CZĘŚĆ CZWARTA

Do Miasta przybywamy rankiem następnego dnia. Nad molochem unosi się mgła – nie żółta, jak nad Zakładem, ale zwyczajna, szarobura, smog, jaki często zawisa nad miastem. Nie bardzo go lubię, ale dziś jest moim sprzymierzeńcem. Wybrawszy odpowiedni moment zeskakuję na dach jakiegoś budynku – wagonik opuścił się tak nisko, że spadam z wysokości trzech, może pięciu metrów.

Ląduję względnie miękko. Siedzę i czekam, aż mi przejdzie ból w odbitych stopach. I myślę w szalonym tempie, co dalej.

Nie dowiedziałam się, jak nazywał się przewoźnik i kim był. Przez całą drogę leżałam na dachu, on zaś siedział w kabinie i milczał. I tylko – gdy już niemal byliśmy nad miastem – leciutko stuknął w dach, jakby dając mi znać, że pora się zmywać.

Wstaję. Wciągam głęboko w płuca wilgotną mgłę. Jestem w Mieście. Jestem w domu…


* * *

Pierwszą rzeczą, na jaką zwracam uwagę, jest duża liczba patroli na ulicach. Energopolicaje chodzą po dwu, a nawet czterech, w pełnym rynsztunku bojowym, od czasu do czasu zatrzymując niektórych przechodniów i żądając kodu obywatelskiego. A mój dawno został anulowany – w żadnym razie nie mogę im podpaść. Idę, rozglądam się na wszystkie strony jakby nigdy nic, ale na widok patrolu natychmiast daję nura w boczną uliczkę albo bramę. Droga do rejonu wieżowców, i tak daleka, zajmuje mi cały dzień.

Wieżowce wznoszą się ponad miastem, ich wierzchołki toną we mgle. Na ich widok zaczynam się denerwować. Wszystko, co stało się podczas minionej doby nie chce mi się pomieścić w głowie. Wczoraj o tej porze wisiałam na ścianie Zakładu czekając na odjazd wagonika, a dziś – już niedługo – zobaczę swoich. Dzikich. Aleksa, Maura. Przepiórkę. Loszkę. Wszystkich.

Dopiero teraz zaczynam pojmować, jak bardzo jestem zmęczona. Przysiadam na krawędzi trotuaru. Natychmiast podjeżdża do mnie uliczny rozwoźnik i wkłada mi w dłoń karton z napojem energetyzującym. Pociągam spory łyk; rozwoźnik jedzie dalej: niski powozik na trzech gąsienicach, jeden na poły ślepy sensor i szczelina na kartę z marszrutą. Piramidka kartonowych pojemników z napojem niebezpiecznie przechyla się na bok.

Wokół snują się przechodnie. Zwykli ludzie. Co chwila napominam samą siebie – mam ochotę chciwie wpatrywać się w ich twarze, pytać o coś, zwrócić na siebie ich uwagę. Stęskniłam się za nimi. Rozpiera mnie wprost wiedza, która im przyniosłam. Która, być może, zmieni ich życie. Choć raczej wątpliwe, czy ich uszczęśliwi…

Rzucam karton drinka w okrągły wylot paszczy pojemnika na śmieci. Nadlatuje wiatr, porywa lekki kartonik i wlecze wzdłuż chodnika.

– Naruszenie porządku publicznego!

Ledwo się wstrzymuję, żeby nie drgnąć. Czwórka policjantów – w hełmach, z tarczami i uzbrojeni jak do walki z tłumem. Jeden ma mnóstwo naszywek na rękawie – najpewniej jest sierżantem lub innym ważniakiem.

– Czemu rzucasz śmieci obok pojemnika?

– To wiatr – mówię. – Zaraz podniosę.

Pochylam się, żeby podnieść karton, on jednak przydeptuje go stopą.

– Czemu nie w pracy?

– Pracuję jako piksel – mówię pierwsze, co mi przychodzi do głowy. – Jeszcze nie czas.

– Jako piksel – unosi brwi. – Podaj kod obywatelski.

– Zaraz… – mamroczę. Udaję, że sięgam za pazuchę i zanurkowawszy pod jego łokciem rzucam się do szaleńczej ucieczki.

– Stój!

Poczuwszy grzbietem niebezpieczeństwo ostro rzucam się w lewo. Obok mojego prawego ramienia przelatuje… nie mogę się nawet zorientować, co to było. Podmuch wiatru? Wystrzał z porażacza? Jak oni mogą strzelać do spokojnych obywateli?!

Drogę zagradza mi riksza. Przeskakuję przez powóz i rzucam się za róg w prawo. W lewo. Ponownie w lewo. Z prawej kusi ciemny wylot bramy.

Podnoszę głowę. Gładka ściana bez okien, w szczelinach tu i ówdzie rosną mech i bladozielona trawa.

Policjanci zjawiają się po dwudziestu sekundach. Oczywiście natychmiast rzucają się do bramy. Łoskot buciorów cichnie.

Cichutko złażę ze ściany i co sił w nogach gnam w przeciwległą stronę.


* * *

Na schodach wieżowca hula wiatr. Zasypuje ślady drobnym piaskiem. Po minięciu trzydziestego piątego piętra umyślnie znajduję wszystkie czujki i zrywam co do jednej. Niech wyjdą mi na spotkanie. Ale się zdziwią!

Nikt jednak nie nadchodzi.

Wspinam się coraz szybciej. Zaczynam łapać zadyszkę. Mimo wszystko ta cholerna choroba nielicho mnie podcięła… wydostaję się na sto pierwsze. Stąd już można by bez trudu wjechać do Gniazda z pomocą Liftera.

Zaglądam w wylot szybu windy. Ciągnie stamtąd chłodem i smrodami nieczystości.

Robi mi się straszno.

– Maur!

Echo podchwytuje okrzyk i zaczyna go przerzucać z piętra na piętro.

– Aleks! Przepiórka!

– Kogo wołasz? – pyta łagodnie nieznany mi głos.

Natychmiast się odwracam.

Na schodach, zamykając drogę w dół, stoi człowiek w nieco dziwacznym, czarnym garniturze. Dolną część twarzy ma spowitą w chustę. W rękach trzyma maleńką, płaską walizeczkę.

– Po co wlazłaś tak wysoko? – Jego oczy uśmiechają się. – Co, życie ci zbrzydło? Chcesz skoczyć z wieży?

Patrzę na niego i milczę. Życiojad. Według legendy – drań żywiący się niedokończonymi życiami samobójców. W rzeczy samej, pomagier dilerów, wyciskający resztki energii sintetów, którzy postanowili skończyć ze sobą.

Patrzy na mnie bardzo uważnie. Jego oczy przestają się uśmiechać. Najwyraźniej poprzednie ofiary zachowywały się inaczej. A w każdym razie – inaczej patrzyły.

– Znam pewnego człowieka – mówię. – Takich jak ty rozgniata o ściany. Jak karaluchy.

– Może mi go przedstawisz? – w jego głosie słychać pełną nienawiści drwinę.

– Nie – mówię z żalem. – On jest teraz daleko stąd. Ale mogę cię pozdrowić w jego imieniu.

– Spróbuj – mówi drań. – Maleńki dzielny ptaszek zaleciał tak wysoko, że…

Stoję o kilka stopni wyżej. On się nie rusza i nie spodziewa się ataku. A ja… przypominam sobie tych kilka lekcji, które swego czasu wpoił mi Głowacz.

Podskakuję i z całej siły uderzam go nogami w pysk. Niespodziewane uderzenie rzuca go na plecy. Ląduję mu na piersi i zrywam chustę z gęby.

Ma zwykłe usta. Żadnej dziury, przez którą zgodnie z legendami powinnam zobaczyć jego czaszkę od środka. Ale wargi mu zakrwawiłam. Zrzuca mnie z siebie. Odlatuję w bok i natychmiast podrywam się na nogi.

Krążymy po podeście. Ma rwący się, nieprzewidywalny i bardzo nieprzyjemny rytm. Obraca się tak, że za moimi plecami otwiera się okienny prześwit.

– Straciłem przez ciebie porcję – mamrocze życiojad. – Trzeba będzie cię wypieprzyć… tak jak stoisz…

I rzuca się, żeby mnie wypchnąć przez okno. Przechwytuję jego ruch, przedłużam zaczętą trajektorię i przerzucam czarne ciało przez niski parapet. Z rykiem wściekłości usiłuje chwycić powietrze. W ułamek sekundy później niknie we mgle.


* * *

Powyżej setnego piętra natykam się na śmieci ze spustoszonego gniazda: potłuczone naczynia, skrawki odzieży… Połamane meble.

Wewnętrzne wejście do gniazda Przepiórki – luk – otwarty na oścież.

Wchodzę.

Wszystkie okna porozbijano. Ślady pogromu zaniosło już kurzem. Pordzewiałe szpule, zetlałe liny, połamane skrzydła. Wygnieciona kanapa leży przewrócona na boku. Blaszana bańka też leży na boku. Stoczono tu bitwę – i to zaciekłą…

Stoję pośrodku tego wszystkiego z opuszczonymi rękami. Myślę tylko o jednym: nie powiedziałam przecież jemu ani słowa. Ani słowa o dzikich, nic o wieżowcach!

I mimo wszystko wiem z całą pewnością, że to wszystko przeze mnie. Wszystko przez rozbłysk reflektorów w „Zerwanym Dachu". Albo przez ten mój skok z daszku wagonika w śnieg. Albo przez nasz atak na Zakład…

Czyżby ich wszystkich wyprawiono do „przeróbki"?!

Przez kilka długich chwil stoję w drzwiach na nieistniejący już balkon. Tych samych, z napisem „Serdecznie witamy!" W dole – ledwo widoczne we mgle Miasto. Naprzeciwko drugi wieżowiec, na jego dachu jest sąsiednie gniazdo. Nawet poprzez mgłę widać czarne plamy kopciu i sadzy wokół każdego z okien: tam, wewnątrz, z pewnością wszystko spłonęło do cna.

W tej chwili jestem bliska śmierci, jak nigdy przedtem. Nie chcę żyć. Postanawiam skoczyć…

Dziwna sprawa, ratuje mnie wspomnienie o Zarządcy. „Człowiek dzikiej energii nigdy nie skończy ze sobą z rozpaczy…”

Nie rzucę swojego życia ot tak, na wiatr. Doskonale wiem, do czego mi ono potrzebne.


* * *

Godzinę energii przeczekuję za szyldem niewielkiej kafejki.

