14. Wcześniejsza zbrodnia

Dlaczego? Dlaczego? Twissell patrzył całkowicie bezradnie to na skalę, to na Technika; w jego oczach odbijał się ten sam bezsilny i pełen zdumienia gniew co w jego głosie.

Harlan podniósł głowę. Miał do powiedzenia tylko jedno: — Noys!

Twissell:

— Myślisz o tej kobiecie, którą wziąłeś do Wieczności? Harlan uśmiechnął się gorzko i nie powiedział nic. Twissell:

— Co ona ma z tym wspólnego? Wielki Czasie, nie rozumiem, chłopcze.

— Co tu jest do zrozumienia? — wybuchnął Harlan. — Dlaczego udaje pan naiwnego? Miałem kobietę. Byłem szczęśliwy i ona też. Nikomu nie przeszkadzaliśmy. Ona nie istniała w nowej Rzeczywistości. Kogo to kłuło w oczy?

Twissel na próżno próbował przerwać. Harlan krzyczał:

— Ale w Wieczności są zasady, prawda? Znam je wszystkie. Zawarcie związku wymaga zezwolenia; zawarcie związku wymaga kalkulacji; wymaga wreszcie zatwierdzenia — to sprawy delikatne. Co przeznaczyliście dla Noys, kiedy to wszystko się skończy? Fotel w eksplodującej rakiecie? Czy może bardziej atrakcyjną rolę — wspólnej kochanki szanownych Kalkulatorów? Myślę, że nie będziecie już snuć żadnych planów.

Zakończył niemal z rozpaczą, a Twissell podszedł szybko do płyty wizjofonu. Jej funkcja transmisyjna najwidocznie została przywrócona.

Kalkulator krzyczał do niej, aż wreszcie usłyszał odpowiedź. Potem powiedział:

— Mówi Twissell. Nikogo tu nie wpuszczać. Rozumiecie?… Więc uważajcie. Dotyczy to również członków Rady Wszechczasów. A nawet szczególnie ich.

Zwrócił się z roztargnieniem do Harlana:

— Zastosują się do tego, bo jestem starym człowiekiem i starszym członkiem Rady i ponieważ uważają mnie za stetryczałego dziwaka. Tak, ulegają mi, bo jestem stetryczałym dziwakiem. — Na chwilę pogrążył się w milczeniu. Potem dodał: — Myślisz, że jestem pomylony? — Szybko zwrócił ku Harlanowi swą pomarszczoną małpią twarz.

Harlan pomyślał: Wielki Czasie, to wariat. Pod wpływem wstrząsu postradał zmysły.

Odruchowo cofnął się o krok, ale opanował się szybko. Choćby nawet wpadł w szał, to jest słaby, a zresztą jego szaleństwo nie potrwa długo.

Niedługo? A dlaczego w ogóle miałoby trwać? Co odwleka koniec Wieczności?

Twissell powiedział (nie miał papierosa w palcach ani nie sięgał po papierosa) natarczywym tonem:

— Nie odpowiedziałeś mi. Uważasz, że jestem pomylony? Przypuszczam, że tak myślisz: zbyt pomylony, by z nim gadać. Gdybyś traktował mnie jak przyjaciela, a nie jak zgrzybiałego staruszka, kapryśnego i nieobliczalnego, otwarcie wyznałbyś mi swoje wątpliwości. Nie postąpiłbyś tak, jak postąpiłeś.

Harlan zastanowił się. Ten człowiek uważa, że to on jest wariatem. Otóż właśnie! Odparł gniewnie:

— Mój postępek był słuszny. Jestem przy zdrowych zmysłach. Twissell:

— Mówiłem ci, że dziewczynie nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Pamiętasz?

— Byłem głupcem, że wierzyłem w to choćby przez chwilę. Byłem głupcem, myśląc, że Rada okaże się sprawiedliwa wobec Technika.

— Kto ci mówił, że R.ada coś o tym wie?

— Finge wiedział i wysłał odpowiedni raport do Rady.

— A skąd o tym wiesz?

— Wyciągnąłem to z Finge’a pod groźbą użycia neuronowego bicza. Bicz unicestwia hierarchię służbową.

