Lokal Jammera mieścił się wysoko — trzynaście pięter po martwych ruchomych schodach — i zajmował jedną trzecią najwyższego poziomu budynku. Jeśli nie liczyć Leona, Bobby jeszcze nigdy nie widział nocnego klubu — i ten wydał mu się jednocześnie wspaniały i trochę przerażający. Wspaniały ze względu na swoją wielkość i — jak uznał — wyjątkową jakość sprzętu, przerażający zaś, ponieważ nocny klub za dnia jest miejscem w swej istocie trochę nierzeczywistym. Upiornym. Rozglądał się, wsunąwszy kciuki w tylne kieszenie nowych dżinsów, a Jackie szeptem dyskutowała o czymś z człowiekiem o pociągłej twarzy, w pogniecionym niebieskim kombinezonie. W sali stały kryte ultraskajem sofy, okrągłe stoliki i dziesiątki ażurowych drewnianych parawanów. Sufit był pomalowany na czarno, a każdy stolik delikatnie oświetlała ukryta we wnęce stropu lampa, mierząca z mroku pionowo w dół. Na centralnej scenie, jasno oświetlonej wiszącymi na żółtym fleksie reflektorami, stała wiśniowo-czerwona perkusja akustyczna. Nie wiedział czemu, ale poczuł dreszcz, niewyraźne wrażenie pół-życia, jakby coś miało się przesunąć na granicy pola widzenia…
— Bobby — zawołała Jackie. — Chodź tutaj, poznasz Jammera.
Z całą obojętnością, na jaką było go stać, przekroczył równinę gładkiego ciemnego dywanu. Stanął przed człowiekiem o pociągłej twarzy, który miał ciemne przerzedzone włosy i pod roboczym kombinezonem nosił białą wieczorową koszulę. Miał też wąskie oczy, a na policzkach szczecinę jednodniowego zarostu.
— Chcesz być kowbojem? — Patrzył na koszulkę Bobby'ego, a Bobby doznał nieprzyjemnego uczucia, że Jammer zaraz wybuchnie śmiechem.
— Jammer był dżokejem — wyjaśniła Jackie. — Ostrym. Prawda, Jammer?
— Tak mówią. To było dawno, Jackie. Ile masz za sobą godzin w sieci? — spytał Bobby'ego.
Bobby poczuł, że się rumieni.
— No więc… chyba jedną. Jammer uniósł krzaczaste brwi.
— Każdy kiedyś zaczynał — mruknął z uśmiechem; zęby miał małe, nienaturalnie równe i, zdaniem Bobby'ego, zbyt liczne.
— Bobby — wtrąciła Jackie. — Może spytasz Jammera o tego Wiga, o którym opowiadał Finn.
Jammer spojrzał czujnie na nią, potem na Bobby'ego.
— Znasz Finna? Głęboko wszedłeś jak na szpanera. — Z tylnej kieszeni wyjął niebieski plastikowy inhalator, wsunął sobie do lewego nozdrza, pociągnął i schował z powrotem. — Ludgate. Wig. Finn mówił o Wigu? To już chyba demencja.
Bobby nie wiedział, co to znaczy, ale chwila nie wydawała się odpowiednia dla stawiania pytań.
— Ten Wig siedzi gdzieś na orbicie — spróbował. — I czasem sprzedaje coś Finnowi…
— Nie pieprzysz? Mógłbyś mnie nabrać. Uwierzyłbym, że Wig jest już trupem albo siedzi u czubków. Bardziej szurnięty niż normalny kowboj. Wiesz, o co mi chodzi? Bagno. Topielec. Nie słyszałem o nim od lat.
— Jammer — przerwała mu Jackie. — Może lepiej Bobby po prostu ci opowie, czego się dowiedział. Beauyoir ma tu się zjawić dzisiaj po południu i będzie chciał ci zadać parę pytań. Powinieneś wiedzieć, jak sprawy stoją.
Jammer przyjrzał się jej z uwagą.
— No tak. Rozumiem. Pan Beauvoir zażąda, żebym odpłacił mu za przysługę. Zgadłem?
— Nie mogę mówić za niego, ale tak przypuszczam. Potrzebujemy bezpiecznego miejsca, żeby przechować tego tu Grafa.
— Jakiego grafa?
— Mnie — wyjaśnił Bobby. — To ja.
— Świetnie — mruknął Jammer z całkowitym brakiem entuzjazmu. — Chodźmy do mojego gabinetu.
