ROZDZIAŁ 13 OBURĄCZ

— Mógłbyś to wszystko powtórzyć? — zapytał Bobby z ustami pełnymi ryżu i jajek. — Mówiliście, zdaje się, że to nie jest religia.

Beauvoir zdjął swoje oprawki okularów i przyjrzał im się z uwagą.

— Tego nie powiedziałem. Mówiłem tylko, że nie musisz się martwić, czy to religia czy nie. To po prostu struktura. Pozwala tobie i mnie rozmawiać o rzeczach, które się dzieją. W przeciwnym razie nie mielibyśmy odpowiednich słów, terminów…

— Ale tłumaczysz to tak, jakby te… jak im tam… louy były…

— Loa — poprawił Beauvoir, rzucając okulary na stół. Westchnął, z paczki Dwadziennie wyciągnął chińskiego papierosa i zapalił od srebrzystej czaszki. — Liczba mnoga jest taka sama jak pojedyncza. — Zaciągnął się głęboko i z wydatnych nozdrzy wydmuchał podwójną strużkę dymu. — Kiedy mówisz „religia”, to co właściwie masz na myśli?

— No… Siostra mojej matki jest scjentologiem. Takim ortodoksyjnym. A ta kobieta z drugiego końca korytarza to katoliczka. Moja staruszka… — Urwał. Jedzenie w ustach nagle straciło smak. — Czasem wieszała mi na ścianach różne hologramy, Jezusa albo Hubbarda czy inne śmiecie. Wydaje mi się, że to właśnie mam na myśli.

— Voodoo jest inne — oświadczył Beauyoir. — Nie zajmuje się koncepcjami zbawienia i transcendencji. Chodzi o to, żeby załatwiać sprawy. Rozumiesz? W naszym systemie jest wielu bogów, czy raczej duchów. Należą do jednej wielkiej rodziny, ze wszystkimi zaletami i wadami takiego systemu. Istnieje tradycyjny rytuał wspólnej manifestacji. Łapiesz? Voodoo mówi: pewno, istnieje Bóg, Gran Met. Ale jest wielki i jest zbyt daleko, by się przejmować, że nie masz forsy albo w łóżku ci nie wychodzi. Przecież sam wiesz, jak to działa. To religia ulicy, narodziła się milion lat temu na jakiejś nędznej wysepce. Voodoo jest jak ulica. Kiedy jakiś ćpun potnie ci siostrę, nie obozujesz na progu Yakuzy, prawda? Nie tędy droga. Ale idziesz do kogoś, kto może sprawę załatwić. Zgadza się?

Bobby przytaknął. Przeżuwał starannie. Jeszcze jedna derma i dwie szklanki wina trochę mu pomogły. Potężny mężczyzna zabrał Dwadziennie na spacer między drzewa i fluorescencyjne słomki, pozostawiając Bobby'ego z Beauvoirem. Potem zjawiła się Jackie, miła i uprzejma, z miską tego ryżu z jajkami, całkiem niezłego. A kiedy stawiała ją przed nim na stole, przycisnęła pierś do jego ramienia.

— A zatem — ciągnął Beauvoir — interesuje nas załatwianie spraw. Jeśli wolisz, zajmujemy się systemami. I ty też, a przynajmniej chciałbyś; inaczej nie byłbyś kowbojem i nie miałbyś pseuda. Zgadza się? — Wrzucił to, co zostało z papierosa, w poznaczoną odciskami palców szklankę, do połowy wypełnioną czerwonym winem. — Wygląda na to, że Dwadziennie szykował niezłą imprezę, kiedy sprawa się sypnęła.

— Jaka to sprawa? — zapytał Bobby. Otarł usta grzbietem dłoni.

— Ty. — Beauvoir zmarszczył czoło. — To nie znaczy, że coś zawiniłeś. Chociaż Dwadziennie starał się nas przekonać, że tak Właśnie było.

— Starał się? Jest chyba trochę przestraszony. I wściekły.

— Trafiłeś. Przestraszony. Robi w portki ze strachu… to chyba właściwsze określenie.

— Jak to się stało?