— Tego samego bicza, którym dokonałeś tego? — Twissell wskazał przełącznik z grudkami stopionego metalu na powierzchni skali.

— Tak.

— Bardzo przydatny bicz. — A potem ostro: — Wiesz, dlaczego Finge przedłożył to Radzie zamiast załatwić sprawę samemu?

— Ponieważ mnie nienawidzi i chciał, bym utracił swe stanowisko. Pragnął Noys.

Twissell:

— Jesteś naiwny! Gdyby pragnął tej dziewczyny, łatwo mógłby załatwić związek. Technik nie stanowi przeszkody. Ten człowiek nienawidził mnie, chłopcze. (Nadal nie miał papierosa. Bez niego sprawiał dziwne wrażenie, a poplamiony palec, który przyłożył Harlanowi do piersi, gdy wygłaszał ostatnie zdanie, wyglądał niemal nieprzyzwoicie nago).

— Pana?

— Istnieje coś takiego, chłopcze, jak polityka Rady. Nie każdy Kalkulator jest jej członkiem. Finge chciał być w Radzie. Jest ambitny, bardzo tego pragnął. Przeszkodziłem temu, ponieważ uważam, że jest niezrównoważony. O Czasie, nigdy nie doceniałem, jak dalece miałem rację… Słuchaj, chłopcze. On wiedział, że jesteś moim protegowanym. Przecież z Obserwatora zrobiłem cię znakomitym Technikiem.

Wiedział, że stale dla mnie pracujesz. W jaki sposób najłatwiej mógł mi zaszkodzić i zniszczyć moje wpływy? Gdyby zdołał udowodnić, że mój ulubiony Technik popełnił okropną zbrodnię przeciwko Wieczności, trafiłoby to we mnie. Mogłoby zmusić mnie do rezygnacji z Rady Wszechczasów, a kto, jak sądzisz, byłby najprawdopodobniej moim następcą?

Ręce bez papierosa zrobiły ruch ku ustom, Twissell popatrzył tępo na pustą przestrzeń między palcem wskazującym i serdecznym.

Harlan pomyślał: nie jest taki spokojny, jakiego udaje. Nie może być. Ale po co mówi teraz te wszystkie nonsensy? Teraz, kiedy Wieczność się kończy?

A potem w ostatecznym napięciu: Ale dlaczego ona sienie skończyła?

Twissell:

— Kiedy ostatnio pozwoliłem ci jechać do Finge’a, podejrzewałem niebezpieczeństwo. Lecz pamiętnik Mallansohna stwierdzał, że nie było cię przez ostatni miesiąc, a nie istniał żaden inny naturalny powód twojej nieobecności. Na szczęście Finge sfuszerował grę.

— W jaki sposób? — zapytał Harlan ze zmęczeniem w głosie. Właściwie nie interesowało go to, lecz Twissell gadał i gadał, a łatwiej było wziąć w tym udział niż nie przyjmować do wiadomości tego, co mówił.

Twissel:

— Finge zatytułował swój raport: „W sprawie wykroczenia służbowego Technika Harlana”. On jest idealnym Wiecznościowcem, uważasz; jest beznamiętny, bezstronny, nie denerwuje się. Myślał, że Rada wpadnie we wściekłość i zaatakuje mnie. Na nieszczęście dla siebie nie był świadom twojego prawdziwego znaczenia. Nie wiedział, że każdy raport dotyczący ciebie zostanie natychmiast przekazany mnie, jeśli nie jest wyraźnie zaznaczone w nagłówku, że ma go otrzymać ktoś inny.

— Nigdy pan ze mną o tym nie mówił.

— Jak mogłem mówić? Bałem się zrobić cokolwiek, co mogłoby cię zdenerwować i wywołać kryzys naszego planu. Dałem ci wszelkie możliwości, abyś się sam do mnie zwracał ze swoimi problemami.

Wszelkie możliwości? Harlan wykrzywił usta w grymasie niedowierzania, lecz przypomniał sobie zmęczoną twarz Twissella na ekranie wizjofonu i spytał, czy nie ma mu nic do powiedzenia. To było wczoraj. Nie dalej jak wczoraj.

Harlan potrząsnął głową, lecz odwrócił twarz.