Bobby nie mógł oderwać wzroku od deku cyberprzestrzeni, który zajmował jedną trzecią powierzchni blatu staroświeckiego dębowego biurka Jammera. Był matowoczarny, robiony na zamówienie, bez żadnych znaków firmowych. Bobby wyciągał szyję, równocześnie opowiadając Jammerowi o Dwadziennie i swojej próbie wejścia, o dziewczęcym wrażeniu w sieci, o matce wysadzonej w powietrze. To był najostrzejszy dek, jaki w życiu widział… Nie zapomniał o słowach Jackie, że Jammer był w swoim czasie ostrym kowbojem.
Kiedy Bobby skończył, Jammer rozparł się w fotelu.
— Chcesz go wypróbować? — zapytał znużonym głosem.
— Wypróbować?
— Ten dek. Pomyślałem, że pewnie masz ochotę. Domyśliłem się po tym, jak stale pocierałeś tyłkiem o fotel. Albo chciałbyś go wypróbować, albo strasznie chciało ci się sikać.
— Diabli, tak, to znaczy tak, dzięki… Chętnie…
— Dlaczego nie? Skąd ktoś mógłby wiedzieć, że to ty, a nie ja? Może włączysz się razem z nim, Jackie? Żeby na niego uważać. — Otworzył szufladę biurka i wyjął dwa zestawy trod. — Tylko nic tam nie rób, jasne? Po prostu przeleć się, pokręć i wracaj. Nie próbuj żadnych numerów. Jestem winien Lucasowi i Beauvoirowi przysługę, a wygląda na to, że spłacę długi pomagając zachować cię w jednym kawałku. — Jedne trody podał Jackie, drugie wręczył Bobby'emu. Potem wstał, złapał za uchwyty z boków czarnej konsoli i odwrócił ją do Bobby'ego. — No dalej. Spuścisz się z zachwytu. Ta maszyna ma dziesięć lat, a wciąż może przytrzeć dupę prawie wszystkiemu. Jeden gość, Automatyczny Jack, zbudował ją prawie od zera. Był kiedyś hardware'owym artystą Bobby'ego Quine'a. Obaj razem wypalili Błękitne Światła, ale to chyba jeszcze zanim się urodziłeś.
Bobby umocował już trody. Teraz czekał na Jackie.
— Włączałeś się już w tandemie? Pokręcił głową.
— Nie szkodzi. Wejdziemy, a ja będę się trzymać za twoim lewym ramieniem. Kiedy powiem: wyłącz się, to się wyłączysz. Jeśli zobaczysz coś dziwnego, to dlatego, że ja będę przy tobie. Zrozumiałeś?
Przytaknął.
Sięgnęła za kark, wyjęła dwie długie spinki ze srebrnymi główkami, zdjęła kapelusz i odłożyła na biurko obok deku Jammera. Przetarła trody pomarańczową jedwabną chustą i przycisnęła kontakty do czoła.
— Idziemy — rzuciła.
Teraz i zawsze, wciąż naprzód: dek Jammera włączony wysoko ponad neonowymi rdzeniami, nad obcą topografią danych. Wielkie skupiska, wysokie jak korporacyjne góry w tym bezmiejscu będącym cyberprzestrzenią.
— Zwolnij, Bobby.
Głos Jackie, cichy i słodki w pustce obok niego.
— Jeży Chryste, ale sprzęt!
— Tak, ale trochę przyhamuj. Taki rajd nic nam nie da. Chcesz coś obejrzeć. Trzymaj się tego regionu i zwolnij.
Zmniejszył pęd, aż zdawało się, że szybują powoli. Obejrzał się w lewo oczekując, że ją tam zobaczy. Nie znalazł nikogo.
— Jestem tu — powiedziała. — Nie martw się.
— Kto to był Quine?
— Quine? To kowboj, którego znał Jarnmer. W swoim czasie znał wszystkich.
Zakręcił pod kątem prostym w lewo, w przypadkowo wybranym punkcie. Na przecięciu linii kraty zawirował wokół osi, by sprawdzić reakcje deku. Były zdumiewające, niepodobne do niczego, co przeżył w cyberprzestrzeni.
— Rany boskie… Przy tym sprzęcie Ono-Sendai wygląda jak dziecięca zabawka…
— Jest prawdopodobnie oparty na kościach O-N. Jammer mówił, że takich zwykle używali. Przenieś nas trochę wyżej… Wznieśli się bez wysiłku; w dole zmalały bloki danych.