— Widzisz, przy nim nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Owszem, naprawdę zajmuje się tym chłamem, o którym wiesz… Wpycha frajerom gorący soft… Przepraszam… — Uśmiechnął się. — Sprzedaje w Barrytown. Ale jego główna robota, jego zasadnicze plany, rozumiesz, to coś zupełnie innego. — Beauvoir wziął zaschniętą kanapkę, przyjrzał się jej z wyraźną podejrzliwością i odrzucił nad stołem, między drzewa. — Jego numer, pojmujesz, to robota dla dwóch dużych ounganów z Ciągu.

Bobby tępo kiwnął głową.

— Facetów, którzy służą oburącz.

— Nie bardzo rozumiem.

— Mowa o zawodowych kapłanach, jeśli tak zechcesz ich nazwać. Inaczej: wyobraź sobie dwóch ważnych facetów, między innymi kowbojów konsoli, którzy zajmują się załatwianiem spraw dla innych. „Służyć oburącz” to takie nasze określenie. Znaczy mniej więcej tyle, że pracują dla obu końców. Białego i czarnego, łapiesz?

Bobby przełknął i pokręcił głową.

— Czarownicy — rzekł Beauvoir. — Zresztą nieważne. Źli faceci, duży szmal. To ci wystarczy. Dwadziennie pracuje dla nich jako taki pajac blisko żłobu. Czasem trafi na coś, co może ich zainteresować, więc zrzuca im to i w zamian oni czasem wyświadczą mu taką czy inną przysługę. A kiedy nazbiera tych przysług trochę za dużo, wtedy oni coś mu podrzucają. To niezupełnie ta sama sytuacja, rozumiesz. Powiedzmy, że znajdą coś, co uważają za potencjalnie cenne, ale ich to przeraża. Ci dwaj mają skłonność do pewnego konserwatyzmu. Rozumiesz? Nie? Nie szkodzi, nauczysz się.

Bobby pokiwał głową.

— Taki soft, jaki tobie podobni wypożyczają u Dwadziennie, to śmiecie. Znaczy owszem, działa, ale nikt ważny nie będzie się tym zajmował. Oglądałeś pewnie filmy o kowbojach? No więc to, co oni tam wymyślają to drobnostka wobec produkcji, którą może pchnąć naprawdę mocny operator. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą lodołamacze. Ciężkie lodołamacze są dość zabawne, nawet dla ważniaków. Wiesz czemu? Ponieważ lód, ten naprawdę twardy, mury wokół wszystkich ważniejszych banków danych, zawsze jest produktem SI, sztucznej inteligencji. Nic innego nie jest dość szybkie, żeby spleść dobry lód, bez przerwy go zmieniać i poprawiać. Więc kiedy jakiś bardzo potężny lodołamacz trafia na czarny rynek, trzeba uwzględnić kilka niejasnych czynników. Na początek, skąd pochodzi dany produkt? W dziewięciu przypadkach na dziesięć pochodzi od SI, a SI są pod ciągłą obserwacją, głównie ludzi Turinga. Pilnują, żeby nie stały się za sprytne. Może się okazać, że jakaś SI chce zwiększyć dopływ szmalu, a tobie od razu wejdzie na tyłek cala machina Turinga. Niektóre SI mają obywatelstwo, prawda? Inna sprawa, na którą musisz uważać: może to lodołamacz wojskowy, a to gorący układ, albo może wymaszerował sobie z wydziału szpiegostwa przemysłowego jakiegoś zaibatsu, a tego też byś nie chciał. Łapiesz, o co chodzi, Bobby?

Bobby przytaknął. Miał uczucie, że przez całe życie czekał, aż Beauvoir wytłumaczy mu mechanizm działania świata, którego istnienie tylko podejrzewał.

— Mimo to lodołamacz, który rzeczywiście rozcina lód, wart jest megę, to znaczy beaucoup. I powiedzmy, że jesteś panem Ważniakiem, a ktoś proponuje ci taką zabawkę. Nie chcesz mu zwyczajnie powiedzieć, żeby się zmywał. Więc kupujesz. Kupujesz dyskretnie, ale nie włączasz. O nie. Co z tym robisz? Bierzesz do domu, każesz technikowi trochę to przerobić, żeby wyglądało całkiem zwyczajnie. Powiedzmy, pakujesz to w taki format… — Postukał palcem w stos softu przed sobą. — I zabierasz do swojego pajaca, który jest ci winien jedną czy drugą przysługę, jak zwykle…

