Nikt go o nic nie pytał. Nikt go nie zatrzymywał. Tak czy inaczej, społeczna izolacja Technika była dość korzystna. Przez kanały kotłów dotarł do drzwi Czasu i włączył sterowanie. Oczywiście, mogło się zdarzyć, że ktoś się zjawi z legalnym poleceniem i zdziwi się, dlaczego drzwi były używane. Zawahał się i postanowił opieczętować je swoją pieczątką. Opieczętowane drzwi nie wzbudzały zainteresowania. Nieopieczętowane drzwi w użyciu wywołałyby zdziwienie.
Oczywiście mogło się zdarzyć, że to Finge trafi na te drzwi. Ale Harlan musiał ryzykować.
Noys stała nadal tak, jak ją zostawił. Upłynęły koszmarne godziny (fizjogodziny) od chwili, gdy Harlan opuścił 482 Stulecie dla samotnej Wieczności, lecz wrócił teraz do tego samego Czasu po kilku sekundach. Nawet włos na głowie Noys się nie poruszył.
Spojrzała na niego zaskoczona:
— Zapomniałeś czegoś, Andrew?
Harlan patrzył na nią głodnym wzrokiem, lecz nawet nie próbował jej dotknąć. Pamiętał słowa Finge’a i nie śmiał ryzykować odmowy. Powiedział sztywno:
— Musisz robić to, co ci powiem. Zapytała:
— Stało się coś złego? Przecież przed chwilą odszedłeś. Nie minęła nawet minuta.
— Nie martw się — powiedział Harlan. Nie ujął jej za rękę, nie próbował uspokoić. Zamiast tego mówił szorstko. Było to tak, jakby jakiś demon zmuszał go, by robił wszystko niewłaściwie. Dlaczego wrócił w pierwszej możliwej chwili? Tylko ją niepokoił prawie natychmiastowym powrotem.
Oczywiście mógł to uzasadnić. Dysponował dwudniowym marginesem uwzględnianym przez kartę przestrzenno-czasową. Wcześniejsze godziny tego okresu łaski były bezpieczniejsze, bo wykrycie ich wykorzystania niemal nie wchodziło w rachubę. Naturalną tendencją było więc cofanie się jak najbardziej w przeszłość. A jednak to było głupie ryzyko. Mógł się łatwo przeliczyć i wejść w Czas przed momentem opuszczenia go przed kilku fizjogodzinami. Co wtedy? Jedna z pierwszych zasad, jakich uczono Obserwatora, brzmiała: „Osoba zajmująca dwa punkty w tym samym Czasie tej samej Rzeczywistości naraża się na ryzyko spotkania siebie samej”.
Z jakiegoś powodu należało tego uniknąć. Dlaczego? Harlan wiedział, że nie chce spotkać samego siebie. Nie chciał patrzyć w oczy innego, wcześniejszego albo późniejszego Harlana. Poza tym byłby to paradoks. Twissell zaś często powtarzał: „Nie ma paradoksów w Czasie, ale tylko dlatego, że Czas świadomie unika paradoksów”.
Gdy Harlan rozmyślał mętnie o tym wszystkim, Noys patrzyła na niego dużymi świetlistymi oczyma.
Potem podeszła bliżej, przyłożyła swe chłodne dłonie do jego płonących policzków i powiedziała miękko:
— Masz kłopoty.
Harlanowi jej spojrzenie wydawało się życzliwe, kochające. Jak to być mogło? Osiągnęła przecież, co chciała. Co się jeszcze za tym kryje? Chwycił ją za ręce i zapytał ochrypłym głosem:
— Chcesz wyjechać ze mną? Teraz? Nie zadając żadnych pytań? Zrobisz dokładnie to, co powiem?
— Czy muszę? — zapytała.
— Musisz, Noys. To bardzo ważne.
— W takim razie jadę. — Powiedziała to rzeczowo, jakby w tym żądaniu nie było nic osobliwego.
