KLUB ABSOLUTNEJ KARTY KREDYTOWEJ

– Tym razem, w mordę, jesteś załatwiony, Zięba – powiedział Zięba, po czym zjechał na pobocze autostrady i oparł czoło o kierownicę. Siedział tak przez chwilę, słuchając bębnienia o dach uporczywego październikowego deszczu i rytmicznego stękania wycieraczek. Przejeżdżające z rzadka samochody mijały jego zmaltretowanego garbusa z szumem opon i potrącały lekko karoserię podmuchami czołowymi, a Zięba leżał na kierownicy, zastanawiając się, dlaczego nie może się rozpłakać. W końcu, po raz pierwszy od dawna, był nareszcie zupełnie sam.

Do tej pory, od kilku a może kilkunastu miesięcy, miał wrażenie, że gdyby mógł choć na chwilę przestać udawać, że panuje nad sytuacją, to by mu pomogło. Wciąż miał takie uczucie, jakby w jego głowie znajdował się przegrzany kocioł parowy. Uśmiechał się do ludzi, reagował rzeczowo, kiedy mu tłumaczyli, dlaczego redukcja jest konieczna i dlaczego musi objąć również jego, cierpliwie znosił załamania i lęki Jolki, nie reagował na zrzędzenie matki i spokojnie patrzył, jak wskazówka wędruje po czerwonym polu skali. Jeszcze kilka takich prezentów od losu jak ostatnio i po prostu eksploduje niczym parostatek na Missisipi. Gdzieś tam kończy się ludzka wytrzymałość, a potem po prostu przechodzisz na drugą stronę granicy. Różnie może być. Może wariatkowo? Może zacząć rabować, albo strzelać do ludzi? A może po prostu poszukać sobie jakiejś linki i gałęzi?

– Jestem nieudany – powiedział w stronę dźwigni zmiany biegów. – Stanowię felerny egzemplarz. Odpad jakiś, czy coś. Człowiek powinien mieć dość oleju w głowie, żeby znaleźć dobrą pracę. Powinien umieć zdobyć mieszkanie dla swojej rodziny, powinien chcieć mieć dzieci, powinien skończyć studia i móc planować przyszłość. Powinien, do cholery, umieć się dogadać z własną żoną. Sęk w tym, że to nie są żadne cuda. Wszyscy to umieją. Nie mówimy tu o milionach dolarów, ani międzynarodowej karierze. Mówimy o przetrwaniu. Chciałbym być normalny.

Nadal nie mógł się rozpłakać i to było dziwne. Czytał, że to pomaga. Kobiety na przykład mogą, i między innymi dlatego żyją dłużej. A zatem powinien, choćby dla higieny. Najwyraźniej się oduczył… I dobrze.

Wrzucił jedynkę i wtoczył garbusa na najwolniejszy, prawy pas przeznaczony dla ciężarówek, maluchów i życiowych rozbitków podróżujących po kraju wrakami. Nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd właściwie jedzie. Wybrał gdańską E – 77, bo była ładna i kojarzyła mu się miło, beztrosko i jakoś wakacyjnie. Najwyraźniej nie jeździł nią nigdy w październiku. Teraz, wśród mgły, siąpiącego deszczu i zapadającego niczym brudna kurtyna zmroku, wyglądała jak autostrada prosto do piekła. Pracowicie wrzucając biegi dobrnął do osiemdziesiątki i parł naprzód, słuchając łomotania zaworów upodabniających silnik volkswagena do diesla rybackiego kutra.

Przydałaby się jakaś muzyka. Jakiś smętny blues dla przegranych, który zapewniłby jego ucieczce odpowiedni podkład. Bardzo mu tego brakowało. Niestety, samochodowy radiomagnetofon kosztuje pięć milionów jak obszył… Nie ma z tym dyskusji.

Oczywiście, wszędzie spotkasz facetów, którzy popukają się w czoło, twierdząc, że można to mieć za półtorej bańki, razem z głośnikami i montażem. Tylko że to dotyczy wyłącznie „tych” facetów. Gdyby Zięba nawet miał kiedykolwiek tyle pieniędzy, co zważywszy okoliczności raczej nie było możliwe, to i tak nie trafiłby ani w odpowiednie miejsce, albo odpowiedni czas, albo na odpowiednich ludzi. Tak to już było. Ze wszystkim. Być może dałby sobie wmówić, że ma nieodpowiednie nastawienie, albo że w życiu wszystko się wyrównuje, albo że życie w ogóle jest ciężkie, gdyby nie miał tylu znajomych. Znał ich na wylot i wiedział doskonale, że nie jest od nich głupszy ani mniej pracowity, ani gorszy. Startowali mniej więcej z tego samego poziomu, a teraz była między nimi przepaść. Tamci również mieli rodziny, mieli mieszkania, przyzwoite samochody, pracę, dzięki której nie tylko podtrzymywali funkcje biologiczne, ale pozwalali sobie na zbytki i gromadzili oszczędności, i wszystko to osiągali mniej więcej połową tego wysiłku, który Zięba wkładał w stanie w miejscu. Zupełnie jakby pchał się pod prąd na ruchomych schodach. Nie rozumiał tego. Inni jakoś mogli sterować swoim życiem i nie napotykali tego rodzaju obiektywnych trudności, na które Zięba nadziewał się przy nawet najgłupszej sprawie. Najprostsze rzeczy zamieniały się w problemy nie do przebycia, jeżeli tylko on się za nie zabrał, i naprawdę nie było w tym jego winy. Tu nie chodziło o negatywne nastawienie, brak wiary we własne siły, ani żadne inne psychologiczne sztuczki, o których pisze się w magazynach dla kobiet. Zięba ze wszystkich sił myślał pozytywnie, przygotowywał się drobiazgowo, a potem jego papiery ginęły, ludzie, na których liczył, odmawiali mu pomocy, w przepisach pojawiały się rozmaite kruczki i interpretacje zawsze na jego niekorzyść, urzędnicy pałali do niego gwałtowną nienawiścią od pierwszego wejrzenia i tak dalej. Miał w sobie coś, co zamykało wszystkie drzwi, nawet jeżeli dla każdego innego były otwarte na oścież. Nauczył się, że w jego przypadku absolutnie wszystko zależy od ślepego losu. Rzecz jasna, na jakimś etapie ważne były twoje zdolności, pracowitość, albo inwencja twórcza, ale żeby w ogóle do tego doszło, musiał mieć miejsce jakiś korzystny zbieg okoliczności. Kiedy był czas zarabiania za granicą, każdy, kto chciał jechać, musiał najpierw mieć paszport, jakieś pieniądze na bilet i cokolwiek, choćby najlichszy punkt zaczepienia na miejscu. Oczywiście, żeby dostać wizę, trzeba było mieć też od kogoś zaproszenie i jakiś namiar na ewentualną pracę. No i każdy miał kogoś takiego, a jeżeli nie, to istniała jeszcze przyjacielska samopomoc. W przypadku Zięby nie było o tym mowy. Rodzina udawała, że nie wie o co chodzi, a przyjaciele zmieniali temat. Kiedy inni potrzebowali mieszkań, każdy miał jakąś sędziwą babcię, ciotkę, albo wujka, którzy byli tak mili, by na czas odkorkować i zaopatrzyć potomka w stosowny zapis testamentowy. Inni otrzymywali posag, albo coś w tym rodzaju, i mieszkali.

Zięba miał trzypokojowe piekło na ziemi dzielone z żoną, trójką dzieci i swoimi rodzicami.

Kiedy inni szukali pracy, zawsze docierały do nich pogłoski o jakimś wolnym miejscu, zawsze korzystniejszym niż poprzednie, i to zanim zaczęli się na dobre martwić.

A teraz on stracił pracę. Marną, bo marną, ale zawsze. Co gorsza, doskonale wiedział, co będzie dalej. Dojedzie na samą krawędź galicyjskiej nędzy, potem, po gigantycznych wysiłkach, uzyska prawo do jakiejś beznadziejnej harówki za psie pieniądze, a wszyscy będą mu robili niesłychaną łaskę. Miał dość. I na domiar tego wszystkiego jeszcze był odpowiedzialny za dzieci. Nie był w stanie poukładać własnego życia, a tu jeszcze miał kogoś wychować i utrzymać.

Jolka oczywiście wpadnie w histerię. Załamie się kompletnie i zamieni mu życie w neurotyczne przedpiekle. Rodzice będą triumfować. Gdyby został lekarzem, tak, jak sobie życzyli, to nie byłoby tego wszystkiego.

Akurat. Nie dość, że robiło mu się niedobrze na samą myśl o krwi, to pamięć miał jak jętka. Nienawidził nawet zapachu szpitala, ale liczyło się to, że oni byli lekarzami. Tradycje rodzinne i całe to pieprzenie.

Garbus zaczął jakoś dziwnie dygotać i Zięba stwierdził, że wydobywa z biednego pojazdu całe dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zaprzątnięty myślami o tym wszystkim wcisnął bezwiednie gaz do deski. Makabra.

Uciekał. Robił dokładnie to, co poradził mu Stefan.

Siedzieli w jego kawalerce, urządzonej ze specyficznym smakiem świadomego samotnika. Zięba w skórzanym fotelu, ze szklanką whisky, a Stefan za swoim biurkiem. Stefan zawsze miał dobre alkohole, wolny czas, pogodę ducha i przyjaciółkę na podorędziu.

Był też opętańczo życzliwy ludziom.

– Spierdalaj – powiedział znienacka, wysłuchawszy całej historii, i wypełnił pokój kłębami prince alberta. Zięba skamieniał. – To znaczy nie stąd, tylko w ogóle. Weź trochę kasy z tej twojej odprawy, zatankuj chrząszcza i wypierdalaj gdzie pieprz rośnie. Na tydzień. Po pierwsze, jesteś tak wymaltretowany, że musisz odpocząć, bo się wykończysz. Po drugie, musisz naprawdę poważnie zebrać myśli, a nie masz na to żadnej szansy w tym kołchozie pełnym wariatów. Jedź gdziekolwiek. Nad morze albo w góry. Jest po sezonie, wynajmiesz pokój za grosze. Przemyśl wszystko, ułóż jakiś plan gry.

Jolka mnie nie puści – powiedział ponuro Zięba. – Dla ciebie wszystko jest takie proste. Ja mam dzieci. Nie mogę wydać na siebie kilku balonów, jeżeli jestem bezrobotny. Co będzie dalej?

– Kretyn! – wrzasnął Stefan. – Przecież zarobiłeś te pieniądze, głupku, a nie ukradłeś. Ja stąd widzę, że wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci, a nie chce mi się specjalnie na ciebie patrzeć. Jeżeli Jolka nie rozumie takich prostych rzeczy, to ją okłam. I tak jej jeszcze nie mówiłeś, prawda?

– Nie.

– To powiesz po powrocie. Odpoczniesz, łatwiej będziesz mógł to znieść. Jak na ciebie patrzę, to nie mogę zrozumieć, po co ludzie się żenią. Kobieta powinna cię wspierać, a nie dołować.

– Zrozum ją. Prawie osiem lat takiej wegetacji, bez domu, bez przyszłości. Poza tym, kiedy kobieta jest matką, to liczy się dla niej tylko przetrwanie. Żadnego ryzyka i żadnych zbędnych wydatków. Zwłaszcza w takiej sytuacji.

– Jezu, jakie głupoty. Jedź! Jedź do lasu, czy coś. Jedź, zanim ci kompletnie odbije.

Zrobił, jak mu radzono. Zełgał coś o jakimś szkoleniu, spakował torbę i pojechał, sam nie wiedząc dokąd i czując się potwornie. Jednak z każdym kilometrem odepchniętym łysiejącymi oponami volkswagena czuł się lepiej. Podobno doświadczają tego marynarze wyruszający w długie rejsy; lądowe kłopoty zostają na lądzie i człowiek z każdą chwilą staje się lżejszy. Dobrze było tak jechać samemu, bez wrzasków dzieci wypełniających samochód, bez rozżalonego na świat milczenia Joli, bez tego całego nieszczęścia na kołach, w które zamieniały się wszystkie wspólne wyjazdy. Czuł się prawie tak, jakby był panem swojego życia. Przynajmniej normalni ludzie muszą się tak czuć. On sam już nie pamiętał, jak to jest. Jola zaszła w pierwszą ciążę, kiedy byli na drugim roku studiów.

To tyle, jeżeli chodzi o panowanie nad własnym życiem. Okazało się, że znowu dodał gazu.

Minął most w Modlinie i jechał dalej, jakby na północy leżało rozwiązanie jego problemów. Kawałek za mostem przypalił sobie marsa i zauważył, że wskazówka poziomu paliwa opadła prawie do zera. Nie było rady. Nie miał dużo pieniędzy, ale kto chce uciekać, musi mieć benzynę. Tak mówi pierwsze prawo zmotoryzowanego uciekiniera.

Stacja benzynowa wyglądała szykownie i niestosownie, niczym kosmiczny ładownik na bagnie. Pastelowe, przeszklone budyneczki aż zapraszały do środka. Zięba zatankował za dwieście i postanowił się napić kawy. W przypływie jakiejś desperackiej rozrzutności kupił jeszcze paczkę goldenów i nalał sobie kawy ze szklanego dzbanka stojącego w ekspresie przy długiej ladzie z syntetycznego marmuru. Zrezygnował z kanapek, kiełbasek i pizzy, natomiast usiadł sobie w tym skandynawskim wnętrzu przy drewnianym stoliczku i zapalił papierosa, patrząc na deszcz siekący kosztowne panoramiczne szyby.

Poczuł się dobrze, siedząc w tym wnętrzu z innej bajki, pijąc sobie kawę za całe sześć złotych, nie użerając się z nikim, nie tocząc żadnej małżeńskiej gierki, nie spiesząc się, bo ktośtam nie może za długo zostawać z dziećmi, tylko po prostu sobie siedząc. Tak dobrze, jakby był zupełnie kimś innym. Tak dobrze, że nie miał nawet ochoty opłakiwać swojego schrzanionego życia.

Dziewczyna usiadła przy sąsiednim stoliku naprzeciwko Zięby. Nawet nie potrafiłby jej opisać: brunetka, bardzo smagła karnacja niczym u Cyganki, czarne oczy w kształcie migdałów, kasztanowe włosy upięte w niedbały, puszysty kok, wypukłe kości policzkowe – to pasowałoby do tysięcy kobiet, nawet gdyby dodać, że była piękna. Miała zestaw podstawowych elementów urody śródziemnomorskiej, ale złożonych w niepowtarzalny układ. Bardzo oryginalna twarz.

Nic z tych rzeczy. Już nigdy. Naprawdę nie przypuszczał, że widok ładnej dziewczyny z długimi nogami może wydawać się tragiczny. Sprawiała mu ból. Młody, sympatyczny facet w lotniczej kurtce z brązowej skóry, o której Zięba mógł tylko pomarzyć, usiadł obok dziewczyny, i stawiając na stoliku tackę z hamburgerami. Dziewczyna uśmiechnęła się i nadstawiła usta do przelotnego pocałunku. Zięba miał nadzieję, że potem zabiorą się do jedzenia, ale oczywiście natychmiast zaczęli się do siebie łasić. Facet powiedział coś ściszonym głosem i dziewczyna zachichotała. Roztaczali wokół atmosferę takiej słodkiej sielanki, że aż się niedobrze robiło.

Zięba miał czasami wrażenie, które mogło być po prostu produktem jego rozbuchanej wyobraźni, że wystarczy mu przelotny kontakt z kimś, by poczuć coś, może zapach, może jakąś aurę, która pozwalała wiedzieć o człowieku niemal wszystko. Czasem wyprzedzał go na światłach jakiś samochód, za szybą przez sekundę majaczyła twarz kierowcy, a Zięba już wiedział, jaki kolor mają meble w mieszkaniu faceta, czuł atmosferę jego domu, smak ulubionych potraw. Albo przynajmniej tak mu się wydawało. Niemniej, uczucie było przyjemne.

Tym razem było podobnie. Wystarczyło na nich spojrzeć i czuło się atmosferę tego ich młodego małżeństwa, widziało przytulną prostotę ich kawalerki: drewno, tropikalne rośliny, len, skóra i słoma.

Wiedział, że oboje pracują, że nie mają dzieci, a każdą wolną chwilę poświęcają na uprawianie kosztownych, przyjemnych sportów. Narty, żagle, windsurfing. Urządzają kolacyjki przy świecach i pieprzą się bez przerwy jak susły: w łóżku, na dywanie, w kuchni, łazience.

Byli takimi cholernymi, rozpieszczonymi powodzeniem dzieciakami, że aż go piekło w dołku z zazdrości. Jemu i Joli nigdy nie było to dane. Nigdy nie mieszkali sami, nigdy nie byli u siebie, a kiedy się pobierali, pierwsze dziecko było już w drodze. W jednej chwili byli dziećmi, a w następnej rodzicami uginającymi się pod ciężarem obowiązków i powinności. Jeżeli chcieli być przez chwilę sami, musieli to organizować na tydzień naprzód, jak ekspedycję polarną. Słowo „spontaniczność” zniknęło z ich języka. Podziało się gdzieś. Młodość była dla kogoś innego, na przykład dla tych tu dzieciaków, które były starsze o kilka co najmniej lat, a mimo to wciąż cieszyły się swobodą.

Kawa przestała mu smakować. Wbił wzrok w stół i zaciągnął się papierosem, czując się stary i przegrany.

Jakąś godzinę później zorientował się, że popełnił błąd. Miło było tak jechać bez celu, jednak gdzieś musiał się zatrzymać. Chciał wynająć jakiś domek kempingowy na Mazurach, ale robiło się ciemno, a po nocy nie miał na to żadnych szans. Zanosiło się na nocleg w samochodzie i powrót do domu jutro, za to z ciężką grypą. Bardzo miła perspektywa.

Drugi błąd popełnił skręcając z trasy na wschód, gdzieś za Waplewem. Chodziło o te Mazury, ale tym sposobem znalazł się na bocznych drogach i nadzieje na nocleg spadły do zera.

Garbus toczył się ciemnymi drogami wśród lasów i opłotków, a Zięba wlepiał oczy w mrok rozcinany reflektorami, usiłując wypatrzyć cokolwiek.

Znalazł dwa ośrodki wczasowe, puste i ciemne, po czym odjechał oszczekiwany przez chude psy i żegnany pustymi spojrzeniami lekko zawianych cieciów. Co gorsza, nie miał pojęcia gdzie jest. Skręcił tyle razy, że atlas stanowił lekturę nudną i bezwartościową.

Pierwsza tablica stała na poboczu i wyglądała podejrzanie porządnie. Miała nawet własne oświetlenie. W krainie zardzewiałej siatki, zbutwiałych desek, zapyziałych szyb i dzikich lasów, taki ostentacyjny totem lepszego świata zapierał dech w piersiach.

Zięba przystanął i przeczytał napis: MOTEL „SARGASSO” 0,5 KM, a pod spodem krzepiące: „czynne cały rok”. Ruszył, mając nadzieję, że będzie go stać na noc – i leg. Teraz, kiedy znalazł jakieś rozwiązanie, nagle poczuł dawno zapomniany smak przygody.

Następne pół kilometra przejechał powoli, wśród mgły wypełzającej z lasu, przepatrując uważnie pobocza.

Szyld kołysał się na dwóch łańcuchach, stylizowaną strzałką wskazując boczną dróżkę odchodzącą w las od szosy, wysypaną jasnym żwirem.

„Sargasso”. Podobała mu się ta nazwa. Coś w sam raz dla rozbitka.

Żwirowa dróżka prowadziła przez ciemny, sosnowy las, ociekający deszczem, pachnący igliwiem i mokrymi grzybami. Od bardzo dawna nie był w lesie. Pomyślał, że jeżeli będzie mógł się tu zatrzymać, to jutro pójdzie na spacer. Oczywiście, zaraz trzeba będzie ruszyć dalej. Nie było mowy o kilku dniach w motelu.

Reflektory oświetliły jaskrawobiałą bramę zamykającą drogę, z odblaskowym znakiem stopu przymocowanym pośrodku. Była zamknięta.

Zaczynają się schody, pomyślał Zięba i w tym momencie nad bramą zapłonął halogenowy reflektorek, rozbrzmiał miły trójtonowy gong, a krata miękko odsunęła się w bok, niknąc gdzieś w krzakach. Czary.

Motel przywodził na myśl programy telewizyjne o miliardowych aferach, albo seriale z życia wyższych sfer. Mógłby przypominać dużą, urokliwą leśniczówkę, gdyby każdy, nawet najgłupszy szczegół nie był tak elegancki i zbytkowny.

W środku było jasno, ciepło i przytulnie, choć przepych wnętrza raził ostentacją i nuworyszostwem. Boazerie, skóra, mosiądz – styl myśliwski za ciężkie pieniądze.

To jakieś nieporozumienie, pomyślał spłoszony Zięba, ociekając na wytworną terakotę i czując się jak wędrowny dziad. Posiedzę w kawiarni przy herbacie albo może mógłbym się zdrzemnąć na fotelu, albo w garażu, albo może jednak sobie pójdę.

