beztroską, odległą krainę marzeń.

Podsumujmy: była wściekła, bo pozostała mu wierna i straszliwie tego żałowała. Te mgliste spojrzenia utkwione w horyzoncie za oknem, to głuche milczenie, te ostentacyjnie skrupulatnie przyrządzane obiady, to nie tylko fochy. To również objaw straszliwej tęsknoty. Tęsknoty za tamtym. Za jego kosztowną wodą kolońską, za śnieżnym jedwabiem jego koszuli i lśniącymi jak miśnieńska porcelana zębami. Za czarownym jak wonie Arabii zapachem jego potu. Za graniem jego mięśni i dziką jazdą porsche bez dachu po serpentynach południowych Włoch. Za ekskluzywnym światem, z którego zrezygnowała i którego mu nie daruje. Za tym, co mogło być, a odeszło.

Nie wiedział co gorsze. Gdyby go jednak zdradziła, byłby górą. To on byłby w porządku – oszukany, opuszczony, samotny. W tej sytuacji wychodził na ciemiężyciela.

Brzęczyk telefonu utonął w łoskocie wpadającej do wanny wody, ale Janusz i tak go wyczuł, jako tajemniczą wibrację ścian albo dygot serca. Potem jej głos – beztroski, radosny, jak srebrne kuranty.

Nie słyszał słów, tylko rytm rozmowy. Każda rozmowa ma jakiś rytm. Inaczej brzmi ostra wymiana zdań – niczym przerywane staccato karabinu maszynowego, inaczej beztroska paplanina z przyjaciółką, przerywana co chwila kaskadami śmiechu, inaczej rzeczowa, urywana wymiana informacji, inaczej ponura, cedzona półsłówkami rozmowa między skłóconymi małżonkami. Ta rozmowa miała jeszcze inny rytm – radosny, ale i tajemniczy. Sylwia była czule strofująca, słyszał ton łagodnej, kokieteryjnej połajanki.

Pochylił się i zakręcił wodę. Nadal nie rozróżniał słów. Serce waliło mu, jakby chciało rozwalić klatkę piersiową.

To był tamten. Nie szkodzi, że niczego nie słyszał. Czuł go. Wyczuwał sukinsyna przez kafelkowaną ścianę i kilka kilometrów telefonicznego kabla. Kilkanaście tysięcy lat temu tak samo wyczuwałby jego zapach. Zapach wroga.

Wylazł z wanny ociekając wodą na frotowy dywanik, porwał ręcznik, okręcił się grubym płaszczem kąpielowym. Kiedy wychodził z łazienki, usłyszał, jak rozmowa nagle zmieniła rytm. Najpierw coś ściszonym, konfidencjonalnym tonem, a potem już głośno, niemal oficjalnie, bezosobowo. Odłożyła słuchawkę.

– Dzwoniła Krystyna – powiedziała sucho, z ledwo dostrzegalną nutą obawy gdzieś pod spodem. – Jadą z Waldkiem do Wiednia na weekend. Pytała, czy nie zabralibyśmy się z nimi – dodała ironicznie i oskarżycielsko zarazem.

Błąd. Gdyby to naprawdę była Krystyna, nie odezwałaby się nawet słowem. Nawet by jej nie przyszło do głowy się tłumaczyć. Kłamała. Albo i nie kłamała – czy właśnie tak zaczyna się szaleństwo?


* * *

Tej nocy nie płakała, ale Janusz nawet nie próbował jej zaczepiać. Miał dość. Dlatego kiedy nagle, w zupełnej ciemności, przysunęła się do niego pod kołdrą i poczuł jej jedwabiście nagie ciało, był kompletnie zaskoczony. Zatrzymała jego rękę w drodze do wyłącznika nocnej lampki i ściskając mocno za nadgarstek powiodła nią po swojej wypukłej piersi, potem w dół brzucha, po biodrze i udzie. To nie była żadna gra – Sylwia była autentycznie podniecona, mało: podniecona, była oblana żarem dzikiego pożądania. Usta miała gorące, wilgotne i łapczywe. Zdarła z niego piżamę. Zderzyli się zębami, ugryzła go w szyję, przejechała językiem po jego piersi. Był zbyt zdumiony, by zareagować podobną namiętnością, ale uznał, że to koniec wojny i omal nie rozpłakał się z wdzięczności, odpowiadając najczulszymi pieszczotami, na jakie mógł się zdobyć. Lubił namiętność i inicjatywę u kobiety, ale ostatecznie trochę go przeraziła. Nie przypominało to miłości godzących się kochanków, raczej walkę wręcz na śmierć i życie. Oplotła go nogami w pasie tak mocno, że skojarzyło mu się to raczej z chwytem zapaśniczym, podrapała mu pośladki, a potem jej ciało wygięło się w łuk niczym stalowa sprężyna i nagle przemknęło mu przez głowę, że teraz jednym, potężnym rzutem bioder rozwali mu głowę o ścianę. Krzyknęła głośno, chrapliwie, z głębi płuc – nigdy nie słyszał u niej takiego krzyku. Zazwyczaj gwałtownie wciągała powietrze, czasem jęczała, czasem krzyczała, ale nigdy w taki sposób.

Potem nagle zmiękła, zwiotczała, nie z ulgą spełnienia, ale tak, jakby nagle zdała sobie sprawę z bezcelowości swojego wysiłku. Wyślizgnęła się spod niego w milczeniu, odpychając się niemal z odrazą, niczym znudzony pieszczotami kot, i nic nie mówiąc poszła do łazienki. Usłyszał szum prysznica. Prawdopodobnie z bardzo gorącą wodą.

Przekręcił się twarzą do poduszki (pozostał tak, pogrążony w nieokreślonym poczuciu winy. Odrzucony po użyciu. Zużyty. Zdradzony – przy pomocy własnego ciała.


Rano zaczął od tego, że kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi, zadzwonił do Zakładu i powiedział, że ma grypę. O tej porze roku grypa to nie jest nic nadzwyczajnego – każdy ma grypę. Wirusy unoszą się spasione i zmutowane, całymi chmurami wypełniają autobusy, w których co chwila rozlega się czyjś mokry kaszel. Do licha, można się przeziębić tylko wyglądając przez okno. W niektóre dni można dostać gorączki na samą myśl o pójściu do pracy.

Dydaktyka się od tego nie przewróci. Najwyżej studenci nie będą mieli kilku zajęć. Będą szczęśliwi. On będzie szczęśliwy. Wszyscy będą szczęśliwi, z wyjątkiem profesora Węglicza, który nic na to nie poradzi.

Oczywiście, było to słabe alibi, użyteczne o tyle, że mógł zyskać trochę czasu. To była wymówka tylko wobec pracy, całkowicie nieodporna na działania jego żony.

Zadzwonił więc do jej biura i powiedział, że nie będzie można go złapać w zakładzie. „Zajęcia terenowe”. Brzmiało dobrze, sugerowało konieczność jakichś wyjazdów. Nie było takich zajęć, ale mogły być.

Korzystając z rzadkiego luksusu poranka spędzonego w domu, wykąpał się, ogolił i bez pośpiechu zrobił sobie obfite śniadanie. Miał zamiar działać i to samo w sobie już przynosiło ulgę. Na razie chciał wiedzieć. Nie miał pojęcia, co zrobi, kiedy już się dowie, ale to była przyszłość. Na razie czekał. Obserwowanie jej biura przez cały dzień z pewnością byłoby bardziej prawidłowe metodologicznie, ale niemożliwe technicznie. Nie miał samochodu, nie mógł sterczeć cały dzień na ulicy i gapić się na drzwi firmy. Powinno się koniecznie mieć samochód i kilku ludzi, powinno się założyć jej podsłuch na służbowym telefonie i urządzenie śledzące w torebce.

W gruncie rzeczy była to terapia. Zamiast gapić się w okno i mielić w głowie w kółko kilka tych samych rozpaczliwych myśli, stawał się innym człowiekiem. Kimś, kto prowadzi śledztwo oraz podwójną grę. Agentem, detektywem, kimś ekscytującym i niebezpiecznym. Na pewno nie zmaltretowanym pracownikiem naukowym, bezskutecznie łamiącym sobie głowę nad tym, czy żona go zdradza. Kiedyś był trochę zaniepokojony swoją skłonnością do gier wyobraźni, które są w porządku, kiedy ma się piętnaście lat, ale był już dorosły, nieprawdaż? Powinien umieć znosić świat takim, jakim jest, bez upiększających wizji.

Z drugiej strony, jego życie, wyjąwszy to, że lubił swoją pracę, nie było zbyt ekscytujące. Może, jeśli takie sztuczki pozwalały mu przetrwać, należało je raczej pielęgnować.

Zagadnienie: Czy jego żona spotyka się z poznanym u Stolarczyka człowiekiem?

Hipoteza: Jeszcze mu nie uległa, ale zrobi to w najbliższym czasie. To, co się z nią dzieje, nie jest normalne. Wykracza daleko poza obszar zwykłego flirtu, zauroczenia albo kryzysu małżeńskiego. To jakiś seksualny amok. Opętanie. Obłęd. Zachowuje się jak zahipnotyzowana. Tego typu emocje muszą znaleźć jakieś ujście. Nie wygasną same z siebie, chyba że Janusz zrobiłby coś niesłychanego, co przyćmiłoby wszelkie prawdziwe i urojone walory Złotego Chłopca. Na przykład, niezła byłaby Nagroda Nobla albo spadek w wysokości jakichś dziesięciu milionów dolarów. Netto.

Dyskusja: Jak, gdzie i kiedy?

Po pierwsze, podejrzany prawdopodobnie jest biznesmenem albo yuppie. W każdym wypadku jest absolutnym niewolnikiem swojej firmy. Z pewnością, zanim dojdzie do… no, dobra, zanim on ją zerżnie, muszą się kilka razy zobaczyć na neutralnym gruncie. Z inicjatywy tamtego.

Był tego pewien. Widział to i czuł. Jego żona była w jakimś sensie ofiarą. Zdobywcą był tamten. I to cholernie zdecydowanym zdobywcą. Nie zostawi spraw ich własnemu biegowi. Osaczy ją i urobi. Tak samo perfekcyjnie, jak ją namierzył i wytropił tam, na party u Stolarczyka. Zatem to on wykaże inicjatywę.

Czas? Popołudnie i wieczór odpadają. Sylwia wracała z pracy o normalnej porze. Musiałaby załatwić sobie taki wieczór specjalnie i to dokładając starań. Zrobi to, spokojna czaszka, kiedy się już zdecyduje. Po kilku rzuconych na przynętę, prawie platonicznych, uroczych spotkaniach, a jeszcze przed „słuchaj, przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku, że tak będzie najlepiej, mam kogoś i załatwmy to jak dorośli ludzie, to nie ma sensu i nie pasujemy do siebie, unieszczęśliwiam cię tylko i dbaj o siebie”.

Wnioski? Przerwa na lancz. On wychodzi bezkarnie z pracy, ona urywa się ze swojej pod pretekstem załatwienia czegoś na mieście; jedzą razem w najdroższej knajpie Europy Środkowej, nikt się niczego nie domyśla, a system działa. Zatem gdzieś pomiędzy wpół do pierwszej po południu a, powiedzmy, wpół do czwartej.

Materiały i metody: Trzeba by zdobyć samochód. Nierealne. Przynajmniej nie od ręki. Rower? Nonsens. Wprawdzie w ruchu miejskim rower nieźle się nadaje do śledzenia samochodu, a z uwagi na korki nawet może być szybszy, ale nie nadaje się do użytku w listopadzie. Nie mówiąc już o tym, że rowerzysta rzuca się w oczy. Tamten jedzie sobie porsche, z Sylwią u boku, a Janusz zawzięcie pomyka za nimi na pożyczonym składaku, we włóczkowej czapeczce wciśniętej na oczy i z powiewającymi połami zielonej myśliwskiej kurtki. Urocze. „Widziałaś tego kretyna na rowerku, najdroższa?” „Ach, to ten idiota, mój mąż. Czy możesz go zgubić, pieseczku?”

Taksówka? „Panie, za tym porsche?” Skąd na zawołanie wziąć w Śródmieściu taksówkę? Może wynająć na cały dzień? Ile to będzie kosztowało? Nonsens.

Śledztwo okazało się o wiele bardziej skomplikowane, niż przypuszczał. Przynajmniej bez wsparcia potężnej organizacji.

Jedyną potężną organizacją, jaką dysponował, był jego notes z telefonami. Zastosował go.

W cukierni nie wolno było palić, a po pół godzinie nie mógł nawet patrzeć na ciastka i kawę. W ogóle nie lubił kawiarni, ale to był zdecydowanie najlepszy punkt obserwacyjny w okolicy. Widział stąd bramę z portalem obłożonym tablicami informacyjnymi, prowadzącą między innymi do biura Sylwii, pobliski przystanek autobusowy, cały parking przed „Grand Hotelem”, pół Kruczej i wyloty kilku innych ulic. Siedział przy niewygodnym okrągłym stoliku, na którym nie mieściła się nawet gazeta, i nieuważnie czytając „Wyborczą” zerkał na drzwi biura. Przy rozmowie z Ryśkiem dopisało mu szczęście, więc na oparciu wisiała gruba, skrzypiąca, skórzana kurtka, na ziemi obok krzesła spoczywał głęboki, zasłaniający całą głowę kask z przyciemnianą przyłbicą, z wepchniętymi do środka rękawicami, a na nogach miał wysokie, za duże o dwa numery buciory, w których mógł chodzić wyłącznie dzięki dodatkowym, góralskim skarpetom z surowej wełny. Na chodniku stał czarny ural Ryśka, a Janusz miał za sobą wyprawę taksówką do pracy kolegi po klucze od mieszkania i garażu, następnie znowu taksówką na Ursynów, potem znowu motocyklem do redakcji, żeby oddać klucze, i następnie tutaj. Zmarzł jak pies, oparzył łydkę o rurę wydechową, dwa razy omal się nie przewrócił, raz zalał na światłach świece i niemal spowodował wypadek samochodowy, ale zdążył. Zdobył za jednym zamachem przebranie i środek lokomocji. Był z siebie dumny.

Teraz, kiedy już ochłonął i ugasił pragnienie, uświadomił sobie, że nie wie, czy jego żona jest w pracy. Nie mógł zadzwonić i sprzedać swojej legendy o „zajęciach terenowych”, bo zrobił to rano, a koleżanki znały jego głos, więc nie mógł też udawać kogoś innego. Niczego nie wymyślił, tylko patrzył bezradnie przez zalaną drobnym deszczem witrynę to na drzwi, to na gazetę, a przed oczami mieniły mu się cztery dziesięciozłotowe banknoty, które wydał na taksówkę, rozłożone w harmonijkę niczym złodziejski łup prezentowany w telewizji, oraz oszroniona butelka wódki „Chopin”, którą obiecał Ryszardowi. Być może poniósł te inwestycje zupełnie niepotrzebnie. Grzązł coraz głębiej w niepewności, a fasada jego wyimaginowanej roli agenta zaczęła się niebezpiecznie chwiać, kiedy Sylwia wyszła z bramy. Była uczesana do góry, skomplikowany kok ukryła pod modnym kapeluszem, który przypominał stratowany cylinder i przywodził Januszowi na myśl kobiety upadłe Anglii epoki Kuby Rozpruwacza.

Chwycił kurtkę i kask, w przerażeniu wyobraziwszy sobie, że jego żona zmierza właśnie do tej cukierni, ale skręciła natychmiast w Żurawią i skierowała się zdecydowanym krokiem w kierunku Marszałkowskiej.

Na to, szczerze mówiąc, nie był przygotowany. Myślał, że tamten po nią przyjedzie, wtedy on ruszy za nimi motocyklem. Albo pójdą gdzieś na piechotę, a wtedy on pójdzie za nimi. Musiał się na coś zdecydować, bo już mu niknęła w tłumie, więc wyszedł, zostawiając na stoliku rozłożoną gazetę, i pomaszerował Żurawią, starając się zachować dystans około trzydziestu metrów. Zanim doszli do Parkingowej, zorientował się, że nie bardzo może chodzić ulicami w kasku na głowie, niczym obłąkany rycerz. Strasznie nie miał ochoty go zdejmować, bo czuł się w nim niewidzialny, ale ewidentnie zwracał uwagę. Brudne dziecko żebrzące na parkingu wrzasnęło coś za nim po rumuńsku, jakieś rozchichotane, objęte wpół nastolatki obejrzały się za nim, więc w końcu ściągnął kask i niósł go pod pachą.