Z początku ulice pustoszeją. Promień latarki ostatniego rowerzysty spływa po szyldzie i sprawia, że świeci na biało. Słyszę sapanie tego człowieka – spieszy mu się, jest spóźniony, prawie zrozpaczony…

Robi się ciemno i cicho na pięć długich minut. A potem zaczyna bić miejski zegar. Odgłosy jego uderzeń grzęzną we mgle: bummmm… bum… Smętny, ale chwytliwy rytm.

Potem na kilka sekund zapada cisza.

Nagle nad szyldem, wprost nad moją głową, otwiera się okno i silny męski głos zaczyna basem pieśń. Śpiewa wspaniale. Z uczuciem. W głosie dźwięczy radość życia – tej radości wystarczy mu na kilka godzin. A życia – mizernego i szarego jak portki strażaka – do następnej północy. Ale teraz żyje i oddycha pełną piersią.

Na ulice wylęgają ludzie. Wszyscy są w doskonałych nastrojach. Wszyscy się kochają. Przejeżdżają wrotkarze. Wielu ludzi ma świecące, połyskliwe włosy, prawie wszystkie dziewczyny mają świetlisty makijaż, a chłopcy płonące ogniście tatuaże na nagich ramionach. Migają odbłyśniki na ubraniach. Chłopcy i dziewczęta całują się. Płoną im oczy, ale nie ze szczęścia – to fosforyzujące krople o nazwie „Spojrzenie Nocy"…

Siedzę za szyldem i myślę: może tym ludziom właśnie dostała się cząstka głuchoniemego Loszki? Albo maleńkiego syna Przepiórki? Malec miał w sobie mnóstwo dzikiej energii… chęci życia, męstwa… na całe życie. Na całe życie, którego nie dano mu przeżyć…

Ocieram łzy grzbietem dłoni. W rzeczy samej, kto mi powiedział, że wysłano ich do Zakładu? Może zdołam ich jakoś odbić?

Biorę się w garść i budzę w sobie nadzieję. Co prawda rozum mi podpowiada, że gniazdo Przepiórki zostało rozgromione kilka miesięcy temu. Może jeszcze wtedy, gdy byłam Wilczą Matką trzech rodów i kochałam Jasnego…


* * *

Witryna sklepu Rimusa jest zastawiona manekinami w różnokolorowych ubraniach. Zwalniam kroku. Może to inna ulica?

Nie, adres jest ten sam. Poznaję nawet klamkę na drzwiach.

Wewnątrz jest duszno, pachnie kurzem i kosmetykami. Zza szeregu manekinów wysuwa się jakaś trzydziestoletnia mniej więcej kobieta; na mój widok z jej warg spełza zawodowy uśmiech.

– Droga pani, pomyliła pani sklepy. Niczego tu pani nie kupi.

– Bo niczego nie potrzebuję. – Jestem zbyt zmęczona, żeby poczuć urazę. – Szukam poprzedniego właściciela sklepu. Nazywał się Rimus. Handlował bębnami i instrumentami perkusyjnymi.

– Bębnami? – babsko udaje zdziwienie, choć doskonale wie, o czym mowa. – Sekundeczkę…

Ponownie znika za plecami manekinów. Rozglądam się dookoła. Wszystko zostało, jak za Rimusa, nawet półki są te same. Tylko teraz leżą na nich bele kolorowych materiałów. A tam, gdzie stała perkusja, tłoczą się manekiny… stoją ramię przy ramieniu. W ich plastykowych uśmiechach czai się coś złowrogiego.

– Jak się pani nazywa? – pyta niewidzialna za plecami manekinów sprzedawczyni.

– Ja? Łania? – odpowiadam machinalnie. – Szukam Rimusa…

I dopiero teraz, usłyszawszy swoje imię i imię mojego przyjaciela pojmuję, skąd wionie niebezpieczeństwem. Kobieta wynurza się zza manekinów z uśmiechem na ustach, ale ja już na nią nie patrzę – rzucam się ku drzwiom.

Za późno.

Wszystko powtarza się jak w strasznym śnie. Jak wtedy, w aptece, gdy kupowałam lekarstwo dla syna Przepiórki. W drzwiach stoi dwóch. Patrzą mi prosto w oczy. Jeszcze jeden, niespiesznie odtrącając manekiny, wychodzi z bocznej kanciapy.

Zamykam oczy. Nie czuję na karku tchnienia śmierci – rozkazano im wziąć mnie żywą. No, zobaczymy…

Dwaj przy drzwiach dopiero zaczynają ruch, ich rytmy są zwolnione. Ten, co wyszedł zza manekinów nie idzie krokiem wojownika, ale jak myśliwy. Jego prymitywny rytm trochę wzbogacają gładkie, puste wewnątrz manekiny; padając popychają się wzajemnie i wychodzi z tego przyjazny, przeciągły grzechot.

Przypadam do podłogi i obracam się wokół swojej osi jak bąk, podcinając nogi temu, który stał za moimi plecami. Jeden ze stojących w drzwiach podnosi rękę z porażaczem – zbyt wolno. Porażacz leci w kąt. Rozlega się wycie sprzedawczyni – właśnie wycie: wszystko, czego jest świadkiem jest dla niej czymś dzikim i koszmarnym, jakbym nagle przeistoczyła się w szalejący pośrodku jej sklepu huragan.

Pozbawiony broni policjant ślizga się na jakiejś szmatce i pada na ziemię. Obok niego wali się manekin. Odlatuje gdzieś kędzierzawa, uśmiechnięta wrednie głowa – pięknie się toczy podskakując, w tym ruchu jest rytm i styl.

Trzeci przeciwnik jak przedtem stoi w drzwiach. Czekam, żeby się na mnie rzucił, on jednak nie rusza się z miejsca. Mija sekunda. Mam jeszcze czas, ale już bardzo niewiele… Wysuwa wargi, jakby się ze mną drażnił, chcąc mi przesłać pocałunek. I z tych jego warg – a raczej z zaciśniętej pomiędzy nimi rurki – wylatuje maleńka strzałka, która wbija mi się w policzek.

Paralizator.

Natychmiast uginają się pode mną kolana, choć jeszcze stoję; krusząc szkło rzucam się w okno wystawy. Nogi jeszcze mnie niosą… ale słabną z każdą sekundą… w chmurze szklanych rozbryzgów wypadam na ulicę, skręcam za róg…

I padam.


* * *

Podnosi mnie nie troszcząc się o kompanów i pakuje do policyjnego pojazdu. Sam siada na pedałach. Wciska je z całej siły i targa sznurek syreny; nad ulicami po których jedziemy niesie się dzikie wycie. Ludzie szybko usuwają się z drogi. Jedzie policja… wiezie ważną zdobycz!

Doskonale wiem, co się ze mną dzieje. Tyle że niemal nie czuję swojego ciała. Mogę zginać i rozginać palce, ale to wszystko. Policzek ugodzony strzałką jest zimny i twardy jak lód. Odmrożony. Leżę na plecach i widzę tylko górne piętra domów. Mgła gęstnieje. I dlatego nie mogę się zorientować, po jakich ulicach mnie wiozą.

Syrena cichnie.

Godzina energii się kończy, ludzie znikają już z ulic. Nie słyszę już śmiechu, głosów ani tupotu kroków po asfalcie. Wkrótce nadejdzie ranek. Słyszę krótki, suchy zgrzyt: policjant wciska pedał hamulca. Jesteśmy na miejscu?

Wstaje z siodełka i pochyla się nade mną. Jego twarz kryje się pod kaskiem – widzę tylko błysk oczu w przeziernikach.

– Ty jesteś Łania?

Mogę tylko opuścić powieki na znak potwierdzenia.

– Co było na bębenku, który ci podarował Rimus?

Milczę. Trzepoczę tylko powiekami.

– Możesz już mówić – cedzi przez zęby mój pogromca. – No dalej, przypomnij sobie, co było na bębenku! A może nie wiesz?

Zaciskam lekko wargi. Ruszam językiem. Nie bardzo mogę mówić… wychodzi mi jakieś beczenie…

– … ilk.

– Co?

– W… ilk – w końcu zdołałam to jakoś wykrztusić.

Widzę, że oczy policjanta otwierają się szerzej. Powoli podnosi osłonę. Ma około dwudziestu pięciu lat. Do czoła przylgnął mu kosmyk czarnych włosów.

– Jak się nazywał ten, co cię… załadował? – pyta szeptem.

Nie od razu pojmuję, o kim on mówi.

– Ste… Stefan. Łowca.

– Niemożliwe… – odpowiada policjant z niemal zabobonnym lękiem. – Niemożliwe… Czyli to prawda!

W jego oczach błyszczą łzy. A może tylko mi się tak wydaje.


* * *

Teraz jedziemy jeszcze szybciej, ale już bez syreny. Niebo zaczyna się przejaśniać. Wciąż jeszcze leżę na bagażniku i powoli wraca mi już możliwość ruchów, choć nadal jestem słaba jak kocię. Policjant naciska na pedały, wjeżdża w niski pasaż [kiedyś była tu dzielnica handlowa, ale teraz witryny pozabijane są dyktą] i skręciwszy w wąski zaułek, zatrzymuje rykszę.

– Złaź.

Podnoszę się z trudem. Mam zdrętwiałą szyję – żeby się rozejrzeć, muszę obracać się całym ciałem. Widzę szare ściany, wzdłuż chodnika zbryzgane błotem pasy odbłyśników, na asfalcie krata ścieku kanalizacji.

– A teraz gdzie? – pytam, ledwo poruszając ogromnym niczym gąbka językiem.

Nie odpowiada. Ujmuje kratę ścieku [na dłoniach ma rękawice] i podnosi jednym szarpnięciem. Otwiera się droga w dół – widzę żelazne uchwyty na ścianach pionowego betonowego włazu.

– Tam – mówi policjant łapiąc oddech. – Pospiesz się. Powinienem już wracać!

Zaglądam do studni. Wionie stamtąd wilgocią. Niezbyt przyjazne miejsce.

– A niby czemu miałabym ci wierzyć?

– Bo dla ciebie ryzykuję swoją skórą.

Dziwna sprawa, ale te słowa brzmią bardziej przekonująco, niż półgodzinne szczegółowe wyjaśnienia. Zsuwam się do luku. Policjant – kim on właściwie jest? – zasuwa kratę na miejsce. Widzę go od dołu, przez kraty.