— Nie ma tu wiele do oglądania — poskarżył się.
— Błąd. Jeśli dostatecznie długo będziesz się trzymał pustych obszarów, możesz zobaczyć sporo ciekawych rzeczy…
Osnowa matrycy zadrżała lekko wprost przed nimi.
— Uhm… Jackie…
— Zatrzymaj tutaj. Nie ruszaj się. Wszystko w porządku. Możesz mi zaufać.
Gdzieś daleko jego palce poruszały się po obco skonfigurowanej klawiaturze. Cofnął je, a sektor cyberprzestrzeni rozmył się i wypełnił mleczną mgłą.
— Co jest…
— Danbala ap monte l — rozległ się szorstki głos w jego głowie; poczuł w ustach obcy smak, jakby krwi. — Danbala jej dosiada.
Skądś wiedział, co znaczą te słowa, ale głos dźwięczał jak żelazo. Mleczna chmura rozdzieliła się, rozpłynęła w kłębach, stała dwoma plamami zmiennej szarości.
— Legba — powiedziała Jackie. — Legba i Ougou Feray, bóg wojny. Papa Ougou! St. Jasques Majeur! Viv la Vyèy!
Stalowy śmiech wypełnił matrycę, piłując mózg Bobby'ego.
— Map kile tout miz, ak tout giyon — zabrzmiał inny głos. — Spójrz, Papa, przybyła tu, by pozbyć się pecha!
A potem ten drugi także wybuchnął śmiechem, a Bobby z wysiłkiem stłumił atak czystej histerii, gdy srebrzysty śmiech unosił się przez niego jak bąble piany.
— Czy miała pecha? Ona, wierzchowiec Danbali? — zahuczał stalowy głos Ougou Feray i przez moment Bobby miał wrażenie, że jakaś postać migocze w szarej mgle. Głos grzmiał straszliwym śmiechem. — Istotnie! Istotnie! Ale nie wie o tym! Nie jest moim wierzchowcem, inaczej wyleczyłbym ją z pecha! — Bobby'emu chciało się zapłakać, umrzeć, cokolwiek, byle uciec przed tymi głosami, tym absolutnie niemożliwym wiatrem, który dmuchnął z szarych kłębów: gorący, wilgotny wiatr, niosący zapachy, których nie potrafił zidentyfikować. — I ona głosi chwałę Dziewicy! Wysłuchaj mnie, siostrzyczko! La Vyèj naprawdę się zbliża!
— Tak — potwierdził drugi głos. — Teraz przebywa w mojej dziedzinie, gdyż ja władam drogami i szlakami.
— Aleja, Ougou Feray, mówię ci, że wasi wrogowie także się zbliżają! Do bram, siostrzyczko, i strzeż się!
Dwie szare plamy rozmyły się, zmalały, skurczyły…
— Odłącz nas — powiedziała. Jej głos był cichy i zdawał się dobiegać z daleka. — Lucas nie żyje.
Jammer wyciągnął z szuflady butelkę scotcha i do szklanki z grubego plastiku starannie odmierzył sześć centymetrów.
— Wyglądasz jak wypluta — zwrócił się do Jackie.
Bobby'ego zaskoczył jego łagodny ton. Wyłączyli się z dziesięć minut temu i przez cały ten czas nikt się nie odezwał. Jackie sprawiała wrażenie załamanej i ciągle przygryzała dolną wargę. Jammer był albo nieszczęśliwy, albo wściekły — Bobby nie miał pewności.
— Dlaczego powiedziałaś, że Lucas nie żyje? — zapytał, gdyż wydawało mu się, że cisza w ciasnym gabinecie Jammera gęstnieje i w końcu zaczną się dusić.
Jackie spojrzała w jego stronę niewidzącym wzrokiem.
— Gdyby żył, nie przyszliby do mnie — wyjaśniła. — Są pewne pakty, umowy… Legba zawsze jest przyzywany jako pierwszy, ale powinien przybyć z Danbalą. Jego osobowość zależy od loa, z którym się manifestuje. Lucas na pewno jest martwy.
Jammer pchnął do niej szklankę whisky, ale Jackie pokręciła głową; wciąż miała na czole trody: chrom i czarny nylon. Skrzywił się z niesmakiem, podniósł szklankę i wypił jednym haustem.
— Bzdury! Sprawy miały więcej sensu, zanim wy zaczęliście przy nich kręcić.
— My ich nie sprowadziliśmy, Jammer — odparła. — Oni zawsze tam byli i odnaleźli nas, ponieważ ich rozumieliśmy!