Zgubił ją w podziemnym przejściu pod Rotundą. Zachował przynajmniej tyle rozumu, żeby nie biegać panicznie i nie wyskakiwać z przejść po różnych stronach ulicy niczym diabeł z pudełka. Przed oczami stanęła mu jak żywa scena, w której on wybiega po schodach, ona stoi na przystanku, stają oko w oko, po czym oboje zaczynają wrzeszczeć i rozbiegają się w dwie strony. Na chybił trafił wybrał wyjście i wynurzył się po stronie bazaru pod Pałacem Kultury. Przez jakiś czas lustrował w różnych kierunkach tłum, prześlizgnął się wzrokiem po handlarzach trzymających w rękach sznurowadła, góralskie swetry, „albańską maść przeciw łuszczycy”, owczarki syberyjskie, które podobno mogły być też małymi niedźwiedziami, po jakimś bezczelnym typie sprzedającym fałszywe druki prawa jazdy, i nagle zobaczył ją idącą po przeciwnej stronie ulicy, wzdłuż Domów Centrum. Odsądziła go o dobre sto metrów, ale nie było wątpliwości – widział wyraźnie jej czerwony wełniany płaszcz z czarnymi dodatkami oraz sflaczały pseudocylinder.

Dogonił ją biegnąc po drugiej stronie Marszałkowskiej, wzdłuż stacji metra.

Weszła do jakiegoś sklepu obok Domów Centrum przez wspólną bramę z EMPiKiem. Widział ją przez szybę dysząc konwulsyjnie i walcząc z sercem miotającym się w klatce piersiowej; te przeklęte papierosy! Sklep był luksusową firmową perfumerią, co zaskoczyło go dodatkowo – Sylwia była maniaczką oszczędzania. Sama myśl, że mogłaby stamtąd wyjść z flakonem „Nina Ricci”, albo „YSL” za kilkaset złotych, była przerażająca i wręcz bluźniercza. Stanęła na środku, w grupce kobiet kłębiących się wytwornie wokół pulpitu zastawionego otwartymi flakonami przeznaczonymi do próbowania. Sięgnęła dla niepoznaki po jedną wymyślną buteleczkę, potem po inną, i gdy nikt nie zwracał na nią uwagi, pewnym ruchem wydobyła dziwaczne opakowanie przypominające wydatne usta, odkorkowała je i błyskawicznie musnęła się pod oboma uszami, a potem, bezwstydnie, w dekolcie płaszcza, pomiędzy ciężkimi piersiami. Odłożyła flakonik i nie zwracając niczyjej uwagi, ruszyła do wyjścia.

Odwrócił się w stronę kiosku z książkami, czując, jak płoną mu uszy. Zrobiło mu się żal i w pierwszym przypływie obłędnego odruchu pomyślał, że za wszelką cenę musi jej kupić te perfumy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Potem uświadomił sobie, że – nie tylko jego żona – żadna kobieta na świecie nie zamierzała pójść do luksusowej drogerii i dopuścić się występku, będącego czymś pośrednim pomiędzy kradzieżą a żebraniną, tylko dlatego, żeby ponętnie pachnieć dla niego. Sylwia robiła to wyłącznie dla obcego faceta, który na dodatek mógłby ją kąpać w perfumach, gdyby tylko miał taki kaprys.

Śledzenie jej było dalej proste, bo szła jak po sznurku i nie korzystała już z przejść podziemnych. Nie oglądała się za siebie, nie wstępowała nigdzie, nie patrzyła na wystawy. Szła zdecydowanym, szybkim krokiem, raz zerknęła na zegarek. Skręciła na rondzie de Gaulle’a i powędrowała wzdłuż placu w stronę skrzącego się lustrzanymi szybami nowego hotelu.

Przez cały czas miał nadzieję, że jednak idzie gdzie indziej i z każdym krokiem czuł narastający strach i wściekłość. Zanim weszła na równiutki, wyłożony skomplikowaną kostką chodnik przed budynkiem, żołądek skręcił mu się w pulsujący bólem węzeł.

Jego żona jednak nie skierowała się do hotelu, tylko do mieszczącej się obok knajpki o dziwacznej nazwie „Gdzieś indziej”. Poczuł przejściową ulgę, a potem zobaczył tamtego, przez przyciemnianą szybę ozdobioną mrożonym napisem. To było jak impuls elektryczny i nagle uświadomił sobie, że przez cały czas łudził się nadzieją. Cały czas gdzieś w głębi serca hołubił przekonanie, że cała afera jest tylko wytworem jego skołowanego, zmęczonego umysłu, że wszystko wróci do normy, a ta maskarada to – w gruncie rzeczy – wygłup. Teraz patrzył bezradnie, jak jego głupie, dziecinne podejrzenia stają się rzeczywistością, na którą w gruncie rzeczy nie był przygotowany.

Słabo widział przez szybę, ale to, co zobaczył, wystarczyło mu – błysk w oku tamtego, cielęcy zachwyt na cygańskiej twarzy Sylwii, kwiaty na mahoniowym stoliku, ich ręce splecione nad blatem, światło oliwnej lampki, zamykające oboje w kręgu ciepłego, intymnego blasku. Odczekał, aż pojawi się kelnerka i odbierze zamówienie. Od motocykla dzieliło go najwyżej trzysta metrów. Przebył tę drogę jak we śnie, nie widząc ani nie słysząc nikogo, ogłuszony własną bezsilnością i rozpaczą.

Znalazł urala moknącego w mżawce na chodniku, uruchomił silnik i wrócił na plac Trzech Krzyży, czując wibracje potężnego silnika jak złudne poczucie mocy. Motocyklista opancerzony grubą skórą i skorupą włókna szklanego otaczającą głowę, oddzielony od świata pleksiglasową przyłbicą, dosiadający masywnego silnika na kołach, wydaje się sam sobie niepokonany, niczym rycerz ciężkiej jazdy. Dlatego tylu z nich ginie. W tej sytuacji nie mógł mu pomóc ani stukonny silnik, ani hełm, ani szwadron ciężkich czołgów.

Kiedy zostanę już sam, bez kobiety, mieszkania i przyszłości, kupię sobie motocykl, pomyślał bezradnie, czując, jak nieunikniona porażka wzbiera wokół niego. Zaparkował przy pomniku, wyłączył silnik i oparł motor na podpórce, ale nie zsiadł ani nie uniósł przyłbicy. Czekał.

Po dziesięciu minutach zaczął się niecierpliwić, po piętnastu niepokoić, a po dwudziestu dwóch gotować z irytacji. Odpalił silnik i podjechał bliżej, zajmując kolejne stanowisko na chodniku przy samej kawiarni. Wystawiał się na ryzyko, ale przynajmniej mógł zerkać przez szybę. Przyciemniane szyby „Gdzieś indziej” były takie właśnie po to, by zapewnić gościom intymność. By nie odbierał im apetytu jakiś szmondak wpatrujący się głodnymi oczami w kotlet, albo jakiś palant gapiący się tak samo na ich kobiety. By rozdzielić świat mżawki, brudnych kamienic i zmarzniętych frajerów na pożyczonych motocyklach, od świata kwartetu smyczkowego, zapachu kawy Lavazza, tortu Sachera i krochmalonych gorsów. Dlatego nie było łatwo obserwować. W knajpie panował przytulny półmrok, w którym majaczyły tylko ciemne sylwetki. Po chwili wypełnionej irytującą gimnastyką, która przypominała oglądanie „Magicznych obrazków”, zdołał znaleźć takie położenie głowy, że zobaczył przez plastik przyłbicy i taflę witryny wnętrze kawiarni. Był to rzadki moment iluminacji, podobny do obserwowania dna przez wartką powierzchnię strumienia albo zaćmienia pomiędzy pędzącymi chmurami.

Jakieś egzotyczne ułożenie pochylonej głowy, jakiś układ plam światła i cienia, który sprawił, że przez chwilę zobaczył przez te wszystkie przesłony hiszpański profil Sylwii, blask nikłego oliwnego płomyka lampki stojącej na stoliku, malujący miękkie cienie na mięśniach jej szyi i rafaelowskie błyski na jej kasztanowych włosach.

A naprzeciwko niej, po drugiej stronie okrągłego marmurowego stoliczka, wsparty wygodnie o obitą skórą ściankę gabinetu, siedział potwór.

Wyglądał jak manekin z wypolerowanego metalu albo robot. Jak człekokształtne lustro. Tylko że to lustro poruszało się, mówiło, przybierało rozmaite grymasy, odbijając w swojej lśniącej powierzchni wypucowany mahoń mebli, płomyk oliwnej lampki, a nade wszystko rozanieloną Sylwię, chłonącą jego słowa z rozchylonymi ustami, z cielęcym wyrazem wilgotnych, rozszerzonych oczu.

Janusz drgnął, a wtedy czar prysnął. Szyba stała się szybą, a rozmawiający z Sylwią jego rywal znowu stał się sobą. Zniewalającym nieziemską urodą, młodym, bogatym i szczęśliwym samcem. Odwrotnością Janusza, który był ubogi, poczciwy, nudny i codzienny. Sylwia coś tłumaczyła tamtemu nad talerzykiem z frymuśnym ciastkiem, coś klarowała, wodząc delikatnie palcem po jego dłoni. Doskonale potrafił sobie wyobrazić, co to było: spotkaliśmy się za późno, ja sama nie wiem, strasznie bym chciała, ale nie jestem jeszcze gotowa, to nie takie proste, muszę trochę pobyć sama i tak dalej. W gruncie rzeczy elementy tańca godowego. Tańca na jego grobie.

Wyszli razem. Odczekał, czując udami krzepiące wibracje potężnego silnika, a potem zjechał z chodnika i niespiesznie ruszył ulicą.

Jego cel odprowadził Sylwię kawałek, potem wrócił pod „Sheratona” i wsiadł do samochodu. Nie było to wprawdzie porsche, tylko jakaś opływowa, europejska limuzyna, ale wyglądała na odpowiednio kosztowną.

Podczas pościgu Janusz czuł, że uwalnia całą spalającą go adrenalinę. Prześlizgiwał się między samochodami, nie tracąc wroga z oczu, ale też pilnując, by nie włazić mu w pole widzenia.

Nie miał pojęcia o śledzeniu, więc po prostu jechał za nim, trzymając się o dwa samochody z tyłu. Nie wiedział dokładnie, po co to robi. Dowie się, gdzie tamten mieszka? I co z tego? Zamorduje go? Szczerze mówiąc, miał na to ochotę. Najchętniej gołymi rękami. Sfotografuje ich in flagranti i będzie mieć dowód w sprawie rozwodowej? Po co? Nie mieli dzieci. Całym ich nędznym dobytkiem było to mieszkanie na poddaszu – po babci. Bardzo możliwe, że nie będzie go potrzebowała.

Uświadomił sobie, że przecież jeszcze się nie rozwodzą. Jęknął i szarpnął głową w kasku, powodując nagły rozkołys motocykla. Skoncentrował się na prowadzeniu – uralem wcale nie jeździło się gładko, zwłaszcza w tłoku.

Ścigał sukinsyna, bo to było jedyne, co mógł zrobić. Albo to, albo siedzieć i jęczeć. Wydarzenia biegły własnym torem i nie miał na nie wpływu.

Te wszystkie brednie o zdobywaniu kobiet. To one zdobywały. Mogłeś uważać się za wielkiego podrywacza, być przekonanym, że to ty kontrolujesz sytuację, ale liczył się ich wybór. Albo reagowały z sympatią na twoje awanse, albo obdarzały cię chłodną pogardą. A kiedy już zdecydowały się zostać i uzależniały cię od siebie jak narkotyk, nagle nudziły się i odchodziły. Tak jak Renata, żona Jerzego. Nie było rzeczy, której Jerzy nie zrobił, żeby ją odzyskać. Pewnego dnia spakowała się i wyniosła. Jerzy omal nie oszalał. Nie chciała z nim nawet rozmawiać. Nie pokłócili się ani nic podobnego. Renata „doszła do wniosku”. Przestał jej odpowiadać. Ni z tego, ni z owego odkryła, że „to nie to”.

I znikła. Jerzy rozmawiał z jej przyjaciółkami, z jej matką, szukał jej przez detektywów, próbował z nią porozmawiać przynajmniej przez telefon. Gdyby tylko zażądała, przeszedłby operację plastyczną albo pranie mózgu. Nic z tego.

Janusz obserwował całą tę aferę ze zgrozą i niedowierzaniem. Wszyscy kumple najpierw współczuli Jerzemu, potem mieli go dosyć, bo jego cierpienie jakoś nie chciało się skończyć, wreszcie zaczęli nim gardzić i życzyć mu nagłej śmierci, byle tylko zszedł im z oczu. Bo się bali.

Wiedzieli, że pewnego dnia może to dopaść któregoś z nich. Dopóki byli młodzi, mieli wyjście: brać kobiety, z którymi nic ich nie łączyło i wyrzucać je, zanim się uzależnią. Alternatywą było próbować stworzyć trwały związek oparty na uczuciu i pozostać całkowicie bezbronnym na: „przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku”, a potem zostać następnym Jerzym. A Jerzy już nigdy potem nie doszedł do siebie.

Samochód jego wroga nagle wrzucił prawy kierunkowskaz i zgrabnie wpasował się w jedyne puste miejsce parkingowe na niewielkim obszarze wolnym od przeklętych słupków, którymi jakiś maniak ponabijał wszystkie chodniki w Warszawie. Janusz minął go w całym pędzie, a następnie gwałtownie skręcił pod prąd w następną przecznicę, przejechał po szerokim, pustym chodniku i zaparkował na jakimś przypadkowym kawałku betonu, wylanego między ścianą kamienicy a trawnikiem. Pobłogosławił wynalazcę motocykli, zdarł z siebie kask i zamknął go w kewlarowym kufrze umocowanym za tylnym siedzeniem. Potem w marszu dopinając kurtkę wyszedł szybkim krokiem zza rogu, w sam raz, by zobaczyć okryte wełnianym płaszczem plecy tamtego w tłumie przechodniów szturmujących przejście dla pieszych.

Światła zamrugały i zmieniły kolor, kiedy Janusz wbiegł na pasy, widząc pełne bojowej furii twarze kierowców zdecydowanych nie darować ani jednemu piechurowi więcej.

Widząc tamtego wchodzącego do obitego ciemnym drewnem pubu, Janusz poczuł przypływ buntu. Czy ten gnojek cały dzień siedzi w knajpach?

– To jest jakiś pieprzony mafioso – wycedził.

Wszedł do środka dosłownie dwie minuty po nim i wypatrzył ciemny wełniany płaszcz na wieszaku w szatni.

Było wczesne popołudnie i w mrocznych, po angielsku przytulnych salach siedziało najwyżej kilkanaście osób. Wieczorem nie będzie gdzie usiąść, powietrze stanie się gęste od dymu i wrzasku, ale na razie panował tu spokój.

Usiadł przy barze, mając w zasięgu wzroku zarówno salę, jak wyjście i przedsionek szatni. Chłoptyś zniknął.

Jego płaszcz nadal wisiał na kołku. W tej szatni był tylko jeden taki płaszcz. Guerlaine, z czesanej czarnej wełny, przypominający krojem oficerski trencz z pierwszej wojny. Płaszcz bogatego, rozkapryszonego playboya. Tylko playboya nigdzie jakoś nie było. Janusz rozglądał się po sali bez skrępowania. Ludzie umawiają się w pubach i potem szukają właśnie w ten sposób.

Nie było tu żadnych zakamarków, tylnych wyjść przez ogródek; nie w październiku. Zgubił go.