U wylotu kotła zawahała się na chwilę, a potem weszła do środka. Harlan powiedział:
— Jedziemy naprzód, Noys.
— To oznacza przyszłość, prawda?
Kocioł pomrukiwał już delikatnie, gdy do niego weszła, i ledwie zdążyła usiąść, Harlan nieznacznie poruszył kontakt koło swego łokcia.
Nie miała żadnych mdłości na początku tej nie dającej się opisać Jazdy w Czasie. Ale bał się, że tego nie uniknie.
Siedziała spokojnie, tak piękna i swobodna, że czuł bół, gdy na nią patrzył, i nie troszczył się w ogóle, że bez pozwolenia zabierając ją w Wieczność popełnia przestępstwo.
Zapytała:
— Czy ta podziałka wskazuje lata, Andrew?
— Stulecia.
— Czy to znaczy, że jesteśmy o tysiąc lat w przyszłości? Już?
— Tak jest.
— Nie czuję tego.
— Wiem.
Rozejrzała się dokoła.
— Ale jak się poruszamy?
— Nie wiem. Noys.
— Nie wiesz?
— Wiele spraw w Wieczności trudno zrozumieć.
Liczby na temporometrze maszerowały dalej. Poruszały się coraz szybciej, aż stały się niewyraźną smugą. Harlan łokciem przesunął przyspieszacz w górę. Zużycie energii mogło stanowić pewne zaskoczenie dla zakładów energetycznych, lecz wątpił w to. Nikt na niego nie czekał w Wieczności teraz, gdy wracał z Noys, a to stanowiło już dziewięć dziesiątych wygranej. Teraz trzeba ją było ulokować w bezpiecznym miejscu.
Harlan znowu spojrzał na dziewczynę.
— Wiecznościowcy nie wiedzą wszystkiego.
— Ale ja nie jestem Wiecznościowcem — mruknęła. — Wiem bardzo mało.
Puls Harlana przyśpieszył tempo. Jeszcze nie jest Wiecznościowcem? Lecz Finge powiedział…
Daj spokój — błagał samego siebie. — Daj spokój. Ona jest z tobą. Uśmiecha się do ciebie. Czegóż chcesz więcej?
A jednak odezwał się:
— Ty myślisz, że Wiecznościowiec żyje wiecznie?
— Owszem, wszyscy uważają, że stąd pochodzi ta nazwa. — Uśmiechnęła się do niego promiennie. — Ale tak nie jest, prawda?
— Więc ty tak nie uważasz?
— Od kiedy byłam trochę w Wieczności — przestałam. Ludzie nie wyglądali tam tak, jakby mieli żyć wiecznie. I są tam również starcy.
— A jednak powiedziałaś mi, że żyją wiecznie… wtedy w nocy. Przysunęła się bliżej, nadal się uśmiechając:
— Pomyślałam sobie: kto wie?
Nie mógł zapanować nad napięciem w swoim głosie:
— Jak Czasowiec zostaje Wiecznościowcem?
Jej uśmiech zniknął i albo to była wyobraźnia Harlana, albo rzeczywiście na jej policzkach pojawił się nikły rumieniec. Powiedziała:
— Czemu o to pytasz?
— Żeby się dowiedzieć.
— To głupie — rzekła. — Wolę o tym nie mówić. — Popatrzyła na swe piękne palce, zakończone paznokciami, które połyskiwały bezbarwnie w przyćmionym świetle szybu. Harlan pomyślał, właściwie bez związku, że na wieczornym przyjęciu przy lekkim ultrafiolecie w iluminacji ściennej, te paznokcie będą połyskiwały jasną zielenią albo intensywną purpurą, w zależności od kąta, pod jakim będzie trzymała dłonie. Dziewczyna tak sprytna jak Noys potrafi wydobyć z nich kilka odcieni, dając do zrozumienia, że barwy odbijają jej nastroje: niebieski — naiwność, jasnożółty — wesołość, fiolet — troskę, a szkarłat — namiętność.
Zapytał:
— Dlaczego mi się oddałaś?