Twissell powiedział miękko:

— Od razu zrozumiałem, że świadomie sprowokował cię do twojej… szybkiej akcji.

Harlan podniósł głową:

— Pan o tym wie?

— Czy to cię dziwi? Wiedziałem, że Finge na mnie czyha. Wiedziałem o tym od dawna. Jestem stary, chłopcze. Znam się na tych sprawach. Ale są sposoby, którymi można sprawdzać wątpliwych Kalkulatorów. Zawsze istnieją pewne urządzenia ochronne, wydobyte z Czasu, których nie wystawia się w muzeach. Jest kilka, o których wie jedynie Rada.

Harlan pomyślał gorzko o blokadzie w 100 000 Stuleciu.

— Z raportu i posiadanych przeze mnie informacji łatwo było wydedukować, co się stanie.

Harlan powiedział nagle:

— Przypuszczam, że Finge podejrzewał pana o szpiegowanie.

— Możliwe. Wcale by mnie to nie zdziwiło.

Harlan pomyślał o pierwszych dniach u Finge’a, kiedy Twissell okazał niezwykłe zainteresowanie młodym Obserwatorem. Finge nic nie wiedział o projekcie Mallansohna i zaniepokoił się wystąpieniem Twissella. „Czy kiedykolwiek widziałeś się ze Starszym Kalkulatorem Twissellem?” — zapytał. Harlan wyczuwał wyraźnie niepewność w głosie Finge’a. Już wówczas Finge musiał podejrzewać, że Harlan jest człowiekiem Twissella. Stąd jego wrogość i nienawiść.

— Więc gdybyś przyszedł do mnie…

— Przyjść do pana? — krzyknął Harlan. — A co z Radą?

— Z całej Rady tylko ja jeden wiedziałem.

— I nic pan im nie powiedział? — Harlan próbował szydzić.

— Nic.

Harlanowi zrobiło się gorąco. Ubranie go dusiło. Czy ta zmora będzie trwała wiecznie? Bzdurne, idiotyczne gadanie. Po co? Dlaczego?

Czemu Wieczność się nie skończyła? Dlaczego nie ogarnął ich wielki spokój Niewieczności? Co się tu nie udało?

Twissell:

— Nie wierzysz mi?

— Dlaczego miałbym wierzyć?! — krzyknął Harlan. — Zebrali się, żeby mnie obejrzeć, prawda? Po co by to mieli robić, gdyby nie znali raportu? Przyszli obejrzeć dziwacznego faceta, który złamał prawa Wieczności, ale którego nie można ruszyć jeszcze przez jeden dzień. Nazajutrz projekt będzie skończony. Wybałuszali oczy, myśląc o jutrze, którego oczekiwali.

— Nic podobnego, chłopcze. Chcieli cię zobaczyć tylko dlatego, że są ludźmi. Członkowie Rady są również ludźmi. Nie mogli być świadkami ostatniego startu kotła, bo pamiętnik Mallansohna ich nie przewidział. Nie mogli rozmawiać z Cooperem, ponieważ pamiętnik również o tym nie wspomina. A jednak coś chcieli zobaczyć. Ojcze Czasie, chłopcze, nie wiedziałeś, że oni chcą coś zobaczyć? Ty byłeś najbliżej, więc cię sprowadzili, żeby się na ciebie pogapić.

— Nie wierzę panu.

— A jednak to prawda.

— Czyżby? Przecież przy obiedzie Radca Sennor mówił o człowieku, który spotyka samego siebie. Musiał wiedzieć o moich nielegalnych wycieczkach w 482 Stulecie i o tym, że omal nie spotkałem samego siebie. W ten sposób dręczył mnie, bawił się sprytnie moim kosztem.

— Sennor? Martwisz się Sennorem? Wiesz, co to za żałosna postać? Pochodzi z 803, z czasów jednej z nielicznych kultur, kiedy ciało ludzkie świadomie zniekształcano, by odpowiadało estetycznym wymogom tego okresu. Pozbawiono go wszystkich włosów już w młodości.

Wiesz, co to znaczy z punktu widzenia rozwoju gatunku ludzkiego? Z pewnością wiesz. Zniekształcenie takie izoluje człowieka od jego przodków i jego potomstwa. Ludzie z 803 są kiepskimi kandydatami na Wiecznościowców, ponieważ tak bardzo się różnią od reszty z nas. Bardzo niewielu z nich się wybiera. Z tego Stulecia jedyny Sennor znalazł się w Radzie.

