W ciemności pływały sześcioboczne mozaiki o barwie krwi. Wszystko było ciepłe. I miękkie, na ogół miękkie.
— Ależ miazga — powiedział jeden z aniołów. Głos dochodził z daleka, ale brzmiał nisko, głęboko i bardzo wyraźnie.
— Powinnyśmy go wyciągnąć od Leona — stwierdził drugi anioł. — Tym na górze się to nie spodoba.
— Musiał coś mieć w tej wielkiej kieszeni tutaj. Widzisz? Rozcięli mu ją, żeby to wydostać.
— Ale nie wszystko rozcięli, siostro. Jezu! Tutaj!
Mozaiki zafalowały i poszybowały, gdy coś poruszyło jego głową. Chłodna dłoń na policzku.
— Nie ubrudź sobie koszuli — ostrzegł pierwszy anioł.
— Dwadziennie nie będzie zadowolony. Jak myślisz, dlaczego mu tak nagle odbiło i zaczął uciekać?
Wkurzało go to, bo chciał spać. Chociaż… Spał, z całą pewnością, ale wizyjne sny Marshy przesączały mu się jakoś do mózgu, tak że przelatywał przez porwane sekwencje „Ludzi na świeczniku”. Serial nadawali bez przerwy od czasów, kiedy jeszcze nie było go na świecie, z intrygą niby wielogłowy tasiemiec, który zwijał się i co kilka miesięcy pochłaniał sam siebie, by wypuścić nowe głowy, zgłodniałe napięcia i akcji. Widział — czego Marsha nigdy nie widziała — jak wije się w swej totalności wydłużona spirala DNA Sense/Netu, tania krucha ektoplazma, emanacja pragnień niezliczonych śniących. Marsha obserwowała to z punktu widzenia Michele Morgan Magnum, głównej postaci kobiecej, dziedzicznej władczyni korporacji Magnum AG. Ale dzisiejszy odcinek dziwacznie zbaczał z tematu obłąkańczo złożonych romansów Michele, których zresztą Bobby'emu nigdy nie chciało się śledzić. Akcja przeskakiwała do szczegółowych, socjoarchitektonicznych opisów osiedli klasy średniej w stylu Soleri. Niektóre detale nawet Bobby'emu wydawały się podejrzane; wątpił na przykład, by rzeczywiście całe kondygnacje poświęcono tylko na sprzedaż lodowato błękitnych garniturów z gładkiego zamszu z diamentowymi klamrami przy kolanach. Albo żeby istniały inne poziomy, pogrążone w wiecznym mroku i zamieszkiwane wyłącznie przez głodujące dzieci. W te ostatnie, jak sobie niejasno przypominał, święcie wierzyła Marsha, która traktowała Projekty z zabobonnym lękiem, niby grożące wszystkim pionowe piekło, gdzie pewnego dnia będzie może zmuszona wstąpić. Inne elementy wizyjnego snu przypominały mu kanał Wiedzy, wciskany za darmo z każdym abonamentem symstymu. Puszczali tam skomplikowane, animowane diagramy wewnętrznej struktury Projektów, a w tle monotonny głos opowiadał o stylach życia rozmaitych kategorii mieszkańców. Ci, kiedy zdołał skoncentrować uwagę, wydawali się jeszcze mniej prawdopodobni, niż te migawki zimnoniebieskiego zamszu i drapieżne dzieci skradające się w ciemności. Obserwował, jak w kuchennej wnęce idealnie czystego pokoju młoda matka tnie pizzę ciężkim, przemysłowym nożem wodnym. Cała ściana otwierała się na wąski balkon i prostokąt nienaturalnie błękitnego nieba. Bobby miał wrażenie, że kobieta jest czarna nie będąc czarną, niby bardzo, bardzo ciemnoskóra i młodzieńczo macierzyńska wersja porno-lalki z zestawu w jego sypialni. I miała — tak to wyglądało — identyczne piersi — małe, ale nienaturalnie doskonałe.
W tym momencie, zwiększając tylko jego dezorientację, odezwał się straszliwie głośny i całkiem nie Netowy głos:
— Moim zdaniem to wyraźna oznaka życia, Jackie. Co prawda prognozy nie są na razie zachwycające, ale to już coś.