Odrzuciła w tył włosy i popatrzyła na niego. Twarz jej pobladła i spoważniała. Odparła:
— Jeśli koniecznie musisz wiedzieć, po części przyczyną była teoria, że dziewczyna w ten sposób może wejść do Wieczności. Nie szkodziłoby, gdybym żyła wiecznie.
— Mówiłaś, zdaje się, że w to nie wierzysz.
— Nie wierzę, ale nie zaszkodzi spróbować. Szczególnie, że…
Patrzył na nią poważnie, znajdując ucieczkę od bólu i rozczarowania w chłodnym spojrzeniu dezaprobaty z wyżyn moralności swojego Stulecia.
— No?
— Szczególnie, że tak czy inaczej tego chciałam.
— Chciałaś?
— Tak.
— Dlaczego wybrałaś akurat mnie?
— Bo cię lubię. Bo sobie pomyślałam, że jesteś zabawny.
— Zabawny!
— No, dziwny… jeśli wolisz to słowo. Zawsze tak się wysilałeś, żeby na mnie nie spojrzeć, ale zawsze mimo to spoglądałeś. Próbowałeś mnie nienawidzić, a ja widziałam, że mnie pragniesz. Było mi cię. troszkę żal.
— Dlaczego żal? — Czuł, jak płoną mu policzki.
— Bo tyle miałeś z tym kłopotów. Przecież to taka prosta sprawa. Wystarczy zapytać. Co za problem? Po co cierpieć?
Harlan skinął głową. Moralność 482 Stulecia.
— Wystarczy zapytać! — wymamrotał. — Takie proste. Nie potrzeba nic więcej.
— Oczywiście, dziewczyna musi być chętna. Przeważnie bywa, jeśli nie jest zaangażowana w inny sposób. Czemu nie? Przecież to proste.
Teraz Harlan musiał z kolei spuścić oczy. Istotnie, to takie proste. I nie ma w tym również nic złego. Przynajmniej w 482 wieku. Któż w Wieczności może wiedzieć o tym lepiej? Byłby głupcem, oczywistym i skończonym głupcem, gdyby ją spytał o jej wcześniejsze przygody. Mógłby równie dobrze zapytać dziewczynę ze swoich czasów, czy kiedykolwiek jadła w obecności mężczyzny i jak śmiała to robić.
Zamiast tego zapytał pokornie:
— A co sobie teraz o mnie myślisz?
— Że jesteś bardzo ładny — powiedziała miękko. — I gdybyś był swobodniejszy… Nie mógłbyś się uśmiechnąć?
— Nie ma powodu. Noys.
— Proszę cię. Chcę zobaczyć, czy twoje policzki marszczą się właściwie. Zobaczymy. — Uniosła palcami kąciki jego warg.
Zaskoczony szarpnął głową, ale nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Widzisz. Nawet nie masz zmarszczek na policzkach. Jesteś niemal piękny. Gdybyś trochę popraktykował, postał trochę przed lustrem i pouśmiechał się, i popuszczał oko… mógłbyś być naprawdę piękny.
Lecz wątły uśmiech zniknął, ledwie się pojawił. Noys spytała:
— Mamy kłopoty, prawda?
— Owszem. Poważne kłopoty.
— Z powodu tego, co zrobiliśmy? Ty i ja? Tamtego wieczora?
— Niezupełnie.
— To była moja wina, naprawdę. Powiem im to, jeśli chcesz.
— Nigdy — zaprotestował Harlan energicznie. — Nie bierz na siebie żadnej winy. Nie zrobiłaś nic takiego, żeby czuć się winną. Chodzi o coś innego.
Noys spojrzała niepewnie na temporometr.
— Gdzie jesteśmy? Nie mogę nawet rozróżnić cyfr.
— Kiedy jesteśmy — automatycznie poprawił ją Harlan. Zmniejszył prędkość i można już było odcyfrować Stulecia.
Jej piękne oczy zaokrągliły się, a rzęsy odcinały się wyraźnie od bladej cery.