— Moment — przerwał mu Bobby. — Coś mi się tu nie podoba…

— To dobrze. To znaczy, że jesteś sprytny, a w każdym razie sprytniejszy. Ponieważ oni to właśnie zrobili. Przynieśli to tutaj, do twojego znajomego handlarza, pana Dwadziennie, i opowiedzieli o swoim kłopocie. „Chłopie”, mówią, „chcemy sprawdzić to draństwo, zrobić próbny przejazd, ale w życiu nie wejdziemy w to osobiście”. A co wtedy zrobi Dwadziennie? Sam to włączy? Nigdy w życiu. Zrobi dokładnie to, co z nim zrobili ci ważni faceci. Tyle że nawet się nie trudzi, żeby cokolwiek tłumaczyć chłopaczkowi, którego sobie wybrał. A więc wyznacza bazę na środkowym zachodzie, pełną programów kantów podatkowych i schematów prania jenów dla jakiegoś burdelu w Kansas City. Każdy, kto nie spadł przed chwilą z drzewa, po prostu wie, że to świństwo po uszy tkwi w lodzie, czarnym lodzie, absolutnie śmiertelnych programach sprzężeń zwrotnych. Żaden kowboj w Ciągu albo poza nie pchałby się do tej bazy. Po pierwsze, bo jest najeżona obroną i po drugie, to co zawiera nie ma wartości dla nikogo oprócz Biura Podatkowego, a oni i tak są pewno na liście płac właściciela.

— Chwila! — zawołał Bobby. — Chyba nie rozumiem…

— Właśnie ci tłumaczę, białasie! Wybrał tę bazę, przeleciał swoją listę szpanerów, ambitnych szczeniaków z Barrytown, wilsonów. Dostatecznie głupich, żeby uruchomić program, którego w życiu nie widzieli, przeciwko bazie, którą jakiś dowcipniś, jak Dwadziennie, pokazał im palcem i powiedział, że to łatwy numer. I kogo sobie wybrał? Kogoś nowego w tej grze. Więcej, kogoś, kto nie wie nawet, gdzie on mieszka, kto nie zna jego numeru. I mówi: masz, mój chłopcze, weź to do domu i zarób trochę forsy. Jak trafisz coś sensownego, pchnę to. — Beauvoir szeroko otworzył oczy. Nie uśmiechał się. — I co, człowieku, brzmi to znajomo? A może nie znasz żadnych takich frajerów?

— To znaczy on wiedział, że zginę, jeżeli podłączę się do tej bazy?

— Nie, Bobby. Ale wiedział, że jeśli soft nie zadziała, taka możliwość istnieje. Przede wszystkim jednak chciał obserwować, jak próbujesz. Czego zresztą też nie chciało mu się załatwiać samemu; zlecił robotę dwójce kowbojów. Rzecz mogła się rozwinąć w kilku kierunkach. Po pierwsze, gdyby lodołamacz wykonał swój numer na czarnym lodzie, dostałbyś się do środka, znalazł kupę liczb, które nic by dla ciebie nie znaczyły, potem byś się wycofał, może nawet bez śladu. Wróciłbyś do Leona i powiedział Dwadziennie, że wskazał ci złą bazę. Przeprosiłby, oczywiście. Dostałbyś nowy cel i nowy lodołamacz, a ten pierwszy on zabrałby do Ciągu i powiedział, że wygląda w porządku. Poza tym nie spuszczałby cię z oka: obserwowałby, czy jesteś zdrowy, czy nikt nie próbuje o ten lodołamacz wypytywać… bo przecież mogli usłyszeć, że go używałeś. Inny kierunek, w jakim sprawy mogły się potoczyć i niemal się potoczyły, to że coś w lodołamaczu było nie tak, lód wysmażyłby cię na śmierć, a jeden z tych kowbojów włamałby się do lokalu twojej mamusi i zabrał soft, zanim ktokolwiek znalazłby ciało.

— Nie wiem, Beauvoir. To trochę za mocne…

— Trzeba mieć mocny tyłek. Życie nie jest dla mięczaków. Znaczy, mówimy tu o interesach, łapiesz? — Beauyoir przyglądał mu się z powagą. Plastikowe ramki zsunęły mu się na sam czubek nosa. Miał skórę jaśniejszą niż jego potężny towarzysz czy Dwadziennie, koloru kawy z odrobiną tylko śmietanki, a czoło wysokie i gładkie pod krótko przystrzyżonymi czarnymi włosami. W jasnoszarej szacie wydawał się szczupły i wcale niegroźny. — Ale nasz problem i powód, dla którego tu jesteśmy, to ustalić, co się właściwie zdarzyło. A zdarzyło się coś innego.