Nie wiesz, jak to na niego wpływa? Na pewno rozumiesz, co to znaczy niepewność. Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że członek Rady może czuć się niepewnie? Dlatego Sennor przysłuchuje się wszelkim dyskusjom na temat zlikwidowania jego Rzeczywistości. A usunięcie tej Rzeczywistości oznaczałoby, że tylko on i paru innych z całego pokolenia pozostanie nadal tak zniekształconych. Ale któregoś dnia tak się to skończy.

Znajduje ucieczkę w filozofii. Kompensuje to sobie grając pierwsze skrzypce w dyskusji, świadomie reprezentując niepopularne albo nie akceptowane poglądy. Paradoks o człowieku spotykającym samego siebie jest jego ulubionym tematem. Mówiłem ci, że prorokował klęskę projektu i to nam, członkom Rady, a nie tobie chciał dokuczyć. To nie ma nic wspólnego z tobą. Nic!

Twissell podniecał się. W powodzi słów zapomniał, gdzie jest, zapomniał o kryzysie, jaki groził, stał się na nowo szybko gestykulującym, niezdarnym gnomem, którego Harlan tak dobrze znał. Wyciągnął nawet papierosa z kieszonki w rękawie i połamał go na kawałki.

Nagle przerwał, odwrócił się na pięcie i znowu popatrzył na Harlana, jak gdyby dopiero teraz przypominając sobie, co Technik ostatnio powiedział.

— Co miałeś na myśli mówiąc, że o mało nie spotkałeś samego siebie?

Harlan opowiedział mu krótko i spytał:

— Pan o tym nie wiedział?

— Nie.

Nastąpiła chwila ciszy, która dla rozgorączkowanego Harlana była jak łyk wody, po czym Twissell powiedział:

— Czyżby to było to? A gdybyś tak istotnie spotkał samego siebie?

— Ale nie spotkałem. Twissell zignorował to.

— Zawsze pozostaje jakiś margines. Przy nieskończonej liczbie Rzeczywistości nie może istnieć coś takiego jak determinizm. Przypuśćmy, że w Rzeczywistości Mallansohnowskiej, w poprzednim cyklu…

— Czy krąg obraca się wiecznie? — zapytał Harlan z tym odcieniem zdziwienia, na jaki jeszcze potrafił się zdobyć.

— A myślałeś, że tylko dwa razy? Myślisz, że dwa jest magiczną liczbą? To ciągłe obroty koła w określonym fizjoczasie. Zupełnie jakbyś prowadził ołówek po obwodzie koła nieskończoną ilość razy, zamykając jednak określoną przestrzeń. W poprzednim cyklu nie spotkałeś samego siebie. W tym konkretnym przypadku statystyczne prawdopodobieństwo zdarzeń pozwoliło ci na to. Rzeczywistość musiała się zmienić, by uniemożliwić spotkanie, i w nowej Rzeczywistości nie wysłałeś Coopera do 24, lecz…

Harlan krzyknął:

— Po co to całe gadanie? Do czego pan zmierza? Wszystko skończone. Wszystko! Teraz proszę mnie zostawić samego! Proszę mnie zostawić!

— Chciałbym, żebyś wiedział, że postąpiłeś źle. Żebyś sobie uświadomił, że popełniłeś błąd.

— Nie popełniłem. A jeśli nawet, to jest już po wszystkim.

— Nie jest po wszystkim. Bądź łaskaw jeszcze trochę mnie posłuchać. — Twissell kręcił się, niemal szczebiocąc z nerwową uprzejmością. — Będziesz miał swoją dziewczynę. Obiecałem ci to. I obietnicę ponawiam. Nikt jej nie zrobi krzywdy. Daję ci moją osobistą gwarancję.

Harlan patrzył na niego rozszerzonymi oczami.

— Przecież jest za późno. Po co to?

— Nie jest za późno. Wszystko da się naprawić. Z twoją pomocą może nam się jeszcze uda. Musisz mi pomóc. Musisz zrozumieć, że zrobiłeś źle. Musisz naprawić to, co zepsułeś.