Wstał na chwilę i wyjrzał przez witrynę. Szarostalowe audi (czy coś podobnego), nadal parkowało w zatoczce. Sukinsyn wszedł właśnie tutaj – był tego pewien. Więc gdzie się podział?

Pomyślał, że powinien wrócić do motocykla i czatować, nie spuszczając z oka samochodu. Co byś zrobił na jego miejscu? Zostawiłbym samochód w cholerę i wrócił do domu taksówką, a ty byś mógł czatować do usranej śmierci.

Barman zwrócił na niego uwagę, więc musiał coś zamówić. Miał ochotę na wódkę, ale zamówił szklankę soku grejpfrutowego, zżymając się w duchu na straszliwe ceny.

Wszedł do kibla? Niemożliwe, żeby książę z bajki korzystał z toalety. Na zaplecze? I umarł tam? A może pracuje na zmywaku?

Zapalił papierosa i spojrzał tępo przed siebie, na oprawiony w ramki plakat egzotycznego trunku. Strasznie nie chciało mu się wracać do domu.

Plakat przedstawiał nieludzko piękną, smagłą dziewczynę o egzotycznej urodzie, patrzącą na roziskrzony błękitny ocean; nad jej głową zwisały pierzaste liście palm, rozgrzany piasek był drobny i biały jak mąka. Dziewczyna spoglądała prosto w kamerę, była piękna, rozleniwiona słońcem, chętna i niedostępna. Patrzył tak może przez minutę i robiło mu się coraz smutniej. Był tu, gdzie plucha, mżawka i wczesny mrok. Skazany na małżeńską katastrofę ze wszystkim, co potem nastąpi. Opadł jak oklapnięty balon i patrzył na plakat, tęskniąc do słońca, ciepłego oceanu, rozchylonych ust czarnookiej rusałki, o udach lśniących od olejku. Chciał być kimś innym, gdzie indziej.

Spojrzał na swoją twarz w lustrze za rzędami butelek i wypuścił w tamtą stronę obłok dymu.

– …Bo to zła kobieta była… – powiedział zduszonym, nosowym głosem Lindy. Spuścił głowę i bawił się przez chwilę tekturową podstawką pod szklankę, czując, jak w gardle rośnie mu kamienna kula, a przez plecy przebiega dreszcz. Wypił łyk soku i stwierdził, że koniuszek trzymanego w dłoni papierosa zaczyna drżeć. Kto jak kto, ale genetyk nie powinien palić. Tylko że chwilowo mało co go obchodziło.

Skrzypnęły drzwi od toalety. Spojrzał w tamtą stronę, ale zobaczył tylko jakąś wysoką brunetkę z nastroszonymi włosami spiętymi w nieporządny koński ogon i długimi nogami, widocznymi spod krótkiej czarnej spódniczki. Tak krótkiej, że nie wystawała spod żakietu. Jej uroda była bezdyskusyjna – zdecydowana jak cios w twarz.

Odwrócił się z powrotem do swojej szklanki i swojego plakatu. Znów spojrzał w orzechowe oczy reklamowej Malajki i stwierdził, że obie dziewczyny są identyczne. A przynajmniej łudząco podobne. Ten sam niewinny i nieco kapryśny wykrój ust, takie same bezwstydne ogniki skryte pod gęstymi rzęsami, podobnie zdecydowany rysunek brwi. Tylko fryzura inna.

Przeszła mu za plecami, a potem mógł zobaczyć tylko tył jej głowy. Co to zresztą, cholera, za różnica. Może to modelka, a plakat zrobili w Polsce. Kogo to obchodzi? Poczuł, jak wali mu serce. Zupełnie bez powodu.

A może jednak mu odbiło? Kogo, powtarzam, to obchodzi? Skinął na barmana i zamówił setkę wódki. Najwyżej odbiorą mu prawo jazdy. I tak nie miał samochodu, więc co za różnica.

– Jesteś jednak… – usłyszał za plecami serdeczny damski głos. Ktoś objął go od tyłu, ciepłe wąskie dłonie dotknęły jego policzków, a potem dziewczyna pocałowała go w usta. Nie było to przyjacielskie cmoknięcie, przystawiane znajomym jak pieczątka, tylko głęboki, namiętny pocałunek. Odwzajemnił go bezmyślnie, nieznajoma poruszała głową, ich wargi ocierały się o siebie, wsunęła mu język w usta, stwierdził, że obejmuje ją w talii, że gładzi po plecach. Zapach perfum spowił go jak korzenna, tropikalna chmura.

A potem otworzyła oczy. Wielkie, wilgotne, z bezwstydnymi ognikami migoczącymi pod zasłoną gęstych rzęs, chociaż nie czarne, jak myślał, ale fiołkowe. Nigdy takich jeszcze nie widział. Były niemal fioletowe, z ciemniejszymi obwódkami.

Odskoczyła od niego, dotykając ust palcami obu dłoni i czerwieniejąc gwałtownie. Aż przysiadła z wrażenia.

A teraz trzaśnie mnie w pysk, pomyślał bardzo spokojnie – popielniczką.

– O Boże – powiedziała tylko zdławionym głosem. Nadal czuł smak jej oddechu. Przyjemny, jakiś taki mleczny. Czuł jeszcze na wargach zanikający ślad pocałunku.

– Jezu… – Wyciągnęła gwałtownie dłonie i dotknęła jego policzków, jakby w obawie, że popsuła mu twarz, i natychmiast je cofnęła. – Strasznie przepraszam… ja myślałam, o Boże… pan jest taki podobny… – nerwowo poprawiła mu koszulę i w sekundę wykonała serię ostrożnych, roztrzepanych gestów: dotknęła jego policzków, swoich ust, grzbietu jego dłoni. Uścisnęła go lekko, a potem gwałtownie zabrała palce, jakby się oparzyła.

– Boże, tak mi głupio. Naprawdę nie wiem, co zrobić. Niech pan mi wybaczy… o Boże, niech pan coś powie. Zrobiłam z siebie kretynkę…

– Nic się nie stało – skłamał. Nic się nie stało, akurat… Po prostu zrób tak jeszcze dwadzieścia razy. To się nie dzieje naprawdę.

– Naprawdę. – Tym razem on dotknął jej dłoni. – Po prostu pomyłka. Proszę się nie przejmować i… przykro mi, że to nie ja. Proszę sobie nie przeszkadzać. On zaraz przyjdzie.

Pieprzony Bogart dla ubogich duchem. Brakuje tylko kapelusza, deszczu i lotniska w tle. „Zawsze wierny”, co? A co tam u twojej żony?

Spojrzała gdzieś na bok.

– Nie. Nie przyjdzie. To dlatego tak się ucieszyłam. Myślałam… nie wiem, co myślałam. Przepraszam – znów uścisnęła jego dłoń – pan na pewno na kogoś czeka…

– Nie, nie czekam – powiedział, czując, jak wali mu serce. Już chyba nawet nie pamiętał, jak to się robi. W tę albo we w tę. Teraz!

– Napije się pani ze mną kawy?

Zasłoniła usta i nos złożonymi modlitewnie dłońmi, spoglądając ze skruchą spod postrzępionej grzywki. Sarenka, pomyślał.

– A chce pan pić kawę z kretynką?

– Chcę pić z panią – uśmiechnął się. Nie miał pojęcia, po co to robi. Jego umysł milczał, osłupiały. Nie miewał skoków w bok. Odkąd był z Sylwią, nie podrywał żadnych panienek – do niedawna był przekonany, że są wyjątkowi.

Usiedli przy oknie, w przytulnym zakątku osłoniętym filarem. Janusz wyjął zapalniczkę i zapalił knot szklanej lampki oliwnej, takiej samej jak ta, która przyświecała dziś jego żonie i tamtemu. Nie chciało mu się nawet o tym myśleć.

Wzdrygnął się, jakby tamto wspomnienie go oparzyło.

Dziewczyna usiadła naprzeciwko, spoglądając na niego z wyraźną aprobatą. Jakoś tak chętnie, jakby rzeczywiście chciała z nim siedzieć, a nie tylko uważała, że powinna. Jakby nie była uderzającą pięknością i nie stanowiła co dzień obiektu marzeń wszystkich mężczyzn dookoła.

Wyjęła z kieszeni żakietu paczkę wąskich, damskich papierosów, co przyjął z aprobatą. W ciężkich czasach prześladowań palacze czuli podświadomą solidarność. Mógł przynajmniej mieć pewność, że nie będzie go pouczać, mierzyć spojrzeniem pełnym świętoszkowatej dezaprobaty, narzekać i wyganiać na balkon.

Znowu patrzyła w ten rozbrajający, sarni sposób, trochę spode łba, ale z figlarnymi błyskami na dnie wrzosowych oczu.

– W życiu mi się coś podobnego nie wydarzyło – wyznała. – Naprawdę nie rzucam się w ten sposób na ludzi.

– To nic – zapewnił ją. – Ja kiedyś z rozpędu pocałowałem szwedzkiego profesora w rękę. To się zdarza bez przerwy.

Roześmiała się życzliwie, przechylając głowę. Na widok kelnera wyciągnęła rękę i przycisnęła lekko dłoń Janusza do stołu.

– Ja stawiam – powiedziała cicho, z naciskiem. Zamówiła kawę i whisky dla Janusza, a dla siebie „Pina Colada”. Nie chciała słuchać protestów.

Wciąż spoglądała z łobuzerską skruchą.

– Narozrabiałam – oświadczyła cicho, patrząc mu prosto w oczy – ale to było bardzo przyjemne.

Poczuł, że się roztapia. Jego splot słoneczny zaczął promieniować ciepłem. Uśmiechnął się z poczuciem, że w coś się pakuje i nic na to nie może poradzić. Wiedział, że coś jest nie tak, ale docierało to do niego słabo. Płynął z prądem.

– Mam na imię Weronika – powiedziała. – Po czymś takim nie możemy mówić do siebie „proszę pana”.

– Jesteś tu sama?

– Nie mogłam siedzieć w domu – powiedziała smutno. – Czekałabym na telefon, który nie zadzwoni. Na gwizdnięcie faceta, który uważał mnie za zabawkę. To upokarzające.

– Wzięłaś mnie za niego?

– Głupio mi. Ale z tego powodu, że tak się ucieszyłam na widok tego gnojka, to znaczy myślałam, że to on, a nie dlatego, że cię pocałowałam. Powinnam się tego wstydzić, ale tak nie jest. Wcale nie jesteście podobni. To znaczy, może trochę z twarzy, ale on by się tak nie ubrał. Ty wyglądasz jak facet, a on jak lala. To straszny snob. Boże, ależ ja paplę. – Napiła się koktajlu. – Przepraszam – powiedziała cicho. – Nie chciałam. Zaczynam cię zanudzać.

– Nie – odparł z cielęcą tępotą. – Mów, jeśli masz ochotę.

– To nudne i nie chcę o tym myśleć. Lepiej powiedz, dlaczego jesteś taki smutny.

No, to teraz się pożegnamy, pomyślał. I powiedział jej, dlaczego jest taki smutny.

A kiedy mówił, ujęła jego dłoń i podniosła ją. Jej dotyk palca był elektryzujący i nadzwyczaj przyjemny. A potem rozchyliła usta i niespodziewanie pocałowała go w mały palec.

To nie działo się naprawdę.

– Nie jestem dziwką – powiedziała. – Nie chcę, żebyś tak o mnie myślał. I nigdy się tak nie zachowuję. Po prostu nie mogę się powstrzymać. To mnie przeraża… Strasznie na mnie działasz i nie wiem dlaczego, po prostu… to jest tak, jakbyśmy byli dla siebie stworzeni. Trafiliśmy na siebie właśnie dzisiaj, oboje odtrąceni, upokorzeni, samotni, i ten pocałunek… – Oparła policzek o jego dłoń i pocałowała ją lekko. – Wciąż go czuję. Miedzy nami coś jest. Nie wiem co. Ale coś wyjątkowego. Proszę, nie zabieraj ręki. Pozwól mi tak siedzieć… Boże, nawet nie wiem kim jesteś. Co się ze mną dzieje?

Ona zaraz zacznie płakać, pomyślał w panice. A wtedy pękną wszystkie tamy. Była śliczna. Tak nieziemsko, nienaturalnie śliczna, że patrząc na nią czuł ból i smutek. Wyglądała na ulotną i nietrwałą jak płatek śniegu. Jak przedstawicielka innego gatunku. Jeżeli zacznie płakać, to i w nim coś pęknie. Zacznie ją tulić, całować, a wtedy już nie przestanie. Zostanie z nią do końca i do diabła z Sylwią, do diabła z całym światem. To się nie dzieje naprawdę.

Zamilkli, ale nie było w tym milczeniu zakłopotania. Milczeli jak para bliskich przyjaciół. Weronika tuliła policzek do jego dłoni, on leciutko gładził palcem jej miękki, brzoskwiniowy policzek. Krople deszczu toczyły się po przyciemnionych szybach. Rozmawiali leniwie o swoich upodobaniach, opowiadali melancholijne historie. Gdzieś za barem kompakt grał Cohena. Janusz płynął w tym nastroju, ale nie był w stanie zebrać myśli, by przemyśleć to, co właśnie robi. Przygaduje sobie kochankę? I co dalej? Gdzie jego cygańska dziewczyna? Co będzie z jego przyszłością? Nie obchodziło go to. Problemy nadal istniały, ale jakieś przygłuszone, jak ból ugaszony silną dawką opiatu. Pożar nadal szalał, ale za grubą ścianą.

Upłynęła pewnie z godzina, i nastrój zrobił się jakiś gęstszy. Stolik był za szeroki, by mogli nagle zacząć się całować, ale trzymali się już bezustannie za ręce. Jej długa, opływowa łydka opierała się swobodnie o jego nogę. Częstowali się nawzajem swoimi koktajlami i ciastkami, w powietrzu gęstym od feromonów wisiał bezrefleksyjny, instynktowny seks.

Była tak chętna na wszystko, co proponował, bez względu na to, czy podawał jej ogień, czy zamawiał jakiś napój, że miał poczucie, jakby właściwie było już po wszystkim. Kiedy pochylała się do przodu, a w dekolcie błyskał matowo ciężki, gładki owoc jej piersi, Janusz oprócz pożądania czuł też przyjemne poczucie własności, jakby już była jego, jakby wystarczyło tylko wyciągnąć rękę.

Uratował go Marek Okrasa, który wyrósł znikąd przy jego stoliku. Janusz poderwał się, czerwony jak piwonia, bełkocząc coś nieskładnie o jakichś kuzynkach, jął witać niezgrabnie i przedstawiać, ale kolega nie zabawił długo. Zachowywał się dziwnie. Po pierwsze, powiedział: „Halo boys”, ale może był to żart. Potem przywitał się z Weroniką ze swoją zwykłą w takich wypadkach ostentacyjną uprzejmością, ale potem ignorował ją zupełnie. Zamienił z Januszem garść sympatycznych banałów i poszedł sobie. To było dziwne. Byli bliskimi znajomymi. Naprawdę bliskimi. Może nie przyjaciółmi od serca, ale łączyło ich morze wypitego wspólnego piwa i sporo rozmów na bardzo głębokim poziomie zaufania. W tak nietypowej sytuacji, jak spotkanie Janusza z obcą panienką w barze i to panienką najwyższej klasy, było właściwie pewne, że jakoś by zareagował. Najpewniej kompletnym osłupieniem. Z drugiej strony, może był zakłopotany. Okrasa w ogóle nie był mocny w okazywaniu uczuć. Janusz wiedział, że Sylwia nie znosiła tamtego i to prawdopodobnie z wzajemnością. Może był zadowolony z tego, co zobaczył, ale i tak całkowity brak porozumiewawczych spojrzeń, gestów i klepnięć w rodzaju: „Ho, ho, cicha woda…” był co najmniej dziwny.

Jednak czar prysł. Straceńczy nastrój pchający go bezmyślnie z prądem wydarzeń zmienił się w głębokie, irytujące poczucie, że coś jest cholernie nie w porządku.