– Kieruj się w dół, dopóki nie trafisz na kolektor. Tam się zatrzymaj i poczekaj. Nie ruszaj się z miejsca, jasne? Po prostu zatrzymaj się i poczekaj. Tam jest niebezpiecznie.

Wzdycham.

– Zatrzymaj się i poczekaj – powtarza po raz trzeci. – No to lecę…

Słyszę skrzyp odjeżdżającego policyjnego welomobilu. Potem cichutko unoszę kratę. To wcale nie takie trudne. Mogłabym teraz wydostać się na górę, na ulicę…

I co dalej? Rimusa gdzieś wcięło. Gniazda opustoszały. Do kogo miałabym się zwrócić o pomoc? Przecież nie do Ignata, mojego byłego sąsiada!

A wokół kręci się pełno policjantów…

Przez chwilę jeszcze się namyślam. Potem powoli, krok za krokiem zaczynam się spuszczać w dół.

Jestem wciąż jeszcze osłabiona, ale zejście nie wymaga wielkiego trudu. Po żelaznej drabinie wiodącej na szczyt odgromnika, obecne zejście pod ziemię jest wysiłkiem niewartym uwagi.

Moje dłonie i nogi pracują jak zwykle. Nikłe światło przebijające się przez kratę nie może niczego rozjaśnić – tu w dole jest niemal pełen mrok. Ale i nie ma na co patrzeć. Wilgotne ściany. Stuk podeszew i moje sapanie wracają ku mnie jako echo. Wychodzi natrętny, powtarzający się rytm.

Przypominam sobie jak Zarządca Zakładu wspinał się za mną po żelaznych szczeblach. „Jak się zmęczysz, odpocznij, ja poczekam". Ostatnio coś za często go wspominam…

W końcu trafiam na dno studni – szczeble się kończą. Rozglądam się dookoła. Nos i uszy mówią mi więcej, niż oczy: wokół pusta przestrzeń. Z lewej ciągnie chłodem i zgnilizną. Z prawej ciepłem i pleśnią. Gdzie jestem? Na co mam czekać?

Ewę znaleziono w kolektorze? Jak tam trafiła?

Mam ochotę natychmiast wspiąć się na górę i wyjść na powierzchnię, ale zwlekam. Jeżeli tu właśnie kryją się Życiojady, to tym lepiej. Wystawię im rachunek i za Ewę. Niech przychodzą…

Potem w korytarzu z lewej błyska światło. Bliżej. Jeszcze bliżej. Idący ku mnie człowiek stara się stąpać bezgłośnie, ale słyszę go i tak wyraźnie. Zatrzymuje się w odległości dziesięciu kroków ode mnie. Promień jego latarki omiata mnie z góry na dół. Latarka słabiutka, nie taka, jaką miał przewoźnik. Zwykła latarka ekspander.

– I co? – pytam z rozdrażnieniem. Jeżeli to Życiojad, czeka go wielka niespodzianka. I równie wielkie rozczarowanie.

Trzymający latarkę człowiek milczy. Nie mogę dojrzeć jego twarzy.

– No? – powtarzam, robiąc krok ku przodowi. W lewej ręce ma latarkę, w prawej jakąś broń; nie widzę, co to jest. Niedobrze…

– To ty? – pyta ledwo słyszalnym głosem, ale echo podchwytuje zapytanie i zaczyna się z nim bawić po swojemu – od ściany do ściany…

– Owszem, ja.

– A to ja – odpowiada on i oświetla sobie twarz.


* * *

Przeżyli.

Podczas gdy wzmocniony oddział policji wspinał się z trzydziestego na sto pięćdziesiąte piętro, wszyscy mieszkańcy gniazda Przepiórki zdążyli się przenieść na sąsiedni wieżowiec. Rejon wież otoczono tak, żeby nikt nie zdołał się uratować, ale przebiegły Maur zdołał znaleźć zejście do piwnic, a stamtąd przedostali się do kanałów.

– A sąsiadów wzięli – opowiadała blada, wychudzona Przepiórka. – Chełpili się, że pozrzucają policjantów ze swojego wieżowca. Kilku rzeczywiście zrzucili, ale potem ich gniazdo po prostu podpalono… Widzieliśmy, jak się rozlatywali: na popalonych skrzydłach i popękanych linach. Tych, co zostali przy życiu, zabrała policja.

Oblizuję wyschnięte wargi.

Żebra mnie bolą od braterskich uścisków. Obok Przepiórki siedzą jej dzieci – sporo podrosły. Chłopak wyzdrowiał, ale lekko utyka. Jest i Aleks [siedzi na pedałach dynamolampy], Lifter, Loszka-perkusista, i jeszcze niektórzy z dawnych znajomych. Wszyscy patrzą na mnie, jak na cudo.

– I co, żyjecie tak pod ziemią?

Wszyscy milczą.

– Widzisz – odpowiada niechętnie Maur – po tej historii… podczas widowiska, kiedy na ekranie nie wiadomo skąd pojawił się napis…

– Zakład istnieje – deklamuje Przepiórka zamknąwszy oczy. – Pożera energię ludzi. Nie wierzcie kontrolerom energii i łowcom. Szukajcie SINT. To ja, Łania…

– To ja – powtarzam. – Ale… nie mówcie, że nie wiadomo skąd. Nadawałam ze sterowni Zarządcy Zakładu. To on reżyseruje widowiska energii. To on decyduje, co mają oglądać sintety…

W ciasnym podziemnym pomieszczeniu panuje cisza. Słychać szmer wody płynącej w kanałach ściekowych. Aleks przestaje kręcić pedałami i lampa powoli przygasa.

– Schizofrenia – odzywa się z mroku Aleks.

I wtedy zaczynam swoją opowieść. Opowiadam wszystko szczegółowo i po kolei – zaczynając od chwili, w której zeszłam z wieżowca po lekarstwa dla syna Przepiórki.

W miarę jak rozwija się moja opowieść, Aleks napiera na pedały – najpierw lekko, a potem coraz mocniej. Lampa rozjaśnia się tak, że widzę zmarszczkę na czole Przepiórki. Widzę wstrząśnięte oczy chłopca i dziewczynki. Widzę siwiznę na skroniach Aleksa i czarne od smaru paznokcie Liftera. Widzę wapienne nacieki na suficie i nakreślone węglem szkice na przeciwległej ścianie…

Opowiadam o ludziach-wilkach, o osadzie trzech rodów, o Wilczej Matce i Głowaczu. Nie mówię tylko o Jasnym. Opowiadam o pojedynku z Wilczą Matką i o tym, jak umierając nadała mi imię…

– Łania?! – odzywają się jednocześnie liczne głosy.

– Co? – pytam.

– Opowiadaj – ponagla mnie Maur ochrypłym głosem.

Opowiadam o tańcu na Toni Błyskawic, o nadejściu wiosny, o obrzędzie nadawania imion, o rozwidleniu w przyszłości i swojej decyzji. Wszyscy słuchają. Aleks napiera na pedały. Kiedy dochodzę do ataku na Zakład, lampka rozpala się do białości, potem nagle pęka i rozsypuje się deszczem szklanych odłamków.

Nikt się nie odzywa.

– Poczekaj… – rozlega się w mroku ponury głos Aleksa. – Wstawię nową żarówkę. Bo Loszka niczego nie usłyszy.

W kompletnym mroku wymienia żarówkę. Teraz na pedałach siada Lifter. Ten kręci oszczędnie – tylko na tyle, żeby głuchoniemy Loszka widział moje wargi.

Opowiadam jak zginęli moi towarzysze. Mówię, jak dostałam się do Zakładu, ale nie zdołałam zatrzymać jego Serca. I jak Zarządca opowiedział mi prawdę: Zakład żywi się energią ludzi, żeby ją akumulować i przekazywać przewodami do miasta, do SINT-u.

Wszyscy milczą.

– Co to jest SINT? – pyta Maur po długiej pauzie.

Wyjaśniam. Patrzą jedni na drugich.

– Wiesz co? – odzywa się Maur. – Gdyby powiedział mi to ktoś inny, nie ty, nie uwierzyłbym w ani jedno słowo.

Wzdycham i podejmuję opowieść. Mówię o pierwszej próbie ucieczki. I o tym, jak udało mi się uciec za drugim razem: po prostu dlatego, że nie wydał mnie przewoźnik. Pewnie zrobiło mu się mnie żal.

– Żal, mówisz? – pyta złym głosem Aleks.

– Nie wszyscy są łajdakami – mówię. – Oni… są uzależnieni od energii. Otrzymują kilka porcji na jedną noc, ale wciąż potrzebują więcej i więcej…

– Widziałem już takich – odzywa się Lifter.

Ponownie zapada cisza.

– Szukałam was – mówię szeptem. – Myślałam już, że wszyscy już poszliście na karmę dla Zakładu. Byłam u Rimusa, a u niego…

Wymienili spojrzenia.

Aleks przestępuje przez siodełko i podchodzi do mnie. Świeci mi w twarz latarką. Zagląda mi w oczy. Odciąga powiekę. Odpowiadam mu zdziwionym spojrzeniem.

– Myślisz, że zwariowałam?

– Nie należy wykluczać takiej możliwości. Twoja opowieść jest logiczna… ale jak udowodnisz, że byłaś w górach? Że trafiłaś do Zakładu? Że Łania to ty? I że ty jesteś tą mityczną Łanią?

Nie wiedzieć czemu robi mi się wesoło.

– Chcesz, to cię nauczę tańczyć Arkan?

– A możesz? – pyta szybko Maur.


* * *

Ta piwnica w pewnym stopniu przypomina „Zerwany Dach": stanowisko barmanów, wgłębienie z klatką dla perkusji, pośrodku okrągłe beczki bębnów. Nie da się tylko tańczyć: można uderzyć głową w sufit, niedawno pokryty białą farbą, ale już pokryty rudymi naciekami.

Do piwnicy można wejść z ulicy. Szyld mały, ale z charakterem: „Dys-Krecja: u Kreta Krętacza" Tu bawią się sintery po godzinie energii. Jest to zupełnie legalny lokal, w którym jak najbardziej przestrzega się prawa.

Gospodarz nazywa się Dys. Ksywa – Krętacz Kret. Jego widok budzi we mnie zdziwienie; jest bardzo chudy, blady i niemal ślepy. Mruży oczy i co chwila zdejmuje czarne okulary, żeby przetrzeć załzawione oczy.

– Co z nim jest? – pytam Aleksa, gdy Dys wychodzi, żeby sprawdzić, czy drzwi są dobrze zamknięte.