Harlan oblizał suche wargi suchym językiem i pomyślał: on oszalał. Jego umysł nie potrafi pojąć prawdy… czy też może Rada wie coś więcej?

A może? Może? Może Rada potrafi odwrócić kolejność Zmian? Potrafi zatrzymać Czas albo go cofnąć?

— Zamknął mnie pan w sterówce, chciał mnie pan obezwładnić, póki się wszystko nie skończy.

— Powiedziałeś, że boisz się, żebyś nie popełnił jakiejś omyłki, że może nie uda ci się odegrać twojej roli.

— To miała być pogróżka.

— Wziąłem to dosłownie. Przepraszam. Musisz mi pomóc.

Do tego doszło. Potrzebna jest pomoc Harlana, Twissell oszalał? Czy Harlan oszalał? Czy to zresztą ma jakiekolwiek znaczenie? Czy cokolwiek ma teraz znaczenie?

Radzie potrzebna jest jego pomoc. Za tę pomoc obiecują mu wszystko. Noys. Godność Kalkulatora. Na wszystko się zgodzą. A gdy już im pomoże, co wtedy? Nie da zrobić z siebie durnia po raz drugi.

— Nie! — powiedział.

— Będziesz miał Noys.

— Uważa pan, że Rada zechce złamać prawa Wieczności, gdy minie niebezpieczeństwo? Nie mogę w to uwierzyć. (Jak może minąć niebezpieczeństwo — zastanawiał się przy tym. Po co to wszystko?)

— Rada nigdy się nie dowie.

— W takim razie pan będzie łamał te prawa? Pan jest ideałem Wiecznościowca. Gdy minie niebezpieczeństwo, będzie pan posłuszny prawom. Nie może pan postąpić inaczej.

Na policzkach Twissella wystąpiły czerwone plamy. Ze starejtwarzy zniknął wyraz chytrości i siły. Pozostała tylko troska.

— Dotrzymam danego ci słowa i złamię prawo — rzekł Twissell i to z powodu, którego sobie nie możesz nawet wyobrazić. Nie wiem, ile nam czasu zostało do zniknięcia Wieczności. Może godziny, może miesiące. Lecz straciłem go już tyle, żeby ci przemówić do rozsądku, że mogę stracić jeszcze trochę. Wysłuchasz mnie?

Harlan zawahał się. Następnie, bardziej z przekonania, że to i tak wszystko jest daremne, niż z jakiegokolwiek innego powodu, powiedział ze zmęczeniem.

— Niech pan mówi.

— Słyszałem — zaczął Twissell — że już urodziłem się stary, że gdy wyrzynały mi się zęby, obgryzałem mikrokomputaplex, że podczas snu trzymam podręczny komputer w kieszeni piżamy, że mój mózg jest zrobiony z małych ogniw elektrycznych, połączonych równolegle, i że każda cząsteczka mojej krwi jest mikroskopijną kartą przestrzenno-czasową, pływającą w oliwie do komputerów.

Wszystkie te teorie dotarły w końcu do mnie i chyba nawet byłem z nich po trosze dumny. Możliwe, że nawet w nie wierzę. To głupie, jak na takiego starego człowieka, ale jest mi z tym odrobinę lżej.

Czy to cię nie dziwi? Że ja mam również ciężkie życie? Ja, Starszy Kalkulator Twissell, starszy członek Rady Wszechczasów?

Może dlatego palę. Czy kiedyś się nad tym zastanawiałeś? Muszę przecież mieć do tego jakiś powód. Wieczność jest w zasadzie społeczeństwem niepalącym, a większa część Czasu również. Niekiedy myślę, że to bunt przeciwko Wieczności. Coś, co jest namiastką większego buntu, który się nie udał…

Nie, w porządku. Jedna czy dwie łzy nie zaszkodzą. Ja nie udaję, wierz mi. Po prostu od dawna o tym nie myślałem. Dlatego mi smutno.