Nawet jej nie znał. Może była wariatką, a może go w coś wrabiała? Gdzie czas na wzajemne poznanie, gdzie osobowość? Widział ją i to wystarczyło, żeby wszystko, co robiła, wydawało się zajmujące, jedyne w swoim rodzaju i pociągające. Wystarczyła mu jej powierzchowność. Przeraziło go to. Zawsze wydawało mu się, że jest pod tym względem wyjątkowy. Był zdeklarowanym monogamistą i wierzył, że nie byłby w stanie iść do łóżka z obcą kobietą. Najpierw się dziewczynę poznaje, potem się ją zaczyna lubić, potem, ewentualnie, można przełamać granicę ostatecznej intymności i przejść do mrocznej, wilgotnej krainy poznawania smaku jej skóry, śliny, okrywania się jedwabistym dotykiem jej ciała, wnikania w najintymniejsze zakamarki. Dopiero wtedy. Dopiero kiedy można mieć odwagę zajrzenia za zasłonę, za którą znajdowała się naga kobieta. Bez makijażu, z twarzą opuchniętą od snu, spocona, rozczochrana. Poznać ostateczną tajemnicę kobiety – jej nagą twarz bez maski. Poznać i zachwycić się nią. Tak uważał. Doskonale wiedział, że jest dziwadłem. Mimo to tak właśnie czuł i był siebie pewien. Aż do dzisiaj.

Dzisiaj siedział w barze naprzeciw zupełnie obcej kobiety i robił dokładnie to, w co u siebie nigdy nie wierzył. Tonął w niej, niczego o niej nie wiedząc i wcale mu to nie przeszkadzało. Nie obchodziło go nic. Dotychczasowy świat walił się w gruzy i wstawał świt nowego świata, w którym nie było żadnych reguł i wszystko było możliwe, trochę przerażające, fascynujące i nieznane.

Zrobiło się późno. Wczesne popołudnie zamieniło się w popołudnie zaawansowane, porę dnia, która ucieka najszybciej. Czas wracania do domu, jedzenia spóźnionych obiadów albo wczesnych kolacji, czas, który niepostrzeżenie zamienia się w wieczór. W domach, oświetlonych ciepłym, żółtym blaskiem, czas kanapy, czas gdzieś między „Teleekspressem”, a „Wiadomościami”. Czas, kiedy któreś powinno powiedzieć albo: „Muszę już iść”, albo: „Chodźmy do mnie”. Była gotowa to powiedzieć. Chciała to powiedzieć. Zaproszenie do krainy zupełnie nowego seksu, dzikiego i namiętnego, pełnego nowych, nieznanych obietnic, wisiało w powietrzu jak owoc. Wystarczyło wyciągnąć rękę.

– Muszę już iść – powiedział.

– Zobaczymy się jeszcze? – Znowu poczęstowała go tym rozbrajającym spojrzeniem zawstydzonej i spłoszonej sarenki. Po prostu powiedz: nie, pomyślał. Zanim wpadniesz po uszy.

– Masz telefon?

Podała mu wizytówkę.

– Często pracuję w domu – powiedziała. – Zadzwoń kiedy tylko chcesz.

– A będziesz mnie pamiętała?

– Więc zadzwoń szybko, zanim zapomnę.

Pocałunek był jak wybuch, jak płacz i zapach lata. Była w nim i namiętność, i muzyka, i bezgraniczna tęsknota. Cały świat zgasł, skurczył się do jej warg, języka i jej wąskich palców.

Kiedy wychodził w brudny, deszczowy dzień, kręciło mu się w głowie. Obojętnie zarejestrował, że elegancki płaszcz od Guerlaina z grubej czesanej wełny nadal wisiał na haku w szatni. Nie obeszło go to. Natomiast kiedy dochodził do motocykla, zapomniany od lat ostry skurcz niespełnionego pożądania przeszył mu podbrzusze eksplozją ognia.


Zanim znowu zaczął myśleć upłynęło przynajmniej ze dwie godziny.

Oddał motocykl i wrócił do domu autobusem, patrząc na stalowy zmierzch przez zachlapaną deszczem szybę. Nie wiedział co robić ze sobą i ze swoim życiem. Nigdy nie spotykał się z dwiema kobietami równocześnie. Małżeńskie gierki uprawiane z zamiłowaniem przez przytłaczającą większość świata uważał za upokarzający idiotyzm, właściwy dla ludzi, którzy nie wiedzą czego chcą. Jeżeli chcesz mieć przypadkowe romanse, pozostajesz w stanie wolnym. Jeżeli poznajesz kobietę, u boku której chcesz się zestarzeć, wtedy się żenisz i jesteś z tą kobietą. Tak wyglądał świat Janusza. Prosty świat jasnych reguł i zrozumiałego postępowania. Świat, w którym wybory są przemyślane i konsekwentne. Świat, który się zawalił.

Teraz przynajmniej dysponował wyjściem awaryjnym i mógł zdać się na los. Jeżeli Sylwia w końcu odejdzie, odnajdzie Weronikę i utonie w jej sarnich oczach. Jeżeli Sylwia zostanie z nim, świadomie i zdecydowanie, wyrzuci wizytówkę i zapomni o wszystkim. Jakie zgrabne, przemyślane i eleganckie zakończenie. Było takie dobre, że na chwilę zdołał się oszukać i odnaleźć w sobie iskrę optymizmu i wiary w przyszłość. Wszystkie uczucia, które stracił, zanim to się zaczęło.

A potem wysiadł z autobusu i wszystko przepadło. Przed chwilą znajdował się w egzotycznym świecie nowych możliwości, gdzie czekała nowa kobieta, nowe poranki, nowe marzenia, przejawy dwuosobowego folkloru i nowe potrawy. Wszystko tam było nowe, jak prosto ze sklepu. Błyszczące i w nienaruszonych opakowaniach. A potem stanął na ich ulicy i czar prysł.

Ulica osaczyła go wspomnieniami, skwerem, na którym na niego kiedyś czekała, błyszczącymi w deszczu wiadrami kwiaciarek, od których niespodziewanie kupował jej późne, jesienne kwiaty. Tędy szli z bagażami, żeby wyjechać na pierwsze wspólne wakacje, tamtego gorącego, magicznego lata. Na tamtej ulicy był szpital, gdzie poroniła, a na tej ławce płakała po wyjściu ze szpitala, rozpaczliwie wczepiona w niego, bo wiedziała już, że zawsze będą mieli tylko siebie.

Błagała go o zaklęcia, których zawsze się bał, te wszystkie: „obiecaj mi że nigdy mnie nie opuścisz”. A kiedyś, w zimowy poranek, kochali się, a potem nagle zaczęła płakać. „Nie chcę, żebyś umarł pierwszy – szlochała. – Nie chcę zostać bez ciebie, nigdy.” Tulił ją, czując jej gorący, mokry policzek na ramieniu, wypowiadał jakieś uspokajające banały, patrząc na przykryte śniegiem dachy, i nie wiedział, co z tym wszystkim zrobić, przejęty zabobonnym lękiem.

A teraz te wszystkie chwile miały zostać przekreślone kilkoma zdawkowymi, eleganckimi zdaniami. Zmięte i wyrzucone do kubła jak zetlałe pamiątki przy sprzątaniu piwnicy. Okrucieństwo i ostateczność tego gestu poraziły go nagle, kiedy tamtego wieczora wracał do domu. Wbiło go w betonowe płyty chodnika ciężarem przeraźliwej, ostatecznej straty. Żadna mglista obietnica nowego życia nie mogła tego osłabić. Miał już swoje życie. Mieli te wszystkie chwile, on i Sylwia, a teraz nagle miały one zostać przekreślone i unieważnione, w ten czy inny sposób.

Przywitała go pocałunkiem. Przytuliła się do niego w milczeniu, owiana jakąś cichą melancholią, jednak był to prawdziwy pocałunek, a nie małżeńska formalność przypominająca uderzenie stempla pocztowego, jaką go ostatnio częstowała.

Objął ją i pchnął nogą drzwi, przejęty do głębi poczuciem winy z powodu swojego popołudniowego flirtu. Ukryta w tylnej kieszeni wizytówka paliła go jak nasączona kwasem.

Czuł jej gorący dotyk, później, kiedy jedli wspólną kolację, kiedy siedzieli na kanapie patrząc w milczeniu w telewizor. W powietrzu nie było napięcia, naładowana elektrycznie burzowa atmosfera gdzieś się rozwiała, ale zastąpił ją głęboki, milczący smutek. Tak jakby oboje byli w żałobie, ale już nauczyli się z nią żyć. Nadal przytulała się do jego boku, półleżąc na kanapie z podwiniętymi nogami, opierając głowę o jego ramię. Gładził ją po głowie, a ona rewanżowała mu się, głaszcząc go delikatnie pełnym współczucia i smutku gestem. Wizytówka uwierała go przez tylną kieszeń dżinsów. Sztywne, prostokątne kłamstwo, które już zawsze będzie tkwiło między nimi. Postanowił pójść do kuchni i wyrzucić ją. Tak po prostu.

– Dlaczego płaczesz? – zapytał, pragnąc wydobyć ze swego głosu tyle ciepła i czułości ile tylko możliwe.

– Płaczę nad nami – szepnęła i to było jak wyrok. Poczuł fizycznie śmierć nadziei. Gdzieś wewnątrz klatki piersiowej, głęboko. Zapłonęła krótko i zgasła, jak trafiona piorunem. Ten wieczór nie był melancholijnym zakończeniem kłótni. Ona się z nim żegnała. Tracił ją. Zostawał sam. Tonął.

Długo siedział nocą w kuchni, patrząc na fraktale siwego dymu układającego się nad popielniczką, na mokry mrok za oknem, wianuszek liliowych płomyków pod szumiącym czajnikiem. Na elegancką, welurową wizytówkę leżącą przed nim na kuchennym stole. Jego umysł wyłączył się częściowo, jakby odrętwiały poczuciem klęski i straty. Pozostały mu tylko drobne, bezmyślne zachowania. Stan na pograniczu medytacji i katatonii, kiedy można godzinami obserwować fusy dryfujące w herbacie, dym z papierosa, albo refleksy światła załamującego się na łzach we własnych oczach.

A potem podniósł słuchawkę i z bijącym sercem, zdumiony własnym strachem, wystukał numer. Po trzech sygnałach rozległ się trzask i metaliczny, bezosobowy głos, którego nie poznawał, powiedział:

– Halo?

Milczał. Nie wiedział, co powiedzieć, zagubiony w nagłej panice. Dzwonił bez celu, tylko po to, żeby upewnić się, że nieprawdopodobnie piękna dziewczyna z kawiarni, którą kilka godzin temu trzymał w ramionach, istnieje naprawdę. Ale nie poznawał jej. Nie potrafił nawet powiedzieć, czy głos, który słyszy, należy do mężczyzny czy do kobiety.

– To ty? – tym razem słyszał wyraźnie, że to Weronika. Głos stał się ciepły, dźwięczący. – Powiedz coś, chcę usłyszeć twój głos.

– Dobranoc – szepnął.

– Dobranoc, miły – powiedziała. Położył słuchawkę i stwierdził, że ma spocone dłonie. Dorosły facet, drżący jak osika, ponieważ przed chwilą powiedział przez telefon „dobranoc” pięknej dziewczynie. Dziewczynie, która wyrwana ze snu, o Bóg wie której w nocy, głuchym telefonem, nie tylko wie, kto dzwoni, ale odpowiada: „Dobranoc”. Bez żadnych pytań.

Ideał kobiety? To ta, która nie zadaje bez przerwy zbędnych pytań.

Wbrew własnym oczekiwaniom zasnął twardo i śniło mu się, że tkwi w pajęczynie, opleciony niczym mumia.

Następne dwa dni były tak szare i stalowociemne, że wydawało się, jakby cały świat umarł i toczył się przed siebie jedynie siłą rozpędu. Janusz postanowił jednak wrócić do pracy. Wstawał rano, wmuszał w siebie kubek cienkiej kawy z elektrycznego ekspresu, a czasem także kanapkę, którą żuł bezmyślnie nie czując smaku i połykał na siłę niczym gęś tuczona na pasztet sztrasburski. Potem szedł na przystanek i wciskał się do autobusu, pomiędzy cuchnące mokrą bawełną buroszare płaszcze. Patrzył na czarną gumę podłogi, wytłoczoną w przeciwpoślizgowe wzory, albo przez okno, na szare niebo, bure budynki i bezlistne drzewa.

Nawet Ogród Botaniczny, w którym stał Instytut, był martwy, jak skamieniały las.

Janusz żył jak w koszmarnym śnie, od czasu do czasu budząc się na chwilę w trupim świetle jarzeniówek auli, gdy abstrakcyjne piękno biochemii procesów genetycznych, którą wykładał na elementarnym poziomie drugiego roku, krzesało w nim odrobinę zainteresowania. Potem patrzył na siedzących przed nim studentów obleczonych w białe fartuchy laboratoryjne, gapiących się na tablicę z martwą cierpliwością galerników. W sinym świetle wydawali się udręczeni i chorzy, nawet studentki były ziemiste i nieatrakcyjne. Nawet Nigeryjczyk Patrick Nisangani wydawał się jakiś blady i pożółkły. W tym szarobetonowym, jarzeniowym świecie, w którym byli zamknięci, Afryka wydawała się zjawiskiem czysto teoretycznym.

Czasami odnosił wrażenie, że prowadzi ostatnią odprawę dla oddziału kamikadze, a nie wykłada genetykę ludziom, którzy swego czasu stanęli na głowie i pokonali zaporę morderczych egzaminów, żeby się tutaj znaleźć. Nie winił ich za to. Tkwili w piekle tak samo jak on. Przyszli tu, bo mieli idealistyczne marzenia o życiu odkrywców, o tropikalnych morzach i tajemnicy życia kryjącej się w cudach biologii. Zamiast tego czekały ich obskurne laboratoria, smród odczynników, niekończące się wkuwanie abstrakcyjnych formuł i sine światło jarzeniówek. A na zakończenie dyplom kwalifikujący prościutko do Urzędu Zatrudnienia jako bezrobotnych. Jeszcze o tym nie wiedzieli i mieli gdzieś w głębi duszy krzepiące poczucie, że życie rozwija się przed nimi, że wszystko jeszcze może się wydarzyć. Jeszcze mieli nadzieję.

Przestał śledzić Sylwię. Już wiedział, że spotykała się z tamtym i to mu wystarczyło. Było jak różnica między prawdą i kłamstwem. Czy ten tajemniczy gość był jedyny? Jego żona – to uosobienie prawdomówności i odpowiedzialności – była w stanie kłamać, kręcić i prowadzić podwójne życie. I gdyby nie atak paranoi, który podpowiedział mu, że coś jest nie tak, nigdy by się tego nie domyślił. W takim razie, co jeszcze w ich dotychczasowym życiu było kłamstwem? Potencjalnie mogło to być wszystko. Każda chwila, którą dotąd uważał za bezcenną, mogła być wyreżyserowana, zełgana i zagrana. W końcu był naiwnym frajerem, którego, jak dowodziła praktyka, tak łatwo było oszukać. Snując się po wydziale tamtego tygodnia nie potrafił zdecydować, czy czuje się bardziej upokorzony, czy opuszczony. Codziennie wracał do domu z bijącym sercem, przekonany, że tego dnia już na pewno odkryje pustą szafę, ogołoconą łazienkę, a na stole zdawkową kartkę przyciśniętą obrączką. A ponieważ nic takiego nie następowało, strach zostawał i oczekiwanie na cios wydawało się gorsze od samego uderzenia. Ale Sylwia nie odchodziła – snuła się po mieszkaniu ponura i nabzdyczona, twierdząc z cierpiętniczą bezczelnością, że „wszystko jest w porządku” i doprowadzając go do szału.

Wychowywała go – wszystko robił źle, wszystko miał nie takie i nie wtedy, kiedy trzeba. Nie podejmował kłótni i tylko patrzył z dziecięcym zdumieniem, jak jego piękna i wyjątkowa żona zamienia się w jakąś straszliwą sekutnicę, niczym żywcem wyciętą z tych zimnowojennych damskich magazynów. Stawała się lodowatą, nieskończenie egoistyczną suką o nieograniczonych potrzebach i totalitarnym umyśle. Któregoś dnia nagle przyszło mu do głowy, że robi to z litości. Chce żeby, kiedy nastąpi to co nieuniknione, mniej cierpiał. Jeśli chciała mu siebie obrzydzić przed odejściem, tym bardziej czuł się manipulowany i wykorzystywany.