— Czy to możliwe?
Harlan obojętnie zerknął na licznik, który pokazywał liczbę 72 000.
Z pewnością możliwe.
— Ale dokąd jedziemy?
— Do kiedy jedziemy. W daleką przyszłość — powiedział poważnie. — Dobrą i daleką. Tam, gdzie cię nie znajdą.
W milczeniu patrzyli na zwiększające się liczby. W milczeniu Harlan powtarzał sobie, że dziewczyna nie jest winna temu, o co oskarżał ją Finge. Przyznała się szczerze do tego, co było prawdą, i równie szczerze stwierdziła, że istniało z jej strony także osobiste zainteresowanie.
Podniósł głowę, gdy Noys zmieniła pozycję. Przesunęła się na tę stronę, gdzie siedział, i zdecydowanym ruchem zatrzymała kocioł, w nieprzyjemny sposób wyhamowując prędkość czasową. Harlan przełknął ślinę i przymknął oczy, by powstrzymać mdłości.
— Co się stało? — zapytał.
Miała popielatą twarz i przez chwilę nie odpowiadała. Potem rzekła:
— Nie chcę jechać dalej. Numery są już bardzo wysokie. Temporometr wskazywał 111 394.
Powiedział:
— Wystarczy.
A potem z powagą wyciągnął dłoń.
— Chodź, Noys. Tu przez pewien czas będzie twój dom.
Wędrowali przez korytarze, jak dzieci trzymając się za ręce. Główne przejścia były oświetlone, a ciemne pokoje rozbłyskiwały po dotknięciu wyłącznika. Powietrze było świeże i jakby poruszało się lekko, choć nie czuło się przeciągu. Wskazywało to na obecność wentylacji.
Noys szepnęła:
— Czy tu nikogo nie ma?
— Nikogo — odparł Harlan. Usiłował powiedzieć to mocno i głośno. Chciał przełamać czar Ukrytych Stuleci, lecz mimo wszystko odezwał się tylko szeptem.
Nie wiedział nawet, jak określić tak daleką przyszłość. Nazywać to sto jedenaście tysięcy trzysta dziewięćdziesiątym czwartym Stuleciem byłoby śmieszne. Należało mówić w sposób prosty, nie precyzując: wieki stutysięczne.
Właściwie nie należało się zastanawiać nad tak głupim problemem, lecz teraz, gdy emocje ucieczki już się skończyły, znalazł się w pozbawionym śladów życia rejonie Wieczności i wcale mu się to nie podobało. Wstydził się, i to tym bardziej, że Noys widziała dreszcz, jaki go przeniknął, dreszcz strachu. Noys powiedziała:
— Jak tu czysto. Nie ma kurzu.
— Samoodkurzanie — odparł Harlan. Z wysiłkiem, niemal zrywającym struny głosowe, podniósł głos do prawie normalnej tonacji. Ale nikogo tu nie ma. Ani śladu w przód, ani wstecz przez tysiące Stuleci.
Wydawało się, że Noys to akceptuje.
— I wszystko jest tak urządzone? Mijaliśmy magazyny żywnościowe i filmoteki. Widziałeś?
— Widziałem. Och, są całkowicie wyekwipowane. Każda sekcja.
— Ale po co, skoro tu nikogo nie ma?
— To logiczne — odparł Harlan. Rozmowa na ten temat rozładowywała nieco nastrój niesamowitości. Wypowiedzenie tego, co już teoretycznie wiedział, uściśli sprawę, sprowadzi ją do normalnych wymiarów. — We wczesnej historii Wieczności, w trzechsetnych wiekach, pojawił się powielacz masy. Wiesz, o co chodzi? Umieszczona na polu rezonującym energia mogła być przekształcona w materię, przy czym drobiny subatomowe przyjmowały dokładnie taki układ jak we wzorcowym modelu. W rezultacie powstawała dokładna kopia.