Oczywiście, w całą sprawę była zamieszana kobieta, podobnie jak w twoim przypadku. To nie przypadek. To prawie nieuniknione. Wiecznościowiec, który musi sprzedać normalne przyjemności rodzinnego życia za kolumny perforacji na folii, łatwo ulega infekcji. Dlatego, między innymi, Wieczność musi stosować środki zapobiegawcze. I prawdopodobnie z tego samego powodu Wiecznościowcy są tak pomysłowi w omijaniu tych środków, jeśli zajdzie potrzeba.

Pamiętam moją kobietę. Możliwe, że to głupie, ale nie pamiętam nic poza nią z tamtego fizjoczasu. Moi dawni koledzy są dla mnie tylko nazwiskami w księgach dokumentów. Zmiany, jakie nadzorowałem poza jedną jedynie pozycją w zasobnikach pamięciowych komputapleksu. A jednak ją pamiętam bardzo dobrze. Chyba potrafisz to zrozumieć.

Miałem w aktach od bardzo dawna podanie o związek, a gdy potem osiągnąłem stanowisko Młodszego Kalkulatora, wyznaczono mi ją. Była to dziewczyna z tego samego Stulecia, z 575. Nie widziałem jej, oczywiście, aż do zawarcia związku. Była inteligentna i miła. Ani piękna, ani nawet ładna, ale wtedy, nawet gdy byłem młody (tak, byłem kiedyś młody wbrew wszelkim mitom), nie uchodziłem za przystojnego. Bardzo odpowiadaliśmy sobie temperamentem, a jako człowiek Czasu byłbym dumny, gdyby została moją żoną. Powtarzałem jej to wiele razy. Myślę, że jej się to podobało. Nie wszyscy Wiecznościowcy, którzy muszą wybierać sobie takie żony, na jakie pozwala kalkulacja, mają podobne szczęście.

W tamtej określonej Rzeczywistości miała umrzeć młodo, a z żadnym z jej odpowiedników nie mogłem zawrzeć związku. Najpierw przyjmowałem to filozoficznie. Przecież to właśnie dzięki jej krótkiemu życiu mogłem żyć z nią bez szkodliwego oddziaływania na Rzeczywistość.

Wstydzę się tego teraz, wstydzę się faktu, że cieszyłem się, iż niewiele życia jej pozostało. Cieszyłem się tylko na początku. Tylko na początku.

Odwiedzałem ją tak często, jak na to pozwalał plan czasowo-przestrzenny. Wykorzystałem go co do minuty, rezygnując z posiłków i snu, jeśli było trzeba, bezwstydnie wykręcając się od roboty. Jej słodycz przeszła moje oczekiwania, byłem zakochany. Mówię to otwarcie. Moje doświadczenie w miłości jest bardzo niewielkie, a zrozumienie jej przez obserwację w Czasie — bardziej niż wątpliwe. Lecz, o ile się orientuję, byłem zakochany.

To, co zaczęło się jako zaspokojenie potrzeby uczuciowej i fizycznej, stało się czymś o wiele poważniejszym. Jej rychła śmierć przestała być sprawą oczywistą, a stała się klęską. Przebadałem jej Biografię, ale sam, bez pomocy Wydziału Biografowania. Jesteś pewnie zaskoczony. To było wykroczenie, ale zupełnie błahe w porównaniu ze zbrodniami, jakie popełniłem później.

Tak, właśnie ja, Laban Twissell. Starszy Kalkulator Twissell.

Trzy razy przychodził i mijał ten moment w fizjoczasie, w którym przez pewne proste posunięcie mogłem zmienić jej osobistą Rzeczywistość. Wiedziałem, że żadna tego rodzaju Zmiana, przeprowadzona z powodów osobistych, nie zyska akceptu Rady. Zaąłem się jednak czuć osobiście odpowiedzialny za jej śmierć. Widzisz, to był jeden z motywów mojego późniejszego działania.

Zaszła w ciążę. Nie przeciwdziałałem tego, chociaż powinienem. Znałem jej Biografię, o tyle zmodyfikowaną, by mieścił się w niej jej związek ze mną, i wiedziałem, że prawdopodobieństwo ciąży będzie duże. Może wiesz, a może nie wiesz, że kobiety z Czasu niekiedy zachodzą w ciążę z Wiecznościowcami mimo środków zapobiegawczych. Takie rzeczy się zdarzają. Ponieważ jednak żaden Wiecznościowiec nie ma prawa mieć dzieci, ewentualne ciąże przerywa się bezboleśnie i bezpiecznie, istnieje wiele metod.