Największym wstrząsem było dla niego odkrycie własnej zazdrości. Wcale nie był ponad to, jak sądził. Było to uczucie bezsilnego upokorzenia, podobne do tego, którego doznają zgwałcone kobiety i pobici mężczyźni. Wcale nie musiał do tego uważać swojej żony za rzecz lub swoją własność. Nie zmieniało to faktu, że czuł się skrajnie upokorzony i wyzuty z praw. Gdyby znalazł swoje mieszkanie okradzione, spustoszone wszystkie zakamarki, wybebeszone szuflady i przekleństwa wypisane na ścianach ekskrementami, nie byłoby wiele gorzej. Wrażenie, jakby ktoś bezkarnie nasikał na jego życie i odszedł, okazało się być jak najbardziej pierwotne i instynktowne, niczym strach przed wysokością albo ogniem.

Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu stwierdził, że chwilowo seks budzi w nim odrazę. Nie tyle wynikającą z nagłego purytanizmu, ile z szoku, podobnie jak ranny żołnierz niechętnie myśli o tym, by sobie postrzelać do puszek. Również po raz pierwszy stwierdził, że gardzi ludźmi, niczym jakiś obłąkany pustelnik. Ludźmi w ogóle, jako istotami, które miały w zwyczaju sprawiać sobie nawzajem ból, a nie kimś konkretnym.

Ocalił zdrowe zmysły tylko dzięki ucieczkom w fantazję. Znalazł w skrzynce z narzędziami czeski nóż sprężynowy Mikov, naostrzył i nosił go w kieszeni jesiennego płaszcza. Pieszczenie palcami obłej stalowej rękojeści w oprawce z matowoczarnego nylonu przynosiło ulgę, choć nie miało sensu. Ten, kto spustoszył jego życie, nie musiał czaić się w ciemnych zaułkach. Wziął, co chciał i odszedł, rechocząc drwiąco. Takie były fakty i nie można było ich pociąć, pochlastać, ani dźgnąć. Mimo to nóż był jego jedynym, cichym i wiernym przyjacielem. Wystarczyło wsunąć rękę do kieszeni i podważyć kciukiem stalowy języczek, przekręcić do przodu i przycisnąć, a solidny, wygięty kawał hartowanej stali wyrzucał bokiem masywne ostrze. Zawsze. Ilekroć potrzebowałby obrony, mógł na niego liczyć.

Jednocześnie zauważył, że tęskni za Weroniką. Jeżeli już miewał fantazje seksualne, widział jej trochę za wielkie granatowofiołkowe oczy, czarne brwi, usta zawsze lekko stulone jak do pocałunku i ten nieuchwytny, ale dziwnie znajomy błysk kryjący się pod powiekami i w miękkim, orlim łuku wąskiego nosa. Śniły mu się jej dłonie, piersi i stopy. Łowił chciwie w nozdrza każdy zapach podobny do jej korzennych perfum. Oglądał się za czarnobrewymi brunetkami o nastroszonych, postrzępionych włosach.

Pamiętał każde słowo, które powiedziała, każdy grymas drobnych, wypukłych ust. Pamiętał jak szła i jak siedziała. Pamiętał jej dłonie i kolana. Pamiętał, choć nie chciał. Bez przerwy. W każdej sekundzie.

A kiedy się budził, widział na odwrotnej stronie powiek, tuż nad sobą, wyraźny wizerunek jej pociągłej twarzy, czuł dotyk jej języka na wargach, uścisk gładkich, niewiarygodnie długich ud na biodrach i mleczno korzenny smak jej oddechu.

I tęsknił. Tęsknił tak strasznie i boleśnie, że aż trudno mu było w to uwierzyć. Tęsknił jak ktoś skazany na wieczną rozłąkę, na pustkę, smutek i mrok. Kiedy usłyszał ten sam kawałek Cohena, który grał im wtedy w pubie, musiał pospiesznie wyjść do innego pokoju, stwierdziwszy ze zgrozą, że ma oczy pełne łez. Dzień po dniu ze wszystkich sił usiłował nie dzwonić do niej. Nie wciskać cyfr numeru, który miał wypalony na mózgu jak piętno.

W normalnych okolicznościach musiałby przyznać, że jest zakochany. Tymczasem jej telefon nie odpowiadał, a Janusz nie mógł znieść wiszącej w powietrzu utraty żony. Nie wyobrażał sobie życia w równoległym świecie, w którym są obcymi ludźmi. „Och, to tylko moja była żona. Jak ona się nazywała…?” Świat mógł być normalny tylko gdyby dzielili życie. Tylko wtedy rzeczy były na swoim miejscu. Przelotne marzenia o życiu u boku Weroniki ograniczały się do seksualnych tęsknot. Poza tym była tylko mgła. Nie potrafił wyobrazić sobie nawet Bożego Narodzenia w jej towarzystwie. Usiłował, ale widział wtedy jedynie jakąś zamazaną sylwetkę i pustkę. W związku z Weroniką potrafił wyobrazić sobie tylko seks. Jeżeli cokolwiek usiłował planować, odruchowo myślał albo o Sylwii, albo o samotności. A jednocześnie tęsknił za dwiema kobietami i nie miał żadnej. Janusz – człowiek o dwóch twarzach. Rozdarty na pół. Przeszłość i przyszłość. Czerń i biel. Dziwił się, że jeszcze nie zwariował.


* * *

Siedząc wieczorem w kuchni przyjaciela, patrząc na załamujący światło kieliszek na zielonym onyksowym blacie pojął, że nie jest w stanie nawet tego nikomu wyjaśnić. Zmuszenie innego człowieka do patrzenia na świat twoimi oczami przypomina wyjaśnianie konstrukcji helikoptera Buszmenowi. Helikopter stoi przed nim, proszę bardzo, ale niepojęty niczym Sfinks. Zrozumienie jego działania wymaga zrozumienia pracy tysięcy części, z których każda wymyka się doświadczeniu Buszmena. W ten sposób wykład rozpada się jak układanka na miliony szczegółów, z których wszystkie pozostają tajemnicą.

Joanna, szczęśliwa właścicielka nowej, lśniącej jak igła kawalerki, i świeżo poślubiona małżonka Grześka, siedziała oparta plecami o ścianę wnęki kuchennej i tępo bawiła się kieliszkiem. Grześka nie było. Janusz prawie jej nie znał. Widywał ich razem i wiedział to, co opowiadał mu Grzegorz. Nie paliła tytoniu, nie piła mocniejszych alkoholi, była też zajadłą rzeczniczką zdrowego stylu życia, skrajnej tolerancji dla wszelkich dziwactw poza tym, co było w jej oczach niepoprawne, i początkującą feministką. Janusz nigdy nie był w stanie pojąć, co Grzegorz w niej widział.

Kiedy otworzyła mu drzwi, głuchym głosem powiedziała, że Grześka nie ma, i stanowczo poprosiła, żeby jednak wszedł – osłupiał.

A teraz siedziała po drugiej stronie kuchennego blatu podciągnąwszy chude, blade stopy na siedzenie taboretu, ubrana w niezbyt schludny czerwony dres, paliła drżącymi palcami jego papierosa i piła „Wyborową” kieliszek za kieliszkiem.

– Trzy tygodnie małżeństwa – wycedziła głucho. – Nawet nie minął miodowy miesiąc. To chyba rekord, nie?

Nie odpowiedział, tylko pytająco uniósł brwi. Nie miał pojęcia, co się dzieje, ani jak ma się zachować.

– Zanim się pobraliśmy, miewał przygody – ciągnęła, patrząc na powierzchnię wódki. – Nawet kiedy już byliśmy razem, ale zawsze wracał. Wracał…! Nawet na dobre nigdzie nie odchodził. Po prostu musiał czasem puknąć coś na boku. Nigdy nie potrafiłam tego znieść, ale znosiłam, bo to było rzadko i wracał. Ale tym razem zdarzyło się coś innego.

Wychyliła pięćdziesiątkę fachowo i desperacko niczym marynarz. A potem zaciągnęła się papierosem, odłamała kawałek „Myśliwskiej” i zagryzła. W ułamku sekundy przekreśliła wszystko, czym była w oczach Janusza.

– Wróci – powiedział Janusz ostrożnie i pojednawczo. Parsknęła szyderczo.

– To nie jest normalny skok w bok. Zachowywał się, jakby go piorun strzelił. Byliśmy na wyjeździe. Jego firma robiła takie jakieś spotkanie integracyjne. Podobno spotkał tam kobietę swojego życia. Nawet jej nie zauważyłam.

Boże, myślałam, że go znam, ale on zachowywał się, jakby mu odbiło. Jak zahipnotyzowany. Podobno nawet z nią rozmawiałam, ale niczego takiego nie pamiętam. Nawet nie potrafię powiedzieć, jakiego koloru miała włosy. – Nalała im obojgu wódki i znowu parsknęła. – Nie potrafiłabym nawet powiedzieć, czy w miejscu, gdzie rozmawiałam, była jakaś kobieta.

Ja widziałem tamtego mężczyznę, pomyślał Janusz. Ale nikt poza mną go nie zauważył.

– Chciałam znaleźć tę sukę, nie wiem po co. Żeby ją zmusić do oddania mojego męża? To już nie jest mój mąż. To coś, co zostało wyssane i przetrawione. Nawet nie zachowywał się podobnie. Nie zabrał niczego. Ani swoich książek, ani nawet bielizny na zmianę. Do diabła, nawet to mieszkanie mogłoby być jego. Rodzice mu je kupili, zanim się pobraliśmy. Nie spakował nawet szczoteczki do zębów. Wziął tylko ten swój cholerny miecz. Po jasną cholerę mu replika japońskiego miecza? Kiedy nie ma nawet koszuli?

Bo już nie wróci, pomyślał Janusz. Bo wszystko inne można odtworzyć. Chce mieć nowe koszule i szczoteczkę do zębów, żeby być innym człowiekiem, z nowym życiem i nową kobietą. A miecz był jedynym przedmiotem, który miał dla niego znaczenie. Zabrał go, jak się ratuje z pożaru. Nie pieniądze, ale to, co ma największą osobistą wartość. Zdjęcie, zegarek po ojcu, pluszowego misia, fajkę, kota albo paprotkę. Resztę można mieć nową. Nie wróci.

– Nawet nie mogę mu wykrzyczeć, co o tym wszystkim myślę – poskarżyła się ponuro. – Po prostu mnie zniknął ze swojego życia. – Pstryknęła palcami. – Ot, tak. Ani jemu, ani tej suce. Po trzech tygodniach małżeństwa zostawił mnie dla kobiety, której nikt poza nim nie zauważył. Nikt nie wie, kto to był. Była tam kupa ludzi, ale nikt jej nie widział. Może ją sobie wymyślił?

Wychyliła się i sięgnęła w bok, by oderwać kawałek papierowego ręcznika z wiszącej na szarych kafelkach roli. Zmięła go i najwyraźniej zapatrzyła się na swoje doskonale przemyślane przyszłe życie, znane jej we wszystkich szczegółach, znikające we mgle jak ostatni wagon odjeżdżającego pociągu.

– Moje dzieci… – wykrztusiła z trudem przez wzbierającą ścianę łez.

Janusz łyknął kieliszek żytniówki i wzdrygnął się, zastanawiając się, w jakiej roli tu siedzi. Przyjaciela domu? Spowiednika? Jedynej żywej duszy? Gdyby miała akwarium, opowiedziałaby to wszystko rybie.

– Co ona miała takiego, czego ja nie mam? – Joanna hałaśliwie wydmuchała nos i spojrzała na Janusza czerwonymi, podpuchniętymi oczami. Zaczynała mieć problemy ze skoncentrowaniem wzroku na jednym punkcie. Posłał jej współczujący, skąpy uśmiech typu: „witaj w klubie”, ale stwierdził, że nie bardzo może z siebie wykrzesać więcej zaangażowania. Jego własna obolała dusza była w zbyt kiepskim stanie, żeby wznosić się na wyżyny współczucia. Zresztą, gdyby miał choćby blade pojęcie, co może ją pocieszyć, mógłby przyjąć to samo lekarstwo. Dlatego zresztą tu przyszedł, oślepiony własnym bólem, rozpaczliwie poszukując jakiegoś przyjaźniejszego środowiska niż własne życie i okazuje się, wdepnął jeszcze gorzej. A teraz chciał jedynie wyjść, tylko nie miał ochoty ranić jej jeszcze bardziej. A zaraz będzie chciała desperacko potwierdzić swoją atrakcyjność.

Wychylił swoją porcję. Wódka smakowała wstrętnie: miała słonawy, metaliczny posmak, niczym krew. Odbiło mu się acetonem.

– Pójdę już – powiedział ostrożnie.

Wyciągnęła rękę przez blat, przewracając pusty kieliszek, i dotknęła jego dłoni.

– Zostań.

Pokręcił głową, czując się jak bydlę.

– To by wszystko jeszcze bardziej skomplikowało.

Parsknęła drwiąco.

– Jasne. A wy nie lubicie komplikacji. Tylko że już nic nie jest skomplikowane. Jest bardzo proste: rozpieprzone w drobny mak. Wszystko.

Wstał i w milczeniu założył płaszcz.

– Faceci – wycedziła z nienawiścią. – Wszyscy jesteście tacy sami.

Pokiwał głową.

– Tak. Jak Murzyni dla białych. Po prostu nawet wam się nie chce zapamiętywać naszych twarzy, ani tego, czym się różnimy. Trzymaj się.

Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i wtedy usłyszał, jak po drugiej stronie rozbija się o nie ciśnięty z rozmachem kieliszek do wódki.

Do domu wracał metrem.

Był późny wieczór i w kolejce nie było tłoku. Jakieś grupki rozchichotanych nastolatków wisiały uczepione uchwytów. Dziewczęta w grubych ortopedycznych buciorach, z mikroskopijnymi plecaczkami, i chudzi chłopcy w zbyt obszernych skórzanych kurtkach, wracali z piwiarni i dyskotek, a wpadający dyszami wentylacyjnymi podmuch rozwiewał ich długie, proste włosy. Janusz owinął się swoim pancernym płaszczem i oparł głowę o ścianę wagonu. Był sam na świecie i nic tego nie mogło zmienić. Za oknem wagonu mknęły szare ściany tuneli, błyskając technicznymi światłami, nadchodziła kolejna parszywa noc, a po niej kolejny parszywy dzień.

Siedziała na ławce po przeciwnej stronie, na drugim końcu wagonu, tuż obok wyjścia. Poznał ją, kiedy odwróciła głowę. Czarne, opadające w pierścieniach włosy, wypukłe kości policzkowe, wąski nos. Usta wiecznie stulone do pocałunku. Oczy jak dwa gasnące węgle, z bezwstydnymi iskierkami na dnie. Weronika. Nie było wątpliwości. Podniósł się i ruszył w jej stronę jak zahipnotyzowany. Przecisnął się obok grupki balangowiczów i zobaczył młodą kobietę przeciskającą się w tym samym kierunku. Na twarzy miała wyraz niemal religijnej ekstazy i brnęła w kierunku Weroniki jak ćma do świecy.

Pociąg zatrzymał się, automat wycedził obrażonym głosem nazwę stacji i dodał jeszcze, że drzwi się otwierają, a wtedy Weronika wstała i wyszła. Wyskoczył na pusty, zimny i wypolerowany peron w chwili, gdy znikała w górze schodów. Pobiegł w tamtą stronę, słysząc tylko stalowy, ostry stukot jej obcasów.

Wzdłuż peronu nadjechał masywny pojazd z wirującymi szczotkami, przypominający żółty, futurustyczny czołg. Wypełnił pustą halę wizgiem elektrycznego silnika, który pochłonął odgłos jej kroków.