My, w Wieczności, użyliśmy tego instrumentu dla własnych celów. W tym czasie było rozbudowanych zaledwie sześćset czy osiemset sekcji. Oczywiście mieliśmy poważne plany rozwojowe. „Dziesięć nowych sekcji w fizjoroku” było jednym z haseł owego okresu. Powielacz masy sprawił, że wszystko to stało się zbędne. Zbudowaliśmy jedną nową sekcję w całości, zaopatrzoną w jedzenie, zapas mocy, zapas wody i najlepsze urządzenia automatyczne; uruchomiliśmy maszynę i powielaliśmy tę sekcję, po jednej na każde Stulecie, przez całą Wieczność. Nie wiem, jak daleko dotarli, prawdopodobnie do milionów Stuleci.
— I wszystkie są takie jak ta, Andrew?
— Dokładnie takie same. A gdy Wieczność organizuje nowe sekcje, po prostu wyprowadzamy się, adaptując konstrukcje mody panującej w danym stuleciu. My… my nie dotarliśmy jeszcze do tej sekcji. (Nie było sensu mówić jej, że Wiecznościowcy nie mogą przeniknąć w Czas tutaj, w Ukrytych Stuleciach. Niczego by to nie zmieniło).
Spojrzał na nią i stwierdził, że Noys wygląda na zakłopotaną. Powiedział szybko:
— Nie ma żadnego marnotrawstwa w budowaniu sekcji. Zużyło się tylko energię, nic więcej, a mając do dyspozycji gwiazdę Nova…
Przerwała.
— Nie, po prostu nie pamiętam.
— Czego nie pamiętasz?
— Mówisz, że powielacz wynaleziono w trzechsetnych wiekach. Nie mieliśmy go w 482. Nie przypominam sobie, żebym czytała o czymś takim w historii.
Harlan zamyślił się. Jakkolwiek była od niego niższa tylko o jakieś pięć centymetrów, nagle przez porównanie poczuł się olbrzymem. Ona była dzieckiem, niemowlęciem, a on półbogiem Wieczności, który musi ją uczyć i ostrożnie prowadzić ku prawdzie.
Powiedział:
— Noys, kochanie, usiądźmy gdzieś… coś ci wytłumaczę.
Pojęcie zmiennej Rzeczywistości, Rzeczywistości, która nie jest ustalona, wieczna i niezmienna, nie należy do spraw, które każdemu da się łatwo wyjaśnić.
Harlan niekiedy przypominał sobie wczesne dni Nowicjatu i odtwarzał rozpaczliwe próby odcięcia się od swego Stulecia i Czasu.
Przeciętny Nowicjusz potrzebował sześciu miesięcy, by poznać prawdę, by odkryć, że nigdy nie wróci do domu w dosłownym sensie tego słowa. Nie tylko prawo Wieczności mu to uniemożliwiało, lecz również fakt, że dom i rodzina, takie, jakimi je znał, mogły już nie istnieć, mogły w pewnym sensie nie istnieć nigdy.
Różnie to oddziaływało na Nowicjuszy. Harlan przypominał sobie bladą i ściągniętą twarz Bonky’ego Latourette’a w tym dniu, gdy Edukator Yarrow ostatecznie i jednoznacznie wyjaśnił im problem Rzeczywistości.
Żaden z Nowicjuszy nie mógł jeść tego wieczora. Skupili się razem, szukając czegoś w rodzaju psychicznego ciepła, z wyjątkiem La-tóurette’a, który zniknął. Śmiali się fałszywie i próbowali żartować.
Ktoś powiedział drżącym i niepewnym głosem:
— Przypuszczam, że nigdy nie miałem matki. Jeśli wrócą do dziewięćdziesiątego piątego, powiedzą mi: „Kto ty jesteś? Nie znamy cię. Nie mamy żadnych dokumentów. Ty nie istniejesz”.
Uśmiechali się słabo i kiwali głowami, samotni chłopcy, którym nie zostało nic prócz Wieczności.