Moja analiza Biografii wskazywała, że dziewczyna umrze przed porodem, a więc nie uczyniłem nic, by ciążę przerwać. Była szczęśliwa i chciałem, żeby taka pozostała. Patrzyłem więc tylko i próbowałem się uśmiechać, gdy powiadała mi, że czuje, jak budzi się w niej życie.

Lecz nastąpił przedwczesny poród…

Nie dziwię się, że tak patrzysz. Miałem dziecko. Własne dziecko. Prawdopodobnie nie znajdziesz innego Wiecznościowca, który mógłby to o sobie powiedzieć. Popełniłem więcej niż wykroczenie, poważne przestępstwo, ale to jeszcze nic.

Nie spodziewałem się tego. Urodziny i związane z nim problemy stanowiły dziedzinę, w której miałem niewielkie doświadczenie.

W panice przestudiowałem na nowo Biografię i odkryłem, że dziecko może żyć w rezultacie mało prawdopodobnego rozdwojenia wątku, którego przedtem nie dostrzegłem. Zawodowy Biografista nie przeoczyłby tego, ja zaś popełniłem błąd, ufając zbytnio w swoje umiejętności.

Ale co mogłem teraz zrobić?

Matka zmarła, jak przewidziano i w przewidziany sposób. Siedziałem w jej pokoju przez cały czas dozwolony przez kartę przestrzenno-czasową, skręcając się z bólu, tym silniejszego, że przecież przez rok z górą z całą świadomością czekałem na jej śmierć. W ramionach trzymałem swego i jej syna.

Tak, pozostawiłem go przy życiu. Czemu tak krzyczysz? Ty masz zamiar mnie potępić?

Skąd możesz wiedzieć, co to znaczy trzymać w ramionach atom własnego życia? Może masz komputaplex zamiast nerwów i karty przestrzenno-czasowe zamiast krwiobiegu?

Pozostawiłem dziecko przy życiu. Popełniłem i tę zbrodnię. Oddałem je pod opiekę właściwej organizacji i wracałem, kiedy się dało (w ścisłym następstwie czasowym, zsynchronizowanym z fizjoczasem), by dokonywać niezbędnych wpłat i patrzeć, jak chłopiec rośnie.

W ten sposób minęły dwa lata. Regularnie sprawdzałem Biografię chłopca (teraz przyzwyczaiłem się już do łamania tego właśnie prawa) i byłem zadowolony, widząc, że nie ma oznak szkodliwego wpływu na istniejącą wówczas Rzeczywistość z prawdopodobieństwem do około 0,0001. Chłopiec nauczył się chodzić, poznał kilka słów. Nie uczono go, by mnie nazywał „tatą”. Co myśleli sobie czasowi ludzie z Instytutu Opieki nad Dzieckiem — tego nie wiem. Brali pieniądze i nie mówili nic.

Po upływie dwóch lat Radzie Wszechczasów przedstawiono konieczność Zmiany, która zahaczała o 575 Stulecie. Mnie, jako promowanemu ostatnio na Zastępcę Kalkulatora, polecono przeprowadzenie Zmiany. Była to pierwsza Zmiana, którą powierzono wyłącznie mnie.

Oczywiście byłem dumny, ale jednocześnie bałem się. Mój syn był obcy w Rzeczywistości. Trudno było oczekiwać, by miał odpowiedniki. Przygnębiała mnie ta myśl o jego przejściu do niebytu.

Pracowałem przy Zmianie i pochlebiałem sobie, że wykonałem zadanie bez zarzutu. Pierwsze w życiu. Ale uległem pokusie. Uległem tym łatwiej, że już nie było to dla mnie nic nowego. Stałem się zatwardziałym przestępcą, recydywistą. Badałem nową Biografię mego syna w nowej Rzeczywistości, pewny tego, co znajdę.

Lecz wtedy, przez dwadzieścia cztery godziny bez jedzenia i bez snu, siedziałem w swoim gabinecie, walcząc z zamkniętą Biografią, szarpiąc jaw rozpaczliwym wysiłku, by znaleźć błąd.

Nie było błędu.