Kiedy wyszedł na górę, akurat skręciła za róg, w korytarz prowadzący do wyjścia ze stacji. Wyminął pusty kiosk, skręcił za ten sam róg dosłownie w dwie sekundy po niej i zmartwiał. Korytarz, aż do prowadzących na powierzchnię schodów, był pusty. Lśnił gładkimi, pastelowymi powierzchniami bez wnęk, w których można się ukryć, bez drzwi, za które można wejść, i jakichkolwiek innych zakamarków. Od wyjścia dzieliło go jakieś pięćdziesiąt metrów, nie licząc schodów, które musiałaby pokonać w jakieś cztery sekundy, by zniknąć tak nagle i absolutnie.

To było zupełnie niemożliwe.

A zatem miał halucynacje.

Oszalał.

Poszedł do domu.


* * *

Kłócili się o pieniądze. Pieniądze są jakby do tego stworzone. Po pierwsze są wszechobecne. Można je znaleźć w każdej sprawie i każdej kwestii. Plany wakacyjne? Nowy sweter? Wyjście do kina? Przyszłość, nuda, obiad, cokolwiek. Każdą sprawę można sprowadzić do pieniędzy, a właściwie ich braku. Nawet nie potrzeba do tego specjalnego talentu. Poza tym, wymyślono je jako uniwersalny przelicznik wartości i wyśmienicie sprawdzają się w tej roli.

Wacek kocha swoją żonę o dwa i pół tysiąca bardziej niż ty. Bezpieczeństwo Krystyny jest większe o tysiąc osiemset złotych niż moje. Małżeństwo Hanki jest o cztery tysiące szczęśliwsze i bardziej udane niż moje. Prąca Wojtka sprzedającego serwetki restauracjom w całym województwie jest cztery razy bardziej wartościowa niż praca doktora genetyki na uniwersytecie. Tym samym, Wojtek jest cztery razy lepszym człowiekiem niż wspomniany genetyk. Człowiek, który zarabia mniej niż dwa tysiące złotych, nie kocha.

Można nawet zatrącać o kwestie psychologiczne. Najwyższy czas zmienić się, dorosnąć i zająć się dorosłymi sprawami. Sprzedaż serwetek jest dorosła, natomiast genetyka nie. Dowód? Pieniądze: dorosłe sprawy owocują sumami powyżej trzech tysięcy, a nieodpowiedzialne nie. I tak w kółko.

Każda kolejna kłótnia była gorsza od poprzedniej. Janusz nie umiał się kłócić. Zwyczajnie nie umiał, tak jak nie umiał grać na flecie. Brnął więc w jakieś idiotyczne wywody, usiłując jej przypominać wcześniejsze deklaracje, kiedy to mówiła co innego, jakby nie można było w dowolnym momencie zmienić zdania o sto osiemdziesiąt stopni. Przeprowadzał logiczne rozbiory zdań, które wykrzyczała, i usiłował wykazać jej błędy lub nieuczciwość w rozumowaniu. Udowadniał, że niczego takiego nie powiedział albo że miał co innego na myśli.

Było to żałosne. Przypominało bójkę pomiędzy chudym czternastolatkiem a wyszkolonym do walki wręcz komandosem. Bez wysiłku w pół zdania zmieniała temat, odwracała kota ogonem. Kiedy przypierał ją do muru, łgała bez zmrużenia powiek. Kiedy tylko chciała, wpadał we wściekłość. Kiedy chciała, było mu wstyd i żal. Wywlekała jakieś drobiazgi z przeszłości, nadając im wymiar międzynarodowych afer. I cały czas wiedziała, gdzie bić tak, żeby naprawdę bolało.

Ostatecznie tracił zimną krew i wrzeszczał na nią jak ranny, oszalały pawian. W jakiejś furii, wywołanej naiwnym poczuciem niesprawiedliwości, rozwalił pięścią kuchenną szafkę. Bo mu się wydawało, że pewnych rzeczy mówić bliskiemu człowiekowi nie wolno.

A potem łaził całymi dniami chory, zmęczony, z obolałą duszą. Najgorsze było to, że ta wlokąca się wojna zostawiała za sobą zgliszcza, które nie dawały się odbudować, i rany, które nie chciały się goić. Wszystko waliło się, łamało, rozsypywało i szło w diabły. Czuł, że idą już ścieżkami bez powrotu.


Zaproszenie na studencką imprezę przyjął w takim właśnie stanie, nie bardzo wiedząc, co robi. Potrzebował balangi, a stosunki pomiędzy studentami a kadrą na wydziale tradycyjnie pozostawały dość swobodne. Zwracanie się do młodszych wykładowców po imieniu nie było niczym nadzwyczajnym, wieczory przy piwie na wszelkich wyjazdowych praktykach toczyły się hucznie i radośnie przy pełnej integracji, zdarzały się nawet przelotne romanse, i to zazwyczaj także nie wywoływało skandalu.

Jednak w takim stanie ducha należało raczej zgromadzić sobie bezpieczne i własne towarzystwo. Ostatnie, czego potrzebował, to zrobić z siebie durnia w obliczu bandy dzieciaków. Wiedział o tym, ale nie bardzo potrafił oprzeć się ich młodości, bezproblemowej balandze w akademiku i własnym wspomnieniom.

Więc poszedł, jednak było inaczej niż w jego czasach. Nie było śpiewów, gitary, bimbru, stanu wojennego. Nie było desperacji i picia z gwinta. Były czipsy, plastikowe kubeczki, był rap z płyty kompaktowej, świergot telefonów komórkowych. Były dzikie dziewczęta, bez żenady nazywane „laskami”, i faceci w garniturach, planujący swoją przyszłość w firmach i „inwestujący w wykształcenie”.

Na szczęście był jeszcze student Biba. Student Biba był żywą skamieliną lat osiemdziesiątych. Czymś w rodzaju ryby latimerii. W czasach Janusza takich studentów Bibów było wielu. Studiowali całymi latami na jednym roku, wykonywali sztuczki zatrącające o magię, by utrzymać się na uczelni, zazwyczaj starsi o pokolenie od swoich kolegów, przeczekiwali wojsko, żyli balangami i pijaństwami, oblewali egzaminy i pojawiali się niezmiennie rok w rok, niezmienni i niezniszczalni jak kamienne dolmeny. A teraz był nowy wiek, globalizacja, biznes, gospodarka zasobami ludzkimi, i wiecznych studentów wybito. Wymordowano ich opłatami za nie zaliczone egzaminy, przymusową ambicją, konkurencją i sukcesem.

Ocalał tylko ostatni Mohikanin – student Biba. Podobno był bogaty, więc drwił sobie z czesnego. Z drugiej strony, wiecznie był bez grosza. Pojawiał się na imprezach ze swoją gitarą w ręku, chlał jak gąbka, rwał panienki na mroczny, brodaty urok wyrzutka, a kiedy śpiewał na ósmym piętrze akademika, z parteru przychodziła woźna i prosiła o ciszę. Impreza z udziałem studenta Biby miała w zasadzie zagwarantowaną wizytę patrolu policji.

Diabli wiedzą ile miał lat. Brodaci, długowłosi faceci nie mają wieku, ale gdyby okazało się, że czterdzieści pięć, Janusz nie byłby zaskoczony.

Co innego pozostali goście. Jak każdy, kto pracuje z młodymi ludźmi, Janusz był przyzwyczajony do ich brzoskwiniowych albo pryszczatych cer, kiełkującego zarostu i młodego, roziskrzonego optymizmem spojrzenia. Ale dziś byli dla niego po prostu dziećmi. Nie miał pojęcia, co tu robi.

Siedział na niewygodnym tapczanie, z plastikowym kubeczkiem, do którego nalano mu wódki, bo odmówił mieszania jej z sokiem pomarańczowym. Dosłownie czuł, jak alkohol etylowy wchodzi w reakcję z plastikiem, tworząc złożone związki wielopierścieniowe, najeżone grupami formaldehydowymi, wysoce reaktywnymi atomami wodoru i karboanionami, które w najlepszym wypadku przeżrą za chwilę naczynie, a w najgorszym jego jelita. Nad jego głową wygłaszano rozmaite życiowe filozofie, od których litość brała, omawiano zalety poszczególnych telefonów komórkowych, licytowano się na firmy, w których już za chwilę będzie się robiło karierę.

Można było zapalić na wychodzącym z korytarza balkonie, zamkniętym ponurą, wzmocnioną stalową siatką, zapewne po to, by nikt nie wyskoczył po zakończeniu sesji egzaminacyjnej. Janusz miał nadzieję, że natrafi tu na tę ciekawszą część imprezy, która zawsze koncentrowała się a to w kuchni, a to na balkonie, albo zgoła w łazience. Jednak zamiast tego spotkał tylko studenta Bibę, ponuro zapatrzonego w mrok i ćmiącego koślawego skręta, rozsiewającego woń płonących łąk.

– Sztachnie się pan doktor? – zapytał Biba dziwacznym, rozwlekłym głosem.

– W życiu – zapewnił go Janusz. – Wystarczy mi własnych nałogów.

– Ale świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia – zauważył Biba.

– To napij się jak człowiek.

– Nie mogę pić tyle wódy – wyznał zamazanym głosem Biba. – Mam jeszcze w tym tygodniu cztery balangi.

Jego głos brzmiał zmęczeniem, jak kogoś, kto ma do wykonania niewdzięczną i ciężką pracę. Zaczął mozolnie odliczać na palcach:

– Imieniny Fenola, potem koniec sezonu w „Kliprze”, potem parapetówa Mrówy i Kefira, potem…

– Ciężkie masz życie – przyznał Janusz i wypił maleńki łyk wódki o wyraźnym posmaku polifenianu etylu. Jeszcze nie był pijany, ale czuł, że robi się wylewny, że zaczynają mu drętwieć policzki, a jego rozsypujące się małżeństwo staje się smutnym zjawiskiem o charakterze teoretycznym, na które można było patrzeć z boku. Na pewno sprawiły to polifeniany. Najwyższy czas powiedzieć – stop.

Zapadło milczenie. Karetka przeciskająca się do pobliskiego szpitala zanosiła się histerycznym wizgiem syreny.

– Dość mam tego. To głupie, nie? – odezwał się znowu Biba. – Ale muszę chodzić. Chcę kogoś znaleźć.

– Kogo?

– Kolesia, który przychodzi na różne balangi, mimo że nikt go nie zna. A potem nikt nie pamięta, że w ogóle ktoś taki się pojawił. Ale on przychodzi i wyrywa laski. Nie wiem, jak to działa, ale potem są jak naćpane. Dostają na jego punkcie hopla, szukają go, łażą, jęczą, słabną, krwawią z nosa, a pewnego dnia znikają.

– Odchodzą?

– Znikają. Puff! I nie ma. Możesz szukać, pytać, jak kamień w wodę. Laska, która od ciebie odchodzi, gdzieś tam istnieje – można ją spotkać albo przynajmniej zobaczyć. Gdzieś żyje, ma telefon, odzywa się do rodziców… A w tym wypadku po prostu znikają. „Ktokolwiek widział” i tak dalej. Zero. Zajebiste, nie? Jak usłyszałem o tym pierwszy raz, byłem zachwycony. Autentyczna miejska legenda z akademika.

Zaciągnął się, zmieniając skręta w rozżarzony strzęp bibułki, i zatrzymał dym w płucach. Bibułka pofrunęła korkociągiem w dół, ciągnąc za sobą siwą strużkę. Janusz ściskał kurczowo chropawą balustradę, a jego nogi napełniały się płynnym ołowiem.

– A potem – ciągnął Biba rozwlekłym od marihuany, ale pewnym tonem imprezowego gawędziarza – naprawdę go widziałem. Byłem zalany jak bombowiec i właśnie się przecknąłem. Myślę, że to na mnie nie działało, bo jak przyszedł, leżałem jak neptek opuszczony przez Boga i życie. A jak się obudziłem, to widziałem kolesia, który wyglądał, jakby był z rtęci. Normalnie błyszczał. Jak ten płynny robot z „Terminatora”. Trzymał jedną taką za rękę i coś tam do siebie nadawali. Czółko w czółko. Sielanka. Pastereczka i robot T – 1000. A później spotkałem tę lasię na wydziale. Łaziła jak kołowata, żarła się ze wszystkimi, a po paru dniach znikła. Ktoś mówił, że wyjechała z kraju, ktoś, że znalazła sobie faceta, ktoś, że zaszła i zrezygnowała ze studiów, tylko było dziwne, że w jej pokoju zostały wszystkie rzeczy. Nic nie spakowała. A później widziałem jej zdjęcie w takim programie o zaginionych. A potem to samo stało się z moją Basią.

Janusz patrzył na niego uważnie, ze skamieniałą twarzą i sercem.

– Ta sama śpiewka. Jakaś imprezka, trochę się pocięliśmy i podobno spotkała kolesia. Takiego, jakiego całe życie szukała. Jeszcze poprzedniego dnia to ja byłem tym wybranym, a potem już nie. I przysiągłbym, że nikogo takiego nie pamiętam. Fakt, że była kupa ludzi. Po tej imprezie się rozstaliśmy. Znienacka. Mieliśmy się pobierać, ja miałem od razu przejść na studia doktoranckie w Irlandii, ona miała jechać ze mną do Corku – wszystko było załatwione i nagle szlus. Ale to się zdarza. Tylko że Basia też znikła. Przecież znałem jej starych. Do dziś się spotykamy i nigdy więcej jej nie widzieli.

Westchnął i potarł kąciki oczu kciukiem i palcem wskazującym.

– Dlatego chodzę po balangach. Tylko to mi zostało. Będę tak chodził, aż go znajdę i załatwię. Myślę, że to jest jakiś seryjny kiler. Taka jest prawda.

Odwrócił się do Janusza z mydlanym uśmiechem i takim senno nawiedzonym wyrazem oczu o ciężkich powiekach. W jego spojrzeniu nie było już niczego ludzkiego.

– Naćpany student, nie? – powiedział tym rozwlekłym głosem zdychającego magnetofonu. – Nawalił się jakimś szajsem i wciska kocopały, nie?

– Też go widziałem – powiedział Janusz, ale głos nie przedostał mu się przez gardło. Wcale nie było mu do śmiechu.

Poszedł po płaszcz i wyszedł, nie żegnając się z nikim. Po drodze do domu biegł.

Była. Leżała w łóżku, nie zwróciwszy na niego uwagi. Słuchała jakiejś ckliwej piosenki, której nie znał. Otwarte pudełko nowego kompaktu leżało przed nią na kołdrze. Piosenka leciała do końca, a potem automat przerzucał odtwarzanie na początek i mroczne, tęskne dźwięki, od których ciarki szły mu po plecach, rozbrzmiewały znowu. I jeszcze raz. I jeszcze. Sylwia, blada jak alabaster, z prześwitującymi przez skórę sinymi żyłkami i podkrążonymi na granatowo oczami, milczała i patrzyła nieruchomo w sufit. Jej umysł żeglował gdzieś w błękicie, unoszony tęsknotą.

Wor it You die tonight for love

Wor it You join me in death

Wor it You die tonight for me

Wor it You join me in death

I tak w kółko.

Aż mróz szedł po kręgosłupie.

W tle plumkający słodko fortepian, a na pierwszym planie mdły, aksamitny głos, zapraszający do makabry. Słodkie.

W łazience poniewierały się poplamione na czerwono bawełniane płatki kosmetyczne, biały ceramit umywalki zdobiły drobne, rozbryźnięte kropelki jak garść rubinów.

„Krwawią z nosa, a potem znikają.”

Jego miejsce od dawna było na gościnnej kanapie. Leżał w sinym blasku ulicznych latarni i nie mógł zasnąć. Przed jego oczami stał naćpany student Biba, a w uszach brzmiały złowrogie słowa, wygłaszane sucho przez spikera policyjnego programu: „…wyszła z domu piętnastego listopada, ubrana w czerwony płaszcz i czarny kapelusz. Ostatni raz widziano ją…”

Znikają.


Zapewne nie zdecydowałby się spotkać z Weroniką, gdyby nie wojna. Tęsknił, wspominał, marzył i myślał o niej, ale nie dzwonił. Kosztowało go to niebywałe męczarnie, ale nie dzwonił.