Gdy poszli do sypialni, zastali tam Latourette’a, który spał mocno i szybko oddychał. W zagłębieniu jego ręki widniało lekkie zaczerwienienie od zastrzyku; na szczęście zauważono je w porę.
Wezwano Yarrowa i przez pewien czas wydawało się, że kurs straci jednego Nowicjusza, jednak w końcu wykurowano go. W tydzień później siedział już na swoim miejscu. Ale piętno tej złej nocy pozostało na zawsze na jego osobowości.
A teraz Harlan miał wytłumaczyć Rzeczywistość Noys Lambent, dziewczynie niewiele starszej niż tamci Nowicjusze, wytłumaczyć jej od razu i całkowicie. Musiał. Nie miał wyboru. Ona musi dowiedzieć się dokładnie, co im grozi i co powinna robić.
Powiedział jej. Jedli mięso z puszki, mrożone owoce i pili mleko przy stole konferencyjnym na dwanaście osób. I tam jej powiedział.
Wyjaśniał jej jak najostrożniej, lecz szybko przekonał się, że ostrożność jest niepotrzebna. Chwytała szybko każdą informację i zanim znalazł się w połowie, ku swemu wielkiemu zdumieniu przekonywał się, że reaguje nie najgorzej. Nie bała się. Nie miała poczucia utraty wszystkiego. Wyglądała tylko na rozzłoszczoną.
Gniew ubarwił jej twarz głębokim rumieńcem, a jej ciemne oczy jakimś sposobem wydawały się jeszcze ciemniejsze.
— Ależ to zbrodnia — powiedziała. — Jakim prawem Wiecznościowcy to robią?
— Robi się to dla dobra ludzkości — powiedział Harlan. Oczywiście, ona nie mogła tego naprawdę rozumieć. Było mu przykro, że sposób myślenia Czasowców jest ograniczony ich wyobrażeniem o Czasie.
— Naprawdę? To i powielacz masy został stracony?
— Mamy jeszcze jego kopie. Nie martw się o to. Zachowaliśmy go.
— Zachowaliście go! A co z nami? To my z 482 powinniśmy go mieć. — Wymachiwała zaciśniętymi pięściami.
— To by nie przyniosło wam nic dobrego. Nie denerwuj się, kochanie, i słuchaj. — Niemal kurczowym gestem (miał się jeszcze nauczyć, jak dotykać jej naturalnie) ujął jej ręce i przytrzymał.
Przez chwilę próbowała je wyswobodzić, a potem zrezygnowała, a nawet roześmiała się.
— Och, mów dalej, głuptasku, i nie rób takiej poważnej miny. Nie mam do ciebie żalu.
— Nie możesz mieć żalu do nikogo. Robimy to, co trzeba. Ten powielacz stanowi klasyczny przykład. Uczyłem się tego w szkole. Jeśli powielasz masę, możesz powielać również osoby. Wynikają z tego bardzo skomplikowane problemy.
— Czy społeczeństwo nie powinno samo rozwiązywać swoich problemów?
— Powinno, lecz uczyliśmy się, że społeczeństwo w Czasie nie rozwiązywało swoich problemów zadowalająco. Pamiętaj, że błędy społeczeństwa obciążają nie tylko je samo, ale wszystkie następne pokolenia. Właściwie nie ma zadowalającego rozwiązania problemu duplikatom masy. Należy do tej kategorii, co wojny atomowe i narkotyki, na które po prostu nie można pozwolić. Ich rozwój nigdy nie jest korzystny.
— Skąd jesteś taki pewny?
— Mamy komputery, Noys. Komputapleksy o wiele dokładniejsze niż wszystkie wynalezione kiedykolwiek w jednej Rzeczywistości. One przeliczają możliwe Rzeczywistości i układają najbardziej pożądane z milionów zmiennych wartości.
— Maszyny! — powiedziała szyderczo. Harlan zmarszczył czoło, lecz zaraz złagodniał.