Ogromny, tłusty kot perski, uplasowany dekoracyjnie na czarnym, szorstkim futrze dzika, podniósł na osobę i bagaż Zięby spojrzenie pełne arystokratycznej pogardy, po czym powrócił do przerwanej drzemki.

Całą szerokość kontuaru recepcji okupowała grupka hałaśliwie szczęśliwych Anglików. Zastawili podłogę sakwojażami i sztucerami w futerałach, trzech podrywało recepcjonistkę, błaznując niczym wędrowny cyrk Monty Pythona, zaś dwóch poszturchiwało się w udawanej bójce.

Pięciu wyluzowanych Angoli na wakacjach. Nie przeszkadzało im nietaktownie bogate wnętrze, nie bali się wracać do domu, nie znajdowali się od lat na wirażu życia. Byli tak ostentacyjnie normalni, że aż się niedobrze robiło.

– Słucham? – Recepcjonistka zaszczyciła Ziębę błękitnym spojrzeniem.

„Niestety, jestem żonaty…”

– Ile będzie kosztował wolny pokój?

– Jest pan sam?

„Tak, i czuję się taki samotny…”

– Tak, na jedną noc. „Ale całą, ślicznotko…”

– Trzysta pięćdziesiąt ze śniadaniem.

Zapłacił z góry, czując, jakby wydzierał sobie serce, dostał klucz i ruszył po drewnianych schodach na górę, a jakiś mały człowieczek w jego głowie obrzucał go wyzwiskami, żądał, by natychmiast odebrał pieniądze, opamiętał się i wracał do domu. Panie i panowie! Oto pan Zięba, który na co dzień przez pięć minut wybiera pomiędzy dwiema paczkami żółtego sera, posiada jedną parę całych spodni, a bilet do kina od lat stanowi dla niego niedościgły luksus. Właśnie zapłacił trzysta pięćdziesiąt złotych za pokój – witamy na dnie. Ciekawe, co jego dzieci jedzą dziś; na kolację – czekamy na telefony od państwa!

Oszalałem, pomyślał ze zgrozą, nareszcie. Otworzył drzwi, żegnany oskarżycielskimi spojrzeniami wypchanych kozłów, saren i jeleni, i wszedł do środka. Pokój był dość bezosobowy, jak to pokój w hotelu. Tapczan, szafka nocna, komódka z małym japońskim telewizorkiem, stolik, krzesło, szafka nocna z lampką i telefonem, tacka ze szklankami, drewniany stojak na strzelby obok szafy, w maleńkim korytarzyku. Wszelkie sprzęty wykonał ktoś natchniony myślistwem i jazdą konną, niemniej, Zięba był zachwycony. Sam pędził życie w ciasnym, zagraconym i pełnym zgiełku pokoju, zmienionym w dwie klitki za pomocą paskudnej meblościanki.

Zamknął za sobą drzwi i położył torbę na podłodze. Zdjął przemoczoną kurtkę, a potem usiadł na brzegu tapczanu i spojrzał na facjatowe okienko wbudowane w pochyły dach, słuchając deszczu, siekącego równo sosnowy las. Zupełnie nagle poczuł przypływ zimnej wściekłości i dzikiego buntu, który od dawna wrzał mu gdzieś pod czaszką. Zostanie tu.

Pieprzyć to wszystko.

Pieprzyć odpowiedzialność i poczucie winy.

Nie będzie szukał żadnego kempingowego ośrodka, ani poddasza u wiejskiej gospodyni. Zostanie tak długo, na jak długo wystarczy mu pieniędzy, myślał, odkrywając w przedpokoju miniaturową lodówkę. Oznaczało to najwyżej dwa, trzy dni, ale co tam. I tak niczego by przez ten tydzień nie wymyślił.

– Trzy dni – powiedział stanowczo, oszołomiony wstrząsająco nowobogacką łazienką, z wypolerowanymi mosiężnymi kranami i czarno – złotą glazurą. Trzy dni, a potem wróci do domu i przynajmniej będzie miał co wspominać. Będzie odpoczywał, łaził po lesie, oglądał telewizję, siedział w barze i udawał kogoś innego. A potem, kiedy będzie mu się wydawało, że już dłużej nie wytrzyma, przypomni sobie trzy dni z życia normalnego człowieka.

Odkręcił oprawione w mosiądz porcelanowe kurki i słuchając przytulnego plusku wody lejącej się do wanny, zdjął przemoczoną kurtkę i powiesił ją w przedpokoju. Rozpiął torbę, rozłożył swój skromny dobytek na półkach w szafie. Zadomawiał się.

Spędził prawie godzinę mocząc się w gorącej wodzie, patrząc na czysty biały sufit i rozkoszując się ciszą. Nikt nie wrzeszczał, nikt się nie kłócił i nikt nie dobijał się do drzwi. Mógłby tak leżeć cały dzień. Ukryty przed światem, poza zasięgiem telefonów, pretensji, wezwań i obowiązków, którym nie można sprostać.

Nie zdołał całkowicie odpocząć, ale coś z panującej w pokoju ciszy, trochę sennego deszczowego spokoju jesiennego wieczoru, przeniknęło do jego zmaltretowanego mózgu. Kiedy wyszedł z wanny i ubrał się, miał ochotę poruszać się miękko i cicho, mówić szeptem, a najchętniej milczeć. Do tej pory, od dawna rozpierała go potrzeba wrzeszczenia aż do zachrypnięcia, albo puszczenia się panicznym sprintem wprost przed siebie. Teraz czuł, jakby ktoś wymienił mu filtry w mózgu na nowe i czyste.

Zmienił koszulę, wypalił papierosa i postanowił pójść na kolację. Udało mu się wejść w rolę i stać się na chwilę tym innym, bardziej udanym człowiekiem, bo nie uciekł na widok wykrochmalonych białych obrusów, świeczników i snujących się jak widma kelnerów w myśliwskich marynarkach. Przy stolikach siedziało najwyżej kilkanaście osób. Anglicy wygłupiali się i rżeli jak ogiery, ale teraz poczuł do nich lekką sympatię. Znalazł sobie dyskretny stolik pod ścianą, z premedytacją rozłożył serwetkę, niszcząc zaprasowane kwietne origami, i otworzył kartę dań. Trzeba przyznać, że ceny były zaporowe i Zięba, mimo swojego nowego wcielenia, na chwilę stracił rezon.; Przez jakiś czas nieprzytomnie wodził wzrokiem po cenach, szukając panicznie czegoś dwucyfrowego, przeliczał stare złotówki na nowe i odwrotnie, myląc się za każdym i razem, wreszcie znalazł wśród zakąsek jakieś kiełbaski „Darz bór” i zamówił, dołożywszy sobie jeszcze herbatę. Mimo najgorszych obaw, kelner wcale nie był wyniosły i nie dawał niczego do zrozumienia. Przeciwnie, zachowywał się przyjacielsko jak terapeuta i przez pięć minut opowiadał Ziębie o pieczonym na liściach chrzanu tutejszym wiejskim chlebie, od którego zagraniczniacy uzależniali się jak od kokainy i kupowali na drogę całe bochny.

Kiełbaski były ponoć z dzika, ponoć pieczone na węglach, i rzeczywiście smaczne. Zjadł, ale dalej był głodny. Kupił jeszcze małą butelkę coca – coli w cenie dwulitrowej butli, pięćdziesiątkę wyborowej, zamykając tym samym budżet na ten dzień.

Piekielnie słodka cola pozwoliła oszukać głód, więc siedział paląc papierosy, sącząc homeopatyczne ilości wódki i obserwując innych gości. Bardzo był ciekaw, pod jakim względem jest od nich gorszy.

Anglicy, wiadomo. Urodzili się w odpowiedniejszym miejscu i wszystko załatwiła za nich historia. Robili swoje za godziwą zapłatę, a pogarda do własnego kraju nie była wśród nich modna.

Przy innym stoliku siedzieli sobie trzej panowie noszący krawaty do myśliwskich kurtek, odznaczający się tą szczególną elegancją, która każe wybierać się do lasu w lakierkach i zakładać spodnie od dresu do białej koszuli. Rozmawiali po rosyjsku i wznosili toasty.

Jeżeli zaczną śpiewać coś bardzo smutnego i płakać, to znaczy, że właśnie kogoś zakopali w lesie, pomyślał Zięba. To jest jednak charakter narodowy. Przynajmniej wiadomo skąd mają forsę.

W pobliżu kominka, po drugiej stronie sali, przy długim stole biesiadowało hałaśliwie kilkuosobowe, mieszane towarzystwo należące do młodego polskiego biznesu. Nikt nie miał więcej niż czterdzieści lat, nosili flanelowe ocieplane kurtki w czarno – czerwoną kratę, albo maskujący przyodziewek z amerykańskiego demobilu, wszystko kosztowne i nowiutkie. Wrócili najwyraźniej z polowania i obstawili kominek sztucerami i dubeltówkami, ale na stole królowały telefony komórkowe i papiery w plastikowych okładkach. Japiszony. Ciekawe, czy któryś umie strzelać.

Posiedział jeszcze trochę, ale w końcu zabrakło coli i trzeba było iść. Zresztą, nie było to takie złe. Miał pokój jak marzenie, mógł oglądać telewizję, albo słuchać deszczu, albo spać do syta i nikt nie będzie niczego od niego chciał.

Notes leżał na nocnej szafce, obok popielniczki i telefonu. Zięba nie musiał się nawet specjalnie zastanawiać, żeby stwierdzić, że to nie jego. To było widać. Nie miał notesu oprawionego w czarną, miękko wyprawioną skórę, i nigdy nie będzie miał. Podniósł go bezwiednie, a wtedy okazało się, że to nie notes, tylko książeczka. Wydrukowana na cieniutkiej bibułce okrągłą czytelną czcionką, ale drobniutką jak maczek. Modlitewnik? Własność hotelu? Może poprzedni gość zostawił? Nonsens.

Zajrzał na pierwszą stronę i w ułamku sekundy pożegnał się z logiką. Jak cios w potylicę. Jak nagłe wejście w cień. WŁASNOŚĆ PANA ARTURA ZIĘBY.

Drukiem. Tą samą czcionką, którą wydrukowano całą książeczkę. Nie był to żaden ręczny czy maszynowy dopisek. Napis powstał na tej samej bibułce i w tym samym momencie, kiedy produkowano całość. Powoli odłożył notes na stolik i zdjął słuchawkę telefonu. Poruszał się jak we śnie albo wysokiej gorączce. Nie myślał. W jego mózgu panowała głucha, watowana cisza. Wdusił zero.

– Dzwonię z pokoju trzydzieści osiem. Czy przyszła do mnie jakaś przesyłka?

– Zaraz, trzydzieści osiem… nie, przykro mi, nie było żadnej poczty. Jeżeli coś przyjdzie, to zadzwonimy albo recepcjonista powie panu przy okazji. Staramy się nie zakłócać gościom wypoczynku.

– Czy mają państwo jakiś swój folder, chciałbym polecić znajomym.

– To bardzo miło z pańskiej strony, foldery są w recepcji.

– Dziękuję – powiedział mechanicznie i odłożył ostrożnie słuchawkę. Sięgnął po książeczkę, ale bał się i otworzyć. Materiał reklamowy? Wygrałeś jedną z nagród, wśród których jest pięć miliardów albo gipsowe krasnale, ale musisz tylko kupić nasz komplet garnków w cenie samochodu? A może to żart? Nie ma się co oszukiwać. Nie było do niego żadnych przesyłek. Ktoś go wytropił w tej leśnej głuszy, w motelu, w którym zatrzymał się przypadkiem, nawet nie wiedząc gdzie jest. Ktoś go dopadł i czegoś chciał.

Zupełnie spokojnie dopuścił do świadomości, że dzieje się coś niemożliwego. Tak po prostu.

Otworzył książeczkę.


To nie jest żaden żart, przyjacielu, loteria reklamowa ani folder hotelowy. Nie musisz się niczego obawiać. Nie jesteśmy żadną mafią, urzędem czy sektą. Wiemy, że potrzebujesz pomocy i właśnie chcemy ci jej udzielić. Bez żadnych warunków i jakichkolwiek kosztów z twojej strony.


Akurat – powiedział ponuro Zięba. – Nie ma niczego za darmo, z wyjątkiem przynęty. Tego akurat to się dobrze nauczyłem.

Oczywiście, nie ma niczego za darmo, ale akurat w tym przypadku ty już swoje zapłaciłeś. Tym razem nie kupujesz niczego, tylko odbierasz zaległą pensję. Czy nigdy nie miałeś wrażenia, że z twoim życiem jest coś nie w porządku?

– Mowa – powiedział Zięba. Poczuł rodzący się gdzieś w środku histeryczny chichocik. Robiło się coraz dziwniej. Zaczynał czuć ciarki na plecach i głowie.

Tysiące razy szukałeś odpowiedzi, zadawałeś retoryczne pytania, szukałeś przyczyny w sobie i na zewnątrz. Modliłeś się i cierpiałeś. Pracowałeś i starałeś się, ale zawsze miałeś do czynienia ze znacznie twardszym materiałem niż inni. Oni rzeźbili swoje życie w glinie, a ty w granicie. Tylko że gołymi rękami nie można rzeźbić granitu. My chcemy dać ci dłuto.

Kurwa – wyszeptał Zięba i z trudem przełknął ślinę. – Co tu się dzieje? Co to, kurwa, jest?

To jest pomoc dla ciebie. Usiłujesz grać blotkami, bo takie karty przypadły ci w udziale, a my chcemy to zmienić. Chcemy, żebyś od tej pory miał w ręku asa.

Zięba cisnął książeczkę na tapczan i wstał. Trzęsły mu się ręce, kiedy zapalał papierosa, i trzęsły się, kiedy wcisnął je do kieszeni spodni i zaczął chodzić po pokoju. Nosiło go. Okno i las szumiący ulewą, nocny stolik z telefonem i lampką. I z tą piekielną książeczką. Chodził. Okno, stolik. Obraz na ścianie: mgła, szuwary, stadko kaczek na szarym niebie, brązowe wyżły i dwóch facetów w brązowopłowych kurtkach z jesiennym kamuflażem. Strzelby.

Jezu. Ta książka z nim gadała. Naprawdę. On sobie myślał, a tam stały jak wół odpowiedzi. Chodził. Okno, łóżko. Przeczesał palcami włosy, wyłamał z trzaskiem kłykcie. Chodził. Lodowate dreszcze czuł już na plecach i głowie pod włosami. Stawały mu dęba. Oszalałem. Mógłby tak chodzić całą noc. Chryste.

A gdzieś w głębi jego duszy pomalutku kiełkowała nadzieja. Ta nieśmiała, ale żywotna jak kot nadzieja wszystkich straceńców, która każe im wstawać rano i przyjąć kolejne ciosy, która szepce cichutko, że tym razem będzie inaczej, że kiedyś wszystko się zmieni, która pcha ich w łapy kolejnego nieszczęścia, która daje żer wszystkim cwaniakom. Mówi ci: to już! Udało się, łap okazję! I kupują fałszywe akcje, losy na loterię i tombakowe pierścionki. Bo nie ma żadnych okazji, nigdy nic się nie zmieni, a przed twoim okienkiem nigdy nie wstanie słońce. Bo należysz do przegranych. Wygrywa się albo przy każdej okazji, albo wcale.

Usiadł i otworzył książeczkę. Na nadzieję nie ma rady. Rozprzestrzenia się jak pożar.

Wcale tak nie musi być. Niektórzy powiedzą ci, że wszystko się równoważy, ale to nieprawda. Kłamią. Powinno się równoważyć, ale jest inaczej. Powiedzą ci, że tracisz jedno, a zyskujesz drugie. Ich zdaniem to, że masz dzieci, równoważy to, że nie masz im co dać jeść. W rzeczywistości jesteś zaprzeczeniem równowagi. Jesteś anomalią. Możesz nam wierzyć, to ma znaczenie. Jesteś zaprzeczeniem statystyki i chodzącą ofiarą chaosu. My chcemy przywrócić równowagą i dlatego wyciągamy do ciebie rękę. Oczywiście, nie jesteś jedynym takim przypadkiem. Jesteś tylko małym krokiem na drodze do harmonii, ale każdy krok jest równie ważny. Żadnego nie można pominąć. I nie chodzi tylko o twoje szczęście, którego zostałeś pozbawiony. Twój przypadek nie wytrąci świata z równowagi, ale sumuje się z innymi, i wtedy umierają ludzie. Świat to naczynia połączone, a wojna, fanatyzm, szaleństwo, mord, powódź i susza to tylko różne twarze tego samego chaosu, który włada twoim życiem. Dlatego nie bój się i chwyć wyciągniętą do ciebie rękę.

– Dobrze, ale co mam robić? – jęknął Zięba. Do tej pory myślał, że jest po prostu małym, nieszczęśliwym człowieczkiem, który opadł z sił, a tu okazuje się, że jest chodzącą apokalipsą.

Twój przypadek jest na szczęście bardzo prosty. Technicznie rzecz biorąc, jesteś po prostu zablokowany. Nie możesz wyrwać się z marazmu i wywalczyć sobie satysfakcjonującej egzystencji, ponieważ zawsze staną ci na drodze okoliczności, które zapewnią ci niepowodzenie. To bardzo silna anomalia, ale prosta do zwalczenia. Wystarczy tylko jeden czynnik, a ściana, która cię przytłacza, runie. Musisz mieć pieniądze.

A to ci nowina.

Na razie nie możesz ich sam zdobyć. Na tym właśnie polega zaburzenie. Nie zarobisz ich, ani nie ukradniesz. Nie zdobędziesz niczego, co ma jakąkolwiek wartość. Im mocniej będziesz się starał, tym silniejszy napotkasz opór. Będą ci się przydarzały rzeczy graniczące z cudem, zresztą, doświadczyłeś tego już nadto. Znasz to doskonale, jesteś ekspertem od niekorzystnych zbiegów okoliczności. Chaos jest oszczędny. Twoja anomalia koncentruje się na pieniądzach, ponieważ to w zupełności wystarcza. Można wynieść lub pogrążyć człowieka wyłącznie za pomocą pieniędzy. Można rozbijać małżeństwa, dręczyć dzieci albo mordować, wyłącznie za pomocą przepływu pieniędzy. Można zaburzać równowagę i wywoływać chaos. Dlatego musimy dać ci broń do ręki. Dajemy ci coś, co sprawi, że nigdy nie będziesz już miał kłopotów z majątkiem. Kiedy przeczytasz tę instrukcję do końca, na okładce znajdziesz w kieszonce Absolutną Kartę Kredytową. To nie jest karta żadnego banku. To uniwersalny ekwiwalent pieniędzy. Mógłby wyglądać jakkolwiek, ale ta forma będzie dla ciebie najwygodniejsza w użyciu.

Nawet nie miał siły się śmiać. Obmacał książeczkę i obejrzał okładki, ale nie znalazł niczego. Dobre sobie.

Karta należy wyłącznie do ciebie. Nie można ci jej ukraść, nie możesz jej zgubić ani stracić w inny sposób. Jeżeli z jakiegokolwiek powodu nie będziesz mógł jej znaleźć, następnego dnia pojawi się ona w zasięgu twojej ręki.

Zasięg jej działania nie jest niczym ograniczony. Gdziekolwiek na świecie byś się znalazł, jeżeli ludzie sprzedają tam i kupują Karta będzie działała. Wystarczy; ją pokazać zamiast zapłaty. Jeżeli w tym miejscu honorują jakiekolwiek karty kredytowe, zachowają się tak, jakbyś użył właśnie takiej karty. Jeżeli nie, obejrzą ją i zwrócą ci - kupiony właśnie towar będzie należał do ciebie.

– Kpiny – powiedział oszołomiony Zięba. – Przecież; to po prostu kradzież.

To nie jest kradzież, ponieważ sprzedawca oddaje ci towar dobrowolnie i tylko do takiej sumy, na jaką go stać. Wzór na Karcie powoduje, że oddaje ci towar za darmo na takiej samej zasadzie, na jakiej sam wziąłby go sobie do domu, podarował komuś albo poniósł koszta reklamy. Ograniczeniem jest wysokość rachunku, ponieważ nie możesz za jej pomocą nikogo zrujnować czy wpędzić go w kłopoty finansowe. Odda ci tyle, ile będzie mógł. Najlepiej Karta będzie działała wobec przedstawicieli naprawdę dużych firm. Jej działanie przenosi się w górę hierarchii służbowej, nawet wobec tych, którzy jej nie widzieli. Mimo to, widząc twój rachunek, bez najmniejszych wątpliwości potraktują go tak samo, jak rozliczenie czyjejś delegacji, koszta reprezentacyjne albo coś podobnego.

Jeżeli sprzedawca nie będzie w stanie zrezygnować z zapłaty za swoje towary czy usługi, po prostu grzecznie ci odmówi. Nie będzie żadnej sensacji ani skandalu. Ale – wyłącznie wtedy, gdy naprawdę nie będzie mógł sobie na to pozwolić. Karta wyzwala w ludziach altruizm wobec twojej osoby, niezależnie od indywidualnego skąpstwa czy zapobiegliwości.

Rany boskie, zwariowałem – jęknął, olśniony nagle, Zięba. – Naprawdę zwariowałem, to wszystko są moje urojenia. To dlatego wydaje mi się, że ta książka ze mną gada. Jestem świrem.