Wojna toczyła się dzień w dzień, kolejne awantury wybuchały z przeraźliwą regularnością. Pod takimi pretekstami, jakie w ogóle nie przyszłyby mu do głowy. Nie mówiąc już o tym, że gdyby to on miał zamiar je wszczynać, dawno by mu się to przejadło. Tymczasem Sylwia zdawała się mieć nieprzebrane zapasy niechęci i gniewu. Kipiała tą niechęcią. Różnica zdań mogła dotyczyć czegokolwiek. Jeżeli on mówił: „długie”, ona: „krótkie”, jeżeli on: „słone”, to ona: „słodkie”. Jeżeli on: „Dzień dobry” to ona: „Dobranoc”. Nawet wyglądała inaczej. Zmieniła fryzurę – pyszne ciemne kędziory ścięła półkrótko i modnie, a do tego zaczęła upinać na czubku głowy kok tak ciasny, że chyba uciskał jej mózg. Napięte mięśnie twarzy zmieniły nawet jej rysy. Zawsze miała zaciśnięte usta i twarde, lodowate oczy. Gdyby poznał ją taką, nawet by się z nią nie umówił na lody.

Jeżeli nie skakała mu do oczu, to leżała w łóżku albo spała. Wyłaziły jej włosy, czepiały się całymi kłębami szczotek i zapychały umywalkę. Pękały jej paznokcie. Zawsze nosiła przy sobie paczkę chusteczek, gotowa zatamować nagły krwotok z nosa. Nie zamierzała ukrywać, do czego ją doprowadził.

– Właściwie za co mnie tak nienawidzisz? – zapytał kiedyś, zdjęty rozpaczą.

– Nie. Ja cię nie nienawidzę… – powiedziała z namysłem, jakby smakując badawczo swoje uczucia. Nie z oburzeniem i zdumieniem, że w ogóle użył takiego słowa. Nie zaprzeczyła. Nie powiedziała: „Przecież cię kocham, jak możesz tak mówić”, ani nic takiego. Po prostu słowo „nienawiść” było niezupełnie ścisłe. Niedokładne. Chciała znaleźć coś lepiej oddającego istotę rzeczy. Może nie całkiem nienawiść, ale… pomyślmy – obrzydzenie? A może – pogarda? Może – lekceważenie?

Wtedy odczuł naprawdę, że coś umarło. Skończyło się. Złamało.

Zrozumiał, że jej gorycz nie sprawia mu już przykrości. Nie wywołuje już żalu, tylko gniew. Czarny, zimny gniew. Nic więcej.

Dlatego tęsknota okazała się silniejsza i w końcu wylądował za stołem w tej samej knajpie, w której spotkał ją po raz pierwszy i spojrzał w fioletowe oczy Weroniki. Po raz pierwszy od dawna zobaczył spojrzenie, które było mu przychylne. Oczy kogoś, kto cieszył się na jego widok.

Nie pamiętał o czym rozmawiali. Pamiętał tylko ciepło. Radość, spokój. Słońce i śpiew ptaków. Słowa, które były miękkie jak pocałunki, a nie stalowe i zębate jak odłamki szrapneli. Zapamiętał wytchnienie i ukojenie. Śmiech. Wąskie dłonie o gotyckich palcach. Usta, stulone jak do pocałunku. Przez kilka godzin był niemal szczęśliwy. Jak człowiek.


* * *

Nie było obrączki rzuconej na stół, ani kartki. Nie spustoszono szafy. Po prostu zegar pokazywał pierwszą dwadzieścia w nocy, a Sylwii nie było.

„Niczego nie zabierają.”

Znowu chodził po mieszkaniu jak tygrys. Nie było takie znowu wielkie. Z pokoju długim korytarzem do sypialni albo prosto z sypialni do kuchni. Albo w kółko po pokoju.

Może być tysiąc powodów, dla których dorosła kobieta nie wraca do domu przed drugą w nocy. Nie tylko ten, że leży twarzą w suchych liściach, w jednym bucie, z podgiętą jedną bosą, bezbronną nogą, ze zmierzwionym płaszczem zadartym na ramiona jak wyłamane skrzydła.

„Wyszła z domu i dotychczas nie wróciła… Ubrana w wełniany płaszcz koloru ciemnoczerwonego, czarne buty na wysokim obcasie i miękki polarowy kapelusz w kolorze czarnym, podobny do prezentowanego na ekranie.”

Można spóźnić się na autobus, utknąć gdzieś, zagadać z kumpelą albo wprowadzić do mamy. Można przysnąć przypadkiem w czyimś obcym łóżku w pościeli z jedwabnej satyny. „O, mój Boże! Już druga! Zresztą, wszystko jedno”.

Siedział przy stole, martwo i ciężko, z dłońmi splecionymi między kolanami i oczami wbitymi w pustkę. Ostatnimi czasy często tak siadywał. W tle telewizor gęgał coś od rzeczy, a Janusz patrzył przed siebie, obracając w głowie kilka tych samych smętnych myśli.

Najchętniej biegałby gdzieś po mieście, szukał i działał. Ale nie było dokąd iść. Mógł tylko czekać.

Discovery gadało już tylko po angielsku. Co robić? Zgłosić zaginięcie? Szukać? Gdzie? Tamci też szukali. „Znikają”. Nie chciał, żeby zniknęła. Ich związek zamienił się w coś okropnego, ale nie chciał, żeby po prostu zniknęła. Do takiego etapu było mu jeszcze daleko.

Na zgrzyt klucza w zamku podskoczył jak uderzony prądem. Właściwie już przywykł do myśli, że odeszła na dobre.

Właściwie nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego wyszedł jej na spotkanie. Ludzie bez przerwy robią takie rzeczy. Chyba ciągle mu się zdawało, że może nastąpić jakiś cud.

Ale nie nastąpił.

Minęła go rozpędzona jak wściekła lokomotywa.

– Czego?! – zgrzytnęła mu prosto w twarz. – Za późno?! Ty sobie możesz wracać kiedy chcesz, a ja mam być o ósmej w domu?! Och, spieprzaj! Pan i władca się zaniepokoił!

Potem był trzask drzwi od sypialni i gwałtowny szloch w poduszkę.

Janusz siedział przy stole, martwo i ciężko, gapiąc się w ścianę i pustkę za nią, wyłamując palce splecionych między kolanami dłoni. Ostatnio często tak siedział.


Tak naprawdę to się wydarzyło bez ostrzeżenia trzy dni później. Zostawiła list, a jakże. Nawet nie: „Drogi Januszu” tylko po prostu: „Januszu”. Przez całe życie było: Piesku, Piesiu nawet Nusiu albo Janunie ty moje, a teraz – Januszu. Trzy kartki – istna epistoła, wypisana pośpiesznym, dziecinnym pismem dobrej uczennicy, wzorowej studentki i przodującej Pracownicy Miesiąca. Niczego się z niej nie dowiedział. Ten sam słowotok, poplątana lista żalów, niechęci i zarzutów, którą wykrzykiwała mu od miesięcy, połączona z nieznośnie manierycznymi komunałami w dydaktycznym stylu. „Zdecydowałam, że najwyższy czas budować życie odpowiedzialne i właściwe”, „Kiedyś trzeba dorosnąć i zrozumieć, że odpowiedzialność i bezpieczeństwo buduje się tylko u boku kogoś, kto rozumie te słowa”, „Nie mam czasu czekać, aż łaskawie dojrzejesz i zrozumiesz, co jest w życiu ważne” i tak dalej.

Myślał, że będzie rozpaczał, tymczasem był po prostu zmęczony i pusty. Wrażenie było takie, jakby wszystko w środku już mu się spaliło i została tylko czarna, zwęglona od wewnątrz skorupa.

Już – stało się. Nie ma się czego bać. Już nic więcej się nie stanie.

A jednak gdzieś pod zmęczeniem i złością bał się. O nią. Od chwili, kiedy stwierdził brak Gavroche’a. W pierwszej chwili nawet nie skojarzył, że go nie ma. Nie znosił tej maskotki ze szczerego serca. Stała zazwyczaj na komodzie, szpecąc sypialnię w promieniu przynajmniej półtora metra wokół siebie. Przywiozła ją sobie z Paryża, jeszcze na studiach, kiedy chodziła z niejakim Jackiem. Janusz nawet go przelotnie poznał – wysoki jak tyka, chudy blondyn z kretyńską grzywką, która wówczas nazywała się „na poppersa”. Wieki temu.

Giełda nazywała się wtedy Dom Partii, bo była tylko jedna partia. Ulice były szare, a komunizm wydawał się wieczny jak piramidy.

Cholerna maskotka była gdzieś w tle odkąd pamiętał. Stała na półce, kiedy po raz pierwszy odwiedził Sylwię, potem wędrowała wraz z nimi aż na to poddasze, gdzie ich wspólna podróż nagle dobiegła końca. A teraz lalki nie było. Sylwia prędzej wyrzuciłaby swoją wątrobę niż tego wielkookiego sukinsyna z procą, opartego o plastikową uliczną latarnię pomalowaną złotym lakierem.

Zabolało go to, bo oznaczało, że przez cały czas, kiedy byli razem, nie pojawił się w jej życiu żaden przedmiot, który chciałaby zatrzymać. Najcenniejsze, co miała, to był kretyński paryski łobuziak o wielkich błękitnych oczętach na porcelanowym obliczu, w durnej, rozdętej kraciastej czapce i połatanych spodniach uszytych pieczołowicie z kretonu. Wiosna w Paryżu, „Popatrz, tacy jesteśmy biedni jak ten Gavroche, ale tacy piękni i romantyczni… my, Paryż… Montmartre…” och, gówno!

Nie chciał, żeby coś jej się stało. Jednak to była jego cygańska żona, jego dziewczyna. W powietrzu wciąż wisiał zapach „Givenchy”. Ciężki, bardzo smutny. Zapach końca. Och, szlag, szlag z tym wszystkim!

Zadzwonił na jej komórkę, ale oczywiście wyłączyła ją.

Gliny?

Panowie, ja wiem, jak to zabrzmi, moja żona oczywiście zostawiła mi list i zabrała maskotkę z Paryża, ale tak naprawdę została zahipnotyzowana przez niewidzialnego seryjnego zabójcę, który jest cały błyszczący jak lustro i jest jakimś pieprzonym inkubem, który chodzi po imprezach i…

I witamy w zakładzie psychoneurologicznym. Proszę, niech pan się nie szarpie.

Założył płaszcz i pojechał do miasta. Głupio, desperacko, szukając nie wiadomo gdzie. Zaglądał w miejsca, w których zwykle bywali, co było już zwyczajnie nielogiczne. W końcu wylądował w jakimś pubie i na zimno, wyłącznie terapeutycznie, wypił dwie „Bloody Mary”. A potem naprawdę nie wiedział już, co robić, targany niepokojem, gniewem i poczuciem buntu. Pojechał do Weroniki.

Nie był u niej wcześniej, ale adres znał na pamięć. Sprawdził na planie położenie uliczki na przedmieściu, wciśniętej pomiędzy inne, równie kręte i krótkie.

Kiedy wysiadł z taksówki, wydało mu się od razu, że coś jest nie tak. Wskazana ulica okazała się jakimś podmiejskim pustkowiem, wśród rzadko rozrzuconych domów rozciągały się ugory i pastwiska.

Według tego, co mu o sobie opowiadała Weronika, mieszkała sama, ale przecież nie w na wpół zawalonej parterowej ruderze z resztkami dachu krytego papą, otoczonej bezlistnymi krzakami i rozwalonym płotem z poprutej i zardzewiałej siatki. Tak wskazywał adres na wizytówce.

Według niej był tu telefon, fax, a nawet łącze internetowe. Jednak to, co miał przed sobą, była to samotna ruina z surowej cegły, słup wysokiego napięcia i ciągnące się w mrok jakieś kartoflisko.

Tabliczka z numerem posesji jakimś cudem ocalała i nie pozostawiała wątpliwości. To był właściwy adres. Był na miejscu.

Brama wisiała dzięki łańcuchowi, którym związano jej skrzydła gdzieś tak za Gomółki. Obok była furtka, która miała mniej szczęścia. Zarosła burzanami w pozycji „otwarte” i tylko dzięki ich zeschłym łodygom nie upadła w błoto.

Gdzieś w piwnicznym okienku domu mżyło mdłe żółtawe światło, więc wszedł do środka, nie mając właściwie pojęcia, dlaczego. Jego znajoma wyglądała na ekscentryczkę, ale przecież nie do tego stopnia, żeby mieszkać w wilgotnej piwnicy na jakimś zadupiu.

Zbutwiałe, pomalowane złuszczoną olejną farbą drzwi pozbawione klamki były uchylone i jakoś głupio było do nich pukać albo szukać dzwonka. Jaki tu dzwonek, kiedy zamiast klamki zieje dziura?

Pchnął drzwi i przestąpił zapadnięty próg, wymurowany z kilku startych niezliczonymi podeszwami cegieł, a potem stanął w ciemności, słysząc bicie własnego serca i czując, że zachowuje się jak standardowa bohaterka horroru. Przecież to nie było mieszkanie Weroniki. Należało stąd wyjść, ewentualnie zadzwonić do niej. Tutaj mógł znaleźć co najwyżej jakąś melinę i dostać nożem po gardle.

Światło dobiegało słabo z otwierającego się po prawej stronie wejścia do piwnicy, kładło na startych cementowych stopniach.

Śmierdziało tu – jakoś dziwnie, ostro, chemicznie, jakby octem.

Jego puste mieszkanie wydało mu się nagle pociągające, pomimo listu leżącego wciąż na stole. Pomimo braku Gavroche’a na komodzie.

Postanowił zadzwonić do Weroniki i wyjaśnić pomyłkę albo wracać do domu. Sęk w tym, że dobrze pamiętał adres.

Weronika była po prostu za dobra, żeby była prawdziwa. Za piękna, zbyt chętna, za bardzo idealna. Przecież w końcu musiał wyjść z tego jakiś szwindel. To wszystko po prostu nie mogło się dobrze skończyć. Dlatego stał w półmroku, w jakiejś cuchnącej ruderze, i nie mógł się ruszyć.

Kiedy już właściwie zdecydował się iść do domu, nagle usłyszał szepty.

Był to głos kobiety, ciche słowa splatały się w jakąś nieskończoną litanię, szeptaną coraz szybciej, narastającą stopniowo, aż do głębokiego, schrypniętego jęku.

A wtedy skamieniał, bo wydało mu się, że rozpoznaje głos Sylwii.

Włosy stanęły mu dęba na głowie – naprawdę czuł, jak się jeżą, lodowate ciarki przeszły mu wzdłuż kręgosłupa i po udach.

Jęknęła znowu, głębokim głosem gdzieś z wnętrza gardła, i to nie był jęk bólu, ale rozkoszy. Przy tym niewątpliwie należący do Sylwii. Dawno czegoś takiego nie słyszał, ale jeszcze potrafił go rozpoznać.

Ruszył na dół, w rozświetlonym migotliwym blaskiem półmroku, stąpając ostrożnie, krok po kroku, stawiając delikatnie podeszwy swoich górskich butów na pokrytych pyłem stopniach, opierając dłoń o szorstką, ceglaną ścianę. Dziwaczny zapach wzmógł się – dominował w nim kwas octowy i coś jeszcze na wpół rozpoznawalnego, gdzieś na granicy pamięci. Piżmo? Paczuła?

W dół prowadziło kilkanaście stopni. Stromo. Ledwo rozpoznawał majaczące w półmroku zarysy ścian i beczkowego sufitu.

Schody skończyły się, miał teraz przed sobą prostokątne pomieszczenie, które skręcało gdzieś w prawo. To stamtąd pełgał mdły, rozkołysany blask, trochę już wyraźniejszy.

Znowu usłyszał Sylwię. Głębokie, namiętne stęknięcie i urywany, spazmatyczny oddech. Potem szept. Rozpoznawał jej głos tak wyraźnie, że nie miał już wątpliwości. To ona.

Coś chrupnęło mu pod podeszwami. Zapadły się miękko jak w leśnym mchu. Powoli, nie spuszczając wzroku z załomu ściany, przykucnął i z obawą pomacał podłogę dłonią.