Następnego dnia, odkładając decyzję Zmiany, przygotowałem kartę przestrzenno-czasową, używając prymitywnej metody przybliżenia (mimo wszystko Rzeczywistość nie miała trwać długo) i wszedłem w Czas w punkcie odległym o trzydzieści lat od urodzin mojego syna.

Miał wtedy trzydzieści cztery lata, czyli tyle co ja. Przedstawiłem się jako daleki krewny, wykorzystując swą znajomość rodziny jego matki. Nic nie wiedział o swoim ojcu, nie pamiętał z dzieciństwa moich odwiedzin.

Pracował jako inżynier aeronautyczny. Wiek 575 specjalizował się w kilku rodzajach podróży powietrznych (i nadal się specjalizuje w bieżącej Rzeczywistości), a mój syn był szczęśliwym i wartościowym członkiem tego społeczeństwa. Ożenił się z gorąco zakochaną w nim dziewczyną, lecz nie mieli dzieci. Dziewczyna ta nie wyszłaby w ogóle za mąż w Rzeczywistości, w której mój syn by nie istniał. Wiedziałem o tym od początku. Wiedziałem, że nie będzie szkodliwego oddziaływania na Rzeczywistość. W przeciwnym wypadku może nie zdobyłbym się na to, by mego syna zostawić przy życiu. Bo nie jestem całkowicie wyzuty z zasad.

Spędziłem z nim jeden dzień. Rozmawiałem oficjalnie, uśmiechałem się grzecznie, pożegnałem się chłodno, w chwili gdy nakazywała to karta przestrzenno-czasowa. Ale obserwowałem i pochłaniałem wszystko, usiłując przeżyć przynajmniej jeden dzień poza Rzeczywistością, jakby następny dzień (w fizjoczasie) miał nigdy nie nadejść.

Jakże pragnąłem odwiedzić moją żonę po raz drugi, w tym okresie, kiedy jeszcze żyła, ale zużyłem ostatnią wolną sekundę. Nie ośmieliłem się nawet wejść do Czasu, by ją zobaczyć, samemu pozostając niewidzialnym. Następnego dnia złożyłem wyliczenia wraz z moimi zaleceniami Zmiany.

Twissell zniżył głos do szeptu i wreszcie zamilkł. Siedział oklapnięty, utkwiwszy oczy w podłogę, splatając i rozplatając palce.

Harlan próżno czekał na dalszy ciąg. Odchrząknął. Stwierdził, że współczuje temu człowiekowi, współczuje mu mimo wielu zbrodni, jakie popełnił. Zapytał:

— To wszystko? Twissell szepnął:

— Nie, najgorsze… najgorsze, że… odpowiednik mego syna istniał. W nowej Rzeczywistości istniał jako paralityk od czwartego roku życia. Czterdzieści dwa lata w łóżku, w okolicznościach, które uniemożliwiały mi zastosowanie techniki regeneracji nerwów z 900 Stulecia albo nawet bezbolesne zakończenie jego życia.

Nowa Rzeczywistość istnieje. Mój syn znajduje się w niej nadal w odpowiedniej części Stulecia. To ja mu to zrobiłem. To mój umysł i mój komputaplex odkrył dla niego to nowe życie i moje słowo zarządziło Zmianę. Popełniłem dla niego i dla jego matki wiele zbrodni, lecz ten ostatni czyn, jakkolwiek ściśle związany z moją przysięgą Wiecznościowca, zawsze wydawał mi się móją największą zbrodnią, prawdziwą zbrodnią.

Harlan milczał.

Twissell podjął:

— Ale teraz widzisz, że rozumiem twój przypadek, i dlatego chętnie pozostawię ci tę dziewczynę. To nie zaszkodzi Wieczności i w pewnym sensie będzie zadośćuczynieniem za moją zbrodnię.

I Harlan uwierzył. W jednej chwili całkowicie zmienił poglądy i uwierzył!

Osunął się na kolana i podniósł zaciśnięte pięści do skroni. Pochylił głowę. Ogarnęła go dzika rozpacz.

Porzucił Wieczność i stracił Noys, a gdyby nie ów chwyt Samsona — mógł ocalić jedno i zachować drugie.

Загрузка...