Wstał i znowu zaczął chodzić. Mimo że powiedział to na głos, wcale nie uwierzył. To byłoby zbyt proste. Wszystko, co widział za oknem, było zbyt realne. I jego wątpliwości, i szum deszczu za oknem, i dotyk wilgotnych dżinsów na udach, i zapach tego pokoju. Czuł, że nie zwariował. Przynajmniej jeszcze nie. Chodził, a tymczasem nadzieja brała się za niego na dobre. Czuł narastające stopniowo, głuszące strach podniecenie. Czuł, że w zasięgu jego ręki może znaleźć się klucz do innego świata. Takiego, w którym Zięba jest zupełnie kimś innym. Mógł wywołać zmianę. Sprawić, by jego życie przestało płynąć ustalonym torem. Jednocześnie przerażało go to – magiczna karta, zastępująca pieniądze? Jakaś tajemnicza książeczka, list od ludzi, którzy chcą przywrócić światu równowagę? I czy to wszystko naprawdę było takie proste? Czy rzeczywiście wystarczy trochę forsy, żeby naprawić jego małżeństwo, uspokoić znerwicowaną psychikę, pozwolić mu odzyskać godność, pogodzić się z tym, że już na zawsze został ojcem?

Po namyśle doszedł do wniosku, że tak. Właściwie wszystkie jego problemy brały się z braku pieniędzy i na nim polegały. Taka karta rzeczywiście uniezależniłaby go od kaprysów losu i sprawiła, że z jego życia zniknąłby strach. Oczywiście, pod warunkiem, że to nie jest jakiś niesamowity dowcip. W końcu jego wątpliwości można było przewidzieć, na przykład wróżbici jakoś to robią… Taka karta… No, ale na razie nie było żadnej karty. Wprawdzie napisali „po przeczytaniu instrukcji”, a on jeszcze nie przeczytał… Do diabła z tym!

„Zapłacisz – powiedział ten gderliwy, mały staruszek w jego głowie. – Nie ma niczego za darmo. Zapłacisz za to i to z procentami.”

Straszliwe podejrzenie narodziło się tam, gdzie mieszkał jego strach – gdzieś pod splotem słonecznym – i popłynęło w górę. Było tak absurdalne, że przez chwilę starał się tego nie dopuszczać do świadomości, ale było za późno. Wiedział.

– Szatan – powiedział drżącym głosem w kierunku książeczki. Wcale nie wydało mu się to śmieszne. To nie była żadna przenośnia. Normalny, najprawdziwszy, kurwa, diabeł, prosto z cuchnącej otchłani piekła wyciągnął łapy po jego duszę. Dygocącymi rękami podniósł instrukcję. W pierwszej chwili chciał ją cisnąć przez okno, ale otworzył. Musiał wiedzieć, co będzie dalej. Diabeł – to mogło wiele tłumaczyć. Pojawienie się książki, jej niewiarygodne możliwości, karta, przecież to najprawdziwsze kuszenie. Co powinien zrobić? Jak na złość, do spanikowanego mózgu przyszły mu tylko „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa oraz postać Marcina Kabata z „Igraszek z diabłem”. Nawet nie pamiętał żadnej modlitwy.

Apage satanas - wymamrotał drżącym głosem, jednak mając poczucie, że robi z siebie durnia. Nakreślił nad książeczką dygocący znak krzyża i zajrzał do środka.

To bardzo ważny moment. Chwila, która musiała nadejść. Twoje wątpliwości są najzupełniej zrozumiałe, dlatego trzeba to powiedzieć wyraźnie: to nie ma nic wspólnego z piekłem, ani żadnymi siłami ciemności. Nie chcemy twojej duszy.

Pomyśl: staramy się raczej zmniejszyć oddziaływanie chaosu, a nie zwiększyć. Chcemy raczej ocalić twoją duszę - jeżeli pozostaniesz w obecnym stanie, to ile czasu upłynie, zanim się pogrążysz? Uciekniesz, pozostawiając żonę i dzieci na pastwę losu? Popełnisz samobójstwo? Zaczniesz kraść albo popadniesz w alkoholizm? Jeszcze jedno: możesz przyjąć kartę albo ją odrzucić, zależy to wyłącznie od ciebie. Nie chcemy niczego w zamian.

Powiedzmy wyraźnie jeszcze jedną rzecz: nie rozmawiasz w tej chwili również z Bogiem. Kategorie religijne nie pomogą ci w zrozumieniu tej sytuacji. Należy ją rozumieć wyłącznie jako próbę przywrócenia równowagi.

Tak naprawdę, nie rozmawiasz w tej chwili z nikim. Po prostu czytasz instrukcję Absolutnej Karty Kredytowej.

Nie staraj się tego zrozumieć, po prostu przyjmij do wiadomości. A teraz, proszę, odmów z nami krótką modlitwę.

Na następnej stronie znajdował się precyzyjnie wydrukowany święty obrazek, chyba replika jakiegoś klasycznego obrazu, a obok kilka modlitw. Przeczytał je na głos, tak skołowany, że sam już nie wiedział, czy to jest odpowiedź na jego wątpliwości, czy nie. Najwyraźniej miał do czynienia z jakąś inną siłą, nie mającą nic wspólnego z religią. Czy szatan może drukować modlitwy? Czy Bóg ofiarowuje wybranym karty kredytowe? Może zadzwonić do kurii?

Zapalił papierosa i czytał dalej, mimo że było mu trochę niedobrze. Chyba z nerwów.

Dalszy ciąg już zupełnie przypominał instrukcję przysłaną z banku. Tajemniczy autor tłumaczył, jak używać karty, jak kupować, a jak podejmować w bankach gotówkę i skąd ona się bierze. Wszystko było pomyślane tak, by podłączyć Ziębę do gigantycznego krwiobiegu kosztów własnych, kosztów reprezentacyjnych, promocji i reklamy, ulg podatkowych i innych magicznych sztuczek księgowości. Miał żywić się okruchami podbieranymi możnym tego świata, a nie krzywdzić maluczkich. Wyglądało to na robotę jakiegoś kosmicznego Robin Hooda. Wreszcie napięcie ustąpiło ekscytacji i Zięba dostał monstrualnego ataku histerycznego śmiechu. Całe napięcie ostatnich lat i godzin zeszło z niego naraz, więc skręcał się ze śmiechu na dywanie, rechotał, kwiczał, wył i chichotał, aż lekko zsikał się w spodnie i leżał bezsilnie jak ryba na plaży, w mokrej bieliźnie, z obolałą przeponą i szczęką, chwytając spazmatycznie oddech i pokwikując słabo od czasu do czasu.

Wstał z dywanu, otarł załzawione oczy, zmienił bieliznę, potem opłukał twarz zimną wodą i wypił duszkiem małą butelkę wody mineralnej, znalezioną w lodówce.

Po tym ataku poczuł, że doszedł do kresu wytrzymałości. Po prostu przestał się już denerwować, ekscytować i zastanawiać. Zadziałały bezpieczniki. Człowiek zawsze się zastanawia, co stanie się z jego mózgiem, kiedy zetknie się z czymś przekraczającym granice wytrzymałości. Tymczasem, nic się nie dzieje – jest tak, jakbyś przekręcił potencjometr. Pstryk – i hałas opada do znośnego poziomu.

Śluzy zostały zamknięte i teraz czuł po prostu podniecenie. Zapalił następnego goldena, sięgnął po instrukcję. Czytał jak szalony, mimo że czuł już piasek pod powiekami. Nawet dłonie przestały mu drżeć. Właściwie już się zdecydował. W końcu, uczciwie rzecz biorąc, niczego już nie ryzykował. Dużo gorzej już nie mogło być.

Wiszące na ścianie japońskie pudełko, będące skrzyżowaniem budzika i termometru, pokazywało dwudziestą drugą trzydzieści dwie, oraz dziewięć stopni na zewnątrz i dwadzieścia pięć wewnątrz, kiedy skończył lekturę.

Czuł się już tylko zmęczony. Przewrócił ostatnią kartkę i wtedy dostrzegł ledwo widoczne nacięcie na czarnej skórze okładki. Wystawał z niego maleńki rożek białego plastiku. Nie zauważył tego przedtem, zresztą całkiem możliwe, że w ogóle wtedy tego nie było. Rozchylił nacięcie i po raz pierwszy zobaczył Absolutną Kartę Kredytową.

Rzeczywiście wyglądała jak karta kredytowa, choć Zięba znał tylko swoją kartę, służącą do wyświetlania w bankomatach napisu „Brak środków na koncie”, albo „Bank nie zezwolił na operację”.

Była prostokątna, chyba plastikowa, wzdłuż górnej krawędzi wytłoczone było imię i nazwisko Zięby oraz jakiś numer kodowy, prawdopodobnie kamuflaż. Natomiast ornament niewątpliwie miał znaczenie. Zięba spojrzał na niego tylko raz – i uwierzył natychmiast. Uwierzył we wszystko: w działanie karty, w potyczkę między harmonią i chaosem, w której był pionkiem, w rozmowę z Instrukcją, we wszystko. Przeczytał o wpływie tego wzoru na innych ludzi i o tym, że dla niego będzie to tylko cieszący oko abstrakcyjny ornament, ale na coś takiego nie był przygotowany. W sumie trochę to przypominało ruchomy hologram, przedstawiający kalejdoskopową plątaninę barwnych linii, ale ten motyw urzekał, ciągnął wzrok coraz głębiej i głębiej, w jakąś tęczową otchłań, gdzie wszystko znajdowało się w doskonałym spokoju i równowadze. Nie w martwym bezruchu, ale właśnie w równowadze. Nie można było oderwać od niego wzroku, znajdując coraz to nowe głębie i nowe kształty.

W głowie huczało mu od mnóstwa rad i informacji. Wiedział, jak postępować z urzędem podatkowym, jak się zachowywać w bankach i sklepach. Miał w ręku kartę z mieniącym się tęczowym rysunkiem, brzemienną potencjalnym bogactwem, i dopiero teraz zaczął się bać naprawdę. Nie czających się wokół tajemniczych sił rządzących losem, nie tego, że stał na polu bitwy jakiejś nieludzkiej gry pomiędzy żywiołami, ale tego, że to wszystko okaże się złudą albo żartem. Karta nie będzie działała.

Być może nie ma żadnej karty, jest tylko przedwcześnie posiwiały dwudziestopięciolatek, siedzący w maleńkim pokoju hotelowym i wpatrujący się z głupawym uśmiechem w swoje puste dłonie.

Mógł to sprawdzić bardzo łatwo. Wystarczyło zejść na dół do restauracji i zamówić zaległą kolację. Wystarczyło tylko użyć karty. Nic prostszego. A mimo to siedział nadal w pokoju.

Dawno nie bał się aż tak, mimo że przez ostatnie miesiące doskonale poznał smak strachu. Nie tylko zwyczajnego, nerwicowego lęku, ale prawdziwego czarnego strachu, który odbiera władzę w nogach i umyśle.

Wstał. Wiedział, że jeśli się natychmiast nie ruszy, ten strach nigdy go nie opuści.

– Czy honorujecie państwo karty kredytowe? – Trafił na tego samego kelnera, z pociągłą, pobrużdżoną twarzą i dobrodusznymi siwymi wąsami.

– Tak, Visa, Master Card, American Express…

– A tę…? – Położył kartę na stole, prosto na biały obrus, czując w gardle bicie serca, tak dokładnie, jakby je połknął. Kelner spojrzał na kartę odruchowo, po czym drgnął i spojrzał dokładniej. Potem wyciągnął rękę i podniósł ją do oczu.

– Wie pan, nie mam pojęcia. Pozwoli pan, że zapytam szefa.

Czekał. Straszne to było czekanie. Zawsze tak było. On czekał, a ktoś decydował. A potem przychodzili i ogłaszali wyrok. Rodzice, nauczyciele, wykładowcy, lekarze. W tę albo we w tę. Najczęściej we w tę.

Kelner wyszedł z zaplecza i ruszył w jego stronę. Czuło się coś niedobrego w tym jego wolnym kroku i stanowczym spokoju. Nie uśmiechał się, nie ruszał energicznie, by odebrać zamówienie bogatego – klienta – z – kartą.

Masywny Rosjanin z groźnym, gruzińskim obliczem wychylił się do tyłu w stronę kelnera i powiedział coś. Ten przystanął i nachylił się do gościa, jednak co chwilę zerkał na Ziębę twardym, zimnym wzrokiem.

Niedoszły milioner czuł już tylko ulgę. To efekt szoku. Wściekłość, rozczarowanie, żal i poniżenie czekały w kolejce. Jednak w tej chwili chciał już tylko, żeby to się skończyło.

Kelner podszedł do stolika i szurnął kartę po obrusie.

Uśmiechnął się.

– Honorujemy te karty. Co pan zamawia?

Następnego dnia, po lekkim śniadaniu (płatki kukurydziane, twarożek ze szczypiorkiem, wędzona szynka z dzika, gorące rogaliki, masło, dżem figowy, kawa ze śmietanką, sok z mango) Zięba został w swoim pokoju. Spędził ranek z długopisem w ręku, kreśląc plany na hotelowej papeterii. Spisywał listy zakupów i problemów, którym wystarczyło tylko zapchać gęby pieniędzmi, by przeistoczyły się z koszmaru w proste sprawy do załatwienia.

Wyglądało na to, że samo znalezienie i kupienie mieszkania, urządzenie go i wyposażenie, a nie brał pod uwagę jakichś niesamowitych luksusów, tylko przyzwoity, przeciętny standard, wypełni mu najbliższych kilka miesięcy. Zanosiło się na to, że będą to bardzo miłe miesiące, ponieważ odkrył w sobie jeszcze jedno: umiał się cieszyć. Wątpił, by podczas wczorajszej kolacji mógł znaleźć kogoś, komu sprawiałaby podobną przyjemność.

Urządził sobie trzydniowe wakacje, podczas których uczciwie odpracował wszystko, co tylko Motel „Sargasso” oferował w swoim folderze. Bilard, saunę, lekcje jazdy konnej. Przez parę godzin obijał piłeczką ścianę na tartanowym korcie, nie bacząc na lodowatą mżawkę i ciężki, przemoczony dres. Spędził wieczór w barze, kosztując wszystkich nieznanych sobie alkoholi, w końcu dwóch kelnerów musiało odnieść go do pokoju. Strzelał do rzutków, zmarnował mnóstwo amunicji, ale po trzech godzinach udało mu się dwukrotnie rozstrzelać gliniany talerzyk i zarobić na ironiczne brawa obsługi.

Wieczorem czwartego dnia zadzwonił do żony. Jola miała złamany, lodowaty głos jak zwykle. Jak zwykle była zmęczona i nie dawała sobie rady z dwójką dwuletnich bliźniąt i zbuntowanym trzylatkiem. Miała już wszystkiego dość. Chciała tylko wiedzieć, kiedy Zięba będzie w domu i pomoże, kiedy będą jakieś pieniądze, choć właściwie z tonu głosu wynikało, że straciła już nadzieję na cokolwiek i właściwie jest jej wszystko jedno.

Zrobiło mu się jej potwornie żal.

– Joluś, poczekaj, to jest bardzo ważne. Załatwiam kontrakt na ogromna sumę. Będę miał prowizję, to jest naprawdę kupa forsy… Nie, robię to na własną rękę, nie przez firmę. Tam nic nie wiedzą… Poczekaj, mówię, że pośredniczę w kontrakcie. Prowizja… nie wiem jeszcze, ale kupa forsy. Kasa. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to kupimy mieszkanie, może nawet otworzę własny interes… Nie wygłupiam się i jestem trzeźwy… Nie wiem dokładnie kiedy, za kilka dni. Nie, nie mogę rozmawiać, wyszedłem na chwilę z rozmów. Później ci wszystko opowiem… muszę lecieć… pa.

Odłożył słuchawkę z ciężkim sercem i obolałym sumieniem. Biedna Jola… Tam w tle przez cały czas słychać było wrzeszczące pandemonium i równy, ostry jazgot Pani Ordynator Ziębowej, która jak zwykle wymagała dla siebie całej uwagi, bo niniejszym miała coś do zakomunikowania i guzik ją obchodziło, czy akurat rozmawiasz przez telefon, przewijasz niemowlę, czy musisz wyjść.

To nic, kochanie, jeszcze tylko kilka dni, a potem będziesz wreszcie we własnym domu, gdzie nikt nie będzie na ciebie wrzeszczał, nikt nie rzuci ci w twarz mokrych pieluch, nikt nie będzie cię częstował złośliwościami, ani uważał za „osobę nieodpowiednią”. Już nigdy nie będziesz płakać na sam widok rachunku, ani sprzedawać ostatniej biżuterii, żeby dzieci miały choć jedną rzecz od ciebie. Teraz ci to wynagrodzę.


* * *

– Słyszałem w życiu różne rzeczy – powiedział powoli Stefan. – Widziałem na własne oczy, jak jeden polityk łaził po ogniu boso, widziałem ducha i raz nad Saharą widziałem autentyczne UFO. W Indiach widziałem, jak faceci masowo przebijali się hakami i igłami, aż wyglądali jak jeże, ale nie krwawili. Ale takiej bzdury…

Siedzieli w mieszkaniu Stefana, urządzonym ze specyficznym smakiem samotnika. Zięba w skórzanym fotelu, z kieliszkiem rumu „Havana Club” w ręku, a Stefan za swoim biurkiem. Zięba obracał delikatnie palcami stopkę kieliszka, zerkając kątem oka na tarczę swojego tytanowego „Tag Heuera”. Czekał na reakcję przyjaciela. Nadal lubił to jego mieszkanie, w którym kiedyś (miesiąc temu? przed dwudziestu laty?), znajdował jedyny, krótkotrwały azyl. Teraz wydawało mu się nieco klaustrofobiczne i ciasne, zagracone starymi meblami, a ściany błagały o nową warstwę białej farby. Jakoś dotąd tego nie zauważył.

– Wchodzisz w spółkę? – zapytał.

– Słuchaj, to jest osobna sprawa. Ja jestem wolny strzelec i nie lubię się wiązać, ale to brzmi nieźle. Rzeczywiście są pomysły na kapitalne reportaże, których nikomu nie chce się robić i moje wejścia w kilku telewizjach wystarczą, żeby takie rzeczy sprzedać. Jeżeli obiecasz mi, że nigdy nie padnie taki argument, że to ty podpisujesz rachunki, więc jako producent będziesz decydował o wszystkim, jeżeli będziesz się chciał ode mnie uczyć, nie ma sprawy. Zaryzykuję. Ale w terenie ja dowodzę. Czekaj, o tym zawsze możemy pogadać, tamto jest ważniejsze. Muszę wiedzieć, skąd masz forsę. Albo mi ufasz, albo nici z tego. Buchnąłeś jakimś mafiosom?

– Stefan, czyja cię kiedykolwiek w życiu okłamałem?

– Owszem, pamiętasz Edytę?

– Nie wygłupiaj się, mieliśmy po siedemnaście lat, a ja spałem z nią raz, przez pomyłkę właściwie, poza tym to był incydent, a ja łgałem wyłącznie po to, żeby ochronić twój związek, durniu jeden. Skąd miałem wiedzieć, że ta idiotka cię rzuci? Czy kiedykolwiek potem cię okłamałem?

– Noobra… Tracisz pracę. Mówię ci: jedź odpocząć i zebrać myśli. Jedziesz. Po tygodniu wracasz Range Roverem, wynajmujesz żonie i dzieciom apartament w „Merkurym”, kupujesz pięciopokojowe mieszkanie, remontujesz je, kupujesz dzieciom wymarzone zabawki, ubierasz Jolkę jak Michelle Pfeiffer na wręczanie Oscara…

– Sama się tak ubrała – przerwał Zięba.

W porządku, lotnicza kurtka z barankiem to też nie jest szczyt gustu, jeżeli chcesz wiedzieć. A potem przychodzisz tu z butelką zupełnie niesamowitego kubańskiego rumu, który musiałeś sprowadzić z Czech, i paczką „Amphory Scotch Whisky”, której nie paliłem od ośmiu lat, żeby opowiedzieć mi jakąś taoistyczną historię o walce harmonii z chaosem, o tym, że twój pech jest przyczyną wojny na Bliskim Wschodzie, i że siły ying podarowały ci magiczny plastik zastępujący pieniądze? Chcesz w mordę?

Zięba wyciągnął z wewnętrznej kieszeni portfel, z portfela kartę i rzucił na stół. Stefan odłożył na chwilę fajkę i podniósł plastikowy prostokąt do światła.

– Noobra… – wymruczał w brodę. – Wygląda na autentyczną kartę kredytową, jakkolwiek nieznanej firmy. Tu jest nazwisko, numery, ten kiczowaty obrazek wygląda na hologram, całkiem ładny, tylko dlaczego nie ma żadnego banku? Ładna. No, ładna cholera.

– Czy ten nocny na parterze jest otwarty?

– Otwarty.

– To się zbieraj – idziemy na dół po coca – colę i cytrynę do rumu.

– To niczego nie dowodzi – upierał się Stefan, kiedy wrócili na górę. Mogłeś jej zapłacić wcześniej, a zresztą tam honorują karty kredytowe – mogli nie zauważyć, że ta jest jakaś lewa.