— Takie same bzdury — mruknął znużonym tonem Jammer. — Czymkolwiek są i skądkolwiek przyszli, ukształtowali się w to, co chciała zobaczyć zgraja obłąkanych czarnuchów. Łapiesz? Nie ma pieprzonej szansy, żeby istniało tam coś, z czym musiałabyś rozmawiać w tym kuchennym haitańskim. Wy i ten wasz kult voodoo… Oni po prostu zobaczyli to, zobaczyli układ… Beauvoir z Lucasem i resztą to przede wszystkim biznesmeni. A te piekielne stwory wiedzą, jak zawierać umowy. To oczywiste. — Zakręcił butelkę i schował ją do szuflady. — Wiesz, skarbie, przecież to możliwe, że ktoś bardzo mocny, bardzo potężny w sieci, po prostu was wykorzystuje. Robi projekcje tych bożków i w ogóle… Wiesz przecież, że to możliwe, prawda? Prawda, Jackie?
— Wykluczone — odparła Jackie chłodno i spokojnie. — Ale nie potrafię ci wytłumaczyć, skąd o tym wiem.
Jammer wyjął z kieszeni czarny klocek plastiku i zaczął się golić.
— Pewnie — mruknął. Maszynka brzęczała cicho, kiedy gładził nią podbródek. — Przez osiem lat żyłem w cyberprzestrzeni, zgadza się? No i wiem, że niczego tam nie było. Przynajmniej nie wtedy. Zresztą… Mam zadzwonić do Lucasa, żeby cię uspokoić? Masz numer do jego rollsa?
— Nie. Nie warto. Lepiej siedzieć cicho, dopóki nie przyjdzie Beauvoir. — Wstała, odkleiła trody i sięgnęła po kapelusz. — A ja będę leżeć cicho: spróbuję się przespać. Miej oko na Bobby'ego.
Odwróciła się i ruszyła do drzwi. Wyglądała jak lunatyczka: nagle spłynęła z niej cała energia.
— Cudownie… — Jammer przejechał maszynką po górnej wardze. — Napijesz się? — zapytał Bobby'ego.
— Właściwie… Jest jeszcze trochę za wcześnie…
— Może dla ciebie. — Schował maszynkę do kieszeni. Drzwi zamknęły się za Jackie. Jammer pochylił się lekko. — Jak oni wyglądali, mały? Przyjrzałeś się?
— Tacy szarzy… Nieokreśleni…
Jammer był wyraźnie zawiedziony. Znów rozparł się wygodnie.
— Chyba nie można ich wyraźnie zobaczyć, jeśli się do tego nie należy. — Zabębnił palcami po poręczy fotela. — Myślisz, że są rzeczywiści?
— No… Ja w każdym razie nie chciałbym któremuś wejść w drogę…
Jammer przyjrzał mu się z uwagą.
— Nie? Może jesteś sprytniejszy, niż na to wyglądasz. Ja też nie chciałbym im wchodzić w drogę. Wycofałem się z gry, zanim zaczęli się pojawiać.
— I jak pan myśli, czym są?
— Robisz się coraz sprytniejszy… No więc, nie wiem. Trudno mi przełknąć pomysł, że to banda haitańskich bożków voodoo, ale kto wie? — Zmrużył oczy. — Możliwe, że to program wirusowy, który uwolnił się w matrycy i nabrał rozumu… To dostatecznie straszne. Może ludzie z Turinga chcą to utrzymać w tajemnicy. A może SI znalazły sposób, żeby oddzielić i wpuścić w matrycę części siebie. To by doprowadziło Turinga do szału. Znałem takiego faceta z Tybetu, robił sprzęt dla dżokejów. Uważał, że to są tulpy.
Bobby zamrugał niepewnie.
— Tulpa to forma myślowa. Coś w tym rodzaju. Taki zabobon. Naprawdę potężni faceci umieją oddzielić coś w rodzaju ducha stworzonego z energii negatywnej. — Wzruszył ramionami. — Bzdura. Jak ci goście od voodoo, kumple Jackie.