I wtedy zawirował, wciągany do lśniącego universum Michele Morgan Magnum, która rozpaczliwie starała się nie dopuścić do przejęcia Magnum AG przez złowrogi, pochodzący z Shikoku klan Nakamura. W tym przypadku (intryga komplikowała się) reprezentował ich tegoroczny główny chłoptaś Michele: bogaty — ale z jakichś powodów niezbędnie potrzebujący kilku dodatkowych miliardów — młody nowosowiecki polityk Wasilij Susłow, który wyglądał i ubierał się dziwnie podobnie do Gothików u Leona.
Akcja odcinka docierała do czegoś w rodzaju punktu zwrotnego: na ulicy poniżej Covina Concourse Courts miniaturowe niemieckie śmigłowce atakowały antycznego BMW na baterie paliwowe, Michele Morgan Magnum okładała niklowanym pistoletem Nambu swoją zdradziecką sekretarkę, a Susłow, z którym Bobby coraz bardziej się identyfikował, spokojnie szykował się do zniknięcia z miasta w towarzystwie świetnie zbudowanej ochroniarki, Japonki, ale bardzo podobnej do innej dziewczyny z zestawu holopornu. I wtedy ktoś krzyknął.
Bobby nigdy jeszcze nie słyszał, żeby ktoś tak wrzeszczał. Ale głos wydawał mu się znajomy. Zanim zdążył się nad tym zastanowić, znowu powróciły te wirujące, krwawe plastry miodu. Stracił przez nie końcówkę „Ludzi na świeczniku”. Nie szkodzi, pomyślała jakaś część mózgu; zawsze może zapytać Marshę, co z tego wynikło.
— Otwórz oczy, chłopie. O tak. Światło jest za ostre? Było, ale nie zmieniało się. Biel, biel; pamiętał, jak dawno temu eksplodowała mu głowa, granat czystej bieli w zimnej, wietrznej, pustynnej ciemności. Oczy miał otwarte, ale nic nie widział. Tylko biel.
— Dałbym ci spokój, mały. W twoim stanie… Ale ludzie, którzy mi płacą, kazali się spieszyć. No więc budzę cię, zanim skończyłem. Zastanawiasz się pewno, czemu nic nie widzisz, prawda? Otóż mamy tu blokadę neuralną. Tak między nami mówiąc, zabawka pochodzi z sex shopu, ale dlaczego nie mielibyśmy jej wykorzystać w celach medycznych, skoro taką mamy ochotę? A mamy ochotę, bo ciągle bardzo cię boli. Zresztą dzięki niej leżysz nieruchomo, kiedy nad tobą pracuję. — Głos był spokojny i równy. — Twój podstawowy kłopot, czyli plecy, rozwiązałem za pomocą zszywacza i prawie metra szponu. Nie zajmuję się tu chirurgią plastyczną, rozumiesz, ale dla dziewczynek te blizny będą naprawdę interesujące. W tej chwili oczyszczam ranę na piersi, potem założę tu mały szpon i po wszystkim. Przez parę dni lepiej unikaj gwałtownych ruchów, bo wyciągniesz klamrę. Przykleiłem ci kilka derm i zaraz przykleję więcej. A teraz przełączę ci zmysły na audio i pełną wizję, żebyś oswoił się z tym, gdzie jesteś. Nie przejmuj się krwią. Jest twoja, ale więcej już nie będzie.
Biel skłębiła się w szarą chmurę, obiekty nabierały kształtów w powolnym tempie wizji w obłoku pyłu. Leżał na obitym miękko suficie i patrzył prosto w dół na pokrwawioną białą lalkę, która zamiast głowy miała zielonkawobłękitną chirurgiczną lampę wyrastającą jakby bezpośrednio z ramion. Czarny mężczyzna w pochlapanym zielonym fartuchu rozpylał coś żółtego na płytkie cięcie biegnące ukośnie od miejsca tuż nad kością łonową lalki do lewego sutka. Wiedział, że mężczyzna jest czarny, ponieważ miał gołą głowę — gołą i wygoloną, błyszczącą od potu. Dłonie skrywały mu obcisłe zielone rękawiczki, tak że poza lśniącą koroną łysiny Bobby nie widział ani kawałka jego skóry. Różowe i niebieskie dermadyski przylegały do skóry po obu stronach szyi lalki. Brzegi rany pomalowane były czymś, co wyglądało jak syrop czekoladowy, a żółty aerozol syczał u wylotu małej srebrnej rurki.