Zięba znieruchomiał na chwilę z kurtką dłoni, po czym znów wydobył kartę i wręczył osłupiałemu Stefanowi.

– Przyjrzyj się dobrze – powiedział. Stefan popatrzył na rysunek, potem na Ziębę. Bawił się przez chwilę kartą nachylając ją w różnych kierunkach i obserwując wzór.

– Pożycz mi pięć stów – wypalił znienacka Zięba. Stefan zamyślił się, pyknął z fajki, po czym spojrzał machinalnie na kartę i westchnął.

To jest coś, o czym chciałem ci powiedzieć – wyznał ponuro. – Trochę mi głupio. Czytałem ostatnio taki artykuł, dosyć zabawny, była tam lista uniwersalnych rad dla dżentelmena. Po prostu dla jaj, ale jedna rzecz dała mi do myślenia… No, dobra. Postanowiłem, że nie będę ci już pożyczał pieniędzy.

Zięba podniósł ze zdumieniem brwi. Tego się nie spodziewał.

– Doszedłem do wniosku, że jeżeli przyjaciel naprawdę potrzebuje pieniędzy, to nie powinno się pożyczać – potem musi ci oddać, nie zawsze może, i to jest niezręczna sytuacja. Dlatego dam ci te pięć stów. Nie chcę, żebyś oddawał, rozumiesz? Zresztą, głupio mi, że do tej pory ci pożyczałem, a ty byłeś w takim dołku. Masz rodzinę na utrzymaniu, a ja – uśmiechnął się – jakoś przebiduję za trzy tysiące w tym miesiącu.

Sięgnął do kieszeni dżinsów, wyciągnął mały portfelik i nim Zięba zdążył zaprotestować, odliczył dziesięć sztywnych, nowiutkich banknotów.

– Stefan, opanuj się, przecież to był tylko test. No, zabieraj to, kretynie, chciałem ci tylko pokazać, że karta działa.

– Rozumiem, co chcesz powiedzieć, ale to głupie – przecież dla mnie wystarczy, a ty masz rodzinę na utrzymaniu…

– Stefan, ty durniu, nie potrzebuję żadnych pieniędzy! – ryknął Zięba. – Nie potrzebuję, rozumiesz? Jestem bogaty. Żyję poza całą tą paranoją – mam wszystko za darmo. Wszystko czego potrzebuję i więcej. Pieniądze to dla mnie teraz obrazki – łapiesz? Potrzebuję koszulę – idę do sklepu i biorę sobie koszulę. Jaką chcę, a nie na jaką mnie stać… Pokazuję ludziom kartę i koniec. Chcę buty, biorę buty. A jak potrzebuję pieniędzy, idę do banku i proszę o pieniądze. Schowasz wreszcie tę sałatę i nalejesz wódki? Obudź się!

– No, nie wiem… – powiedział Stefan. – Ja naprawdę czytałem taki artykuł i tak sobie pomyślałem… karta… to jakaś paranoja. Skol! – Podniósł kieliszek, zakręcił bursztynowym płynem w środku i jednym ruchem wlał go do gardła. Mlasnął i stuknął kieliszkiem w stolik.

Zięba też wypił i szybko spłukał colą karmelowy smak trzciny cukrowej.

– Za Afrykę, bracie – powiedział. – Za Himalaje, Zanzibar, Chiny i Rów Mariański. Za wszystkie cuda, które możemy sfilmować i pokazać ludziom. Za cały pieprzony, kolorowy świat.

A potem, kiedy skończył się rum „Havana Club” i Zięba z wysiłkiem zamówił sobie taksówkę, Stefan odprowadził go do windy i podając rękę na pożegnanie, wsunął mu w dłoń dziesięć złożonych pięćdziesięciozłotowych banknotów.


Przez następne pół roku Zięba zrósł się z kartą i przyzwyczaił. Stała się przedłużeniem jego ciała i wcale nie chodziło po prostu o pieniądze. Karta zapewniała mu nieznane dotąd poczucie bezpieczeństwa. Pieniądze nie dają szczęścia. W porządku. Ale ich brak może od niego skutecznie odgrodzić. O inne rzeczy, takie, których nie trzeba kupować, mógł się zatroszczyć sam. Teraz to wiedział. Cały świat kręcił się wokół nich – mogły łamać i zmieniać ludzi, czyli dokonywać więcej niż jakakolwiek resocjalizacja albo wychowanie, mogły wynosić na szczyty tych, którzy w przeciwnym razie nigdy by się na nich nie znaleźli, mogły też pogrążać wartościowych i zamieniać ich w nędzarzy. Miliardy ginęły, oddawały innym ciało i umysł, cierpiały i skazywały się na niewolniczą pracę do końca życia, wyłącznie z powodu pieniędzy. Świat żył forsą, ale Zięby to nie dotyczyło. Żył sobie spokojnie, bezpiecznie osłonięty małym, prostokątnym kawałkiem plastiku. Nie przejmował się inflacją, zasiłkami, opłatami, podatkami, czynszami i cłami. Niczym, co zaprzątało połowę energii wszystkich innych. Wszystkich poza nim.

Nikomu poza Stefanem nie powiedział o karcie. Nawet Joli. Zresztą, tak z zewnątrz nie było w tym niczego magicznego ani niesamowitego, poza faktem, że się wzbogacił. Używał niejednej karty, miał firmę, grał też na giełdzie, ale raczej dla pozoru, więc nie było szansy, żeby ktokolwiek zauważył coś niezwykłego, zwłaszcza że dbał, by jego standard nie odbiegał zbyt daleko od przeciętnego.

Współpraca ze Stefanem układała się jak najlepiej. Wynajęli biuro, zatrudnili sekretarkę, księgowego, operatora kamery i dźwiękowca. Zięba nafaszerował konto firmy po brzegi bankowymi pieniędzmi i robota ruszyła.

Najlepsze było to, że wcale nie musiał pracować. Ale pewnego pięknego letniego przedpołudnia stwierdził nagle, że tępo gapi się na program dla młodych matek i że oszaleje, jeżeli nie znajdzie sobie jakiegoś zajęcia. Przedtem nigdy by w to nie uwierzył.

Przedtem był zwykłym Jasiem Odbijkartą. Wstawał zawsze o tej samej porze, zawsze niewyspany, zawsze z płaczliwym przekleństwem na ustach. Dopóki miał pracę, szedł do pracy. Wypełniał druki i umowy, przepisywał korespondencję, telefonował i wypełniał polecenia. Zawsze odwalał nudną stronę przedsięwzięć, które obmyślił ktoś inny, nigdy nie wiedział, po co to robi i nie widział efektów. Kiedy rozmyślał o tym swoim poprzednim życiu, nie był w stanie rozróżnić poszczególnych dni ani miesięcy. Wszystko skoncentrowało się i zamazało, jakby życie stanowiło tylko małą, gorzką pigułkę, którą należało zażyć i umrzeć. Nie miał pojęcia, jak mógł to znosić. Szczegóły zatarły się, znikły dni i twarze, a jedynymi wspomnieniami były strach i czekanie. Bał się codziennie, takim beznadziejnym, mdlącym strachem bez końca i jasnej przyczyny. Bał się, że go wyrzucą, że go opieprzą, bał się urzędów, bał się poczty, bał się rodziców, bał się Joli, bał się rachunków i bał się każdego dnia.

Czekanie było nawet gorsze. Przychodził do pracy i czekał, aż będzie mógł wyjść. Zaklinał wzrokiem wskazówki, rysował na małych karteczkach odcinki czasu i odznaczał na nich ile już odsiedział, a ile jeszcze mu zostało. Potem wracał wreszcie do domu i nieodmiennie okazywało się, że nie było się o co ubiegać. W domu czekała wiecznie ponura Pani Ordynator, ciągłe fochy i awantury, zapracowany i stale śpiący ojciec, rozkojarzone i agresywne dzieci, i zdruzgotana, gasnąca w oczach Jola. Bezustanny tłok, bałagan i bieda. Czekał na weekendy, ale były tak urocze, że w poniedziałek z ulgą szedł do pracy. Żeby znowu czekać.

Teraz pracował jak szatan i sprawiało mu to ogromną przyjemność. Po raz pierwszy w życiu robił coś naprawdę. Wymyślał filmy i reportaże. Przygotowywał researching, umawiał ludzi na wywiady, organizował pracę ekipy, uczył się posługiwać kamerą, stołem mikserskim i zestawem playbacku. Ani przez chwilę nie miał wrażenia, że pracuje. Wszystko go cieszyło i wszystko było naprawdę. Cały ogromny, barwny świat, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Oczywiście wiedział, że gdzieś tam istnieje dzika przyroda, politycy, Wielkie Wstrząsające Wydarzenia, mafia, sekty religijne i inne niesamowite, gwałtowne przejawy życia, ale wszystko to wydawało mu się nierealne. Realne było zapyziałe biuro, z oknem wychodzącym na szare podwórko zastawione garażami i magazynami. Realne było zatłoczone, brudne mieszkanko, kłótnie i zaległe rachunki. Realny był strach i tarcza zegarka.

A teraz to wszystko minęło. Był współwłaścicielem firmy i wszystko wokół niego, ludzie i przedmioty, było takie, jak zadecydował. Dawny świat powracał tylko czasem, w środku nocy, a wtedy budził się nagle, ściskając w przepoconej dłoni plastikową, magiczną kartę, która pojawiała się tam nie wiadomo skąd.


* * *

Kasinda płonęła, podpalona przez własnych mieszkańców. Paliły się stosy opon, ropa w beczkach, stosy śmieci. Cuchnąca na co dzień odpadkami, zgnilizną i nędzą dzielnica Betebele dziś rozsiewała zapach tłustego, gryzącego dymu. To był ogień gniewu. Rozwścieczeni Hotha tańczyli wokół ognisk, wymachując maczetami, kijami i zaimprowizowanymi włóczniami z prętów zbrojeniowych, wybijając z matematyczną precyzją frenetyczny rytm afrykańskiej furii, bębniąc w blaszane ściany szałasów, beczki i wypalone karoserie starych samochodów. Hotha chcieli wolności, żeby zabijać Batussi, Watou i białych. Batussi pojawiali się w Betebele rzadko, a od kilku dni tylko przelatywali jej wąskimi uliczkami w poobijanych landroverach, rozpryskując błotniste kałuże, płosząc kury, psy i dzieci. Jedyni Batussi w Betebele nosili stare, natowskie hełmy i trzymali w dłoniach automaty Kałasznikowa. Starali się na razie nie zadrażniać i tylko czasem, gdy okrzyki Hotha i grad kamieni na serio zagrażały patrolowi, któryś unosił się z drewnianej ławki, przytrzymując jedną ręką wsporników, i pruł rozprażone niebo nad Betebele krótkim, ogłuszającym ściegiem rosyjskich pocisków, albo lekkim ruchem posyłał tańczącym tekturową tulejkę granatu łzawiącego.

Hotha chcieli zabijać, bo od kilku dni sami byli zabijani.

Układ od lat był czysty. Hotha w miastach i na urzędach, Watou na wsi, a Batussi w wojsku. Tak było dobrze, bo Hotha i Watou zawsze toczyli wojnę. Ale teraz równowaga upadła, bo Watou mieli prezydenta i wzięli do rąk maczety. Purpurowa, dziwnie jaskrawa krew czarnych chlusnęła na drogi, wyschniętą trawę i rudy afrykański pył. Zabijano kobiety, żeby nie rodziły nowych Hotha, dzieci, żeby nie śniły o zemście, i mężczyzn, żeby nie żyli.

A Batussi patrzyli na to obojętnie spod głębokich stalowych hełmów i przejeżdżali w brudnożółtych landroverach. Dlatego zapłonął ogień gniewu i dlatego słup tłustego dymu podniósł się nad Kasindą i położył daleko na północny zachód, docierając aż tutaj, na przedzierającą się przez dżunglę drogę z misji Mapatano, gdzie na poboczu i w korycie strumienia leżało trzystu osiemdziesięciu czterech ludzi z plemienia Hotha. Smród ogni Betebele mieszał się z ciężkim, ostrym odorem śmierci.

Zięba stał na środku szosy, kalibrując oporny trójnóg betacama, kiedy nagle dotarło do niego, że jest oto na swoim miejscu i osiągnął szczęście. Dolina należała do much, które pchały się do ust i oczu, wzbiwszy się z popielatych, wykręconych ciał Hotha, zarąbanych dwa dni temu, Dan Crusting rzygał na asfalt whisky i stekiem z antylopy, opierając się o rangerovera NBC i usiłując nie opryskać spodni, a smród nagłej śmierci oblepiał włosy i ubrania.

Ustawił trójnóg, wyprostował się, a potem zsunął nieskuteczną maskę przeciwpyłową na szyję i zapalił lucky strike’a. Krzycki klęczał nad swoją magiczną skrzynką i nie odwracał oczu od potencjometrów, celując przed siebie puchatą pałą mikrofonu kierunkowego. Nie chciał niczego widzieć. Chciał być tylko uszami świata, a dźwięki na drodze z misji Mapatano nie były takie straszne. Krzycki rejestrował tylko przeciągły grzmot miliardów niebieskich tłustych much kłębiących się w rozpalonym, drgającym powietrzu, obojętne milczenie ludzi w białych kaskach Czerwonego Krzyża ładujących trupy na ciężarówkę, i wrzask papug.

– Dobra, daj parę zbliżeń ciężarówki i panoramę drogi. Nie rób zbyt ostentacyjnie tych żołnierzy, bo się wkurzą. Ten mały i tak się cały czas gapi, jakbyś mu kozę wydoił – powiedział Zięba w stronę operatora. Orzechowski zarzucił kamerę na ramię i splunął.

– Kurwa, jak ja nienawidzę robić headline’ów. Zawsze to samo. Skurwysyny na dżipie i martwe dzieciaki. Bośnia, Gaza, Afganistan, pieprzę to wszystko. Czy tych ludzi pogięło? Co się dzieje?

– Jeszcze komentarz Stefana i spieprzamy stąd – uspokoił go Zięba. Afryka, pomyślał, nie taka, jaką sobie wymarzyłem, ale jednak Afryka. To jest jedno z najgorszych miejsc na Ziemi, prawdziwe pogranicze piekła, ale nadal jest o wiele lepsze niż tamto biuro i tamto podwórko. Wiedział, że powinien tu być, bo ktoś musi również pokazywać tę nową twarz Afryki. Wykręconą odwiecznym plemiennym gniewem, z płonącym w oczach ogniem mordu. Ktoś musi pokazywać ludzi, którzy celowo zarażają się AIDS, bo biali kochają AIDS i człowiek, który jest na to chory, może dostać koc i torbę fasoli, paczkę herbaty i woreczek cukru. A przecież liczy się to co teraz, liczy się koc dzisiaj i fasola na kilka dni, a na AIDS umiera się za kilka lat. Za kilka lat można być martwym sto razy, bo tu jest Afryka. Tu są setki chorób, o wiele mniej abstrakcyjnych niż jakiś AIDS, takich, które zabijają w dwa tygodnie, można dostać w głowę maczetą, można zostać zastrzelonym, można umrzeć z głodu i pragnienia. Za kilka lat to znaczy za całą wieczność.

Kiedy wracali brudnym popielatym volvo wynajętym w „Majesticu” w Kasindzie, nie było już trupów i płonących checkpointów, tylko prawdziwa Afryka. Busz, czarne kobiety z pakunkami na głowach, owinięte wzorzystymi chustami, małpy na drzewach i chude krowy z gigantycznymi rogami.

– Jest pomysł – powiedział Zięba, przerywając grobowe milczenie wspólników. – Widzieliście „This is America” albo „Szokującą Azję”?

– No i? – zapytał niechętnie Orzechowski.

– A gdyby zrobić taki serial o Afryce?

– Było – powiedzieli równocześnie Stefan i Krzycki. Volvo zatańczyło na wybojach.

– Co to znaczy: „było” – żachnął się Zięba. – Coś tam było, ale nie tak. Tu jest znacznie więcej materiału niż mogłoby „być”, tu jest samo mięcho; wystarczy na sto takich filmów. Zobaczcie. – Usadowił się wygodnie na siedzeniu i zapalił papierosa. – Kiedy pokazuje się Afrykę, to na dwa sposoby. Albo to, co my robiliśmy dzisiaj, czyli wojna, karabiny i zamieszki, ewentualnie w stronę nędzy, czyli chude dzieci z muchami na twarzy, żywe szkielety, choroby i dzielnych chłopców z Ameryki, co to rozdają mąkę albo robią wszystkim zastrzyki. Albo z kolei pełna egzotyka: antylopy, słonie i tańczący Masajowie. Tam – tamy, Serengeti i cały ten staff. A dziwki w Kasindzie? A afrykańskie dyskoteki? A szamani juju w miastach? A te całe bandy popieprzonych białych obieżyświatów? A ci politycy nie – z – tej – planety, jak choćby nasz tutejszy Jean – Baptiste Kobutu? Mało?

– Nie wiem – powiedział z namysłem Orzechowski. – To ty jesteś tu szefem, ale moim zdaniem sam researching na coś takiego to są lata roboty.

– Ale…! – zaoponował Zięba. – Taki researching możesz zrobić nie wychodząc z „Majestica”. Każdy dzieciak w Kasindzie za pięćdziesiąt szylingów pokaże ci numery, od których Europejczykom gały wyjdą z orbit. Tutaj materiały są na każdym rogu.

– Może – powiedział Stefan. – Ale to jest pomysł na serial albo pełen metraż. Kto to kupi? Polska telewizja na pewno nie. Za drogie.

– Discovery – zaczął wyliczać Zięba. – BBC, może NBC. Rai Uno…

– A masz tam wejścia?

– W Discovery mam. Ty zresztą też: Chambers – ten producent. W Tokyo 12 też. Przez londyńskie biuro i tego, jak mu tam, Małacipa…

– Mawashita. No dobra, ale ja muszę coś zjeść i wypić na ten temat. Pogadamy wieczorem w hotelu.


Restauracja hotelu „Majestic” w Kasindzie kojarzyła się Ziębie z ostatnimi dniami panowania Batisty na Kubie. Ostentacyjny kolonialny przepych, palmy, kelnerzy, tancerki i orgia nieco przykurzonego luksusu, a zza okien nie tak znów odległe terkoty kałasznikowów w Betebele. Ochrona parkingu chodziła z łukami, żeby nie budzić gości, a za murem ogrodu stał policyjny wóz pancerny. Tylko patrzeć, jak zgłodniały tłum zwali się tutaj tłukąc szkło, przewracając livingstonie w donicach i strącając na arabskie dywany misy z pływającymi w nich kompozycjami z orchidei.

Zięba zamówił tylko melona z duńską szynką i wodę sodową z puszki, natomiast Orzechowski kaczkę z truflami i sałatkę z jarzyn, Stefan stek z antylopy gnu, Krzycki jakąś dziwaczną rybę z pieca, z afrykańskimi warzywami. Ekipa odbijała sobie lata głodowych diet polskiej telewizji i Zięba nie miał nic przeciwko temu. Przez pół roku niespodziewanego bogactwa zdążył zobaczyć tylu dupków marnujących znakomite warunki, że czuł się zaszczycony, mogąc je zapewnić tym, którzy je doceniali i zasługiwali na to. Podobną radość odczuwał płacąc im królewskie stawki i niespodziewanie okazało się, że jeżeli zamarzy sobie reportaż z piekła, to będzie tam miał ekipę. Tak po prostu.

– To jest Ewaryst Matabele – powiedział Stefan po angielsku. Zięba podniósł wzrok znad talerza i spojrzał wprost w przenikliwe orzechowe oczy szczupłego, intelektualnego Murzyna, ubranego w konserwatywny ciemny garnitur i z kolorowymi paciorkami nanizanymi na długie włosy.

– Dzień dobry, siadaj z nami – powiedział przyjaźnie Zięba.

– Matabele jest szamanem – dodał Stefan po polsku.

– Nowoczesnym szamanem. Trzy języki, oficjalne biuro w Kasmdzie, komputer i te rzeczy.

– Komputer to nie do juju. Mam consulting Zwreau. Magia to poważne sprawa, komputer – zabawka – powiedział raptem po polsku Matabele. Wszyscy skamienieli. – Ja studiowałem Czecinie – dodał szaman i nalał sobie wody. Przeczekał ryk śmiechu, najwyraźniej zadowolony z efektu.

– No, ładnie. Tego nie wiedziałem – wystękał Stefan i otarł łzy radości. – Chodzi o to, że ten… szczecinianin zna środkową Afrykę jak własną kieszeń. Tak, że ten, tego, zastanawiałem się nad tym, co mówiłeś i myślę, że masz swojego przewodnika.

Garcon, comme ca va! – wrzasnął radośnie Zięba.

Le whisky!

Podali sobie ręce. Matabele ściskał dłoń po afrykańsku, w niepojęty sposób pstrykając twoimi palcami, gdy dłonie się rozłączały. Kiedy jednak przyszła kolej na Ziębę, dłoń Murzyna drgnęła, jakby między ich opuszkami skoczyła iskra. Skurcz strachu przebiegł po jego twarzy i zniknął, po czym wszystko wróciło do normy. Szaman usiadł i udawał, że słucha Stefana, ale nie spuszczał z Zięby badawczego wzroku.