– To kret – odpowiada Aleks cichutko.

– Co?

– Zrozum… żyjemy w tym podziemiu tylko dlatego, że krety nam pozwolili. To ich tereny. Choć sami żyją znacznie głębiej.

– Krety?!

– Jesteś Łanią i nie wiesz, kim są krety? – pyta Dys, który jakoś niepostrzeżenie znalazł się obok nas. Chodzi dziwacznym krokiem, niezdarnie i nawet trochę śmiesznie, ale przemieszcza się z błyskawiczną szybkością.

– Jestem Łanią – odpowiadam – bo tak mnie nazwano. Co właściwie w tym cię dziwi?

Aleks i Dys wymieniają szybkie spojrzenia.

– Potem pogadamy – podejmuje decyzję Dys. – Znaczy… chciałabyś dziś się wytańczyć za wszystkie czasy?

– Owszem – odpowiadam. – Za wszystkie czasy…


* * *

Zewnętrzne drzwi klubu są zamknięte jak przedtem. Dys wpuszcza tylko tych, co stukają w dość szczególny sposób. Tę krótką rytmiczną frazę głuchoniemy Loszka przełożyłby jako: „swój, bezpiecznie, bardzo potrzebne". Przychodzą różni ludzie – tak różni, że zupełnie nie pojmuję, wedle jakich kryteriów Dys ich wpuszcza.

Przychodzą sintety – zawsze parami. Jedno przyprowadza drugie – dziewczyna chłopca, albo chłopiec dziewczynę. Wprowadzający stara się wyglądać na pewnego siebie i spokojnego. Osoba wprowadzana bardzo się denerwuje i nie umie tego ukryć.

Przychodzą dzicy – udający sintetów. Od razu ich poznaję – po zachowaniu i po spojrzeniach.

Przychodzą też jacyś zupełnie dziwni osobnicy z rozbieganymi oczkami. Ja osobiście pogoniłabym ich od progu – wystarczy jednego spojrzenia, żeby poznać, że to multipakieciarze, jedną porcją takiego nie zadowolisz!

Z luku podnosi się jeszcze jeden potok gości. Przychodzą nasi dzicy – nawet Przepiórka z dziećmi. I pojawia się kilku ludzi podobnych do Dysa – chudych, bladych, mimo półmroku noszących nieprzeniknione ciemne okulary.

Czyżby oni właśnie byli Kretami?

Podziemna sala powoli się wypełnia. W półmroku dźwięczą szklanki – barmani robią swoje i cicho rozmawiają z klientami. Przeskakuje błyskawica – blada i sztuczna.

– Co ci dziś zmieszać? – pyta ktoś.

– Cyklon.

– Aleks – odzywam się szeptem. – Wydaje mi się, że to wszystko już było. Powtarza się… rozumiesz…

já vu – kiwa głową. – Zwykła rzecz. Nie zwracaj na to uwagi.

W tejże chwili zewnętrzne drzwi otwierają się ponownie i wchodzi dwu ludzi. Patrzę uważnie…

Jeden – to ten mój policjant. Z trudem go poznaję, bo jest ubrany jak zwyczajny sintet. Wodzi wzrokiem po sali – już chcę go wskazać Aleksowi, ale w tej chwili towarzysz policjanta odwraca się ku mnie twarzą…

Rimus!

Biegnę przez całą salę odprowadzana zdumionymi spojrzeniami obecnych. Nie zwracając na nikogo uwagi rzucam się Rimusowi na szyję. A on mocno mnie obejmuje.

Widać, że ogromnie się cieszy. Ale bynajmniej wcale nie jest zdziwiony.


* * *

Do północy zostaje jeszcze trochę czasu. W klatce dla perkusisty siedzi Loszka, który cichutko próbuje wszystkie bębenki i talerze. Barmani pracują na cały gwizdek – w wysokich szklankach wirują, skrzą się i perlą dzikie koktajle. Siedzę na podłodze pod ścianą – obok Rimusa i jego towarzysza, Maksyma.

Szybko i szeptem opowiadam im wszystko, co już słyszeli dzicy. Rimus lekko się uśmiecha. Maksym słucha z mocno zaciśniętymi wargami.

– Czyli to byłaś ty… – mówi Rimus marzycielsko. – Wiesz, ja nigdy nie oglądam widowiska. A tamtego dnia coś mi kazało spojrzeć na niebo. I zobaczyłem.

– Rimus, ona przecież niczego nie rozumie – wtrąca Maksym. – Ona nie ma pojęcia, co tu się wydarzyło, zanim ją… i w ogóle przez nią.

Obaj patrzą na mnie. Robi mi się nieswojo.

– No, mówcie!

– We wszystkich pododdziałach policji ogłoszono alarm – mówi Maksym. – Po tym, jak pokazałaś się w tamtym sklepie. Od chwili, kiedy na ekranie pojawiła się ta twoja wiadomość, pełną parą rozwija się operacja „Łania".

Milczę.

– Były sklep Rimusa z dnia na dzień przekształcono w pułapkę – ciągnie Maksym. – Dyżurowałem tam całymi dobami. Wiesz, wciąż śniłem jeden i ten sam koszmarny sen: przychodzę rano na służbę, a tam mi mówią, że już cię pojmano – w tym właśnie sklepie Rimusa…

– Dlaczego? – pojmuję, że pytanie jest głupie, ale nie mogę go nie zadać.

Maks i Rimus wymieniają spojrzenia.

– Maksym jest moim przyjacielem – mówi powoli Rimus. – To ja go przekonałem, że ta Łania, o której wszyscy mówią, gdy w pobliżu nie widać policjantów, jest realną osobą, nie bajką ani czyimś wymysłem. I że trzeba jej pomóc.

– Jak to: „wszyscy mówią"?!

Znów wymieniają spojrzenia. Maksym zaciska wargi tak, że zmieniają się w wąską linię.

– Słuchajcie – zaczynam się denerwować. – Powinnam wszystkim opowiedzieć… Tu nikt nie ma pojęcia, czym jest SINT!

– Coś niecoś się wie… – mówi smętnie Maksym.

– No tak: kontrolerzy, wyżsi funkcjonariusze energetycznej policji…

– Już wkrótce północ – ucina Rimus. – Maks, na ciebie pora…

Maks wstaje.

– Ty co, sintetem jesteś?! – oczom nie wierzę, uszom nie słyszę.

– Powinienem wykorzystać swój przydział służbowy – odpowiada sucho mój wybawca. – Wszystkie są na ścisłym rozrachunku. Jestem przecież energopolicajem.

– A… – zacinam się na chwilkę. – A jak ci się udało wykręcić… po tym, jak mnie wypuściłeś.

– Zdegradowano mnie – odpowiedź jest tak samo sucha i beznamiętna, jak poprzednia.

O nic więcej nie chcę go już pytać. Maksym wychodzi, podając przy wyjściu rękę Dysowi.

Oboje z Rimusem milczymy przez długą chwilę.

– On podjął ogromne ryzyko – mówi cicho Rimus. – Jego ojciec jest pracownikiem SINT-u.


* * *

Zaczyna bić miejski zegar. Jego głos z trudem dociera tutaj pod ziemię, ale w klubie zapada taka cisza, że wyraźnie słychać każde uderzenie.

Buuummm – bije zegar. Godzina energii. Całe miasto wzdycha z ulgą, czując ciepłe igiełki opasek.

Sintety stoją ciasną grupką, przyciskając ramię do ramienia. Musi im być strasznie. Niektórzy przeżyją tę noc i jakoś dadzą sobie radę. Inni są skazani. Wiedzieli o tym, kiedy tu szli, wiedzieli, że ryzykują życiem, ale jednak podjęli próbę życia własnym rytmem. Bez opaski.

Czuję dla nich ogromny szacunek. Chciałabym im jakoś pomóc.

Bummmm… bije zegar. Bummmm…

Pałeczka Loszki zaczyna swój rytm – na przekór zegarowi. Odtrąca odwieczny porządek. Odrzuca opaski, wyrzeka się Zakładu z membraną rozkładacza, bije na przekór temu policyjnemu reżimowi pakietów i kar. I wszyscy obecni w klubie – no, prawie wszyscy – podchwytują ten rytm. Klaszczą w dłonie. Tupią w podłogę. Loszka gra i cały oddaje się rytmowi. Wiem, że on go nie słyszy – czuje go całym ciałem. Niezbyt głośno, ostro ale coraz bardziej natarczywie odzywają się pozostałe bębny: „My – to energia! Jesteśmy energią! My – to…"

Ale ja widzę, że to nie jest energia. To tylko rytm, budzący w człowieku wewnętrzne rezerwy. Ale trzeba je mieć.

Sintety nadal stoją w kącie trzymając się za ręce. Doskonale wiem, którzy z nich dożyją do świtu, a którzy nie. Ot, ta blada dziewczyna z jasnymi warkoczykami nie dożyje. Ten przystojny chłopak z cieniem wąsów nad górną wargą nie dożyje i nadaremno go tu przyprowadziła przyjaciółka, daremne są jej nadzieje, jutro będzie się czuła jak morderczyni…

Loszka miota się w klatce. Robi, co może. Ci z sintetów, którzy mają więcej sił, zaczynają mu pomagać, wybijając rytm i zmuszając własne serce do samodzielnej pracy, budzą w sobie wolę i miłość życia – tylko swoją, i tylko w sobie…

– My – to energia! Chodź ze mną!

Pójdą. Ale nie wszyscy dojdą. To zresztą dobrze. Dobór naturalny. Dla pasożytów, które pożerają czyjąś chęć życia, nie ma miejsca na ziemi – i tak właściwie nie żyją, a egzystują… Zatrzymać Zakład! Niech przeżyją najsilniejsi! – łomoczą bębny. A może tylko tak mi się wydaje?

Potrząsam głową, usiłując uwolnić się od obcego rytmu. Wychodzę naprzód – ludzie sami się przede mną rozstępują. Kładę dłonie na ramionach dziewczynie z warkoczykami i pięknemu chłopakowi, który ledwo już się trzyma na nogach. Wzrokiem polecam – rozkazuję! – Rimusowi, Maurowi i Aleksowi, żeby zrobili to samo. I oto w niskiej piwnicy z naciekami na suficie tworzy się krąg: stoimy, położywszy sobie dłonie na ramionach.