— Ale to znaczy, że mnie wystawił! Dwadziennie wystawił mnie, żeby mi przypalili tyłek! — Bobby wciąż siedział w fotelu z Domu Opieki Marii Panny, chociaż chyba go już nie potrzebował. — I wpadł w bagno po uszy z tymi facetami, tymi ważniakami z Ciągu?

— Zgadłeś.

— I dlatego tak się zachowuje, jakby guzik go obchodziło, albo jakby chciał mnie zarżnąć? Zgadza się? A naprawdę jest przerażony?

Beauvoir pokiwał głową.

— No jasne! — Bobby nagle zrozumiał, dlaczego Dwadziennie jest taki wściekły i dlaczego się boi. — Przecież obrobili mnie w Wielkim Lunaparku, a ci pieprzeni Lobowie wyrwali mój dek. A soft był cały czas w moim deku! — Pochylił się, podniecony tym, że udało mu się zestawić fakty. — A ci faceci zabiją go albo co, jeżeli nie znajdzie dla nich tego softu. Tak?

— Widzę, że często oglądasz filmy — stwierdził Beauvoir. — Ale mniej więcej o to właśnie chodzi.

— No tak… — Bobby usiadł wygodnie i oparł bose stopy o krawędź blatu. — Powiedz mi, Beauvoir, kim są ci faceci? Jak ich nazwałeś? Hunganami? Czarownicy, mówiłeś? Co to niby ma znaczyć?

— Widzisz, Bobby — odparł Beauvoir. — Ja jestem jednym z nich, a ten potężny gość… możesz nazywać go Lucasem… to drugi.


— Pewnie widziałeś już coś takiego — powiedział Beauvoir, kiedy mężczyzna zwany Lucasem ustawił na stole zbiornik projekcyjny, uprzednio metodycznie odsunąwszy na bok wszystkie odpadki.

— W szkole — mruknął Bobby.

— Chodziłeś do szkoły, człowieku? — warknął Dwadziennie. — To dlaczego do diabła w niej nie zostałeś?

Odkąd wrócili z Lucasem, palił jednego papierosa po drugim, bez przerwy. Wydawało się, że jest w gorszym stanie niż poprzednio.

— Zamknij się, Dwadziennie — rzucił Beauvoir. — Tobie też by się przydało trochę wykształcenia.

— Uczyli nas, jak się poruszać w matrycy, jak korzystać ze zbiorów biblioteki druków… Takie rzeczy.

— No dobrze… — Lucas wyprostował się i strzepnął nie istniejący pył z dużych różowych dłoni. — Czy kiedyś używałeś tego, żeby dotrzeć do drukowanych książek?

Zdjął nieskazitelnie czarną marynarkę; idealnie białą koszulę przecinała para brązowych szelek. Rozluźnił gładki, czarny krawat.

— Nie czytam za dobrze — wyznał Bobby. — To znaczy potrafię, chociaż to trudne. Ale tak, używałem. Obejrzałem parę naprawdę starych książek o matrycy i tak dalej…

— Tak podejrzewałem. — Do konsoli tworzącej podstawę zbiornika Lucas podłączył jakiś mały dek. — Graf Zero. Graf zero procedury. Dawny żargon programistów.

Przysunął dek Beauvoirowi, który zaczął wystukiwać rozkazy.

Złożone geometryczne formy wskakiwały na miejsca wewnątrz zbiornika, wyrównane do prawie niewidocznych płaszczyzn trójwymiarowej kratownicy. Bobby zauważył, że Beauvoir wpisuje cyberprzestrzenne współrzędne Barrytown.

— Określimy cię jako tę niebieską piramidę, Bobby. O, tutaj jesteś. — W samym środku zbiornika zaczęła delikatnie pulsować niebieska piramida. — Teraz pokażemy ci, co widzieli kowboje Dwadziennie. Ci, którzy cię pilnowali. Od tej chwili oglądasz zapis.