Wygrałem, pomyślał Zięba pewnej zimnej, pustynnej nocy pół roku później. Nakopałem diabłu i wygrałem swoje życie. Z niewielką pomocą moich przyjaciół. Warto było i guzik mnie obchodzi, że teraz zdycham.

Z miejsca, w którym siedział, widział czarne sylwetki landroverów na tle pożaru zachodzącego słońca, połyskujące metalicznie kopuły namiotów; płomień gazowej kuchenki malował na niebiesko twarze siedzących wokół ludzi.

W pierwszym landroverze siadła pompa paliwowa. Jechał sto czterdzieści kilometrów na holu i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w drugim zatarł się silnik. Albo może poszła uszczelka pod głowicą… Albo jedno i drugie. Nieważne. Byli uziemieni. Na amen. Gdzieś pomiędzy oazą Sitachwe a Nwatle, na środku pieprzonej Kalahari. Wody zabraknie jutro.

Orzechowski nie poddawał się nigdy. Od pięciu godzin majstrował przy silniku, usiłując przełożyć pompę z jednego wozu do drugiego. Która część w silniku jest pompą – wydedukował. W życiu nie widział silnika landrovera z bliska. Brakowało narzędzi. Nie było instrukcji. Pracował zbyt dużym kluczem nasadkowym, złamanymi kombinerkami i scyzorykiem. Pociął ręce i upaprał je smarem. Jeżeli wyjdą z tego cało, dostanie zakażenia. Afryka.

Zięba był spokojny. Taka śmierć nie wzbudza paniki. Jest jakaś prozaiczna i mało gwałtowna. Ot, awaria samochodu. Kiedyś miał samochód, który potrzebował oddziału intensywnej terapii raz na miesiąc, i doskonale znał to uczucie bezsilnej wściekłości na opór materii. W pierwszej chwili jakoś nie dotarło do nich, co się dzieje. Kalahari była tylko plamą na mapie, brudnożółtą plamą, na której zaznaczono niebieskie malutkie półkola z napisem Kwai albo Lekuru, oznaczające oazy, do których drogę mierzyło się w godzinach. Mówiło się: dwieście kilometrów? Wieczorem będziemy w Sitachwe. Potem nagłe przejście od beztroskiej podróży, w której jedynym problemem był kurz zalepiający usta i morderczy upał prażący karoserię, do nagłego, martwego bezruchu. Silnik zaniósł się dychawicznym kaszlem, potem rozlegało się piłujące nerwy wizgotanie rozrusznika, a potem głucha, pustynna cisza. Pierwsze sępy kreślące kręgi na rozpalonym, sinym błękicie, a potem siadające bezczelnie wokół wozów niczym fałszywi żałobnicy. Odległości nagle rozrosły się, niespodziewanie sto kilometrów zrobiło się dystansem nie do przebycia, zwłaszcza w ciężkim terenie, zwłaszcza z resztkami wody, zwłaszcza na Kalahari. Ktoś z ekipy, nawet nie zauważył kto, rozpłakał się ze złości, ale Stefan powiedział tylko łagodnie: nie marnuj wody. Nikt nie histeryzował i nie kłócił się – Zięba był z nich dumny. Rozłożyli obóz, zebrali zapasy wody. Wykopali w piasku i kamieniach rowek w kształcie dużego F i W. „F” oznacza w międzynarodowym kodzie sygnałów „potrzebna żywność i woda” a „W” – „potrzebny mechanik”. Wieczorem polali rowek ropą i podpalili. Pocięli na kawałki nylonowe torby z bagaży i przykryli nimi dołki w piasku, obciążając brzegi i kładąc na środku każdej nieduży kamyczek. Pod spód podłożyli puste puszki i manierki. Kiedy wstanie słońce, w dołku skropli się para wodna z powietrza. Osiądzie na folii i zacznie skapywać do puszki. Będzie kilka łyków wody. Teoretycznie. Więcej nie można było zrobić… Pozostawała nadzieja, modlitwa ijuju.

Ta ostatnia była mało krzepiąca, zważywszy, że Matabele przede wszystkim wydobył swój telefon komórkowy i ze smutkiem pokazał stan ładowania akumulatora. Nie miał dostępu do wtyczki od tygodnia. To tyle, jeżeli chodzi o voodoo.

Orzechowski mozolił się z pompą, przyświecając sobie miniaturową latarką trzymaną w zębach jak cygaro, rozwalone kombinerki ślizgały się na zapieczonych śrubach. Beznadziejne.

– Krzysiu, daj spokój, już ciemno – powiedział Krzycki. – Nic dzisiaj nie zwojujesz.

Stefan z tępym uporem studiował postrzępioną mapę drogową, jakby próbował przyciągnąć oazę wzrokiem. Przycisnął ją masywnym, szwajcarskim nożem „Wengera” i wyciągnął busolę. Igła kręciła się w kółko. Stefan zdębiał i potrząsnął kompasem. Latarka Orzechowskiego zaczęła świecić na żółto, a potem zgasła.

– Co się, kurwa, dzieje? – warknął Orzechowski – Założyłem nowiutkie energizery w Johannesburgu!

Gazowa kuchenka zaczęła pykać i migotać.

Zięba włożył skręta między wyschnięte wargi i pstryknął pokrywką zapalniczki. Zapalniczka „Zippo” jest tak prosta, że właściwie niezawodna. Przestanie działać jeżeli zabraknie benzyny, którą nasącza się schowany wewnątrz kłębek bawełny, spalisz knot albo zetrzesz kamień. Nie przeszkadza jej wiatr, piasek ani śnieg Ale nie działała. Miała benzynę, miała nowiutki, firmowy kamień, knot był w porządku. Nie chciała palić. Złośliwość rzeczy martwych. Zdarzało się. Kiedyś rujnowało mu to życie, bo było kosztowne. Musiałeś zdążyć na określoną godzinę, a tu padał samochód, pękały sznurówki w jedynych butach, zamykali kioski z biletami, uciekały autobusy. Potem sięgał po prostu do kieszeni, wysyłał samochód do naprawy, wynajmował inny albo dzwonił po taksówkę. Zakładał inne buty. Wtedy miał już swoją kartę. Był bogaty. „Bogatemu diabeł dzieci kołysze”.

A teraz co? Może ktoś chce forsy?

– Wyrzuć to! – Matabele wychynął z mroku jak cień.

– Dlaczego? Zupełnie dobra zapalniczka.

– Nie zapalniczka. Nie udawaj debilu. Masz coś, co jest jego.

– „Debila” się mówi. Co mam, co jest czyje?

– Umoya Omube. Masz coś, co on chce. Po prostu wyrzuć. On sobie znajdzie i zostawi nas w spokoju. Samochód zapali. Pojedziemy. Będziemy żyli. Ja wiem.

– Ewar, co ci jest? Co ty pieprzysz?

– Pomyśl. Ja wiem. Masz coś, co jest jego. Umoya Omube. Zabije wszystkich, jak mu nie oddasz. Masz jakiś, jak się mówi… nasibu… fetysz. Dobry fetysz. On pomagał. Ale teraz Umoya Omube go chce. Trzeba oddać.

– Ewar, połóż się. Muszę pomyśleć.

Matabele odwrócił się i potykając wśród kamieni zszedł do obozowiska.

Zięba posiedział jeszcze chwilę, kilka razy bezsilnie zgrzytnął kółkiem zapalniczki i poszedł za nim. Otworzył tylne drzwi landrovera, przez chwilę przewracał nabite wojskowe wory z ubraniami, aluminiowe walizki sprzętu, aż wreszcie natrafił na długą brezentową torbę. Świsnął suwakiem i wydobył ze środka poobijanego Rugera M – 14. Pierestrojka swoją drogą, Mandela mógł sobie być prezydentem, ale jeżeli jesteś biały, to nadal możesz kupić broń bez zbędnych pytań. Nawet jeżeli wyglądasz jak Europeen.

– Na polowanie? – zapytał Stefan. Leżąc w śpiworze wyglądał jak sarkastyczna gąsienica.

– Rozejrzę się – powiedział Zięba, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu magazynków. – Nie bój się, nie stracę kuchenki z oczu.

– Lada chwila zgaśnie.

– Przecież nie zgubię się na tej stolnicy.

– Kurwa, co to jest? – Orzechowski wyjadał coś palcami z płaskiej puszki. Oliwa kapała mu z dłoni.

– Wędzone małże.

– Co? Jem wędzone małże? Co to w ogóle jest? Raut w „Bristolu”? Kto bierze małże w pustynię?

– Są lżejsze od homarów – warknął Krzycki. – I nie żryj tego paluchami. Wywraca mi się wszystko, jak na ciebie patrzę. Już bym wolał, żebyś to jadł grzebieniem. Smar ma na łapach i je tak. Jezu.

Zięba wsunął piętnastostrzałowy magazynek w obsadę i trzasnął suwadłem, słysząc jak drobny piach chrzęści na sprężynie i podajniku.

– Małże pomagają wędrowcom pamiętać o kobietach – rzucił Orzechowskiemu na odchodnym. – Dlatego je zabieramy.

Pustynia wchłonęła go zimnym mrokiem, ale nie było całkowicie ciemno. Nigdy nie przypuszczał, że księżyc daje tyle światła. Nawet nie uszedł daleko, kiedy zobaczył ślady. Wyraźnie odciśnięte ślady wąskich podkutych butów. Potem zobaczył sylwetkę wysokiego, karykaturalnie chudego mężczyzny w powiewającym długim płaszczu i w kapeluszu. Było to tak nagłe, że w jednej chwili Zięba spocił się jak mysz. Przerażone serce tłukło się boleśnie o żebra. Facet stał na tle nieba, widoczny całkiem wyraźnie, i nie był skałą ani cieniem, a jego płaszcz łopotał. Patrzył na obozowisko i pełgającą niebieskimi płomykami kuchenkę, a potem rozpostarł nagle ręce jednym gwałtownym wyrzutem, aż go odgięło do tyłu, zadzierając twarz ku niebu. Kuchenka zgasła. Biło od niego coś strasznego i odrażającego zarazem, co kojarzyło się z dusznym trupim odorem w letnie popołudnie, brzęczeniem tłustych much, gnijącą beznadzieją slumsów i brudnym, bezmyślnym okrucieństwem.

Zięba patrzył na niego, zapomniawszy o kurczowo ściskanym w dłoniach karabinie, czując wyraźnie, jak włosy wstają mu jeden po drugim, długim pasem przez całą głowę, aż jeżą się nawet te mikroskopijne włoski na karku i wzdłuż kręgosłupa. Mężczyzna stał tam nadal i wyglądał trochę jak szalony egzekutor prawa z jakiegoś czarnego westernu, w którym wszyscy są podli i brudni, a trochę jak zeszmatławiony kaznodzieja jakiejś podejrzanej sekty. Zięba przemógł wreszcie ołowianą sztywność mięśni i podniósł rugera do ramienia.

To on, pomyślał w popłochu, pieprzony Umoya Omube, czy jak go tam zwać. Skurwysyn z piekła rodem, który nie chce się ode mnie odczepić. Nie potrafił sobie wytłumaczyć skąd to przekonanie, w końcu mógł to być dowolny włóczęga, biały czy czarny, ubrany w jakieś powłóczyste szmaty i kapelusz. Nic nadzwyczajnego na pustyni. Nie trafię go, jeżeli na mnie spojrzy, pomyślał panicznie. Wiedział, że nie wytrzyma jego wzroku. Facet był straszny już z daleka i profilem, i nie chodziło tu o jego wygląd.

Ukląkł na ziemi, opierając kolano całym ciężarem na ostrym kamieniu, syknął i stracił równowagę. Szurnął odpryskiem gdzieś w bok i poderwał kolbę do ramienia, ale mężczyzny już nie było.

Zniknął. Skała nadal bodła nocne niebo z księżycem w tle, ale była pusta. Zięba wstał powoli i grzbietem palca namacał na osłonie spustu języczek bezpiecznika. Ciche stalowe kliknięcie zabrzmiało niemal ogłuszająco.

– Strzelanie nic nie pomoże. – Szept. Ostry, syczący – po polsku. Tuż przy uchu. – Są rzeczy, do których nie można strzelać.

Kucał na skale tuż obok, z rękami splecionymi pomiędzy kolanami, twarzą zasłoniętą do połowy rondem kapelusza. Tylne, rozcięte poły płaszcza łopotały miękko jak muślin, wznosząc się za jego plecami niczym skrzydła i nadając mu straszny, na poły ptasi wygląd. Zięba wydał z siebie wyschniętą karykaturę krzyku, ni to pisk, ni to skrzek, i lekko zmoczył się w spodnie.

– Nie marnuj wody – syknął nieznajomy. Nawet jego głos brzmiał dziwnie, jakby wydawała go ptasia krtań. Trochę jak gruchanie gołębia, z cieniem ledwo zrozumiałych słów ukrytych gdzieś pod spodem.

Zięba poderwał karabin do biodra i nacisnął spust. Prosto w korpus. Dwa metry. Nie można nie trafić. Rozległ się metaliczny, jałowy trzask. Zaklął i szarpnął suwadłem, wyrzucając na piach nabój ze zbitą spłonką. Następny pocisk przekręcił się w podajniku i zablokował komorę.

– To nic nie da – zaświergotał mężczyzna. – Przecież nie zastrzelisz Anioła Stróża?

– Spierdalaj! – miauknął żałośnie Zięba przez suche nagle gardło. – Nic ode mnie nie dostaniesz, kutasie.

– No, no, co za język. Całe szczęście, że jesteśmy w Namibii, nikogo nie zgorszysz. Ja tylko chcę, żeby wszystko wróciło na swoje miejsca. Masz coś, na co nie zasługujesz. Na wszystko trzeba zapracować… Nie czytałeś bajek Ezopa? Każdy ma swoje miejsce. Twoje jest wśród szarych ludzi, którzy w chwale obracają swój kierat i nie mają innych niedościgłych marzeń ponad to, żeby wystarczyło do pierwszego To bardzo prosty handel: oddaj Kartę i będziesz żył. Tak, jak należy.

Zięba przez cały czas mocował się z zamkiem karabinu, usiłując usunąć zgięty nabój. Wściekłość zwyciężyła przerażenie. Nareszcie miał wroga. Istotę, która spieprzyła mu życie. Jeden strzał. Z takiej odległości wystarczy. Umoya Umoyą, a nabój 0.30 winchestera, swoją drogą. Mężczyzna wstał wolnym, płynnym ruchem, jakby kucał na równym gruncie a nie na spiczastym kamieniu. Wstał, powoli rozkładając ręce. Wstał, podnosząc głowę. Cień kapelusza ześlizgnął się z jego twarzy, odsłaniając małe zniekształcone usta i nos przypominający haczykowaty dziób. Jego twarz wyglądała tak obco i strasznie, że w pierwszej pełnej popłochu chwili nie mógł jej rozpoznać jako ludzkiej. Małe żółte oczy z dziwacznymi źrenicami przypominały oczy sowy. Białej sowy, z ludzką twarzą.

– No i jak? – zapytał Umoya Omube; jego usta były samą drapieżnością. Jego oczy były hipnotyzujące, jak lufy dwururki. Wszystko będzie dobrze, tylko oddaj Kartę. Oddaj Kartę, a te straszne oczy odejdą, oddaj Kartę, a Umoya Omube zostawi cię w spokoju. Oddaj Kartę, a nie będziesz musiał umierać w męczarniach, oddaj Kartę i wracaj do swojego marnego życia, wracaj do biura.

– Nie! – ryknął Zięba strasznym głosem i z nadludzką siłą szarpnął zamek. Zgnieciony nabój wykoziołkował przez okno wyrzutowe, a na jego miejsce gładko wjechał następny.

– Wybrałeś – zaświergotał mężczyzna, odwrócił się plecami i odszedł. Pieprzyć westerny i te wszystkie nie – strzela – się – w – plecy. Zięba poderwał ciężką kolbę do ramienia i pociągnął za spust. Ruger huknął ogłuszająco, a widziany przez rozbłysk pomarańczowego ognia Umoya Omube rozłożył szeroko ramiona i rozleciał się nagle bezładną chmurą czarnych strzępów, stadem małych ptaków, które znikły pośród pustynnej nocy.

W dali, tam gdzie wystrzelił, zapłonęły światła samochodu. Potężny prawy reflektor i kilka umieszczonych na dachu halogenów, płonących jakoś asymetrycznie; prawdopodobnie część świetlnego relingu miała poprzepalane żarówki. Poobijany, zakurzony GMC truck wyłonił się z mroku prosto na Ziębę, który stał bezradnie, z dymiącym M – 14 w ręku i kompletną pustką w głowie. Ludzie. Ratunek.

Do obozowiska zszedł z rozbitymi ustami, pełnymi słonometalicznej krwi, i rękoma na karku. Ekipa stała już zgoniona w przerażoną gromadkę przez ośmiu czy dziewięciu Murzynów, z głowami okręconymi kraciastymi arafatkami, w najprzeróżniejszych roboczych łachach, którzy absolutnie nie wyglądali na ekipę ratunkową. Byli uzbrojeni.

Przewodził im niski, krępy facet, czarny jak telefon, z kręgiem szczeciniastego zarostu wokół ust. Na głowie nosił zielone kubańskie kepi i gogle w gumowych oprawkach. Mówił gardłowym, obcym narzeczem, brzmiącym inaczej niż suahili, z którym Zięba zdążył się już osłuchać. Jedno słowo brzmiało zrozumiale i strasznie, jak wyrok. Słowo, które powtarzało się prawie w każdym zdaniu przywódcy: „Afrikaans”.

Zięba spojrzał na landrovery ekipy, wynajęte w Johannesburgu, beznadziejnie świecące południowoafrykańskimi tablicami rejestracyjnymi.

Afrikaans. Afrykanerzy. Obywatele Republiki Południowej Afryki. Biali, na środku pustyni, z samochodami prosto z RPA. Bez względu na to, do jakiej organizacji należeli ci faceci, o ile w ogóle do jakiejś należeli, byli czarni. To mogło oznaczać tylko jedno. Śmierć.

Jeden z bojówkarzy oddał koledze swojego galila i energicznie wskoczył na skrzynię pickupa, po czym kopniakami zepchnął z niej kilkanaście opon samochodowych. Zięba poczuł, jak jego ciało zamienia się w lód. Patrzył nieruchomymi oczami, prosto z ołowianej twarzy, jak toczą te opony w ich stronę, jak tamten zeskakuje z paki samochodu, trzymając w rękach dwa chlupoczące kanistry z benzyną.

Krzycki osunął się na ziemię w martwej ciszy, miękko, jak puszczona z ręki kurtka, z drgającymi powiekami, pod którymi błyskały białka wywróconych oczu.

– Chryste… Żywe pochodnie… – wymamrotał Stefan gasnącym głosem.

To bardzo popularna w środkowej Afryce metoda walki politycznej. Bierze się gościa o odmiennych poglądach albo w niewłaściwym T – shircie i nabija na niego trzy, cztery stare opony. Opony nie bardzo chcą przejść przez ramiona, więc trzeba je nabić na siłę, zdzierając skórę i kalecząc delikwenta drutami wyłażącymi z osnowy. Napięta opona bardzo skutecznie krępuje ruchy, znacznie lepiej niż kaftan bezpieczeństwa. Nie można jej właściwie zdjąć, trzeba by rozciąć. Miażdży ci ramiona i klatkę piersiową, niczym sploty gumowej anakondy. Nie możesz oddychać. Następnie bierze się kanister benzyny i wylewa delikwentowi na głowę… Benzyna zlepia ci włosy, gryzie w oczy i dostaje się do ust. Krztusisz się i prychasz cuchnącym paliwem, cała skóra momentalnie wysycha i piecze pod warstwą zimnej, parującej cieczy. Ubranie nasiąka aż po skarpetki. Gazolina chlupocze ci w butach. Żre w oczy, ale w tej chwili już nie zważasz na to, ponieważ jesteś oszalałym z paniki zwierzęciem. Wrzeszczysz na całe gardło, okropnym, nieludzkim rykiem, od którego siwieją drzewa, a Bóg mógłby zwariować. Wyjesz nie zwracając uwagi na płyn dostający się do ust, palący w wytrzeszczone oczy, których nie mógłbyś zamknąć za żadne skarby świata, bo straciłbyś najlepszą część widowiska. Oto twój przeciwnik polityczny odstawia kanister i zrywa wiecheć żółtej, wyschniętej trawy. W Afryce cała trawa jest żółta i wyschnięta. W tej chwili twój adwersarz skręca wiecheć w solidny powróz, na tyle gruby, by palił się przyzwoicie i nie zgasł od razu, a zarazem by był dostatecznie sztywny – nie chce się przecież poparzyć. W tym klimacie nic nie goi się porządnie i od razu się paprze. A już szczególnie oparzenia. Jest zbyt zajęty, żeby słuchać twojego wrzasku i należycie go docenić.

