ROZDZIAŁ 31 GŁOSY

— Lepiej znajdę Wiga — powiedział.

Marly patrzyła, zahipnotyzowana ruchem manipulatorów; szukały elementów w wirze przedmiotów, chwytając i odrzucając podtrzymywały ten wir: odrzucone obiekty odfruwały, zderzały się z innymi, dryfowały w nowych układach. Cały proces poruszał nimi łagodnie, powoli, bezustannie.

— Lepiej… — powtórzył.

— Co?

— Lepiej pójdę poszukać Wiga. Może wymyślić coś głupiego, kiedy się zjawią ludzie twojego szefa. Wiesz, nie chcę, żeby sobie zrobił krzywdę. — Był niepewny, wyraźnie zakłopotany.

— Dobrze — odparła. — Mnie tu nic nie grozi. Popatrzę. Przypomniała sobie obłąkane oczy Wiga, promieniujące od niego szaleństwo; przypomniała sobie wrogą chytrość, jaką wyczuła w jego głosie słyszanym przez radio „Sweet Jane”. Dlaczego Jones tak się o niego troszczy? Ale potem wyobraziła sobie, czym może być życie w tym Miejscu, w martwych rdzeniach Tessier-Ashpoolów. Cokolwiek ludzkiego, cokolwiek żywego może się tu wydać bezcenne…

— Masz rację. Idź go poszukaj.

Chłopak uśmiechnął się nerwowo, odepchnął nogami i popłynął do otworu, gdzie była umocowana lina.

— Wrócę po ciebie — obiecał. — Pamiętaj, gdzie zostawiłaś skafander…

Korpus z szumem obracał się tam i z powrotem, manipulatory poruszały się, łowiąc nowy wiersz…


Potem nigdy nie była pewna, czy głosy istniały naprawdę. W końcu jednak doszła do wniosku, że były elementem jednej z tych sytuacji, w których „rzeczywistość” staje się tylko kolejną koncepcją.

Zdjęła żakiet, ponieważ pod kopułą zrobiło się cieplej, jakby bezustanny ruch ramion rozgrzewał powietrze. Umocowała go wraz z torebką do zaczepu pod ekranem modlitewnym. Pudełko jest prawie gotowe, pomyślała, choć w zakończonych poduszeczkami chwytakach poruszało się tak szybko, że nie widziała dokładnie… I nagle popłynęło swobodnie, wirując w powietrzu, a ona skoczyła po nie instynktownie i przekoziołkowała ponad migającymi ramionami, przyciskając do piersi swój skarb. Nie mogła zwolnić i uderzyła o przeciwległą ścianę, stłukła sobie ramię i rozerwała bluzkę. Dryfując w oszołomieniu ściskała pudełko, spoglądała przez prostokąt szkła na układ pożółkłych starych map i poszarzałego lustra. Morza kartografów zostały wycięte, odsłaniając łuszczącą się srebrzystą powierzchnię: masy lądów płynące po brudnym srebrze… Podniosła głowę i zobaczyła, jak błyszczące ramię łapie za rękaw jej brukselski żakiet. Wirująca z gracją o pół metra dalej torebka była następna, schwytana przez manipulator z sensorem optycznym i prostymi szczypcami.

Patrzyła, jak jej rzeczy znikają z nieustającym tańcu ramion. Po paru minutach żakiet wyfrunął z powrotem. W gładkiej skórze wycięto kwadraty i prostokąty. Marly zaśmiała się. Wypuściła pudełko.

— Nie krępuj się — powiedziała. — Jestem zaszczycona. Ramiona przesuwały się i błyskały; usłyszała jęk małej piły.

Jestem zaszczycona jestem zaszczycona jestem zaszczycona… Echo jej głosu pod kopułą uwalniało zmienny las cichszych, niepełnych dźwięków, a za nimi, bardzo słabe… głosy…

— Jesteś tu, prawda? — zawołała, do pierścienia dźwięków dodając zmarszczki i odbicia własnych słów.

…Tak, jestem tu.

— Wigan powiedziałby, że zawsze byłeś.

…Tak, ale to nieprawda. Powstałem tutaj. Kiedyś mnie nie było. Kiedyś, przez jasny czas, czas poza trwaniem, byłem wszędzie… Ale jasny czas pękł. Lustro miało skazę. Teraz jestem tylko jednym… Ale mam swoją pieśń, a ty ją słyszałaś. Śpiewam ją tymi rzeczami, które pływają dookoła: strzępy rodu, który ufundował moje narodziny. Są też inni, ale nie chcą ze mną mówić. Próżne, rozproszone elementy mnie samego. Jak dzieci. Jak ludzie. Przysyłają mi nowe rzeczy, ale ja wolę stare. Może i robię to, o co proszą. Spiskują z ludźmi moje inne jaźnie, a ludzie wyobrażają sobie, że to bogowie.

— Ty jesteś tym, czego szuka Virek. Prawda?

…Nie. Uważa, że może siebie przetłumaczyć, przenieść kod swojej osobowości w moją osnowę. Pragnie być tym, czym ja kiedyś byłem. To, czym może się stać, najbardziej przypomina najmniejszą z mych rozbitych jaźni…

— Czy jesteś… smutny?

…Nie.

— Ale twoje… twoje pieśni są smutne.

…Moje pieśni mówią o czasie i odległości. Smutek jest w tobie. Patrz na moje ramiona. To tylko taniec. Te rzeczy, które tak cenisz, to tylko skorupy.

— Ja… Ja wiedziałam. Kiedyś.

Ale teraz dźwięki były już tylko echami. Zniknął gdzieś las głosów mówiących jednym głosem. Patrzyła, jak idealne kulki jej łez odpływają, by dołączyć do zapomnianych ludzkich wspomnień pod kopułą twórcy pudełek.


— Rozumiem — odezwała się jakiś czas później wiedząc, że mówi tylko po to, by brzmieniem własnego głosu dodać sobie odwagi. — Jesteś collage'em kogoś innego. Twój stwórca jest prawdziwym artystą. Czy to ta szalona córka? Nieważne. Ktoś przeniósł tu tę maszynę, przyspawał do kopuły i podłączył do śladów pamięci. Rozsypał jakoś wszystkie zużyte, smutne dowody człowieczeństwa rodu i pozostawił do sortowania poecie. Do zapieczętowania w pudełkach. Nie słyszałam o bardziej niezwykłym dziele. O bardziej złożonym geście.

Przepłynął zdobiony srebrem szylkretowy grzebień z wyłamanymi zębami. Pochwyciła go jak rybę i przeciągnęła po włosach.

Po drugiej stronie kopuły zapłonął ekran, pojawiła się twarz Paco.

— Starzec nie chce nas wpuścić, Marly — poinformował Hiszpan. — Ten drugi, ten wagabunda, gdzieś go ukrył. Señorowi bardzo zależy, żebyśmy dostali się do rdzeni i zabezpieczyli jego własność. Jeśli nie zdołasz przekonać Ludgate'a i tego drugiego, żeby otworzyli śluzę, będziemy musieli sami ją otworzyć, dehermetyzując całą strukturę. — Odwrócił wzrok od kamery, jakby porozumiewał się z innym członkiem załogi albo sprawdzał wskazania instrumentu. — Masz jedną godzinę.

Загрузка...