Z piramidy wysunął się przerywany promień błękitnego światła i podążył wzdłuż linii kraty. Bobby patrzył, widząc siebie samego w saloniku matki, z Ono-Sendai na kolanach, przy zaciągniętych zasłonach, przebiegającego palcami po deku.

— Lodołamacz w drodze — wyjaśnił Beauvoir.

Linia niebieskich kropek dotarła do ściany zbiornika. Beauvoir stuknął w dek i współrzędne uległy zmianie. Poprzednie nastawienie zastąpił nowy układ geometryczny. Bobby rozpoznał kiść wycentrowanych na kracie pomarańczowych prostokątów.

— To jest to — powiedział.

Niebieski promień sięgnął od brzegu zbiornika w stronę pomarańczowej bazy. Mgliste płaszczyzny pomarańczowego cienia zatańczyły wokół prostokątów, przesuwały się i migały stroboskopowo. Linia zbliżała się.

— Sam widzisz, że coś tu jest nie w porządku — stwierdził Lucas. — To jest ich lód i już się do ciebie dostraja. Reaguje, zanim jeszcze nastąpił kontakt.

Kiedy linia niebieskich kropek dotknęła pomarańczowej płaszczyzny, otoczyła ją półprzejrzysta pomarańczowa rurka odrobinę większej średnicy. Zaczęła się wydłużać, przesuwając wzdłuż linii, aż dotknęła ściany zbiornika.

— A tymczasem — rzucił Beauvoir — w domu w Barrytown…

Znów coś wystukał i na środek wróciła niebieska piramida Bobby'ego. Chłopak patrzył, jak pomarańczowa rurka wysuwa się ze ściany zbiornika projekcyjnego. Nadal podążała wzdłuż niebieskiej linii i gładko zbliżała się do piramidy.

— Mniej więcej w tej chwili, kowboju, powinieneś na poważnie zająć się umieraniem.

Rurka dotarła do środka; zaskoczyły pomarańczowe trójkąty, zamykając we wnętrzu piramidę. Beauvoir zatrzymał projekcję.

— A teraz, mój chłopcze… — odezwał się Lucas. — Kiedy wynajęci pomocnicy Dwadziennie, którzy są, najogólniej mówiąc, parą twardych i doświadczonych dżokejów, zobaczyli to, co ty za chwilę zobaczysz, uznali, że ich dek dojrzał do generalnego remontu w niebie. Jako zawodowcy mieli dek rezerwowy. Podłączyli go i nadal widzieli to samo. Wtedy właśnie postanowili zadzwonić do swojego pracodawcy, pana Dwadziennie. Który, jak poznajemy po tym bałaganie, zamierzał właśnie urządzić imprezę.

— Człowieku… — W głosie Dwadziennie zabrzmiała nuta histerii. — Przecież tłumaczyłem. Miałem tu paru klientów, których musiałem jakoś zająć. Zapłaciłem tym chłopcom, żeby obserwowali. I obserwowali, a potem zadzwonili do mnie. Czego wy chcecie, do diabła?

— Naszej własności — odparł spokojnie Beauvoir. — A teraz przyjrzyj się bardzo uważnie. To draństwo można spokojnie nazwać anomalią, fenomenem nadprzyrodzonym.

Stuknął w dek, uruchamiając odtwarzanie.

Na dnie zbiornika rozkwitły płynnie kwiaty mlecznej bieli. Wyciągając szyję, Bobby zobaczył, że składają się z tysięcy maleńkich kulek czy bąbelków. Nagle wyrównały się perfekcyjnie wzdłuż linii kratownicy i zagęściły, tworząc asymetryczną, szerszą od góry strukturę, coś w rodzaju prostokątnego grzyba. Powierzchnie, a raczej ścianki, były białe i idealnie czyste. Nie większy niż otwarta dłoń Bobby'ego obraz w zbiorniku komuś włączonemu w dek musiał wydawać się ogromny. Bryła wysunęła parę rogów; wydłużyły się, zakrzywiły, zmieniły w szczypce i sięgnęły do piramidy. Zobaczył, jak czubki bez wysiłku przebijają migotliwe pomarańczowe płaszczyzny wrogiego lodu.

— Powiedziała „Co ty robisz?” — usłyszał własny głos. — A potem spytała, dlaczego mi to robią, dlaczego mnie zabijają…

— No… — stwierdził cicho Beauvoir. — Wreszcie do czegoś dochodzimy.