Potem wyciąga zapalniczkę, zwykłą, banalną jednorazówkę „Bica” i w tym momencie staje się twoim Bogiem. Uwielbiasz go. Zrobiłbyś dla niego absolutnie wszystko. Wszystko. Oczywiście nawet nie za to, żeby uwolnił cię od opon i pozwolił zmyć benzynę. Nawet łaskawość boskich istot ma swoje granice. Zrobisz wszystko tylko za to, żeby normalnie rozwalił ci łeb maczetą. Głupota ludzi, którzy wyją i uciekają przed czymś tak schludnym i niemal bezbolesnym jak kilka kul z kałasznikowa, wydaje ci się niepojęta. Fakt, że zasłużyłeś na śmierć, jest dla ciebie oczywisty i naturalny – w końcu popierałeś tego diabła Mobutu. W końcu założyłeś absolutnie nieodpowiednią koszulkę. W końcu urodziłeś się w zupełnie niedopuszczalnym plemieniu. Błagasz tylko, żeby normalnie zadźgał cię prętem zbrojeniowym. Żeby zastrzelił jak człowieka z zardzewiałego FN – Fala. Żeby zwyczajnie udusił drutem.

A potem twój chuderlawy bóg, ubrany w podarte tenisówki, brudne worowate szorty i dziurawą podkoszulkę, podpala wiecheć.

Twój wrzask zmienia się o oktawę. Teraz wyjesz wyżej, niż ci się to wydaje możliwe. Twoje możliwości są ograniczone. Możesz dziko szarpać głową na wszystkie strony. Możesz się przewrócić i miotać, możesz próbować się turlać, w końcu masz na sobie opony Możesz, jeżeli jesteś naprawdę twardy i zostało ci aż tyle rozsądku, spróbować rozwalić sobie głowę o twardą afrykańską ziemię. Niestety, opona nadziana na twoje barki stanowi doskonały, elastyczny ochraniacz.

A potem cię podpalają.

Bojówkarz z kanistrami postawił pojemniki na ziemi i spojrzał na zwalone wokół opony. Krzycki leżał na ziemi z podciągniętymi kolanami i rozrzuconymi na boki rękoma.

– Jezu, tylko nie to…

– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…

– To niemożliwe, Stefan, powiedz im, że jesteśmy Polakami, na rany Chrystusa, oni myślą, że my z RPA!

– Zamknij się, kurwa, to jeszcze gorzej, Polak zastrzelił im jakiegoś komunistę… spalą nas, Chryste Przenajświętszy, spalą nas…

– …błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus… Jezus… nie pamiętam dalej, o Boże, nie przypomnę sobie.

– Chcę moją kamerę! Chcę umrzeć jak dziennikarz, gdzie moja kamera…

– Stul pysk, spalą nas, o Boże, spalą nas…

Orzechowski miał czterdzieści osiem lat. Był przystojnym mężczyzną, z siwymi skroniami i siwymi wąsami. Nie był żonaty, a jako operator pracował od zawsze. Nigdy się nie poddawał. Prawdopodobnie dotarła do niego banalna prawda o przewadze kuli nad pożerającym ciało benzynowym płomieniem, i czar, który każe ludziom pokornie dreptać na miejsce kaźni – w nadziei, że to wszystko nie jest naprawdę, że to jakiś żart, że oprawcy docenią to, że jesteś grzeczny – ten czar przestał dla niego istnieć.

Przestał bredzić o swojej kamerze, rozepchnął stojących z boku i skoczył na stojącego najbliżej partyzanta, chwytając za lufę jego stare uzi z dorobioną drewnianą kolbą. Tamten wrzasnął coś piskliwie, śmiertelnie zaskoczony, i szarpnął się rozpaczliwie. Orzechowski uczepił się uzi i jego kurtki niczym zbawczej burty na środku Atlantyku. Czarny próbował uderzyć kamerzystę kolbą, potem kopnąć go kolanem w podbrzusze, ale był na to za lekki i za chudy. Przez chwilę szarpali się jak dzieci wyrywające sobie zabawkę, a potem dowódca wyjął pistolet i podszedł do nich, zamierzając przyłożyć Polakowi spluwę do głowy i zakończyć tę niesmaczną scenę jednym strzałem, jednak Orzechowski złapał równowagę i zakręcił partyzantem, osłaniając się nim od dowódcy i jego pistoletu. Pozostali bojówkarze wrzeszczeli opętańczo wymachując karabinami, ale nikt nie mógł znaleźć pozycji do czystego strzału. Upłynęło kilkanaście sekund idiotycznej, patowej sytuacji, wreszcie któryś z partyzantów zaszedł Orzechowskiego od tyłu i zdzielił kolbą w bok głowy.

Czarni nie przestawali wrzeszczeć. Była to zwyczajna, chaotyczna awantura bez ładu i składu. Orzechowski zwalił się na ziemię, ale zaraz podciągnął nogi i wstał. Chwiejnie, z pływającymi na wszystkie strony oczami i strumieniem krwi toczącym się po policzku, ale wstał. Wcale nie jest tak łatwo pozbawić człowieka przytomności. Nie tak, jak pokazują na filmach.

Zięba dygotał. Trząsł się jak osika, latały mu zęby, dygotały kolana i absolutnie nie mógł nad tym zapanować. O takim strachu mówi się „zwierzęcy”, ale chyba tylko ludzie mogą bać się aż tak. To był inny strach niż ten, który kiedyś drążył go na co dzień. Dziki, niezrozumiały, sięgający jakichś prastarych instynktów. Bał się tym bardziej, że wiedział, iż musi ruszyć się z miejsca i zrobić coś, bo tylko on może to przerwać. Ruszy się z miejsca i wtedy go zastrzelą. Jeżeli natomiast zrobi to, na co ma największą ochotę, zwinie się w kłębek i zemdleje albo ucieknie w katatonię, wtedy ich spalą… Dla rozrywki. Wcale nie w jakiejś wielkiej wojnie, nie z jakichś ważkich powodów, tylko po prostu z nudów. W imię Umoya Omube, dla którego nawet śmierć była niska, przyziemna, przypadkowa i głupia. Musi podejść… Nie ma się nad czym zastanawiać, bo wtedy się nie zdecyduje. Jak przed skokiem do lodowatej wody. Cztery, trzy, dwa, jeden… już.

Sekundy rozciągnęły się pomiędzy przerażonymi, głuchymi uderzeniami serca, które brzmiały w jego uszach niczym pogrzebowy dzwon. Przełamał dygocące, sztywne mięśnie i postąpił krok naprzód. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, byli zajęci Orzechowskim, który znowu leżał na ziemi. Zięba ostrożnie podniósł nogę i przestąpił nad leżącym nadal bez czucia Krzyckim. Z uchylonych ust dźwiękowca wyciekła odrobina śliny i wsiąkła ciemną plamką w pustynny pył obok policzka. Zięba zrobił następny krok. Przecisnął się pomiędzy stojącymi bezradnie kolegami i wyszedł na pustą przestrzeń, pomiędzy jeńcami a rozkrzyczanym kręgiem napastników, zalaną ostrym blaskiem samochodowych reflektorów.

Dostrzegli go. Krzyk, niezrozumiały, w baniu. Ostrzeżenie albo rozkaz. Jeszcze jeden krok. Trzask suwadła. Podwójny, metaliczny klekot naboju wjeżdżającego do komory nabojowej. Uniwersalne, ostatnie ostrzeżenie, zrozumiałe ponad wszystkimi językami. Zignorował je, wyraźnie widząc, jak ogarnia go hucząca ciemność. Pozostało mu tylko centrum pola widzenia, odrobina światła, gdzie widniała twarz przywódcy. Ciemnobrązowa, błyszcząca od potu, z upiornie jasnymi białkami, czarny, szczeciniasty zarost, zupełnie inny niż u białych, otaczał mu usta i kłębił się niczym ostry mech na podbródku. Drobne kropelki potu zatrzymywały się w tym zaroście i lśniły jak kryształki. Rozdęte wściekle szerokie nozdrza nadawały mu wyraz niepohamowanej furii. Jeszcze jeden krok. Zaraz umrę. Teraz sięgnąć do kieszeni. Bardzo powoli, żeby nie wywołać gwałtownej reakcji. Nagłego gradu gorących, twardych pocisków, które w sekundę zamienią go w rąbankę. Nie było potrzeby. Zaczął unosić oporną drewnianą rękę do kieszeni koszuli, kiedy poczuł delikatny, pojawiający się stopniowo nacisk na spocone wnętrze dłoni ostrą, sztywną krawędź Karty. Dowódca wrzeszczał, plując śliną, a Zięba wyciągnął Kartę w jego stronę. Prosto pod oczy.

Murzyn nie zareagował. Pchnął Ziębę w ramię, odrzucając go do tyłu i wyrwał mu Kartę z dłoni. Nie patrzył na nią.

NIE PATRZYŁ NA NIĄ!

Musiał na nią spojrzeć, ale w ogóle go nie interesowała. Podniósł pistolet, poobijanego webleya, pamiętającego jeszcze Tobruk, i przytknął Ziębie lufę do czoła. Na samym środku. Trzask bezpiecznika zabrzmiał ogłuszająco, jak odgłos złamanej kości.

A potem ciekawość zwyciężyła i mężczyzna spojrzał na trzymany w dłoni kawałek plastiku. Przelotnie, jednym okiem. Wystarczyło. Zimny, parząco metaliczny nacisk lufy ustąpił. Bandyta zamrugał oczami i lekko rzucił głową, jakby raziło go światło. A potem wlepił wzrok w rysunek, nachylając kartę w różne strony.

– Płacę ci – powiedział Zięba po polsku, z trudem zmuszając skurczone i wyschnięte gardło do wysiłku. Krew waliła mu w tętnicach szyjnych z taką siłą, jakby połknął własne serce. – Zabierz nas do oazy. No Afrikaans. Bolando. Polonia - improwizował z wysiłkiem, uśmiechając się, jakby miał na twarzy glinianą maskę. – Fuck apartheid.

Murzyn bezradnie opuścił rękę z pistoletem. Spoglądał to na Ziębę, to na Kartę, z uniesionymi brwiami i zmarszczonym czołem, na którym malował się ciężki umysłowy wysiłek.

Poland? - Spojrzał na Kartę, najwyraźniej usiłując zebrać myśli. – Walesa? Walesa good, Walesa – Mandela.

– Yes - wyjąkał Zięba ogłupiałym tonem. Też coś. Murzyn schował webleya do kabury, następnie jakoś niepewnie oddał Ziębie Kartę i nagle trzepnął go po przyjacielsku w ramię.

Zięba nie widział już, jak szef wrzeszczy do swoich ludzi, pokazując na zdezorientowaną ekipę stojącą z podniesionymi rękami, ani jak Murzyni nagle opuszczają broń i śmiejąc się podnoszą z ziemi zmaltretowanego kamerzystę, otrzepując go z pyłu oblepiającego ubranie. Zemdlał.


– Miał ptasią twarz? – zapytał Stefan.

– Albo maskę, czy jakiś rysunek na twarzy. Nie jestem pewien. Było ciemno. Wyglądał potwornie. Siedział na kamieniu, a właściwie kucał, jakoś tak dziwnie. Mówił do mnie po polsku.

– Biały?

– Chyba nie. Trudno powiedzieć, mówiłem ci – nie widziałem dokładnie, ale raczej wyglądał na czarnego, o ile w ogóle był człowiekiem.

– A kim?

– Nie wiem. Strzeliłem do niego, a wtedy zniknął.

– Gdybyś strzelił sekundę wcześniej, trafiłbyś tego czarnego Janosika w sam środek twarzy. Akurat zjechali z wydmy i odstrzeliłeś im tylko reflektor z dachu. Wtedy sto kart by nie pomogło.

Jezu, i tak mieliśmy farta. Mogli nas spalić. – Krzycki nie słyszał dokładnie, o czym mówili, gęsty od piachu pustynny wiatr zagłuszał wszystko. Landrover kołysał się na holu za półciężarówką niedoszłych oprawców i toczył w stronę oazy Sitachwe. Dźwiękowiec pochylił się w stronę Stefana i Zięby siedzących z przodu. Wszystkim trzęsły się ręce i czuli się słabi jak niemowlęta, więc Krzycki nie zwrócił uwagi, że nikt nie podtrzymuje rozmowy. Odreagowywał słownym katarem; to o farcie i spaleniu mówił już siedemnasty raz. Zięba milczał, bo przeczuwał najgorsze. Umoya Omube przegrał potyczkę, ale wojna trwała. Co dalej? Meteoryt? Piorun z jasnego nieba? Katastrofa samolotu? Czekało go teraz życie z ręką na kaburze, sprawdzanie każdego krzesła i zaglądanie w każdy ciemny kąt. To nic. Głupstwo w porównaniu z życiem, które toczył, kiedy jeszcze był zablokowany. A może krokodyl? Dziurawa łódka?

Nie wydarzyło się nic z tych rzeczy.


– Oczywiście, musimy jeszcze przeprowadzić kilka badań – powiedział doktor równym, nienaturalnie spokojnym głosem. Wszystko w porządku, jesteś w bardzo dobrych rękach, pan profesor jest najlepszym specjalistą, a to jest bardzo droga, prywatna klinika. – Jednak chciałbym rozmawiać z pańską żoną.

Uczucie w pierwszej chwili było takie jak wtedy, gdy na środku Kalahari spotkał twarzą w twarz swoją nemezis, jak wtedy, gdy kilka przeznaczonych na jego śmiertelną koszulę opon rąbnęło z łomotem o rudy piach pustyni. Jak wtedy, gdy w Sarajewie stał się osobistym celem serbskiego snajpera. Jak wtedy, nad Kongo, gdy nagle stanął silnik przedpotopowej cessny i samolocik zaczął zsuwać się po powietrznym zboczu prosto w wodospad Kirinyaga. To jest jak chluśnięcie wrzątkiem w twarz, lód we wnętrznościach i cierpnąca nagle skóra. To jest ta chwila, gdy rozum już wie, a dusza jeszcze wciąż ma nadzieję. Chwila, gdy lekarz nie chce już z tobą rozmawiać, chce natomiast rozmawiać z twoją żoną, bo przestałeś już być człowiekiem. Stałeś się mięsem na stole operacyjnym, które patroszy się, faszeruje odczynnikami, przewozi jak pakunek. Mięso nie ma prawa do godności ani do życia. Ma leżeć na swojej półce i biernie czekać na następny zabieg. Wydało mu się, że powinien usłyszeć drwiący syk dalekiego, zuluskiego demona, który teraz wydawał się odległy i nieskończenie egzotyczny. Śmierć z ręki przedstawicieli zbuntowanego bantustanu albo od kuli snajpera wydała się nagle pociągająca, ale było za późno. Został szpitalnym mięsem. Przedmiotem ciężkiej, niewdzięcznej pracy pielęgniarek.

– Wolałbym, żeby pan najpierw rozmawiał ze mną. Jestem dorosły.

– Na razie nie ma jeszcze nic pewnego…

– Mojej żonie miał pan coś do powiedzenia, profesorze. Płacę panu dość, żeby usłyszeć parę szczerych słów.

– No, tak… Oczywiście, to jeszcze nic pewnego, ale ma pan bardzo wysoki opad, ponad dziewięćdziesiąt, opuchnięte węzły chłonne, ciągły stan podgorączkowy, suchy kaszel, odpluwa pan krwią, silne bóle, no i rentgen, i tomograf… Słowem, nie ma pan żadnej afrykańskiej choroby. Wykluczyliśmy AIDS, Ebolę, posocznicę, Marburg, dżumę i inne. Obawiam się, że ma pan nowotwór płuc. Wszystko wskazuje na to, że nieoperowalny. Przykro mi.

Przykro mu. Pewnie. Jemu jest przykro, a ja umieram. Umieram. Nie chciałem umrzeć na pustyni, więc umrę w szpitalnym łóżku, odarty z godności, nagi, obesrany i skowyczący z bólu. Możecie sobie wsadzić wszystkich najlepszych specjalistów w dupę. Rak płuc to wyrok i doskonale o tym wiecie. Boże, moje płuca gniją. Śmierć.

Dalej było jak w podręczniku. Najpierw bunt. Wściekła awantura z Bogiem, piana na ustach, histeria. Narkotyki uśmierzające ból. Wódka. Potem rozpacz. Czarne, cuchnące grobem dni pełne łez, bólu i rozdzierającego smutku. Ciągnące się w nieskończoność, rozdarte gdzieś pomiędzy ucieczką a kolejnymi, bolesnymi i obrzydliwymi zabiegami. Potem obojętność i głucha, depresyjna bezradność. A potem nie mógł już dłużej uciekać przed szpitalem.

Rzeczywiście został mięsem. Gapił się z rezygnacją w sufit, słuchając kroków na korytarzu, bezcenne, ostatnie dni uciekały mu w nieznośnie rozwlekłych godzinach pomiędzy atakami wściekłego bólu, które zamieniały go w kąsające zwierzę. Odwiedziny były potworne, niczym jakaś rozciągnięta w nieskończoność stypa. Rodzice robili mu wyrzuty, że palił, i polecali wciąż nowych znajomych lekarzy. Dzieci nudziły się i wygłupiały. Były chodzącą esencją życia i na ich widok krwawiło mu serce Jola była śliczna jak nigdy, chciało mu się wyć na jej widok. Chodziła po świecie i była człowiekiem. On był mięsem. Bez prawa do seksu, bez prawa do miłości i życia. Umierał. Umieranie było nudne i bolesne. Nie mógł nawet oglądać telewizji, bo absolutnie wszystko, co pokazywała, będzie żyło i trwało nadal, kiedy jego już nie będzie. Wolał już udawać, że cały świat odejdzie razem z nim.

Stopniowo stał się zombie. Chodzącym, żywym trupem. Przypominał szkielet. Cuchnął trupem. Rozpadał się. Po korytarzu chodził tak samo jak inne żywe trupy, tocząc stojak z kroplówką, ostrożnie, jakby obawiał się, że przegniłe kawałki ciała odpadną mu od kości.

Szpitalna noc była najgorsza. Zwłaszcza w zwykłym miejskim szpitalu, do którego przenieśli go pod opiekę kolejnej medycznej sławy. Bardziej przydałby mu się dobry balsamiarz. W tym nowym szpitalu wszystko było stare, brzydkie i zniszczone. Ściany, łóżka, talerze, kafelki i pielęgniarki. Leżał na zapadniętym pikowanym materacu pokrytym plastikową folią, która odparzała mu skórę, i patrzył przez namiot tlenowy na tłustą plamę na ścianie. W nosie miał kroplówkę, drugą w przedramieniu, cewnik zwisający z penisa i czujniki przylepione brudnym plastrem do zapadniętej klatki piersiowej. Już nawet nie oddychał jak człowiek. Leżał w półmroku, sine światło jarzeniówek z korytarza padało mu na twarz, przez grubą folię namiotu słuchał elektronicznego pikania własnego organizmu i wzbudzającego echa pod sufitem chóralnego chichotu pielęgniarek. Nienawidził ich. Traktowały go jak przedmiot albo jak niedorozwiniętego. Upokarzały przy każdej okazji. Każde mycie i defekacja były koszmarem. Był mięsem. Patrzył na tłustą plamę na ścianie.

Plama była duża, rozgałęziona i okazała. Z rozmazanymi zaciekami i kroplami. Żółtobrązowa, na brudnożółtej ścianie. Była to najważniejsza plama na świecie, ponieważ stanowiła jego jedyny widok i zarazem był to ostatni widok, jaki zobaczy i zabierze pod powiekami na tamten świat. Czasem wyglądała jak drzewo, pokryte liśćmi, powykręcane i karłowate, świetne drzewo na szubienicę, rosnące na jakimś ponurym odludziu. Kiedy indziej przypominała galopującego konia z rozwianą grzywą, z szaleństwem w oczach i z agonalnie wyszczerzonymi zębami. Po kilkunastu dniach plama, jak to zwykle bywa z plamami, jeśli wpatruje się w nie zbyt długo, pokazała twarz.

Prawie każda plama, przypadkowy układ liści, światła i cienia, ukrywa twarz. Twarze z profilu, twarze o rysach wymalowanych głębokim cieniem, jak na przekontrastowanym zdjęciu, twarze szydercze, twarze groteskowe, twarze karykaturalne. Tak funkcjonuje mózg. Jest tak zaprogramowany na rozpoznawanie twarzy, że niechybnie rozpoznaje w każdym przypadkowym kształcie, jeżeli nie ma innych bodźców. Mózg Zięby nie miał.

Twarz jego plamy była wyjątkowo paskudna. Lisia, chytra i wredna. Włosy zaczesane do tyłu i nabłyszczone brylantyną. Mężczyzna w nieokreślonym wieku, raczej młody, w typie alfonsa. Owalne, czarne okularki, usta jak ślad cięcia brzytwą, rozciągnięte w szyderczym uśmiechu. Twarz nosiła znamiona psychopatycznego okrucieństwa. Patrzyli na siebie godzinami przez gruby plastik namiotu tlenowego i Zięba zaczął go nienawidzić z całych sił…

Był zupełnie pewien, że nie jest to twarz, którą chciałby zabrać ze sobą na tamten świat, razem z konającym koniem i schnącym drzewem, ale nie miał wyjścia. Mężczyzna patrzył pogardliwie ze ściany na jego rozwlekłą agonię i uśmiechał się z pogardliwą wyższością, zabarwioną satysfakcją. Bolesna, niekończąca się szpitalna noc płynęła w ciszy, przerywanej tylko kaszlem, chrapaniem i popiskiwaniem aparatury. Pielęgniarki pochlały się albo po prostu poszły spać i nareszcie ucichły. Ból też przycichł i byłoby prawie znośnie, gdyby nie hipnotyczny wzrok ucieszonego złośliwie skurwiela na ścianie.