– Graj, Loszka! – rozkazuję i głuchoniemy muzykant czyta słowa z moich warg. Na chwilę zapada cisza…

I zaczyna się ruch. Zamykam krąg. Zadaję rytm. Niemal od razu podejmuje go Loszka. Gdy uderza w bębny, przez chwilę mogłoby się wydawać, że ma nie dwie ręce, a co najmniej osiem.

Twarze tancerzy naprzeciwko mnie rozpływają się i już po chwili nie da się rozróżnić, kto jest sintetem, a kto dzikim. Rytm wciąż przyspiesza i komplikuje się, prowadzę, nie oszczędzając tych, którzy wstąpili ze mną w krąg i mi zaufali. Ktoś tam się potyka… Trzymać się! Jeżeli choć jeden upadnie – to wszystko na nic!

Nie jesteś sintetem. Jesteś Dzikim.

Wydaje mi się, że moja dusza opuszcza ciało – siła odśrodkowa unosi ją w tył, ale zamknięty krąg nie puszcza, nie pozwala jej ulecieć. Bolą mięśnie, a ścięgna pod kolanami niemal już pękają. Zamykam oczy – ale mimo wszystko widzę…

Cząsteczki materii, niosące energię. Drobinki. Pyłki. Zlewają się w jedną całość, stapiają się pod strasznym ciśnieniem i tworzą nowe istnienie.

Jeżeli jesteś z nami, jesteś Dziki!

W czarnej pustce bez dna i pułapu pojawia się pulsujący kłębek – ściska się zmniejszając coraz bardziej, rozgrzewa się coraz mocniej; to dzika energia, punkt odniesienia, centrum wszechświata tuż przed Wielkim Wybuchem…

Jedno, długie mgnienie…

Obracam się wewnątrz samej siebie ku ciemności. Widzę wysokie góry i ciemne przepaście. Na najbardziej niedosiężnej wysokości – słońce zaplątało się w gałęziach, płonie i nie może się poderwać. Trzeba mu pomóc… uwolnić je…

Uwolnij się! Uwolnij! Bądź wolny i dobry niczym Słońce!

Ciągnę ze wszystkich sił. Słońce mam w dłoniach, złocisty talerzyk, lśniący ogniście dysk…

Pojmałam Słońce!

Krąg się rozpada. Odlatuję wstecz i uderzam plecami o wielki bęben. Na ciemieniu natychmiast wzbiera mi potężny guz. Na sekundę w piwnicy zapada cisza, słychać tylko ochrypłe dyszenie Loszki, który rzucił pałeczki na betonową podłogę. Chwyta ustami powietrze i patrzy na mnie. Jasne, pełne szczęścia spojrzenie dobrych oczu.

Ktoś tam wodzi dłońmi po podłodze, usiłując wstać, ktoś inny pomaga sąsiadowi, wyciągając do niego rękę…

– Mamo! – szepcze cichutko dziewczyna z warkoczami. – Żyję! Ja…

I zaczyna płakać… i tańczyć.

Ciszę rozrywają nagłe dźwięki. Wszyscy się śmieją, płaczą, coś wykrzykują, śpiewają, walą w bębny, rzucają się do szalonego tańca, ich rytmy zlewają się w jeden i rozpadają ponownie, splatają się i stykają, żeby znów się rozejść. Przez cały ten rumor przebija się czyjś przenikliwy głos; dziewczyna ni to śpiewa, ni to się modli:

Choć raz zdołam skoczyć

Może w przepaść, a może i w niebo

Skoczę…

Spod bijących o podłogę obcasów lecą skry. W piwnicy robi się bardzo gorąco: ktoś mnie ujmuje za ramię drżącą, rozgrzaną dłonią. Odwracam głowę. To Dys, kret.

– Ty jesteś Łania – mówi niemal z zabobonnym strachem.

Jego przyjaciele, też krety, ustawiają się po jego bokach.

– Czego pragniesz? – odzywa się jeden z nich. – W czym ci możemy pomóc?

A drugi dodaje:

– Możemy cię ukryć w najgłębszym kanale. Nikt cię tam nie znajdzie.

– Nie zamierzam się ukrywać – mówię, a po chwili dodaję, zorientowawszy się, co powiedziałam: – Dziękuję. Ale na razie nie ma potrzeby.

Dys w milczeniu otwiera zewnętrzne drzwi. Po kilku minutach wesołym, gwarnym tłumem wchodzą sintety, którzy dopiero co otrzymali swoje porcje i zatrzymują się, porażeni nieznanym im tańcem.

– Właźcie! – krzyczy jeden z barmanów od baru. – Wystarczy dla wszystkich! – rzuca komuś zamkniętą puszką z koktajlem.

Rimus bierze mnie za rękę i wyprowadza na środek sali.

– To Łania – mówi prawie szeptem. Dziwna rzecz: pośród śmiechu i krzyków, pośród tupotu wielu stóp, jego słowa słychać jak uderzenie gromu.

Wszyscy – i ci, co tańczyli razem ze mną i ci, co przyszli przed chwilą, zamierają w bezruchu i gapią się na mnie, pootwierawszy gęby.

Potem nowo przybyli zaczynają wymieniać szepty: „Czy to naprawdę? To niemożliwe! A mówiłam… To niemożliwe!"

– Jestem Łania – mówię nieco kłótliwie. – I co dalej?


* * *

Mijają dwa dni. Siedzimy z Aleksem na parapecie okna na pięćdziesiątym szóstym piętrze, zwiesiwszy nogi na zewnątrz. Poranna mgła zdążyła się już rozejść i bardzo dobrze widzimy niebo nad wzgórzem. Czekamy na rozpoczęcie godziny energii.

Aleks ma na sobie ubranie zwykłego mieszkańca piwnic. Jego mięśnie prężą się na ramionach jak przedtem, blizny jak przedtem wyzywająco zdobią jego skórę, ale twarz mu się postarzała, a oczy posmutniały.

– Dlaczego nie wracamy do gniazda? – pytam. – Przecież policja…

– I tak się cudem uratowaliśmy – odpowiada głuchym głosem. – Policja nauczyła się zastawiać doskonałe pułapki. Zobacz, co się stało z naszymi sąsiadami…

Przez chwilę patrzymy na osmalony sąsiedni wieżowiec.

– Obiecałeś, że mi opowiesz o kretach.

– Oni też są dzikimi… – zaczyna niechętnie. – Tylko, że nie latają. Jeszcze ich rodzice znaleźli porzucone podziemne pomieszczenia i tam się poprzenosili. Mają podziemne rzeki, pracujące turbiny… jest światło i ciepło, choć nie za wiele… Ale słońca tam nie ma. I musisz wciąż się schylać. Widziałaś, jacy są zgarbieni.

– Tobie się takie życie nie podoba – mówię.

– Łanio… – wzdycha Aleks. – Ja… pamiętasz, jak razem lataliśmy na pokazówkę? – W jego głosie brzmi gorycz.

– Jeszcze polatamy – odpowiadam twardo. – Będziemy żyć pod słońcem tak, jak zechcemy. Trzeba zbierać sintetów, tych, którym za karę obcięto porcje, tych, którzy ledwo dociągają do godziny energii… Trzeba ich skupiać wokół nas… I uczyć żyć.

– Powiedz mi… – widać, że Aleks się waha. – Oni… Ty ich na zawsze? Zostaną dzikimi? Ty ich przerabiasz?

Kręcę przecząco głową.

– Ja im tylko pomagam wyżyć. A potem będą mogli – o ile się postarają – znaleźć Dziką Energię w sobie. Jeżeli się nie ulękną. Jeżeli bardzo tego zapragną… To trudne, ale możliwe. Zbierzemy bardzo wielu ludzi… zbierzemy ich, uzbroimy i pójdziemy na Zakład. I zatrzymamy go.

– Powiedz… – Aleks patrzy na nisko wiszące chmury. – A gdyby po prostu wstrzymać podaż surowca? Zająć SINT… To dałoby się zrobić. Zatrzymać ładunki? Przecież Zakład bez surowca musiałby stanąć?

– Musisz zrozumieć – odpowiadam nagle ochrypłym głosem – że jeżeli Zakład nie dostanie surowca z Miasta, wyśle – swoje automaty do osady trzech rodów. I jeszcze długo będzie pracował, zabijając górali – wszystkich, których zdoła wyłapać. I będą przysyłać nam… naszym sintetom – energię.

Przełykam ślinę. Aleks milczy.

– A potem – odzywam się jeszcze ciszej – pojmujesz… Zająć SINT jest znacznie trudniej, niż Zakład. Po prostu dlatego, że SINT potrafi przekupić. Obiecują człowiekowi… jego żonie i dzieciom, porządną, gwarantowaną codzienną porcję energii. I ten człowiek nie będzie się zastanawiał, skąd się wzięła ta porcja. Weźmie, bo pomyśli: „Jak nie wezmę ja, to weźmie kto inny". I będzie z tego żyć. I jeszcze… zrozum – zająć SINT, to tak jakby wziąć udział w podziale. W podziale energii, którą odebrano żywym ludziom. Góralom… – niewiele brakowało, a powiedziałabym: „Jasnemu", ale w porę ugryzłam się w język. – Choćbyśmy nawet nie wzięli w tym udziału, to znajdą się tacy, którzy się nie zawahają! Dla pieniędzy albo dla ludzi, których kochają… Rozumiesz? Musimy zatrzymać Zakład. Jak nie będzie Zakładu, SINT się rozpadnie sam z siebie. Ale przede wszystkim…

Aleks chce coś powiedzieć, ale w tej chwili zaczyna się widowisko. Rozbłyskuje ekran – czerwienią, bielą i jaskrawą zielenią. Płyną po nim litery – moi bracia i siostry piksele starają się aż miło.

Patrzymy z Aleksem, jak na ekranie jeden po drugim zmieniają się obrazy. Zabawni ludzie z długimi jak marchewki głowami biegają jeden za drugim po ulicach narysowanego miasta. Mimo woli się uśmiecham. To naprawdę wesołe. To zabawne. Ktoś to wymyślił i narysował – czyżby sam Zarządca? Trudno uwierzyć…

Pojawia się przerywnik. Potem reklama wodnej pompy. Odwracam głowę, żeby coś powiedzieć Aleksowi i widzę, że nagle zmienia się wyraz jego twarzy. Patrzy na ekran…

Odwracam się – w samą porę, żeby zobaczyć znikający już napis, czarne litery na czerwonym tle: „ŁANIO, WSPOMNIJ WILCZĄ MATKĘ. OSZCZĘDŹ ICH".