Zapadł się w grubej warstwie drobnych, zmieszanych i skłębionych przedmiotów. Namacał coś plastikowego, o skomplikowanym kształcie. Okulary. Potem kawałek tkaniny. Jakiś ceramiczny wazon. Drobny łańcuszek. Spojrzał w dół i zmartwiał.

Podłogę pokrywały najróżniejsze drobne przedmioty. Bibeloty, fotografie w ramkach, dzbanuszki, płyty, zegarki, splątane z naszyjnikami. Blade światło pełgało po ceramicznych albo kryształowych powierzchniach, migotało na klejnotach, matowo wydobywało z mroku jakieś elektroniczne urządzenia; z tego dziwacznego kłębowiska sterczały głowy, ramiona i nogi porcelanowych i metalowych figurek. Trzeba było brnąć w tym całym chaotycznym dobytku wyszukując wolne miejsca podłogi. Pod podeszwami chrupała mu porcelana, szkło i kryształy.

Okulary, szminki, kolczyki, fajki, lalki, pluszowe maskotki, książki. Drobne przedmioty codziennego użytku przyniesione tu przez Bóg wie ilu ludzi, a potem porzucone na podłodze. Skradał się ostrożnie, krok po kroku, rozgarniając butami bibeloty i precjoza, próbując wymacać jakieś połacie czystej podłogi, a w uszach wibrowały mu coraz gwałtowniejsze jęki Sylwii, spazmatyczne, zmieniające się w krzyk. Obcy, organiczny odór wiercił w nosie, miał wrażenie, że kręci mu się w głowie. Może od smrodu, a może z napięcia.

Dotarł do załomu muru. Pamiątki zalegały tu podłogę rzadziej, leżały właściwie tylko pod ścianami. Migotliwe światło było znacznie wyraźniejsze, pełgało jak blask świec albo paleniska. Widział już wyraźnie białego porcelanowego słonia oplecionego sznurem pereł, ogromną kolczastą muszlę, fotografię dziewczynki z piłką za stłuczonym szkłem, i Gavroche’a opartego nonszalancko o krzywą plastikową latarnię, z procą wystającą z kieszeni i kretyńskim uśmiechem na tępym obliczu. W olbrzymich błękitnych oczach czaiła się drwina.

Janusz oparł się plecami o ścianę przy samym narożniku, na przygiętych nogach, jak policjant sprawdzający nieznane pomieszczenie; szybkim ruchem ciała wychylił się i spojrzał za róg.

A potem wyjrzał jeszcze raz, bo nie zrozumiał, co zobaczył w migotliwym świetle kilkunastu porozstawianych wokół świec i nagrobnych zniczy w szklanych pojemnikach.

Sylwia wisiała.

Przynajmniej tak mu się wydało w pierwszej chwili.

A potem zobaczył, że nie wisi za szyję, ale unosi się w powietrzu. Naga, wymalowana złotym blaskiem świec, lewitowała pionowo, pół metra nad ziemią, swobodnie jak w stanie nieważkości. Włosy pływały jej złotobrązową chmurą wokół głowy jak naelektryzowane, jak podwodna kępa wodorostów. Odrzuciła do tyłu głowę i przetoczyła nią sennie z jednego ramienia na drugie, wydając z siebie kolejny zachrypły jęk głębokiej, obłąkanej ekstazy.

Przed nią unosiła się w powietrzu druga sylwetka, jak rzeźba z rtęci, o uproszczonych, stylizowanych rysach. Lustrzana klatka piersiowa była rozwarta wzdłuż pionowej szczeliny o wywiniętych brzegach, z której wychodziły wijące się pęki szklistych włókien, wbijające się w złote ciało Sylwii.

Oboje lewitowali spokojnie pośrodku prostokątnej piwnicy, jakieś pół metra od siebie, połączeni pękami lśniących rurek; płomyki świec ślizgały się złotym blaskiem po lustrzanym ciele tamtego i brzoskwiniowej skórze kobiety.

Janusz stał, czując uderzenia serca gdzieś w skroniach, i patrzył jak urzeczony. Sylwia jęknęła, a potem powoli wyciągnęła zwisającą swobodnie nogę, zaczepiła stopę o srebrne, metaliczne biodro tamtego i spojrzała prosto na Janusza.

Otworzył usta, ale Sylwia odwróciła od niego obojętne spojrzenie i sennie przekręciła głowę w drugą stronę. Jej stopa powoli gładziła migocący srebrny pośladek, a włosy unosiły się swobodnie jak puch, pryskając drobnymi iskrami.

Zapach octu i piżma aż dusił.

Giętkie, lśniące wypustki wpijające się w jej ciało pulsowały lekko, jakby coś było z Sylwii wysysane, a ona skręcała się z rozkoszy, płynąc w powietrzu jak figurka z celuloidu, jak płatek sadzy.

Ruszył do wnętrza niczym lunatyk i wtedy zobaczył miecz Grześka. Nie porzucono go na podłodze jak inne przedmioty, ale pieczołowicie oparto o ścianę. Grzesiek mógł być zahipnotyzowany, pijany albo kompletnie obłąkany, ale pozostawał fanatycznym samurajem – amatorem. Miecz można było postawić, umieścić na odpowiedniej podstawce, jednak w żadnym razie rzucić na ziemię. Grzesiek zniknął bez śladu, ale miecz został. Gdyby Grzegorza wieszano, oparłby swój miecz równie starannie o stopnie szafotu. Był tu – kiedyś. Zanim zniknął.

A teraz oręż stał oparty samotnie o ścianę, ten sam, który Janusz widział u przyjaciela tyle razy. Schowany w pokrytej lakierowaną czarną laką pochwie, z mosiężnym ażurowym jelcem w kształcie żurawia zamykającego nad głową krąg skrzydeł, z rękojeścią oplecioną czarną jedwabną taśmą.

Istota dryfująca przed nim w powietrzu powoli obróciła na niego obły, lustrzany łeb z ledwo zaznaczonym nosem i ustami. Płomienie świec pełgały, rozlegał się namiętny, niezrozumiały szept Sylwii, jak szelest skrzydeł milionów ciem.

Zobaczył w lustrzanym ciele potwora własne odbicie, zniekształcone jak w gabinecie luster. Potem zwierciadlana powierzchnia nagle zmatowiała, a gdzieś spod spodu wypłynęło nagle delikatne kobiece ciało, o jasnej, smagłej karnacji. Spojrzał w głębokie fiołkowe oczy, podkreślone głęboką grafitową czernią rzęs i zdecydowanych brwi, na szopę czarnych jak krucze pióra włosów upiętych w niedbały kok, na usta stulone jak do pocałunku. Poczuł korzenny zapach perfum.

– Mój biedaku… – powiedziała czule Weronika. – Moje biedactwo… obejmij mnie. Przez co ty musiałeś przejść.

Blask świec kładł się miękkim blaskiem na jej pełnych piersiach o brązowych sterczących sutkach, płaskim, umięśnionym brzuchu, migotał we włosach jak zimowa, pełna gwiazd noc. Dotąd nie widział jej nagiego ciała. Było piękne jak lato, jak młodość, jak sama śmierć.

Poczuł, że się uśmiecha i roztapia jak wosk. Weronika…

Wyciągnęła do niego ramiona, wabiąc go na ogromne, nakryte srebrnym adamaszkiem łóżko, pod pastelowym płótnem kryjącym ściany, w świetle kutych, srebrnych kandelabrów.

Czuł, że zapada w nią jak w głęboki sen, gdzie wszystko jest puchem, spokojem i spełnieniem, gdzie nie ma bólu, żalu ani straty, tylko miękkie, jedwabiste zapomnienie. Poczucie, że coś tu jest nie w porządku, odpływało od niego, nieistotne i błahe. Ale było. Było i drążyło. Uwierało jak drzazga tkwiąca w duszy.

A potem usłyszał daleki, zniecierpliwiony jęk Sylwii. Jak zza ściany.

Nie wiedział kto jęczy i dlaczego. A potem sobie przypomniał. Sylwia. Janusz. Człowiek o pękniętej, rozdartej na dwoje duszy. Przeszłość, przyszłość. Miłość i krzywda. Koniec i początek. Tęsknota i nadzieja. Janusz – człowiek o dwóch twarzach.

I wtedy coś się stało.

Weronika drgnęła i szarpnęła się lekko tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki. I jej twarz z jednej strony jakby opuchła, rysy zaostrzyły się, prawe oko nagle zmieniło kształt, stało się twarde, męskie, o barwie nieba.

A potem cała twarz się rozpadła. Zaczęła pulsować – nos Sylwii, męskie, nieco zbyt delikatne usta, wąski, wypukły nos Weroniki, jedna pierś większa, druga – wyżej, jędrniejsza, o sterczącym sutku, obie pokryte kędziorami męskiego zarostu; wszystko to pulsowało, przelewało się, przemieniało jedno w drugie, jakby pod skórą kłębiły się węże.

Werwia. Sylonika. Hermafrodyta. Sukub.

Trzasnęło, sucho, jak pęknięta deska, jak migawka aparatu, i komnata znikła w jednej chwili. Pozostała zakurzona cementowa piwnica, oświetlona zbieraniną świeczek, zniczy i ogarków, wpatrzona w czarną, listopadową noc jedynym pękniętym oknem, zamkniętym żelaznymi prętami.

Pod palcami czuł skomplikowane węzły splecionej jedwabnej taśmy i szorstki jaszczur pod spodem. Miecz Grzegorza. Nie pamiętał, kiedy wziął go do ręki.

– Mój najdroższy – wyszeptała Weronika. Z jej głębokich fioletowych oczu wypłynęły dwie czyste jak kryształ łzy. – Tak długo czekałam… tak tęskniłam… zostań ze mną.

Lewą dłonią ujął zimne, pokryte laką drewno, pod palcami drugiej czuł splecione jedwabne taśmy. Weronika płakała, patrząc na niego znad doskonałego męskiego torsu.

Ostrze wyślizgnęło się z objęć czarnego drewna jak siny stalowy wąż, jak rzeka noży.

– Mój jedyny… – powiedział potwór przez łzy.

– Mój ukochany… – powiedziała Sylwia. Ale nie do niego. Przez zasłonę łez widział, jak lśniący wąż zmienia się w rtęciowy wachlarz przesłaniający migotliwe płomyki świec.

Ostrze spadło między nie niczym stalowa kurtyna, ze strasznym świstem, gładko tnąc wszystkie pulsujące macki, jak strumyczki rtęci.

Buchnął straszliwy, wysoki krzyk. Krzyczały obydwie, jednym głosem, strasznym chórem harpii.

Janusz też krzyczał.

Sylwia klapnęła ostro stopami o podłogę, zachwiała się i utrzymała równowagę. Końcówki macek, podobne srebrnym pijawkom, odpadały od niej jedna po drugiej, zostawiając czerwone ślady jak od ukąszeń komarów, i wiły się konwulsyjnie na ziemi pod jej nogami.

Rozwarte ciało istoty nagle zamknęło się z ostrym mlaśnięciem, zwinęło do środka, jakby było tylko pulsującym żywym kłębem srebrnej galarety, straszny wrzask nadal wibrował w powietrzu, świdrował uszy, wysoki, na granicy słyszalności, jak głos nietoperza. A potem śmignęło jednym momentalnym skokiem prosto w okienko pod sufitem, rozmazując się w blasku świec w lustrzaną smugę.

To było jak wybuch.

A potem zapadła cisza.

Sylwia kaszlała gwałtownie i krwawiła z nosa strugami, które toczyły jej się na piersi, a potem na podłogę i rozrzucone tam fotografie, zegarki, pozytywki i pluszowe maskotki.

Okno zostało wyrwane, dwa żelazne pręty w ogóle znikły, a trzeci był wygięty na zewnątrz, jakby był z plasteliny.

– Nie wychodź! – krzyknął Janusz i popędził na górę, brnąc i potykając się w hałdach pamiątek, a potem przeskakując po dwa cementowe stopnie naraz.

Wypadł w wilgotną listopadową noc, czarną jak dno piekieł, z trzymanym oburącz mieczem, który uniósł rękojeścią na wysokość prawego ucha, jakby urwał się z filmu Kurosawy.

Nie było nikogo. Puste, zarosłe chwastami pole ciągnęło się w mrok, kołysząca się na wietrze uliczna latarnia rozsiewała rdzawe, sodowe światło. Panowała cisza, gdzieś daleko szczekały psy.

Jakiś cień przemknął na chwilę w świetle latarni, a potem zobaczył niewyraźną jak plama mroku sylwetkę, przypominającą postać człowieka w płaszczu. Zdążył zobaczyć jeszcze przez chwilę wąską, piękną twarz Weroniki, a potem postać zmieniła kształt i stała się roztrzepotanym ruchem, jak gigantyczna ćma, czarna jak sadza, która śmignęła przez rude halo latarni prosto w niebo.

Rozległ się jeszcze tęskny, przeciągły pisk, brzmiący jak krzyk jastrzębia, i zapadła cisza.

Janusz stał z dygoczącym mieczem w uniesionych rękach i nasłuchiwał.

Nic więcej się nie wydarzyło.

Zszedł z powrotem do piwnicy. Sylwia zapinała grzeczną biurową spódnicę i wpychała do środka koszulę, stojąc na cementowej podłodze w jednym pantoflu i w podartych rajstopach.

– Kochanie… – powiedział Janusz przez ściśnięte gardło i objął ją. Ramiona Sylwii drżały.

– Już dobrze… – wyszeptał. – Już po wszystkim. Rozumiem cię. Wszystko rozumiem. Naprawdę.

Naprawdę rozumiał.

I wtedy poczuł, jak bardzo jej mięśnie są sztywne.

Nagle sprężyła się jak kot i odepchnęła go z jakimś nieartykułowanym piskiem.

– Nie dotykaj mnie! – wizgnęła wściekle. – Nigdy więcej mnie nie dotykaj! Wszystko musiałeś mi zabrać! Wszystko! Wszystko zniszczyłeś! Ty zasrany, nadęty, parszywy… – Słowa uwięzły jej w gardle, jakby zbyt wiele z nich usiłowało wydostać się naraz.

Jej napięta twarz, blada jak porcelana, z rozmazaną krwią wokół ust, zaciśniętymi wargami i wytrzeszczonymi oczami, które kipiały nienawiścią, wyglądała obco i strasznie, niczym maska demona gniewu z teatru Kabuki. Brakowało jej tylko kłów.

– Wszystko mi zabrałeś – wykrztusiła uroczyście. – Wszystko.

Odepchnęła go na bok i pobiegła w ciemność korytarza.

Ukląkł na ziemi i podniósł drewnianą, pokrytą laką pochwę. Ostrze schowało się z jędrnym, stalowo – drewnianym klekotem. Janusz wyszedł na zewnątrz, w bezdenny listopadowy mrok. Wiatr kołysał latarnią i pluł mu w twarz drobną mżawką.

Stał przez chwilę w rozpiętym skórzanym płaszczu, z mieczem w lewym ręku i nie wiedział, co robić. Jeszcze nigdy nie czuł się tak zmęczony. Napięcie zalało mu kark jak stygnący ołów, nogi miękły i uginały się pod nim. Potem usiadł na krawężniku, stawiając miecz między kolanami.

Stukot obcasów Sylwii o asfalt pustej ulicy zamierał gdzieś w oddali.

Janusz wygrzebał z kieszeni pudełko, papierosy wysypały mu się pod nogi. Z trudem znalazł jednego i wetknął do ust. Żeby trafić płomykiem w koniec papierosa, musiał przytrzymać zapalniczkę obiema rękami. Otarł łzy i oparł się o głownię miecza.

Siedział sam w ciemności i patrzył w pustkę, w której widział parę fiołkowych oczu z szarymi obwódkami, oprawionych czarnymi jak sadza łukami brwi, wąski nos i usta stulone jak do pocałunku.

Nie miał pojęcia, jak dalej potoczy się jego życie, ale doskonale wiedział, że już nigdy nie przestanie tęsknić.


16 stycznia 2003

Загрузка...