Po chwili do Bobby'ego dotarł sens obrazu i wszechświat przekręcił się nagle, budząc mdłości. Lampa wisiała u sufitu, sufit pokrywało lustro, a lalką był on sam. Miał uczucie, że coś jakby długa, elastyczna lina ciągnie go z powrotem: przez czerwone plastry miodu do pokoju, gdzie czarna dziewczyna kroiła pizzę dla swoich dzieci. Wodny nóż nie wydawał żadnego dźwięku: mikroskopijne drobiny ścierne zawieszone w wąskim jak igła, wysokociśnieniowym strumieniu wody. Bobby wiedział, że urządzenie służy do cięcia szkła i stopów, nie do krojenia pizzy z kuchenki mikrofalowej. Chciał do niej zawołać, bo bał się, że nawet tego nie czując odetnie sobie kciuk.
Ale nie mógł krzyczeć, nie mógł się ruszyć ani nawet jęknąć. Z czułością odkroiła ostatni kawałek, przycisnęła stopą pedał wyłącznika noża, ułożyła pizzę na gładkiej ceramicznej tacy i spojrzała na kwadrat błękitu za balkonowymi drzwiami, gdzie były jej dzieci… Nie, powiedział Bobby gdzieś w głębi własnego umysłu. Niemożliwe… Ponieważ stwory, które wtoczyły się do wnętrza i skoczyły ku niej, nie były podrostkami na lotniach. Były dziećmi, monstrualnymi dziećmi ze snu Marshy, ciałami o skrzydłach z różowych kości połączonych z metalem, napiętymi błonami plastiku… Zobaczył ich zęby…
— O rany — mruknął czarny mężczyzna. — Na chwilę cię straciłem. Nie na długo, rozumiesz, może nowojorską minutę…
Dłoń w lustrze nad głową podniosła z zakrwawionej ścierki obok żeber Bobby'ego płaską szpulę z przejrzystego niebieskiego plastiku. Delikatnie, dwoma palcami, mężczyzna odwinął rodzaj brunatnego przewodu podobnego do sznura paciorków. Maleńkie punkciki światła błyskały po bokach koralików, zdawały się poruszać i wibrować.
— Szpon — wyjaśnił mężczyzna.
Kciukiem drugiej ręki wcisnął jakiś wewnętrzny nóż w niebieskiej szpuli. Odcinek przewodu z paciorkami zakolysał się swobodnie i zaczął wić jak wąż.
— Dobra rzecz — stwierdził mężczyzna. — Nowość. Teraz używają takich w Chibie.
Brązowy wąż nie miał głowy, każdy paciorek był segmentem ciała, każdy segment wyposażony w parę jasnych, lśniących nóżek. Nagle, z godnym iluzjonisty gestem dłoni w zielonych rękawiczkach, ułożył węża, czy może raczej stonogę wzdłuż otwartej rany i ścisnął delikatnie ostatni segment, najbliższy twarzy Bobby'ego. Segment oderwał się, ciągnąc za sobą czarną nić. Służyła za system nerwowy stwora, bo w miarę, jak się przesuwała, kolejne pary szponów zatrzaskiwały się, mocno spinając brzegi rany, jak zamek w nowej kurtce.
— No widzisz — rzekł czarny mężczyzna, białym tamponem ścierając resztki brązowego syropu. — Nie było tak źle, prawda?
Wkroczył do apartamentu Dwadziennie zupełnie inaczej, niż to sobie tak często wyobrażał. Przede wszystkim nigdy się nie spodziewał, że wjedzie na wózku inwalidzkim, który ktoś sobie przywłaszczył z Domu Opieki Marii Panny — tę nazwę i numer seryjny wypalono laserem na matowym chromie lewej poręczy. Kobieta, która go popychała, doskonale by pasowała do którejś z jego fantazji; miała na imię Jackie i była jedną z dwóch dziewczyn z Projektów, które widział u Leona. I — jak rozumiał — jednym z jego aniołów. Wózek bezszelestnie sunął po szorstkiej szarej wykładzinie w wąskim korytarzu prowadzącym do apartamentu. Za to przy każdym kroku podzwaniały wesoło złote bransoletki przy kapeluszu Jackie.
I nigdy sobie nie wyobrażał, że mieszkanie Dwadziennie będzie takie duże. I pełne drzew.
Pye, lekarz, który z naciskiem podkreślał, że wcale nie jest lekarzem, tylko kimś, kto „czasami pomaga”, usiadł na wytartym barowym stołku w swojej improwizowanej sali operacyjnej i ściągnął pokrwawione zielone rękawiczki. Zapalił mentolowego papierosa i z poważną miną zalecił Bobby'emu, żeby przez najbliższy tydzień czy dwa unikał wysiłku. Po kilku minutach Jackie i Rhea, drugi anioł, wcisnęły go w pogniecioną czarną piżamę, która wyglądała jak rekwizyt z taniego filmu o ninjach. Usadziły go w fotelu na kółkach i popchały do centralnego ciągu wind wokół głównego filaru budynku. Bobby był przytomny, nie odczuwał bólu dzięki trzem dodatkowym dermom z zapasu Pye'a; jedna z nich zawierała dobre dwa tysiące mikro analogu endorfiny.