* * *

Dni mijają za dniami, a ja prawie nie śpię. Kluby, rozmaite sale, jakieś hale – ludzie zbierają się skrycie, przed rozpoczęciem godziny energii. Każde spotkanie zaczyna się od strachu i niedowierzania.

– Ty jesteś Łania? – pytają z drwiną lub niewiarą. – Udowodnij!

Niewiele jest rzeczy, na które mam mniejszą ochotę, niż na udowadnianie czegokolwiek. Po prostu z nimi tańczę – dla nich.

Niektórzy podchwytują rytm prawie natychmiast. Innym udaje się to dopiero po wielu próbach. Trafia mi się kilku ludzi, którzy absolutnie są pozbawieni poczucia rytmu, nie potrafią powtórzyć – wyklaskać – najprostszego wzoru czy taktu. Są rozregulowani, nie słyszą własnego serca, przypominają studnie – ale ich także muszę uratować.

Dziwna sprawa, ale ta nieustanna codzienna praca wcale mnie nie osłabia. Przeciwnie – im bardziej się staram, tym więcej sił znajduję w sobie. Ludzie za moimi plecami wymieniają znaczące spojrzenia.

Ale kiedy zasypiam, widzę wciąż ten sam straszny sen. Wychodzę z klubu, skręcam za róg, a tam czeka na mnie Zarządca Zakładu. Usiłuję uciec – i nie mogę. Nogi grzęzną mi w asfalcie. Obrzydliwe uczucie – jakby stopy się przy-kleiły…

„Wspomnij Wilczą Matkę. Oszczędź ich".

A czy oszczędzam siebie samą?


* * *

– Rimus… Gdzie są twoje bębny?

– Rozdałem – odpowiada spokojnie. – Sintetom.

– Nie szkoda było?

– A co miałem robić, jak mi zamknięto sklep?

– Siedzimy w najdalszym rogu podziemnego klubu. Usiedliśmy tak, żeby nikt nam nie przeszkadzał. I – co ważne – jest stąd wyjście do kretów. Na wszelki wypadek.

Ostatnio weszło mi to w zwyczaj – zawsze sprawdzam, gdzie jest drugie wyjście. A najlepiej, gdy jest i trzecie. Całą miejską policję rzucono do pojmania „Łani". Coraz trudniej znaleźć nam jakiś klub na spotkanie z sintetami, coraz większe jest ryzyko, że ktoś się połasi na obiecaną przez władzę znaczną nagrodę energetyczną i mnie wyda. I coraz częściej czuję się nieswojo – mogę ściągnąć szpiclów do tej nory, w której żyją teraz uciekinierzy z gniazda Przepiórki.

– Nie jest ci łatwo – mówi Rimus.

– Mam wrażenie, że usiłuję wykopać podziemny tunel łyżeczką do herbaty.

– Twój rytm nie jest łyżeczką do herbaty. Twoje imię jest obecnie głośniejsze, niż moje wszystkie bębny razem wzięte.

Uśmiecham się. Rimus kładzie na blaszanym talerzyku przede mną kawałek witaminizowanego torciku – dwa cieniutkie i płaskie plasterki o smaku jagód. Tort chrzęści w zębach.

– Rimus… – mówię. – Pamiętasz, była kiedyś taka zabawa… wyścigi w pneumotunelach?

– Owszem – uśmiecha się. – To były piękne czasy. Sam się ścigałem jako chłopak, złamałem nogę… a bo co?

– To prawda, że ścigający się pneumonauci śpiewali piosenki? O sobie? Zadając rytm?

Patrzy na mnie uważnie i nagle się spręża wewnętrznie:

– Łanio… czy to jest ważne?

– Powinieneś go znać – mówię.

– Kogo?

– Tam był… – szukam odpowiednich słów – jeden człowiek… wśród tych, co się ścigali. Kiedy leciał, zawsze śpiewał o sobie tak: „Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat…”

– A jak się nazywał?

– Nie wiem.

– Rimus patrzy na mnie, przez chwilę odchylając się z krzesłem.

– To prawda, każdy śpiewał coś o sobie. Ci, co nie śpiewali, albo śpiewali fałszywie, szybko się rozbijali. Ja zresztą też nogę złamałem, bo zmieniłem swoją piosenkę… zbyt wolną… miałem taki… kaprys. Łanio – pieśń była jak talizman. Nigdy nie mówiliśmy, co który śpiewa.

– Była tam jeszcze dziewczyna – mówię. – Podobna do mnie.

– Skąd wiesz? – pyta Rimus prawie szeptem.

On mi powiedział.

– Jaki on, do licha?

– Powiedz lepiej, czy znasz tę kobietę?

Kręci przecząco głową.

– Wszyscy się… porozchodziliśmy. Ona potem urodziła dziecko. A jeszcze później – tak słyszałem – umarła…

– Hej, przyjaciele – zza kotary wysuwa się twarz właściciela klubu. – Zamykam. Idźcie już. Jeżeli można, niech każde wyjdzie innym wyjściem.

Wstaję natychmiast. Rimus nie rusza się z miejsca i patrzy na mnie z pytaniem w oczach.

– Potem ci wszystko wyjaśnię – obiecuję solennie. – Muszę coś przemyśleć.


* * *

„Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr…”

Wychodzę z klubu. Rozglądam się dookoła: ulica jest pusta. Na betonowej ścianie miga smętnie reklama: „Obywatele! Dla was! Jutro! Święto Energii! Niezapomniana godzina! Przyjdź i świętuj z nami Dwudziestą Piątą Rocznicę…” Jaką rocznicę, nie da się zobaczyć – w tym miejscu ścianę ozdobił ktoś pięknym pawiem.

Dziś w nocy w mieście będzie szczególnie gwarno. Do każdej porcji zostaną dodane dwa, trzy energo. Sintety wyjdą na ulice, gdzie będą czekały na nich taniutkie rozrywki, i będą się radować jak dzieci, nie myśląc o dniu jutrzejszym.

Zamyśliwszy się, skręcam za róg. I nagle tuż przede mną wyrasta jakiś drab w czarnym płaszczu, który butnie stoi na szeroko rozstawionych nogach. Cofam się spostrzegłszy najpierw policyjne naszywki i dopiero po chwili spoglądam na twarz i poznaję Maksyma.

– Odbiło ci? Mogłam cię…

– Szybko!

Ma taki wyraz twarzy, że podporządkowuję się bez żadnych pytań. Chwyta mnie za łokieć i gdzieś ciągnie. Nie zdążywszy nawet mrugnąć okiem, ląduję w bagażniku policyjnej maszyny obok dwu grubych i solidnie natłuszczonych łańcuchów rowerowych. Z daleka słyszę gwizdy, tupot wielu nóg i urywane rozkazy: „Wszyscy stać! Niech nikt się nie rusza…”. Raduję się w duchu, że Rimus wyszedł przez podziemia.

Leżę cicho jak trusia. Po piętnastu minutach słyszę nad głową stuk butów, skrzyp dna, kaszel i przekleństwa. Do maszyny wsiadają policjanci.

– Znów nam zwiała – sapie ktoś przeziębionym głosem. – Suka!

– Ktoś jej pomaga…

– O ile w ogóle ona istnieje – dodaje trzeci głos.

– Istnieje – rzuca Maks. – Możecie mi wierzyć.

– A… – w głosie pierwszego słychać śmiech. – Ty przez nią naszywki straciłeś…

– Sam byś spróbował! – odcina się Maks.

Ktoś siada do pedałów. Łańcuchy napinają się tuż przy mojej twarzy, koła zaczynają się obracać… maszyna jedzie nie wiadomo dokąd.

Mija niemal godzina, zanim policjanci się rozchodzą i wszystko cichnie. Po upływie następnych trzydziestu minut zjawia się Maks i wyjmuje mnie z bagażnika. Ręce i nogi mi zdrętwiały. Wyobrażam sobie, jak się denerwują Aleks, Maur i Przepiórka. Robi mi się nieswojo.

Jesteśmy w garażu. W półmroku widzę rzędy policyjnych welomobilów.

– Posłuchaj – mówi Maks szeptem. – Mam do ciebie… osobliwą prośbę.

– Jaką?

Milczy przez długą chwilę, nie mogąc się zdecydować. Po raz pierwszy widzę go takim… niepewnym.

– Uratowałem ci życie. Dwa razy.

Nie podoba mi się ten wstęp.

– O co ci chodzi, Maksym?

– Nie mogłabyś pomoc mojemu ojcu i matce? I jeszcze… paru osobom? Oni też są sintetami.

– Pomóc?

– Łanio, wszyscy w mieście wiedzą, że wytwarzasz dziką energię. I przekazujesz ją ludziom. Którzy po tym… przestają być sintetami. O ile, oczywiście, sami się postarają.

– Chcesz, żebym dziką energią podładowała pracowników SINT-u? Tych, którzy codziennie wysyłają do Zakładu ludzi, jako paliwo?!

– Przecież nie wszyscy się tym zajmują. Główne zadanie SINT-u to rozdział energii, rozumiesz? Żeby każdy dostał swoją porcję na czas!

– Rozdział porcji – mówię powoli. – Nigdy nie uwierzę, że twój ojciec… na jakim stanowisku on tam pracuje?

– Jest głównym inżynierem.

Nie uwierzę, żeby główny inżynier skarżył się na za małą porcję.

– Oni tam wciąż skaczą sobie do gardeł – mówi Maksym cicho. – Wiesz, na co umarł poprzedni dyrektor SINT-u? Na brak energii! Przenieśli go na inne stanowisko i natychmiast mu wlepili karę za rzekome braki w postępach robót. No i umarł.

– Twojego ojca też chcą przenieść?

Długa chwila milczenia.

– Na razie nie, ale to już chyba niedługo potrwa. Stanowisko głównego inżyniera zawsze budziło… zawiść.

– I jak ty to sobie wyobrażasz, Maks? – pytam ostro. – Mam się pojawić w siedzibie SINT-u i powiedzieć: Cześć! Jestem Łania?!

– Posłuchaj – ściska moją dłoń. – Przecież ja mogę ci się przydać! Pokażę ci SINT. Transformatory, stację rozdzielczą… słowo daję, że cię poprowadzę. Pokażę ci wszystko, co zdołam.

Patrzę na niego uważnie, usiłując odgadnąć, czy to pułapka, czy nie.

– Nie wydam cię, przysięgam na ojca – mówi Maks i nagle czuję zazdrość. On ma chociaż ojca… – To jak będzie, Łanio? – Patrzy mi w twarz prawie błagalnie.