Chciał odwrócić oczy, mimo iż wiedział, że może zobaczyć tylko poobijaną blaszaną szafkę i szklankę z cienką herbatą. Wszystko było lepsze od tego spojrzenia. Chciał patrzeć na cokolwiek innego, ale nie mógł. Usiłował zobaczyć konia albo drzewo i też nie mógł. Usiłował przywołać przed oczy płonące królewskimi barwami pejzaże Afryki albo kryształowe wieże Tokio, ale to wszystko gdzieś przepadło, zrobiło się nierealne, szare i sypkie jak popiół. Człowiek na ścianie był coraz wyrazistszy, impresjonistyczny portret zmienił się w zdjęcie, a wizerunek rósł, potężniał i pulsował hipnotycznie wśród mieniącej się mgły, która wypełniła wszystko inne. Zięba leżał bezsilnie, zaciskając suche jak gałęzie pięści i patrzył. Nawet nie zauważył, jak świat zmienił się wokół niego. Zmiana nadeszła płynnie i powoli, niczym kiełkowanie trawy, jak ruch ziarenek piasku w klepsydrze.

To był nadal ten sam szpitalny pokój, sprzęty były te same, parawan zawieszony na poobijanych rurkach, którym oddziela się żywe trupy od świata żywych, szafka ze szklanką herbaty, stojak z monitorami, ściana z plamą. Ale wszystko wyglądało inaczej, jakby widział tylko odbicie przedmiotów w jakimś bliźniaczym, martwym świecie, gdzie przebywa tylko mroczna strona wszystkiego. Twarz ze ściany królowała nad tym wszystkim, jaśniejąc niczym cudowne objawienie z piekła rodem.

A potem twarz zrobiła się przestrzenna, niczym płaskorzeźba. Zięba szarpnął się na łóżku, a monitor odpowiedział nagłą kakofonią popiskiwań, rysując na ekranach zębate, alarmowe linie. Pojawił się nos, ostry jak płetwa rekina, pokryty łuszczącym się tynkiem, ale realny, z zawiniętymi skrzydełkami niczym rozdęte końskie chrapy, wąskie usta przecięły pociągłą twarz, złośliwy uśmieszek stał się jeszcze gorszy. Potem ze ściany wychynęła spiczasta grdyka, tynk wybrzuszył się, obrysowując tors, barki, ręce i nogi obute w szpiczaste buty.

Zięba leżał oniemiały z przerażenia, nie mogąc się poruszyć, wrzasnąć, uciec ani zemdleć. Niewiarygodne, ale nawet człowieka, który został już skazany i który już zrozumiał, że jedynym, co go jeszcze spotka w życiu, jest agonia i śmierć, można doprowadzić do takiego przerażenia, że nie będzie mógł wytrzymać we własnym ciele. Jego nemezis nadal wynurzała się ze ściany, przebijając ciałem tynk i farbę niczym powierzchnię wody, a Zięba ze wszystkich sił usiłował zemdleć. Albo przynajmniej umrzeć, jeżeli nie można inaczej. Po raz pierwszy śmierć wydała mu się stosunkowo najbezpieczniejszym wyjściem. Okazało się, że może go czekać coś znacznie gorszego.

Człowiek Ze Ściany wyłonił się w całej okazałości. Zięba, dygocąc malarycznie, uczynił heroiczny wysiłek usiłując wstać, po czym rozkaszlał się bolesnym, świszczącym kaszlem, który powalił go z powrotem na przepoconą poduszkę.

Tamten postąpił ze stukotem obcasów i stanął nad nim, po czym jednym ruchem zdarł z niego namiot tlenowy.

– No i jak się dziś czujemy? – zapytał. W tym momencie Zięba zdecydowanie powinien zemdleć, ale nie wiedział jak. Człowiek Ze Ściany rzucił na ziemię namiot tlenowy, zamieniony w strzęp bezużytecznego grubego plastiku; sztuczne płuco zachłysnęło się spazmatycznym oddechem, tlen syczał jadowicie, napełniając powietrze metalicznym zapachem. Wskaźniki rozwyły się elektronicznym alarmem. Zięba podrygiwał na łóżku, kaszląc i dusząc się, a Człowiek Ze Ściany przechadzał się po pokoju niczym makabryczna karykatura lekarza. Nawet miał na sobie brudny, biały kitel, jakby przyszedł w odwiedziny albo na obchód. Zdarł z oparcia łóżka kartę chorobową i przestudiował ją, cmokając z uznaniem, a potem podniósł wzrok na siniejącego Ziębę.

– Prześliczne – powiedział. – Uwielbiam szpitale i dobrze pomyślane choroby. A to – pomachał blaszaną ramką z wpiętymi kartkami – jest majstersztyk. Taka genetyczna bomba zegarowa. – Przysiadł na łóżku Zięby i tchnął mu prosto w twarz trupim odorem. – Zżera cię od środka i jest wpisana w strukturę każdej komórki. Rozprzestrzenia się jak pożar albo jak szaleństwo. Szaleństwo też jest wspaniałe. Cóż to, dusimy się? – Wyciągnął do Zięby szponiastą, chudą dłoń, zgarnął w wiązkę wszystkie przewody i wyszarpnął je naraz. Monitor zaniósł się spazmatycznym piskiem. Człowiek Ze Ściany wstał i zdzielił go pięścią. Aparat zamilkł. Zięba wyprężył się i znieruchomiał.

– No, nie – powiedział z niesmakiem Człowiek Ze Ściany. – Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy, poza tym przyszedłem po ciebie, więc nie wyjdziesz chyba tak sam, bez pożegnania. Tak się nie traktuje gości.

Przycisnął dwa palce do ust, jakby chciał pobłogosławić, po czym nagle zwinął usta w pogardliwym grymasie i plasnął Ziębę tymi palcami w czoło. Chory szarpnął się niczym porażony prądem i usiadł gwałtownie na łóżku. Przez chwilę oddychał ciężko, przycisnąwszy dłoń do mostka, po czym nagle znieruchomiał. Jego oddech stał się wolniejszy i jakby ostrożny. Zniekształcona chorobą twarz przybrała wyraz niedowierzania.

– Mam sprawę – wyjaśnił Człowiek Ze Ściany. – I wolałbym, żebyś nie przeszkadzał w rozmowie tym swoim rozsypującym się organizmem. Jak się oddycha?

– Kim… – wyrzęził słabo Zięba.

– To nie jest moja pierwsza taka rozmowa, więc nie będę odpowiadał na banalne pytania. Nie jesteśmy w kinie.

– Przekręcił się nagle na łóżku, przerzucając nad Ziębą chudą nogę, kowbojski trzewik błysnął okuciem i łuskowatą wężową skórą, po czym siadł mu na klatce piersiowej i chwycił za gardło.

– To jest zaszczyt rozmawiać ze mną, ty durny kutasie – syknął Człowiek Ze Ściany. – Rzadko się do tego zniżam, żeby rozmawiać z Niskim gatunkiem. Znam wszystkie twoje pytania i odpowiedzi, dlatego to jest takie nudne.

– Oblizał lubieżnie wargi i zachichotał. Jego twarz z bliska wydawała się zupełnie realna, widać było drobne włoski na policzkach, nie miał normalnego zarostu i właściwie wyglądał trochę jak dziewczyna. Hermafrodytyczny, szalony demon ze ściany. Zupełnie jakby słyszał myśli Zięby, ściągnął okulary, ukazując czarne jak węgiel tęczówki i lśniące oślepiająco, prawie fioletowe od bieli białka. Poprawił włosy i spojrzał zalotnie, wszystko wystudiowanymi, damskimi ruchami.

– A teraz posłuchaj. Wszystko toczy się według planu. Jest wymyślone genialnie i zaplanowane. Ten świat jest stuprocentowo materialistyczny, rozumiesz? Nauka i statystyka. Poza tym nic. Nic, rozumiesz? Żadnej nadziei. To, czego nie rozumiesz albo co się nie zdarza statystycznie, nie istnieje, gnojku! Medycyna, fizyka, matematyka i statystyka. Tego się masz trzymać, ogolony pawianie! To jest twój świat! To, czego nie ma, jest moje! Taki był układ od zawsze i nie będziesz tego zmieniał. Nie ma cudów, nie ma piekła, nie ma nieba, nie ma mnie, a przede wszystkim nie ma żadnych pieprzonych, magicznych Kart. Ani żadnego, cholernego, mistycznego przywracania równowagi. Nie ma. Jeżeli ci nie idzie, to wyłącznie dlatego, że jesteś pieprzonym nieudacznikiem. Zerem. Kalekim psychologicznie tworem. Mierzwą. Detrytusem. Nie umiesz zarabiać szmalu, więc nie będziesz go miał. – Ścisnął policzki Zięby w dzióbek i potrząsnął. – Nie zasługujesz na niego, jasne? Nie umiesz, więc zdychasz – tak mówią nauki przyrodnicze. Gnijące resztki mają opadać na dno i tworzyć muł. Żaden gnój nie będzie mi się pchał pod prąd przemiany materii, wymachując pieprzonymi cudami.

– Jesteś pieprzoną halucynacją – powiedział Zięba słabym, wyschniętym głosem niczym szelest liści pod nogami listopadowych żałobników.

– Nareszcie – ucieszył się Człowiek Ze Ściany. – Zaczynasz łapać, o co chodzi. Daj mi Kartę i świat wróci na swoje miejsce. Halucynacje pozostaną halucynacjami, cuda wrócą do bajek i – parsknął – Biblii. Możesz nawet jeszcze pożyć. Zakończmy tę scenę i pozwólmy jej zostać koszmarem, który zblednie rano. No, dawaj Kartę i przejdźmy do „A rano okazało się, że to wszystko było tylko złym snem”. No i jak?

Apage satanas – jęknął Zięba. – Ego te exorciso…

O, żesz ty w dupę… – zdenerwował się Człowiek Ze Ściany. – Za kogo ty się uważasz? Za księdza Cebulę? Nie będziemy w ten sposób rozmawiali! Jeszcze raz. – Zlazł z Zięby, chwycił go garścią za przepoconą bluzę od piżamy i szarpnięciem postawił na nogi. Chory rozkrzyżował odruchowo ręce, przekonany, że za chwilę poleci bezwładnie na szare szpitalne linoleum, ale zdołał utrzymać się w pionie, pomimo mięknących gwałtownie kolan. Jakoś nic go nie bolało i pozostawał dziwnie spokojny – zupełnie jakby dostał solidną porcję trankwilizatora. Wszystko wydawało mu się jakieś odległe, banalne i nie budzące emocji. Rozmawiał z demonem, a może z diabłem, a może po prostu miał halucynacje – i co z tego? A bo to mało dziwnych rzeczy na świecie?

Człowiek Ze Ściany przycisnął kciuk do jego czoła i wydawało się, że to z tego kciuka płynęła cała obojętność na otaczający go koszmar, i cała siła, która utrzymywała go na nogach. Kciuk był twardy, suchy i zimny niczym martwa jaszczurka.

– Zaczynamy od początku – powiedział Człowiek Ze Ściany. – Czy ja jestem?

– Nie – powiedział obojętnie Zięba. Nagły paroksyzm doskonale znanego bólu zwinął go w ułamku sekundy w kłębek wyjącego cierpienia. Rozległ się trzask i pomiędzy jego czołem a przyciśniętym do niego kciukiem rozkwitł nagle krzaczasty rozbłysk fioletowego wyładowania, który cisnął Ziębę plecami o ścianę. Runął na podłogę, rozbijając sobie policzek o poręcz łóżka. Jakiś aparat spadł ze stelaża, z pustym, blaszanym łomotem obudowy.

– Zła odpowiedź – powiedział surowo Człowiek Ze Ściany. – Majaczysz a nie rozmawiasz. Nie myślisz. A ja muszę z tobą porozmawiać.

Zięba skręcał się przez chwilę bezradnie w bezsilnym bólu, a potem nagle obudził się. Leżał na zimnej podłodze, chory, umierający, przeklęty i opuszczony przez wszystkich. Przed nim stał potwór, więc świat nie miał sensu i nie rządził się żadnymi prawami i nie było nadziei. Jego mózg dopuścił do siebie to wszystko tylko na sekundę, po czym zapadł się sam w sobie w kolaps katatonii. Na placu boju pozostało tylko jego wewnętrzne dziecko i Zięba miał w tej chwili cztery lata. Zwinął się w kłębek pod ścianą i z martwym wzrokiem, wbitym w papierki i kłębki kurzu zalegające pod łóżkiem, rozpłakał się.

– Ech, ludzie, ludzie – powiedział Człowiek Ze Ściany z politowaniem. – Gdyby było w was tyle siły, ile mieści się cierpienia, to bylibyście równi bogom. Wspaniałe. Najwspanialsze zabawki, jakie można sobie wyobrazić. Tyle bólu. Widzę, że tu się nie dogadamy. – Skinął dłonią i Zięba ocknął się z katatonii tak gwałtownie, jakby pneumatyczna kamizelka wyrzuciła go na powierzchnię rzeczywistości. Przestał płakać, natomiast zaczerpnął ze świstem powietrza i zaczął dygotać.

– Zapraszam – powiedział Człowiek Ze Ściany, odwrócił się ze zgrzytem obcasów i pchnął przeszklone, poobijane drzwi na korytarz. Zięba wstał jak zombie i poszedł za nim. Nie wiedział, dlaczego.

Szpitalny korytarz wyglądał dziwnie i obco, mimo że wszystkie sprzęty, a nawet nalepki na ścianach, były takie same. Panowała głucha, nienormalna cisza. Wydawało się, że są tu sami. Rozlegał się tylko ostry, stalowy zgrzyt obcasów Człowieka Ze Ściany i świszczący ciężko oddech Zięby.

W małym pokoiku, za uchylonymi drzwiami, siedział samotny pielęgniarz, przysypiający przed szumiącym srebrzyście telewizorem. Człowiek Ze Ściany zatrzymał się, spoglądając na pielęgniarza z drapieżnym, złośliwym uśmiechem, który przeciął mu twarz zębatym „V”. Pchnął przeszklone drzwi i wszedł do środka. Pielęgniarz nie zareagował. Nadal siedział na niewygodnym metalowym krześle, z wyciągniętymi daleko nogami; walcząc z opadającą głową i wywracającymi się w tył oczami, siedział i gapił się w syczący pustką ekran, którego nie miał siły wyłączyć. Zięba chciał ze wszystkich sił ostrzec go, ale nie mógł wydobyć głosu. Mężczyzna na krześle wyglądał jakoś nierzeczywiście, jak cień albo może widmo, i trudno powiedzieć, na czym to polegało.

Człowiek ze ściany wykonał dłonią jakiś skomplikowany ruch niczym iluzjonista i nagle między jego palcami zalśniła fryzjerska brzytwa. Zawachlował przed twarzą pielęgniarza, ale ten nie zareagował. Nadal walczył z hormonem snu krążącym w jego żyłach. Upłynęła może minuta i nagle pielęgniarz przegrał z kretesem. Dokładnie w chwili, gdy zapadł w sen, stał się nagle wyrazisty i realny, jakby przepłynął miękko do świata, w którym przebywali Zięba i Człowiek Ze Ściany, i w którym opustoszały szpital płynął miękko w gwiżdżącej, migotliwej ciszy.

Wtedy zobaczył nachyloną nad sobą twarz zabójcy, świecącą ultrafioletowymi białkami i studzienną czernią tęczówek. Zobaczył uśmiech rekina. Zobaczył szponiastą dłoń z polakierowanymi paznokciami, która chwyciła go za włosy szarpiąc twarz ku górze, zobaczył ostrze starej, fryzjerskiej brzytwy, która rozmazała się w świetle jarzeniówek w rtęciowy półksiężyc i zanurzyła na chwilę w jego gardle. Człowiek Ze Ściany puścił włosy swej ofiary i odskoczył. Fontanna czarnej krwi strzeliła na syczący księżycowym blaskiem ekran małego telewizora, na seledynowe olejne lamperie i postrzępiony plakat antynikotynowy. Pielęgniarz zerwał się, zaciskając palce na śliskiej, tryskającej krwią krawędzi rany i wydał z siebie bulgotliwy syk. Poślizgnął się we własnej krwi, runął na podłogę i – zniknął.

– Obudził się – powiedział Człowiek Ze Ściany, oblizując ostrze. – Szkoda.

Pielęgniarz znowu siedział na krzesełku, potrząsając z niedowierzaniem głową, i znowu był nierzeczywisty.

– Jutro zacznie się źle czuć – powiedział z satysfakcją Człowiek Ze Ściany, zamykając ostrze. – Najdalej za dwa tygodnie pójdzie do lekarza i usłyszy coś nowego. A był pewien, że jemu się to nie przydarzy, bo nigdy nie palił. Co za tupet. Chodźmy.

Schował brzytwę i ruszył dalej korytarzem, gruchocząc obcasami, a Zięba bezwolnie podreptał za nim. Nie wiedział dlaczego. Musiał.

Człowiek Ze Ściany pchnął kolejne wahadłowe drzwi, tym razem na schody, i ruszył w dół. Zięba maszerował, usiłując zebrać myśli.

Schodzili w dół i w dół, piętro za piętrem, mijając strzałki wyjścia awaryjnego i prymitywne graffiti nabazgrane na tynku grubym pisakiem. Gdzieś w oddali zahurgotała winda, ale poza tym panowała głucha, nienormalna cisza. Człowiek Ze Ściany pchnął następne, wahadłowe drzwi i pomaszerował piwnicznym korytarzem, wyklejonym podłymi, białymi kaflami. Pod ścianą stały metalowe wózki, przypominające stoły, albo może stoły przypominające wózki, pod sufitem ze śpiewnym brzękiem zapalały się świetlówki. Gdzieś za ścianą szumiało jakieś urządzenie. Korytarz zamykały potężne metalowe drzwi zaopatrzone w rygle i uszczelki, ale idący przodem Człowiek Ze Ściany nie zawracał sobie nimi głowy. Maszerował niepowstrzymanie, tak jakby drzwi w ogóle nie było. Coś szczęknęło i ciężka, wielowarstwowa płyta wysunęła się sama na dociskowych zawiasach, po czym odchyliła miękko, wypuszczając kłęby mroźnej mgły, zionącej ostro czymś chemicznym i zgnilizną. Weszli do środka, prosto w cuchnące zimno i ciemność. Śliska kafelkowa posadzka parzyła w stopy, kant metalowego stołu dziabnął Ziębę boleśnie w biodro, a potem rozświergotany rząd świetlówek zapalił lśniące kreski na szklanych oczach zalegających stoły sinych i sztywnych z zimna trupów. Nie ulegało wątpliwości. To nie był sen. Człowiek Ze Ściany odwrócił się i raptem grzmotnął dłonią w klatkę piersiową najbliższych zwłok. Rozległ się pusty, drewniany dźwięk, a w powietrze uniósł się obłok jakiegoś pyłu. – No, coś taki sztywny? – huknął wesoło na Ziębę. – Przywitaj się z kolegami! – Zięba spojrzał na niego z jakimś dystansem i prychnął pogardliwie. Tamten odwrócił się i zaparł dłońmi o kafelkową ścianę, jakby chciał ją odepchnąć. Ściana pękła pionowo, wzdłuż szarej cementowej fugi dzielącej płytki, wpuszczając do środka szczelinę oślepiającego, sinego światła. Pęknięcie rozjechało się na boki, obrysowując kształt rzymskiej jedynki, a potem fragmenty ściany obróciły się niczym dwuskrzydłowe wierzeje. Człowiek Ze Ściany wstąpił w rozświetloną czeluść, a Zięba bezwolnie podreptał za nim, osłaniając oczy od blasku. Światło przestało razić gdy tylko znalazł się po tamtej stronie. Po tamtej stronie czego? Ściany?! Nie wiedział i nie zastanawiał się już. Być może znajdował się po tamtej stronie światła, może po tamtej stronie rzeczywistości, wiedział jedynie, że jest po Tamtej Stronie. Wszystkiego. Stał na kamiennej posadzce, otoczony nierzeczywistą, świetlistą mgłą, Człowiek Ze Ściany gdzieś zniknął, a Zięba po raz pierwszy zdołał jako tako zebrać myśli. Przynajmniej na tyle, by próbować rozumować i zastanawiać się, ignorując brak związku tego, czego doświadczał, z realnym światem. Mgła zaczęła ustępować, skłębiła się tylko kilkanaście centymetrów nad posadzką, gęsta jak mleko. Wokół wznosiły się obrośnięte skomplikowanymi reliefami kolumny, spotykające się gdzieś wysoko i splatające w odwrócone kielichy palmowego sklepienia. Katedra. Człowiek Ze Ściany łomocząc podeszwami maszerował pomiędzy rzędami kamiennych ławek, wydawał się większy i potężniejszy niż przed chwilą, a poły poczerniałego płaszcza miękko falowały za jego plecami niczym peleryna. Nie zauważył, skąd wziął się ten czarny płaszcz. Zięba bywał w prawdziwych średniowiecznych katedrach i dobrze zapamiętał atmosferę surowej, nieomal nadludzkiej mistyki, która je przenikała. Jakąś surową magię promieniującą z każdego ornamentu i odblask potęgi wiszący gdzieś pod sufitem. Teraz też stał w katedrze, ale katedrze będącej ostatecznym bluźnierstwem. Nie wiedział na czym to polegało, ale odczuł to natychmiast, tak jak poczuł wilgotny smród gnijących liści i zwęglonego zepsutego mięsa, unoszący się w powietrzu niczym parodia kadzidła.