Nie wiedział, dokąd idą, ale był zadowolony, że mógł w końcu wstać z tego wózka. Beauvoir schylił się, by ominąć ukośne bioświatło zwisające z podwójnego spiralnego kabla. Bobby poszedł za jego przykładem i niemal się pośliznął na kałuży wody pokrytej jakąś zieloną błoną. Dalej od polanki Dwadziennie powietrze wydawało się gęściejsze. Unosił się cieplarniany zapach wilgotnych roślin.

— Więc tak to było — odezwał się Beauvoir. — Dwadziennie wysłał jakichś kumpli na Covina Concourse Courts, ale ty zdążyłeś już zniknąć. Twój dek też.

— W takim razie nie rozumiem, dlaczego to ma być jego wina — stwierdził Bobby. — Przecież gdybym nie wyrwał do Leona… a przecież szukałem tam Dwadziennie, chciałem nawet dostać się tutaj… wtedy by mnie znalazł, prawda?

Beauvoir przystanął, by podziwiać wielkolistną kępę kwitnących konopi. Brązowym palcem dotknął bladych, bezbarwnych kwiatów.

— Prawda — zgodził się. — Ale tu chodzi o interesy. Na czas wejścia powinien wyznaczyć kogoś, żeby pilnował twojego mieszkania. Powinien upewnić się, że ani ty, ani soft, nie wyjdziecie na żaden nie planowany spacer.

— Na pewno wysłał do Leona Rheę i Jackie. Przecież je tam widziałem.

Bobby sięgnął pod kołnierzyk swojej czarnej piżamy i podrapał zaszytą ranę, przecinającą plecy i brzuch. A potem przypomniał sobie tę stonogę, której Pye użył zamiast szwów, i szybko cofnął rękę. Swędziało go — prosta linia swędzenia — ale nie chciał tego dotykać.

— Nie. Jackie i Rhea są nasze. Jackie to mambo, kapłanka, wierzchowiec Danbali.

Beauvoir szedł dalej. Bobby zakładał, że podąża przez dżunglę hydroponicznych upraw jakąś istniejącą ścieżką czy szlakiem… chociaż miał wrażenie, że nie zmierzają w żadnym określonym kierunku. Niektóre większe krzaki tkwiły w wypełnionych ciemnym humusem pękatych zielonych workach na śmieci. Wiele z nich popękało, a białe korzenie szukały świeżego pożywienia w cieniach między biolampami, gdzie czas i powolne opadanie liści stworzyły cienką warstwę kompostu. Bobby miał na nogach parę czarnych nylonowych japońskich sandałów, które znalazła mu Jackie; już teraz czuł między palcami wilgotną ziemię.

— Wierzchowcem? — zdziwił się.

Wyminął ciernistą roślinę, która przywodziła na myśl palmę wywróconą na lewą stronę.

— Danbala jej dosiada. Danbala Wedo, wąż. Czasami bywa wierzchowcem Aidy Wedo, jego żony.

Bobby postanowił nie pytać dalej. Spróbował zmienić temat.

— Jak to jest, że Dwadziennie ma taki wielki lokal? Po co tu te wszystkie drzewa i reszta?

Wiedział, że Jackie i Rhea wtoczyły go na wózku przez drzwi, ale od tego czasu nie zauważył żadnej ściany. Wiedział też, że kompleks zajmuje masę hektarów, więc całkiem możliwe, że mieszkanie Dwadziennie jest bardzo duże. Trudno jednak uwierzyć, żeby handlarz, nawet sprytny handlarz, mógł sobie pozwolić na taki luksus. Na to nie stać nikogo, a poza tym kto chciałby mieszkać w przeciekającym hydroponicznym lesie?

Ostatnia derma przestawała działać; plecy i pierś zaczynały już piec i szczypać.

— Fikusy, mapou… Cały ten poziom Projektów jest lieu saint, świętym miejscem. — Beauvoir stuknął Bobby'ego w ramię i wskazał skręcone dwukolorowe nitki zwisające z gałęzi pobliskiego drzewa. — Drzewa są poświęcone rozmaitym loa. To należy do Ougou, Ougou Feray, boga wojny. Rośnie tu jeszcze wiele innych rzeczy, choćby zioła potrzebne leczącym liśćmi. Niektóre rośliny są po prostu dla urozmaicenia. Ale to nie jest lokal Dwadziennie. Jest komunalny.

