ROZDZIAŁ 36 WIEWIÓRCZY GAJ

Kiedy chłopiec miał siedem lat, Turner wziął winchestera z plastikową kolbą — własność Rudy'ego — i razem ruszyli starą drogą aż na polanę.

Polana była miejscem szczególnym, ponieważ rok temu tu właśnie przyprowadziła go mama. I pokazała samolot, prawdziwy samolot ukryty między drzewami. Osiadał wolno w mule, ale można było wejść do kabiny i udawać, że się lata. To tajemnica, powiedziała mama. I że może ją zdradzić tacie; nikomu więcej. A jeśli położyło się rękę na plastikowej powłoce samolotu, to po chwili zmieniała kolor, wytwarzając plamę w kształcie dłoni i dokładnie w kolorze skóry. Ale wtedy mama zaczęła się dziwnie zachowywać, płakała i chciała opowiadać o wujku Rudym, którego nie pamiętał. Wujek Rudy był jednym z tych zjawisk, których nie rozumiał, tak samo jak niektórych żartów taty. Kiedyś zapytał go, dlaczego ma rude włosy, a tato tylko się roześmiał i powiedział, że od Holendra. A wtedy mama rzuciła w tatę poduszką, przez co nigdy się nie dowiedział, kim właściwie był ten Holender.

Na polanie tato uczył go strzelać do opartych o pień drzewa konarów sosny. Kiedy chłopiec się zmęczył, obaj położyli się na plecach i oglądali wiewiórki.

— Obiecałem Sally, że niczego nie zabijemy — powiedział tato, po czym wyjaśnił podstawowe zasady polowania.

Chłopiec słuchał, ale myślami wciąż wracał do samolotu. Było gorąco, słyszał brzęczące gdzieś niedaleko pszczoły i wodę cieknącą po kamieniach. Kiedy mama się rozpłakała, powiedziała, że Rudy był dobrym człowiekiem i dwa razy ją uratował: raz przed tym, że była młoda i głupia, a raz przed kimś bardzo złym…

— Czy to prawda? — spytał tatę, kiedy tato skończył opowiadać o wiewiórkach. — Są takie głupie, że zawsze wracają i wracają, aż się je zastrzeli?

— Tak — potwierdził Turner. — To prawda. — I uśmiechnął się. — No, prawie zawsze…

Загрузка...