— A moje rzeczy? — protestował, kiedy wyjechali na korytarz, niebezpiecznie wąski po dziesięcioleciach montowania dodatkowych kabli i rur. — Gdzie moje ciuchy, mój dek i wszystko?
— Twoje ciuchy, skarbie, są w plastikowym worku i czekają, aż Pye je wyniesie. Musiał je rozcinać i zdzierać z ciebie na stole. Zostały z nich pokrwawione szmaty. Jeżeli dek miałeś w kurtce na plecach, to moim zdaniem wyjęli ci go chłopcy, którzy cię załatwili. Niewiele brakowało, a załatwiliby cię na dobre. W dodatku, wredny draniu, poplamiłeś moją koszulę od Sally Stanley.
Anioł Rhea nie zachowywała się zbyt przyjaźnie.
— Aha… — mruknął Bobby, kiedy skręcili za róg. — Dobra. A czy przypadkiem nie znalazłyście mojego śrubokręta? I chipa kredytowego?
— Żadnych chipów, dziecinko. A jeśli chodzi ci o ten śrubokręt z dwoma setkami nowych w uchwycie, to taka właśnie jest cena nowej koszuli…
Dwadziennie nie wyglądał, jakby był szczególnie zachwycony widokiem Bobby'ego. Prawdę mówiąc, sprawiał wrażenie, jakby go wcale nie widział. Spoglądał ponad nim na Jackie i Rheę, pokazując zęby w uśmiechu, który wyraźnie dowodził zdenerwowania i braku snu. Podleczyły go tak blisko, że zobaczył żółtawe zwykle białka oczu Dwadziennie — niemal pomarańczowe w fioletowym świetle biorurek, zwisających z sufitu na pozór zupełnie przypadkowo.
— Czemu tak długo, suki? — zapytał handlarz.
W jego głosie nie było gniewu, tylko potworne znużenie i jeszcze coś, czego Bobby z początku nie rozpoznał.
— Przez Pye'a — odparła Jackie. Wyminęła wózek i wzięła paczkę chińskich papierosów z wielkiej drewnianej płyty, służącej Dwadziennie za stolik. — Stary Pye jest perfekcjonistą.
— Nauczył się tego na weterynarii — dodała Rhea tak, żeby Bobby usłyszał. — Tyle że zwykle jest tak naćpany, że nikt by mu nie dał psa do leczenia.
— No tak… — Dwadziennie przeniósł wreszcie wzrok na Bobby'ego. — Wyliżesz się.
Spojrzenie miał zimne. Zimne, zmęczone i klinicznie obojętne, całkowicie różne od zwykłego spojrzenia nerwowego pasera i gaduły, za jakiego Bobby go uważał. Pod tym wzrokiem Bobby mógł tylko spuścić głowę. Nie odrywał oczu od blatu stołu, czując na policzkach gorący rumieniec.
Blat, prawie na trzy metry długi i ponad metr szeroki, był zbity z klocków grubszych niż udo Bobby'ego. Musiały kiedyś leżeć w wodzie, pomyślał. Niektóre fragmenty wciąż zachowały srebrzystą patynę drewna wyrzuconego przez fale, jak ten pień, przy którym bawił się dawno temu w Atlantic City. Jednak kloce od dawna już nie widziały wody. Powierzchnię pokrywała mozaika kropli wosku ze świec, plamy wina, ślady po czarnej matowej emalii nakładanej sprajem na jakieś przedmioty o dziwacznych kształtach, a także ciemne piętna wypalone setkami papierosów. Stół był tak zawalony jedzeniem, odpadkami i gadżetami, że wyglądał, jakby jakiś uliczny handlarz zaczął rozkładać na nim swój towar, ale zrobił sobie przerwę obiadową. Leżały tam nie dojedzone pizze z krylowymi pulpetami w czerwonym sosie.