— Mnie się wydaje, że Lucas, Beauvoir i wszyscy inni zachowują się, jakby to było realne, a nie tylko sztuczka…
— Trafiłeś. — Jammer pokiwał głową. — I dzięki temu nieźle się ustawili, więc naprawdę coś tam jest. — Pokręcił głową i ziewnął. — Ja też muszę się przespać. Możesz robić, co chcesz, tylko trzymaj łapy z daleka od mojego deku. I nie próbuj wychodzić, bo zacznie wyć z dziesięć różnych alarmów. W lodówce za barem jest sok, ser i inny chłam…
Bobby stwierdził, że lokal — teraz, kiedy pozostał w nim sam — nadal budzi lęk, ale jest miejscem dostatecznie ciekawym, żeby opłacało się trochę przestraszyć. Spacerował przez chwilę za barem, dotykając kurków od piwa i chromowanych dozowników drinków. Stała tam maszyna produkująca lód i druga, lejąca wrzątek. Zrobił sobie filiżankę japońskiej rozpuszczalnej kawy i obejrzał stos kaset audio. Nigdy nie słyszał o żadnym z tych zespołów ani solistów. Nie był pewien, czy oznacza to, że Jammer, który był stary, lubi starą muzykę, czy też były to całkiem nowe utwory, które do Barrytown dotrą — zapewne przez Leona — za jakieś dwa tygodnie… Znalazł broń pod czarno-srebrną uniwersalną konsolą kredytową na końcu baru: rodzaj krótkiego, grubego pistoletu maszynowego z magazynkiem sterczącym z rękojeści. Był przyczepiony pod ladą paskiem żółtego rzepa i Bobby uznał, że lepiej go nie dotykać. Po jakimś czasie nie czuł się już przestraszony, raczej znudzony i podenerwowany. Wziął stygnącą kawę i powędrował na salę. Usiadł przy stoliku i udawał, że jest Grafem Zero, najlepszym w Ciągu artystą konsoli, i czeka tu na paru frajerów, z którymi ma pogadać o interesach, o jakimś wejściu koniecznie im potrzebnym, do którego nikt oprócz Grafa nie jest zdolny.
— Jasne — rzucił do pustego klubu, mrużąc powieki. — Przetnę to dla was… Jeśli macie forsę.
Zbledli, kiedy wymienił cenę.
Lokal był dźwiękoszczelny; nie słyszał gwaru wokół straganów na trzynastym piętrze, jedynie szum jakiegoś systemu klimatyzacji i z rzadka bulgot maszyny z wrzątkiem. Znudzony zagrywkami Grafa, Bobby zostawił filiżankę na stole i przeszedł do wejścia, przesuwając palce po wytartej pluszowej linie zawieszonej na wypolerowanych mosiężnych słupkach. Uważając, by nie dotknąć szklanych drzwi, usiadł obok okna szatni, na prostym metalowym stołku z siedzeniem krytym skajem posklejanym taśmą. W szatni płonęła słaba żarówka; widać było kilkadziesiąt starych drewnianych wieszaków zwisających ze stalowych prętów, każdy z żółtym, ręcznie wypisanym numerkiem. Pomyślał, że Jammer siada tu czasem i wpuszcza klientów. Nie bardzo rozumiał, dlaczego ktoś, kto przez osiem lat był ostrym kowbojem, miałby prowadzić nocny klub. Ale może to coś w rodzaju hobby. Pewnie w takim klubie można wyrwać sporo dziewczyn… ale przecież i tak ma się ich dość, kiedy człowiek jest bogaty. A jeśli Jammer przez osiem lat był na topie, to przecież musiał być bogaty…
Pomyślał o scenie z matrycy, szarych plamach i głosach… Zadrżał. Wciąż nie rozumiał, dlaczego miało to oznaczać, że Lucas nie żyje. A potem przypomniał sobie, że jego matka też nie żyje i to również nie wydawało się całkiem realne. Jezu… Wszystko razem zaczynało mu działać na nerwy. Chciałby się znaleźć na zewnątrz, po tamtej stronie drzwi, obejrzeć stragany, kupujących i ludzi, którzy tam pracują…
Wyciągnął rękę i odsunął aksamitną zasłonę — tyle tylko, żeby spojrzeć przez grube szkło na tęczowy chaos straganów i charakterystyczny spacerowy krok kupujących. I tam, jak w ramce, pośrodku tego wszystkiego, obok stołu zastawionego używanymi analogowymi monitorami wideo, próbnikami stanów logicznymi i podzielnikami mocy, zobaczył nie należącą do żadnej rasy, grubokościstą twarz Leona. Głęboko osadzone paskudne oczy spojrzały na Bobby'ego z niemal słyszalnym pstryknięciem rozpoznania. A potem Leon zrobił coś, czego Bobby nigdy u niego nie widział: uśmiechnął się.