— Nie bądź taka. Oczywiście, nie znosisz myśli, że życie nie jest tak konkretne, jak się spodziewałaś. Ty i świat, w jakim żyjesz, mógł być tylko cieniem prawdopodobieństwa rok wcześniej, ale co za różnica? Masz przecież wszystkie wspomnienia, niezależnie od tego, czy są cieniem prawdopodobieństwa, czy nie, prawda? Pamiętasz swoje dzieciństwo i rodziców, prawda?
— Oczywiście.
— A więc tak, jakbyś naprawdę to przeżyła. Niezależnie od tego, czy tak było, czy nie.
— Nie wiem. Będę musiała to przemyśleć. A co — jeśli jutro znowu powstanie ten świat ze snu czy cień, czy jak ty to nazywasz?
— Wtedy będzie nowa Rzeczywistość i nowa ty z nowymi wspomnieniami. Będzie po prostu tak, jakby nic się nie zdarzyło, z wyjątkiem tego, że suma szczęścia znowu wzrośnie.
— Jednak jakoś nie bardzo mi się to podoba.
— Ponadto — dodał szybko Harlan — teraz nic ci się nie stanie. Będzie nowa Rzeczywistość, ale ty jesteś w Wieczności. Nie zostaniesz zmieniona.
— Powiedziałeś przecież — odezwała się Noys smutno — że nie robi to żadnej różnicy. Po co się narażać na te wszystkie kłopoty?
Z nagłą namiętnością Harlan powiedział:
— Ponieważ chcę, żebyś była taka, jaka jesteś. Dokładnie taka, jaka jesteś. Nie chcę, żebyś się zmieniła. W żaden sposób.
O mały włos, a byłby wykrztusił prawdę, że gdyby nie przesąd Wiecznościowcach i wiecznym życiu, nigdy by nie miała do niego skłonności.
Odparła nieco zamyślona:
— Czy będę musiała tu zostać na zawsze? Będę się czuła… samotna.
— Nie, nie. Nie myśl o tym — zaprotestował gwałtownie, chwytając ją za ręce tak silnie, że pisnęła. — Dowiem się, czym będziesz w nowej Rzeczywistości 482 Stulecia, i wrócisz tam, że tak powiem, w przebraniu. Zaopiekuję się tobą. Wystąpię o zezwolenie na formalny związek i będę pilnował, żebyś przetrwała bezpiecznie przyszłe Zmiany. Jestem Technikiem, i to dobrym Technikiem, i znam się na Zmianach. — Dodał ponuro: — A wiem również o paru innych sprawach. — Urwał.
Noys spytała:
— Czy to wszystko jest dozwolone? Chodzi o to, czy możesz brać ludzi do Wieczności i chronić ich przed Zmianami? To nie wygląda legalnie, sądząc z tego, co mi opowiadałeś.
Przez chwilę Harlan czuł się nagle malutki i słaby w wielkiej pustce tysięcy Stuleci, które go otaczały w przeszłości i przyszłości. Przez chwilę czuł się odcięty nawet od Wieczności, która była jego jedynym domem i jedyną wiarą. Był podwójnym wyrzutkiem: z Czasu i z Wieczności. Została u jego boku tylko kobieta, dla której opuścił to wszystko.
Odczuwał głęboko to, co powiedział:
— Tak, to jest zbrodnia. To bardzo ciężka zbrodnia, a ja wstydzę się bardzo. Ale zrobiłbym to jeszcze raz, gdyby było potrzeba, a nawet nie raz.
— Dla mnie, Andrew? Dla mnie? Nie spojrzał jej w oczy.
— Nie, Noys, dla siebie. Nie mógłbym żyć, gdybym cię stracił. Powiedziała:
— A jeśli nas złapią…
Harlan znał na to odpowiedź. Znał odpowiedź od czasu, kiedy rozmyślał wtedy w 482 Stuleciu leżąc razem z Noys. Ale nawet teraz nie śmiał myśleć o ponurej prawdzie.
Powiedział:
— Nie boją się nikogo. Mam swoje sposoby. Oni sobie nawet nie wyobrażają, jak wiele wiem.