– A jak to załatwimy? – Wciąż jeszcze się namyślam.

– Wiem jak. Dziś w SINT-cie… Widzisz, oni także obchodzą Święto Energii. Co prawda na swój sposób.


* * *

Nigdy w życiu nie widziałam tyle światła. No, może latem, w jasny dzień na szczycie odgromnika.

Wchodzę do ogromnej sali wsparta na ramieniu Maksa. Maks ma na sobie paradny mundur energopolicaja – czerń i srebro. Ja włożyłam suknię, którą przyniósł mi pół godziny wcześniej. Suknia leży całkiem nieźle. Włosy upięłam w ciasny krąg wokół głowy. Twarz na poły ukryłam pod ciemnymi okularami – jak wyjaśnił mi Maks, to ostatni krzyk mody. Damy, żyjące w takim blasku, obowiązkowo muszą chronić oczy.

Obok mnie przechodzi mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna, wysoka i szczupła, od stóp po czubek głowy obwieszona lampkami. Migają ogniki na barwnym naszyjniku, brosze i spinki we włosach sypią całe pęki iskier, ogon sukni ciągnie za sobą łańcuch ogni, lampki w obcasach podświetlają smukłe nogi natarte – dla pełni obrazu – odblaskowym pudrem. Za całym tym przepychem ciągnie się sznur przewodów, a czterej służący dźwigają akumulator.

– To żona naczelnego dyrektora – mamrocze Maks.

Salę oświetla milion ogników. Posadzka i sufit są prawie zwierciadlane i mimo okularów dość szybko zaczyna mnie ćmić w oczach. Rozmaici ludzie pozdrawiają Maksa, on odpowiada uprzejmie i wszystkim przedstawia mnie jako swoją przyjaciółkę. W tłumie snują się kelnerzy z tacami. Maks bierze dwa drinki i jeden podaje mnie. Upijam nieco – to zwykły napój energetyzowany, może tylko odrobinę słodszy niż gdzie indziej.

– Teraz będzie koncert – mówi Maks.

Dopijam szklankę do dna, a mimo to czuję, że mam sucho w krtani.

– Kim są ci wszyscy ludzie?

– No, różnie… Są tu inżynierowie. Pracownicy administracji. I łowcy.

– Łowcy?!

Wpatruję się uważnie w twarze obecnych. W paradnych frakach i smokingach mężczyźni są do siebie podobni, wyróżniają się tylko policjanci w czarno-srebrnych mundurach. Niejeden z gości ma lampki na rękawach czy klapach fraków, ale akumulatory zręcznie poukrywali pod ubraniami. Kobiety mają gorzej – jakieś dwie damulki poplotkowawszy przyjaźnie nie mogą teraz rozdzielić splątanych przewodów. Sytuacja niezręczna, sypią się wzajemne pretensje, dwa zespoły tragarzy kręcą się wokół, usiłując rozdzielić pięknotki…

Przypominam sobie ciemne ulice miasta, odbłyśniki, latarki ekspandery i napędzane z dynama latarnie ryksz.

– Wiem, o czym myślisz – mówi Maks.

– Nie wiesz! – odpowiadam ostro. – Pomogę ci – ale tylko ze względu na ciebie, Maks! Dla twojego ojca palcem bym nie ruszyła!

Na podwyższoną platformę w rogu sali wchodzi dziesięcioro kobiet i mężczyzn, jedni mają w dłoniach skrzypce, inni gitary, ktoś tam trzyma tamburyn, a jeszcze inny ma werbel. Patrzę ciekawie: perkusista trzykrotnie uderza pałeczką i zaczyna się muzyka – tak samo martwa i bez wyrazu, jak bezpłatny makaron.

– Poczekaj! – mówi Maks. – Muszę porozmawiać z ojcem. Zaraz was sobie przedstawię.

I znika w skrzącym się od lampek tłumie. Zostaję sama – z pustą szklanką w dłoni i martwym rytmem, który grzęźnie mi w uszach.

Mam wielką ochotę na to, żeby wskoczyć na podwyższenie i odebrać temu dupkowi instrument. Wstrzymuję się ostatkiem sił, obracam w palcach szklankę i wystukuję rytm paznokciami na szkle. Stojący w pobliżu goście zaczynają mi się przyglądać z rosnącym szybko zainteresowaniem.

Idiotka! Nie powinnam zwracać na siebie uwagi – Maks mówił mi to przynajmniej sto razy!

– Pozwoli pani? – mężczyzna z jaskrawym gwiazdozbiorem na ramionach odbiera mi szklankę, stawia ją na tacy przechodzącego obok kelnera, bierze z niej drugą i wyciąga w moją stronę. – Miła pani, widzę panią po raz pierwszy, jest pani przyjaciółką Maksyma?

Mamroczę coś pod nosem. Piję łapczywie. Mężczyzna nie spuszcza ze mnie spojrzenia maleńkich, pożądliwych oczu.

– Podoba się pani?

Mówi o muzyce. Kręcę głową, nie mam sił na udawanie.

– Możemy zaprosić inny zespół – mówi mój rozmówca. Ma miękki, zwodniczo przyjazny głos i bardzo władcze maniery. Spostrzegłszy kogoś w tłumie, macha ręką:

– Stefan! Podejdź no tutaj!

Odwracam głowę.

Nigdy nie zapomnę Stefana-Łowcy i nie pomylę go z nikim, choćby nie wiedzieć w co się przebrał. Teraz pyszni się ciemnofioletowym garniturem, na którego klapach płonie całe morze odznak i odznaczeń. Liczę: może Łowca dostaje po orderze za każde dziesięć ofiar? A może za każde sto?

Mam ochotę uciec stąd jak najdalej. Ale nogi jakby mi się przykleiły do lśniącej podłogi. Tak bywa we śnie. Przykładam krawędź szklanki do ust – i zachłystując się drinkiem, zaczynam kaszlać.

Mężczyzna, który pierwszy mnie zaczepił, łagodnie klepie mnie po plecach:

– No, no… niechże pani pozna Stefana, mojego zastępcę. A to przyjaciółka naszego Maksa, miła… jak pani ma na imię?

Stefan patrzy mi w twarz. Wiem, że ciemne okulary ukrywają połowę moich rysów, ale wiem też, że tacy jak on mają wprost zawodową pamięć do twarzy.

Kaszlę.

– Czy mu już gdzieś się nie spotkaliśmy? – pyta Stefan.

Kręcę głową. Nadal kaszlę, choć teraz już umyślnie. Na siłę.

Wszyscy jeszcze patrzą na mnie. Stefan pochyla się ku mojemu rozmówcy i coś mu szepcze do ucha. Mężczyźnie z lampkami na rękawach wyciąga się gęba – i już w następnej chwili zdziwienie zastępuje uśmieszek zadowolenia.

– Zuch! – mówi przymilnie. – Brawo, Łowco. – I ponownie spogląda na mnie.

Zamiast broni mam w ręku tylko pustą szklankę. No cóż, dobre i to. Czekam na to, co powie Pan Błyszczący.

Nie zauważa tego, że stoję jak ściśnięta sprężyna.

– Dobre nowiny. Bardzo dobre nowiny, łaskawa pani…

Nie wiem, co robić. Co mu powiedział Łowca? Moje imię, czy…

W tej samej chwili z tłumu wyłania się Maks. Na pozór jest spokojny, tylko blady – i płoną mu policzki. Wciągam powietrze w płuca – coś się musiało stać. Coś innego…

Maks znajduje w sobie dość sił, żeby wymienić uprzejme pozdrowienia z moim rozmówcą i Stefanem. Potem ujmuje mnie pod rękę i prowadzi przez tłum – obok dam z akumulatorami. Obok sceny z muzykantami. Ku wyjściu na korytarz. Przez cały czas czekam, aż dogoni nas okrzyk: „Stać! To Łania!" Ale nikt nie woła. Przy drzwiach nie wytrzymuję i spoglądam za siebie: mój niedawny rozmówca stoi obok Stefana i obaj o czymś rozmawiają, nie patrząc w moją stronę…

Czyżby wszystko się rozeszło po kościach?

Zatrzymujemy się z Maksem przy oknie zasłoniętym ciężką portierą. Tu już nie jest tak jasno. Mam ochotę zdjąć ciemne okulary, ale w porę się wstrzymuję.

– Wzięli twoich dzikich – mówi cicho Maks. – Tylko co… czterdzieści minut temu. Śledzili ich spod klubu… i wzięli wszystkich… Nawet Przepiórkę z dziećmi.

Chwytam się portiery.

– Maura? Loszkę? Aleksa? Liftera? I…

– Wszystkich… – Maks z trudem łyka ślinę. – Co więcej, kopią już i pode mną. Wiesz, z kim rozmawiałaś? To główny koordynator załadunków…

W środku – w piersi? w głowie? – rodzi się we mnie cieniutki dźwięk. Jak jęk komara nocą w lesie. Jest coraz silniejszy, teraz już wyje jak wiatr w rurze… jak wilk w głębi lasu… przecina go rytm. Niespieszny, wstrzymywany, nawet jakby zimny. Moje palce same zaczynają bębnić po parapecie. Więc to o tym powiadomił Łowca swojego szefa…

– Jeszcze dziś wysyłają ich do Zakładu – szepcze Maks. – Wydano już rozkaz załadunku

– Maks – mówię bardzo niskim, spokojnym i dziwnie pewnym siebie głosem. – Zakład ich nie dostanie. Ani dziś, ani jutro, ani nigdy!


* * *

Od tej chwili wszystko, co się dzieje ze mną i we mnie, poddane jest ostremu i surowemu rytmowi.

Święto trwa dalej. Cieniutko zawodzą skrzypce. Gwar głosów się nasila. Minuta, dwie – i Łowca przypomni sobie, gdzie mnie widział, po Maksa przyjdą uzbrojeni koledzy i nie uratuje go nawet ojciec główny inżynier.

Idiotyczna suknia wieczorowa zaczyna mi przeszkadzać. Idę ku wyjściu wysoko podniósłszy głowę i na nikogo nie patrząc. Czuję, jak napięte są mięśnie ręki Maksa pod rękawem paradnego munduru.

– Już wychodzicie? – pyta przyjaźnie portier przy wielkich, szczelnie zamkniętych drzwiach. Uśmiecha się, ale mnie się wydaje, że w jego słowach kryje się jakieś znaczenie.

– Owszem – mówię zimno. – Proszę otworzyć.

– Okażcie przepustki.