— To znaczy, że obejmuje całe Projekty? Voodoo i w ogóle? To było gorsze niż najstraszniejsze wyobrażenia Marshy.

— Nie… — Beauvoir zaśmiał się. — Na górze stoi meczet, jest parę tysięcy… może i dziesięć… rozrzuconych dookoła wściekłych baptystów, trochę kościoła sci… Jak zwykle. A jednak… — wyszczerzył zęby — to my mamy tradycję robienia tego, co należy. Ale jak się wszystko zaczęło na tym poziomie, to dłuższa historia. Jakieś osiemdziesiąt, sto lat temu ludzie, którzy projektowali te budowle, mieli ideę stworzenia czegoś możliwie samowystarczalnego. Chcieli hodować żywność. Ogrzewać się, wytwarzać energię itd. Ten budynek, jeśli zaczniesz wiercić dostatecznie głęboko, stoi na całej masie wód geotermicznych. Na dole jest naprawdę gorąco, chociaż nie dość, żeby uruchomić turbinę, więc nie można z tego produkować energii. Próbowali ją podciągnąć: na dachu jest setka rotorów Darieusa; nazywają je trzepaczkami. Zrobili sobie pompy wiatrowe, łapiesz? Jak na farmie. Dzisiaj i tak większość watów biorą z Agencji Energii Atomowej, jak wszyscy. A te wody geotermiczne pompują do góry, do wymiennika ciepła. Są zbyt zasolone, żeby je pić, więc wymienniki tylko podgrzewają waszą zwykłą jerseyską kranówe. Zresztą mnóstwo ludzi uważa, że i tak nie nadaje się do picia.

W końcu zbliżyli się do jakiejś ściany. Bobby obejrzał się. Płytkie kałuże na zabłoconym betonie podłogi odbijały gałęzie karłowatych drzew i nagie białe korzenie sięgające do tych naturalnych zbiorników hydroponicznych.

— Podgrzaną wodę przepompowują do zbiorników i hodują mnóstwo krewetek. Krewetki bardzo szybko rosną w ciepłej wodzie. A potem rurami w betonie pompują ją dalej, aż tutaj, żeby utrzymać temperaturę. Do tego miał służyć ten poziom: do hodowli hydroponicznego amarantu, sałaty i tak dalej. Potem pchają tę wodę do zbiorników hodowlanych sumów. Tam algi zżerają gówno krewetek, sumy zżerają algi i tak w kółko. A w każdym razie takie było założenie. Pewnie nie wpadli na to, że ktoś wlezie na dach i wykopie rotory, żeby zrobić miejsce na meczet. Innych zmian też nie przewidzieli. Ale wciąż można w Projektach dostać cholernie dobre krewetki. Suma też.

Dotarli do ściany. Była ze szkła, pokrytego kropelkami skondensowanej wilgoci. Kilka centymetrów za nią tkwiła kolejna ściana zrobiona z czegoś, co wyglądało jak arkusze zardzewiałej blachy. Z kieszeni szarej szaty Beauvoir wyłowił klucz i wsunął go w otwór w nagim duralowym wsporniku dzielącym dwie płaszczyzny okna. Gdzieś niedaleko z wyciem zbudził się do życia silnik. Szeroka stalowa okiennica szarpnięciami odsunęła się w górę i na boki, odsłaniając widok, jaki Bobby często sobie wyobrażał.

Musieli być pod dachem, wysoko, ponieważ mógłby cały Wielki Lunapark zakryć złożonymi dłońmi. Bloki Barrytown wyglądały jak szarobiałe grzyby sięgające aż po horyzont. Było już prawie ciemno i za ostatnim rzędem budynków dostrzegał różowy blask.

— Tam daleko widać Ciąg, prawda? To różowe?

— Zgadza się. Ale im bliżej się znajdziesz, tym mniej pięknie wygląda. Chciałbyś tam pojechać, Bobby? Graf Zero gotów wkroczyć do Ciągu?

— Jasne — przyznał Bobby, opierając dłonie o zapocone szkło. — Nie masz pojęcia…

Derma zużyła się już całkiem; plecy i pierś bolały jak diabli.

Загрузка...