— Bobby poczuł ssanie w żołądku — a obok nierówne stosy programów, brudne kieliszki z niedopałkami papierosów utopionymi w resztkach wina, różowa plastikowa taca z równymi rzędami wyschniętych kanapek, otwarte i zamknięte puszki piwa, antyczny wojskowy nóż Gerbera bez pochwy, leżący na płaskim bloku gładkiego marmuru, co najmniej trzy pistolety i dwadzieścia parę tajemniczych elementów wyposażenia konsoli — kowbojski ekwipunek, na widok którego w normalnych warunkach Bobby zacząłby się ślinić.
Teraz ślina napływała mu do ust na myśl o kawałku zimnej pizzy z krylem. Ale głód był drobiazgiem wobec nieoczekiwanego uczucia poniżenia, kiedy przekonał się, że Dwadziennie wcale się nim nie przejmuje. To nie znaczy, że Bobby uważał handlarza za przyjaciela, jednak wierzył głęboko, że Dwadziennie widzi w nim kogoś szczególnego, utalentowanego, aktywnego, kto ma szansę wydostać się z Barrytown. Jednak spojrzenie przekrwionych oczu świadczyło wyraźnie, że nie jest nikim specjalnym, i jeszcze wilsonem na dodatek…
— Posłuchaj, chłopie… — powiedział ktoś.
Nie był to Dwadziennie, więc Bobby podniósł głowę. Dwóch mężczyzn siedziało obok handlarza na ciężkiej skórzanej sofie. Obaj czarni. Ten, który się odezwał, nosił jakąś szarą szatę i staromodne okulary w plastikowych oprawach. Oprawki były kwadratowe, duże i wyglądały, jakby brakowało w nich szkieł. Drugi miał ramiona dwa razy szersze od handlarza i był ubrany w prosty dwuczęściowy czarny garnitur, jaki widuje się w kinie u japońskich biznesmenów. Nieskazitelnie białe mankiety spinały dwa jasne prostokąty złotych mikroobwodów.
— Szkoda, że nie możemy ci dać czasu na powrót do zdrowia — rzekł pierwszy. — Ale mamy tu ciężki problem. — Przerwał, zdjął okulary i rozmasował grzbiet nosa. — Potrzebujemy twojej pomocy.
— Niech to diabli… — mruknął Dwadziennie.
Pochylił się, z paczki na stole wyjął chińskiego papierosa, odpalił od metalowej czaszki wielkości dużej cytryny i sięgnął po kieliszek wina. Mężczyzna w okularach wysunął smukły brązowy palec i dotknął jego przegubu. Dwadziennie puścił kieliszek i wyprostował się ze sztucznie obojętną twarzą. Mężczyzna uśmiechnął się do Bobby'ego.
— Graf Zero — rzekł. — Podobno takie masz pseudo.
— Zgadza się — wykrztusił Bobby. Zabrzmiało to jak krakanie.
— Musisz nam opowiedzieć o Dziewicy, Graf. Bobby zamrugał zdziwiony.
— Vyèj Mirak… — Okulary wróciły na miejsce. — Pani Nasza, Dziewica Cudów. My znamy ją… — zrobił znak lewą ręką — jako Ezili Freda.
Bobby uświadomił sobie, że ma otwarte usta. Zamknął je. Trzy pary oczu na trzech ciemnych twarzach wpatrywały się w niego wyczekująco. Jackie i Rhea zniknęły, choć nie zauważył, kiedy wyszły. Ogarnęło go uczucie zbliżone do paniki. Gorączkowo rozglądał się po rosnącym dookoła dziwnym lesie karłowatych drzew. Rurki bioświatła sterczały pod wszystkimi możliwymi kątami i we wszystkie strony, niczym różowofioletowe bierki zawieszone w zielonej przestrzeni liści. Żadnych ścian. W ogóle nie widział ścian. Sofa i zawalony blat stały na czymś w rodzaju polany o podłożu z nagiego betonu.
— Wiemy, że przyszła do ciebie — oświadczył potężny mężczyzna, spokojnie zakładając nogę na nogę. Poprawił idealny kant na nogawce, a na Bobby'ego mrugnęła złota spinka do mankietu. — Wiemy o tym, rozumiesz?
— Dwadziennie mówił mi, że to było twoje pierwsze wejście — dodał drugi z obcych. — To prawda?
Bobby przytaknął.
— Jesteś więc wybrańcem Legby. — Mężczyzna znowu zdjął puste oprawki. — Skoro spotkałeś Vyèj Mirak.
Uśmiechnął się.
Bobby znowu otworzył usta.
— Legba — wyjaśnił mężczyzna. — Pan dróg i ścieżek. Loa komunikacji…
Dwadziennie zgasił papierosa na poplamionym drewnie. Bobby zauważył, że drżą mu palce.