Ruszył przed siebie, prosto przejściem pomiędzy ławkami, w ślad za Człowiekiem Ze Ściany, który dotarł już na środek nawy i cały czas potężniał, rósł i wypełniał się grozą. Zięba podniósł oczy na wypełniający frontową ścianę żywy, poruszający się witraż, przedstawiający płonących na stosie, wijących się ludzi w otoczeniu tłumu o twarzach rodem z Hieronymusa Boscha. Stwierdził, że może myśleć w miarę logicznie. Człowiek Ze Ściany, chełpiąc się potęgą – przesadził. Zamiast ostatecznie zastraszyć, pokazał, że musi negocjować. Był potężny: władał wydarzeniami losowymi, nowotworami, śmiercią i, przynajmniej częściowo, życiem po śmierci. Mógł zgnieść Ziębę jednym palcem jak komara – więc dlaczego tego nie robił? Po co były te wszystkie demonstracje, dziwne światy za ścianą, psychodeliczne katedry? Doprowadził go na samą krawędź śmierci, wystarczyło, żeby nie zrobił nic więcej. Genetyczny pożar trawiący bezlitośnie ciało Zięby dokonałby reszty. To wszystko mogło oznaczać tylko jedno: Człowiek Ze Ściany musiał się z Ziębą dogadać. Chciał Karty – ale nie mógł jej odebrać siłą. Nie mógł też, z jakiegoś powodu, pozwolić Ziębie umrzeć. Najwyraźniej nie rozwiązywało to problemu. A to z kolei oznaczało, że sytuacja nie była beznadziejna. Mógł się z tego jeszcze wywikłać, o ile zdoła zachować rozsądek i przytomność umysłu. Po prostu musiał zahandlować z diabłem. Jak ten chłopek z bajki, podsuwający Złemu stalowe kulki zamiast orzechów.

Tylko tyle. Oszukać potwora, który trzymał w ręku życie i śmierć. Który lepił po tamtej stronie światła katedry z wijących się i drgających w męczarniach, wychudłych jak szkielety ludzi. Dla zabawy. Albo z jakiegoś innego powodu. Spojrzał na kolumnę, która z bliska okazała się opleciona woskowożółtymi ciałami, na sklejone czymś szklistym twarze, ręce i ryflowane żebrami, gotycko zapadłe klatki piersiowe, drgające w rytm spazmatycznych oddechów, na błyskające rozpaczliwie wyblakłe oczy, które patrzyły na niego błagalnie; usłyszał wibrujący w cuchnącym powietrzu chóralny, bezgłośny jęk, niczym głos jakichś ultradźwiękowych organów.

Oszukać potwora. Teraz, stojąc przed nim twarzą w twarz, nie wierzył. Tego nie można dokonać. Można opowiadać teoretycznie, że da się zniszczyć czołg granatem albo butelką z benzyną. Można myśleć, że można oszukać demona. A potem trzeba stanąć na wprost rozpędzonej, pięćdziesięciotonowej maszyny, zobaczyć rwące darń i mielące bruk stalowe pazury traków, solidne spawy na zetknięciach pancernych płyt, przesłonięte pancernym szkłem wizjery tripleksów, lufy pokładowych działek, tunel studwudziestomilimetrowej armaty, ogień rzygający z rur wydechowych, usłyszeć ryk turbiny i poczuć, że się zbliża. A potem spojrzeć na metalową puszkę wypełnioną materiałem wybuchowym we własnym ręku.

Pokonać potwora. Oszukać demona. Zatrzymać czołg. Miał tego dokonać Zięba. Zmęczony, chory człowiek, któremu nic w życiu się nie udało. Przeklęty w kołysce. Pozostawiony na pastwę demonów, w świecie, który okazał się tylko dekoracją.

– Zawsze macie wybór – zadudnił pod sklepieniem głos Człowieka Ze Ściany. – Zawsze go dostajecie, prędzej czy później. Możesz wrócić na górę albo zejść ze mną na dół. Mam dla ciebie miejsce. Ale żeby wyjść, musisz pozostawić Kartę. Wyjdź i żyj. Zejdź i trwaj dla mnie. Twój wybór.

– Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? – spytał Zięba desperacko.

– Zawsze kłamię – syknął Człowiek Ze Ściany. – Także kiedy mówię, że zawsze kłamię. Filozofia to cudowna rzecz. Taka użyteczna.

– Nie możesz mnie zabrać, kiedy mam Kartę.

– Przekonaj się. Jest moja – sam ci ją dałem.

– Kłamiesz.

– Zawsze kłamię.

– Płacę ci – powiedział Zięba twardo, jakby rzucał egzorcyzm.

– Nie jesteś w sklepie. Oddaj Kartę i będziesz mógł wyjść.

– Nie wierzę ci.

– Nie musisz, ale musisz wybrać. Zresztą – co możesz stracić? Zamierzasz robić jakieś zakupy?

Karta pojawiła się w jego dłoni. Czuł delikatny, ostry nacisk jej krawędzi, ciepłą, lekko śliską powierzchnię. Jego Karta. Jego talizman. Jego obrona przed światem.

– Nie uznaję cię. Nie uznaję twojej władzy. Nie jestem po twojej stronie. Chcę tylko, żebyś przestał mnie dręczyć. Zostaw mnie w spokoju, zostaw moją rodzinę i przyjaciół. Dotąd wszystko obracało się przeciwko mnie. Nie mogłem niczego osiągnąć, nie mogłem na nic zapracować. Każda szansa była mi odbierana – to twoja robota. To nie jest żaden cholerny pakt. Nie prosiłem o tę Kartę. Jeżeli ci ją oddam, nie istnieję dla ciebie. Nie oddaję ci duszy, nie oddaję ci niczego, tylko Kartę. Ty zostawiasz mnie w spokoju – chcę być zdrowy i żyć jak inni ludzie: pracować, przegrywać i wygrywać. Dotąd tylko przegrywałem. Tylko że ci nie wierzę. Zawsze kłamiesz.

– Prawda zależy od punktu widzenia. – Głos Człowieka Ze Ściany dobiegł gdzieś z tyłu. Zięba odwrócił się i zobaczył swojego prześladowcę stojącego na drodze do wyjścia. Jego twarz niknęła w czarnym kapturze i była plamą w mroku. Migotliwe, krwawe światło lizało tylko zarysy szczęki i policzków, kiedy mówił:

Można na to też patrzeć tak: oddasz mi Kartę, a ja rozedrę cię na strzępy – po prostu dla zabawy. Tylko po co? Bardziej prawdopodobne, że wyjdziesz stąd i obudzisz się w swojej gescheissen pościeli, zdrów jak płotka. Pourquoi? A dlatego, że ja odzyskam moją Kartę i będę zadowolony. W granicach swoich możliwości. Zastanów się raczej nad tym, co będzie, jeżeli nie oddasz mi Karty. Przemyśl to sobie starannie. Przeanalizuj sytuację, w której się znajdujemy.

Zapadła cisza. Syczały kaganki, w których płonął krwawy, kopcący ogień, powietrzem płynął zwielokrotniony echem bezgłośny lament.

No, dobra, pomyślał Zięba. Potraktujmy to jak partię szachów. Sprowadźmy do ludzkich proporcji. Ja mam w ręku odbezpieczony granat, on, powiedzmy, pistolet. Sto pistoletów. Armatę. Laser. W dwie strony się nie rozejdziemy, bo on mnie tak nie puści. To, co mam, jednak jakoś mu zagraża albo przynajmniej przeszkadza. Powiedzmy, że jednak nie oddam Karty. Że zdetonuję granat. Będzie po mnie. Już właściwie jest po mnie. Jemu zadzwoni w uszach i nie dostanie tego, czego chce. A mnie nie będzie. Albo, co jeszcze gorsze, znajdę się w jego władzy. Tutaj. W tej potwornej katedrze. Nie ma nic innego. Nie ma żadnej innej strony. Bo jeżeli jest, to dlaczego nie interweniuje? Gdzie mój Anioł Stróż – w kamizelce kuloodpornej i z automatem? Gdzie jest Druga Strona? Przecież ja tu jestem sam. Całe życie byłem sam. Tylko ja i on. Mój kat. Więc co mogę zrobić? Orzechy na żelazne kulki. Tylko tyle. Ocalić moje orzechy… Jeżeli oddam mu Kartę, to może pójdzie na moje żądania. Co mu zależy. Jeżeli nie oddam – trup. Jeżeli oddam… Nagle go olśniło. Jak uderzenie pioruna. Omal się nie roześmiał – przecież żadna Karta nie była mu już potrzebna. I tak jej nie używał. Pieniądze? Mógł je zarabiać i zarabiał. Zresztą, wierzył już w siebie i wiedział, że poradzi sobie i bez pieniędzy. Już stworzył swoją szansę i wykorzystał ją. Naprawił swoje życie i mógł je ciągnąć sam. Miał przed sobą cel, miał rodzinę, którą kochał, miał swoją firmę, którą kochał, i miejsce na ziemi, którego nikt mu już nie odbierze.

Karta pomogła mu stworzyć to miejsce, pomogła zmusić świat, żeby pozwolił mu żyć, ale już nie była potrzebna. Była tyle warta, co garść żelaznych kulek. Wygrał.

– Powiedzmy, że oddam… – wciąż był przerażony, więc specjalnie nie musiał grać -…uzdrowisz mnie?

– Powiedzmy, że ci to obiecam – uwierzysz mi?

– To mi więcej daje niż zatrzymanie Karty – powiedział Zięba niebywale chytrze. Spomiędzy jego palców sączył się fosforyzujący, błękitny blask. Wysunął kartę, świecącą jak jarzeniówka. Trzymał ją między kciukiem i palcem wskazującym, niczym atutowego asa. Asa zwycięstwa. Tamten wyciągnął z szerokiego, jak utkanego z mroku rękawa dłoń, która nie była już smukłą dziewczęcą dłonią, ale węźlastą kończyną starca. Tylko lakier na paznokciach pozostał taki sam.

Zięba poczuł, że świat stanął w miejscu, że zatrzymał się werk kosmosu. Stanęły monstrualne zębatki, ustało wiekuiste tykanie. Całe jego życie i czas, i przestrzeń, zbiegły się w tym jednym miejscu i momencie. W punkcie. Punkcie krytycznym. Podał tamtemu Kartę. Suche, artretyczne palce zacisnęły się na drugim końcu rozjarzonego prostokąta, lekko zapachniało spalenizną, w powietrze uciekły drobne smużki dymu. Zięba poczuł, że tamten ciągnie. Lekko, nie tak żeby chciał wyrwać, ale jakby badawczo. Wystarczyło rozsunąć lekko palce, odrobinę, ułamek milimetra. Rozluźnić kurczowy nacisk na plastikową powierzchnię. Ostatnia możliwość wycofania się. Ostatnia sekunda przed ostatecznym krokiem. Czas wciąż stał w miejscu. Poczuł kroplę potu toczącą się po policzku jak łza. Wystarczyło tylko puścić.

I puścił.

Nic się nie stało.

A potem buchnął krzyk. Krótki, przeraźliwy krzyk miliona gardeł. I cisza. Werk kosmosu zaskrzypiał i ruszył. Ruszyły zębatki, zakołysały się krzywiki, zaczęły obracać się koła, najpierw największe, wielkości galaktyk, aż do najmniejszych, jak atomowe orbitale, jak spiny elektronów. Werk kosmosu ruszył.

W zupełnie inną stronę.

Człowiek Ze Ściany położył Kartę delikatnie na czytniku, przycisnął kalką, czerwoną jak krew w świetle płomieni, i fachowo szurgnął suwadłem. Błękitny blask Karty zgasł. Znikły cienie na łukach, przyporach i maswerkach. W nawy wpełzł wieczny mrok.

– Potwierdzenie otrzyma pan pocztą – syknął. Jego oczy płonęły czerwienią w mrocznej jamie kaptura. – Przez chwilę trzymałeś w ręku cały świat – dodał. – Jakie to uczucie?

Usunął się Ziębie z drogi i dłoń skrytą w skrzydle łopocącego powoli jak stara pajęczyna rękawa wyciągnął w stronę drzwi.

– Wygrałeś. Nie będę się już tobą zajmował. Teraz odejdź.

Zięba ruszył ku górze. Do światła.


* * *

Stał na ulicy i wystawiał twarz do marcowego słońca, które prześwitywało pomiędzy poszarpanymi stalowymi chmurami. Stał przed szpitalem, który opuścił o własnych siłach. Żył. Mógł oddychać. Mógł chodzić. Żył. Nigdy nie przypuszczał, że samo życie, samo biologiczne funkcjonowanie, można czuć. Czuł je. Czuł je całym sobą. Wdychał powietrze i wydychał dwutlenek węgla. Jego płuca pracowały. Jego serce biło i tłoczyło przez żyły czystą krew, a nie truciznę. Pracował jego żołądek i organy wewnętrzne. Działały jego jelita i penis, i mózg, i mięśnie. All systems ready. Zięba żył i był zdrowy.

Patrzył na świat i podziwiał życie. Czuł jego pulsowanie w ciałku pierwszego, odważnego skowronka pikującego w niebo, po którym sunęły z opętańczą prędkością chmury niczym strzępy szarych płaszczy, czuł bijące serca i działające baterie życia w ciałach kierowców karetek, jedna po drugiej wpadających oszalałą kawalkadą na podjazd szpitala i zawodzących chórem syren. Czuł, jak pulsuje życie we wszystkich stworzeniach poruszających się wokół niego, oddychających, pompujących krew, wszędzie wokół, na ziemi, w powietrzu, pod ziemią. Pławił się w oceanie życia. Był jak pijany, pozbawiony możliwości oceniania, obserwacji i krytycyzmu. Na to jeszcze był czas. Na razie kontemplował życie i świat. Proste piękno słońca, błyskającego pomiędzy dzikim gonem chmur i malującego tęczowe błyski na kryształach tłuczonego szkła. Pyszne fraktale tłustego dymu wznoszące się spomiędzy budynków. Fale zimnego, przesiąkniętego ropą i zgnilizną wiatru.

Ulice były puste i w zasięgu wzroku nie było nie tylko taksówek, ale w ogóle żadnego samochodu. Pewnie jakieś święta. Wiatr gonił po asfalcie tysiące luźnych kartek papieru, niczym przerośnięte konfetti. Najbliżej miał do firmy. Poszedł piechotą, rozkoszując się każdym krokiem. Willa, w której mieli biuro, stała w otoczeniu bezlistnych drzew, na cichej uliczce, gdzie pod drzewami przetrwały jeszcze łachy skrystalizowanego, brudnego śniegu. Furtka była otwarta, ktoś wybebeszył stalową kasetę elektronicznego zamka. Obiektyw kamery zwisał na pęku światłowodów niczym wyłupione oko, ale ten widok wydał się Ziębie raczej zabawny. Chuligani, pomyślał dobrotliwie. Po świętach się naprawi. Drzwi też były otwarte, ale w środku nikogo nie było. Ciemnozielona terakota na podłodze została pokryta sympatycznym, jasnobrązowym wzorem podeszew głęboko żłobionych wojskowych butów. Tak jest nawet ładniej, pomyślał Zięba.

Szyby studia udźwiękowienia zmieniły się w zaspy kryształków sekuritu, chrzęszczące mu pod nogami. Minął wybebeszone pulpity i zawalone elektronicznym gruzem stanowisko makintosha. Pod ścianą, na podłodze, za wywróconym fotelem siedział Stefan, patrząc tępo przed siebie. Podniósł głowę, pokazując zabarwioną z jednej strony na rudo siwą brodę. Na policzkach miał zaschnięte, rozmazane smugi zakrzepłej krwi.

– Ja żyję – powiedział Zięba. – Stefan, ja żyję!

Stefan podniósł się i objął go szerokim, przyjacielskim gestem. Zięba poklepał go po plecach. I wtedy Stefan nagle rozpłakał się.

– …Wszystko będzie dobrze – paplał Zięba. – Studio się naprawi… To przecież nic takiego… tylko sprzęt. Ja żyję, Stefan. Wszyscy żyjemy. Weźmiemy kamery i pojedziemy. Gdzieś, gdzie się dzieje… Pokażemy ludziom, jaki świat jest piękny… Pokażemy jeszcze tyle ciekawych rzeczy, Stefan. Zabiorę z nami Jolę, sfilmujemy wszystkie cuda świata… Mam tyle pomysłów…

– Co chcesz sfilmować? – krzyknął nagle Stefan przez łzy. – Co chcesz pokazać? – Wyrwał się Ziębie i wyszarpnął spomiędzy gruzowiska na podłodze pomiętą wstęgę komputerowej składanki. Wydruk serwisu informacyjnego. – To?! Płonący Watykan? Sześć tysięcy trupów w Rzymie? Bonn zatrute sarinem? Cztery miliony trupów na ulicach? Może Milicję Postępu pacyfikującą Los Angeles? Może siedemset samospaleń na Times Square? Albo żywe pochodnie wzdłuż drogi do Moskwy? A może osiem tysięcy ukrzyżowanych na stadionie Jankesów? A może chcesz pokazać warszawskie ulice? Rzezie na Pradze? A może Brygady Eutanazyjne szukające chrześcijan? Albo może oddziały Nowego Oficjum palące heretyków? Nie zauważyłeś, że świat oszalał? Komu chcesz jeszcze pokazywać… cuda…? To koniec, Zięba, uciekaj stąd. Ratuj dzieci i żonę, i uciekajcie. Trzymajcie się z dala od miast. I nie ufaj nikomu. Ani Oficjum, ani Katolickiej Armii Wolności, ani Akcji Socjalistycznej. Nikt nie pozostał normalny. Uciekaj!

Zięba popatrzył na niego i wyszedł na ulicę. Był zdrowy. Mógł oddychać. Mógł żyć. Skorupa szczęścia nagle opadła z niego, ale nadal nic nie rozumiał. Szedł jak automat i patrzył. Znikły reklamy. Idiotyczne uliczne planszety płonęły albo straszyły chmurami dziur po pociskach. Nie wszystkie sklepy rozbito i splądrowano, ale ze wszystkich zerwano reklamy. Slogany, infantylne kolorowe plakaty, wesolutkie reklamowe maskotki leżały w zwęglonych stosach na rogach ulic. Nie myślał. Rejestrował obrazy jak żywa kamera. Jak ostatni dziennikarz świata nagrywający relację na Sąd Ostateczny. Zbliżenie. Tłum. Wszyscy w workach, z wycięciami na ręce i głowy. Fioletowe z zimna stopy depczą lodową kaszę. Kobiety mają ogolone głowy i różańce. W ogień lecą książki. Zwijają się kolorowe okładki, płonące kartki lecą z wiatrem jak czarne motyle. Panorama.

Chór słów, bez ładu i składu, nad głowami rozpędzony dziki gon ołowianych chmur. Cięcie.

Wypalony szkielet kościoła, na ocalałej ścianie czarny napis sprejem: PENITENTIAGITE, na schodach martwy człowiek w sutannie, z rozprutym brzuchem. Z pogorzeliska wznosi się ku niebu żelazna dłoń przebita hufnalem. Cięcie.

W rozbitym sexshopie leżą ciała, ułożone równo, rzędem. Szczupła dziewczyna nachyla się nad podbrzuszem jednego z leżących, jak chirurg. Ręce i skalpel ma do łokci schlapane krwią. Na ścianie napis: MĘSKIE SZOWINISTYCZNE ŚWINIE. Cięcie.

Dziewczyna leży wepchnięta w stos śmieci, nogi rozrzucone szeroko, sztywno, w szklanych oczach dziki gon chmur. Gdzieś daleko pruje ciszę samotne staccato kałasznikowa. Cięcie.

Sześciu młodych ludzi idzie całą szerokością ulicy, długie koszule, na piersi pacyfy wycięte z blachy, na podogolonych wysoko czołach zielony napis: GAJA. Jeden z nich wyciąga prosto w kamerę kij do bejsbolu.

– Masz skórzane buty, bracie. Ile zwierząt musiało za nie oddać życie, faszysto?

Cięcie. Koniec relacji.

Zięba ocknął się, sięgając do kieszeni. „Płacę ci”. Karta działała zawsze. Każdemu można zapłacić.

Nie miał już karty. Oddał ją.

Wojownik Gai oparł pałkę na ramieniu i oblizał wargi. Zięba wyjął rękę z kieszeni i spojrzał.

Nie miał karty. Miał tylko garść żelaznych kulek.


Toruń, sierpień 1997

Загрузка...