Łatwiej tu było wejść, niż wyjść. Maksym podaje mu dwa liliowe kartoniki z pieczęciami. Odźwierny ogląda je uważnie; za jego plecami na niewielkiej kanapce siedzi dwu policajów w pełnym umundurowaniu, z porażaczami w otwartych kaburach. Mój wewnętrzny rytm mnie ponagla: szybciej, szybciej!

Odźwierny bardzo wolno podnosi głowę. Bardzo wolniutko wyciąga rękę i zwraca Maksowi przepustki:

– Szkoda, że wychodzicie tak wcześnie…

W tej samej chwili rozlega się pisk stojącego na stoliku obok przenośnego komunikatora. Odźwierny podnosi słuchawki do uszu i mikrofon do warg:

– Warta. Melduję się…

Maksowi puszczają nerwy:

– Spieszy nam się! – mówi ostro. Siedzący na kanapce policaje odwracają zdziwieni głowy.

– Rozumiem – mówi odźwierny. Odkłada nauszniki i mikrofon, a potem w milczeniu zaczyna otwierać zamki szyfrowe – jeden, drugi…

Drzwi w końcu się uchylają, ale jednocześnie ponownie rozlega się pisk komunikatora.

– Warta – mówi odźwierny.

Wychodzimy na wysoki ganek. Z prawej i z lewej płoną potężne reflektory. W żadnym wypadku nie należy teraz biec.

– Chwileczkę! – woła za nami odźwierny. – Chwileczkę!

Oboje podrywamy się jednocześnie i biegniemy po schodkach w dół: byle skręcić za róg, a tam już jest mrok…

Na dachu gmachu SINT-u zapala się potężny reflektor. Z tyłu słychać trzask policyjnych porażaczy: w końcu to tylko kilkadziesiąt kroków.

– Trzymajcie ją! To Łania!

Maks odwraca się w biegu ku mnie. W dłoni trzyma policyjny porażacz.

– Uciekaj. Zatrzymam ich!

Wlatując w wąski zaułek zalany ostrym światłem reflektora słyszę za sobą odgłosy zawziętej strzelaniny.


* * *

Znów jestem sama. Znów zdana tylko na własne siły, i działam na własne ryzyko. Święto Energii się skończyło. Miasto opustoszało. Na rogu stoi weloryksza – rykszarz usiłuje zrozumieć, skąd wzięło się to światło i dziwaczne dźwięki. Niezbyt skoro idzie mu myślenie, ale w końcu podejmuje decyzję, że najlepiej będzie się stąd wynieść. Zbijam go z siodełka, zanim położy stopy na pedałach.

Mój wewnętrzny rytm wreszcie wyrywa się na zewnątrz. Pojazd jest dobry; wielkie koła, a łożyska kręcą się bez jednego zgrzytu. Na wariackiej szybkości przejeżdżam trzy kwartały, potem hamuję tak, że dym idzie spod opon – i tracę kilka drogocennych minut na to, żeby ukryć maszynę jak należy w cieniu bramy.

Sama chwytam za krawędź nisko zwisającego balkonu, podciągam się i zaczynam wędrówkę w górę, z balkonu na okno, z okna na występ muru, stamtąd na kolejny balkon i tak do samego dachu. Zeskoczywszy na pokrytą papą płaszczyznę przyginam się nisko i gnam przed siebie, co sił w nogach.

Biegnie mi się lekko i łatwo. Wewnętrzny rytm zazębia się harmonijnie z zewnętrznym. Mam czas pomyśleć.

Nic jeszcze nie jest gotowe. Nie zdążyłam zorganizować sintetów, nie zdążyłam niczego z nikim omówić. Nie zapytałam żadnego, czy gotów jest zaryzykować życiem, czy w razie potrzeby gotów będzie umrzeć, żeby zatrzymać Zakład… I cóż by mi zresztą odpowiedzieli?

Biegnąc, uśmiecham się ponuro. Legenda o wszechmocnej, potężnej Łani, która daje siłę i energię to jedno. A ta nocna ucieczka po dachach, świadomość, że wcale nie jestem wszechmogąca i jego przesłanie: „Łanio, pamiętaj o Wilczej Matce. Oszczędź ich" – to drugie.

Potykam się i wyciągam jak długa na dachu. Cholerna suknia wieczorowa, gdybym miała na sobie spodnie, nie podrapałabym sobie kolan…

Wstaję i rozglądam się. Z tyłu, w dole na skrzyżowaniu błyskają reflektory. Rozbiegają się w prawo i w lewo. Biorą mnie w pierścień. Policja ma nowe doświadczenia: udało im się przecież pozdejmować dzikich z wieżowców…

Biegnę znowu. Wszystkie domy przy tej ulicy stoją ciasno jeden przy drugim, więc bez trudu przeskakuję z dachu na dach. Aż nagle otwiera się przede mną ulica – szeroka przepaść, nad którą ani przeskoczyć, ani przelecieć się nie da. Rozglądam się dookoła. Policaje będą tu za pięć minut, a tym razem nie da się przesiedzieć obławy na dachu.

Do frontowej ściany budynku przymocowano drabinę. W ciągu kilku sekund schodzę na dół. Wagon do Zakładu będzie wyprawiony rankiem, jutro – a właściwie już dzisiaj – za kilka godzin. A mnie chyba osaczyli jak zwierzę…

Zeskakuję na ziemię. Rozglądam się, w odległości kilku kroków, na środku ulicy, widzę kratę wylotu kanału ściekowego.

Krata jest ciężka. Nie mam jej czym podważyć. Wczepiam się w nią palcami, paznokciami, w końcu udaje mi się ją unieść o kilka milimetrów. Jeszcze trochę…

Wzdłuż ulicy płynie światło latarki. Policaje pędzą na welomobilu – prosto na mnie. Środkiem ulicy. Stękając z wysiłku odsuwam nieco kratę – wejście do studzienki upodabnia się do miesiąca w pierwszej kwadrze – i daję nura w dół. Światła policyjnego welomobilu są o kilka kroków ode mnie…

Po kilku sekundach koło najeżdża na otwór i słyszę głośny łoskot awarii.


* * *

Przedzieram się wzdłuż betonowego chodnika. Słyszę bulgotanie wody. Za mną gnają światła latarek – prześladowcy depczą mi po piętach. A czas upływa, sekunda za sekundą… Bezcenny czas!

Żelazne rury. Pęki starych przewodów, dawno nikomu niepotrzebnych. Przedzieram się gdzieniegdzie na czworakach, w innych miejscach wyprostowana, przełażę przez pozrywane kable. Brak mi noktowizorów. Poruszam się prawie na oślep, usiłując wymacać przejście wyciągniętą ręką.

Ktoś mnie chwyta za nadgarstek.

Nie umiem powstrzymać krzyku. Echo skacze od ściany do ściany, policaje słyszą mój krzyk i kierują w moją stronę światła latarek.

– Cicho! – słyszę nad uchem ochrypły głos. – Za mną.


* * *

Tego człowieka już widziałam. To jeden z kretów, którzy mi proponowali pomoc u Dysa. Teraz bez słowa podaje mi noktowizory.

Porusza się jak woda, bez najmniejszego wysiłku przeciskając się przez rozmaite szczeliny. Ja za nim – nieco wolniej, ale mimo wszystko przełażę przez wąską szczelinę pomiędzy dwoma blokami betonu. Przypomina mi się rura, w której ugrzęzłam na Zakładzie. Aleks nazwałby to klaustrofobią…

Wspomnienie o Aleksie działa na mnie jak smagnięcie batem.

Policja zostaje daleko z tyłu. Kret dociera do przełomu w betonowej obudowie i zeskakuje w dół. A ja za nim.

Tu można już się swobodnie wyprostować. Jesteśmy w ogromnym, dawno porzuconym i ciemnym korytarzu. Być może jest to jeden z tunelów pneumo, o których mówił jeszcze Zarządca Zakładu.

– Czego ci potrzeba, Łanio? – pyta kret. Tutaj, w mroku, jego oczy są szeroko otwarte. I nie ma okularów.

Ciężko dyszę. Z podrapanego policzka kapie mi krew. Z mojej wieczorowej sukni zostały tylko strzępy.

– Czego ci potrzeba, Łanio? – powtórnie pyta kret. – Pamiętasz, mówiliśmy ci: zrobimy wszystko, o co poprosisz?

– Bardzo proszę – mówię błagalnie – dajcie mi się w coś przebrać.


* * *

Całe miasto jest pod ziemią podszyte tunelami. Wzdłuż nich ciągną się rury, przeważnie puste i martwe. Siedzę przy jednej z takich rur, w dłoniach mam dwa stare klucze do śrub. Gram na rurze.

Rura drży i wibruje. Wibracja przechodzi na moje ręce. Nikt nigdy nie miał takiego instrumentu. Wybijam rytm, który rurami przenosi się w dal. Przenika w otwory, przez które nigdy nie przecisnąłby się człowiek. W głąb i wszerz. W niektórych miejscach z rur osypują się łuski rdzy. Gdzieś tam słychać szelest piasku, gdzieś kapie woda. Gram.

W podziemnej sali, gdzie przyprowadził mnie kret, powoli zbierają się ludzie. Niektórych już widziałam wcześniej. Innych widzę po raz pierwszy. Wszyscy znają moje imię.

– Łania przyszła do nas po pomoc – mówi Dys, właściciel „Dys-Krecji". – Mów, Łanio.

– Muszę odbić swoich przyjaciół – stwierdzam. – Są w SINT-cie.

– Gdzie?

– Tam, skąd odprawia się paliwo dla Zakładu… Tam jest pełno policji. Wszyscy miejscy kontrolerzy. Nie wiem, co robić!

Patrzą jedni na drugich i wymieniają spojrzenia. Też nie wiedzą, co robić, ale wtedy przy wejściu rozpętuje się jakaś zawierucha. Rozpychając kretów na boki przedziera się ku mnie człowiek w rozerwanej na ramieniu koszuli.

– Rimus! – nie wierzę własnym oczom. – Ocalałeś? Nie zabrali cię!

Obejmuje mnie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ogarnia mnie spokój.


* * *

Do świtu zostało jeszcze kilka godzin. Sintety śpią jak martwi, zmęczeni pełnym fałszu Świętem Energii.

Ja i Rimus wspinamy się na Złamaną Wieżę. To ten drapacz chmur, który zawalił się przed wieloma laty tak, że została tylko konstrukcja. To miejsce, w którym po raz pierwszy poczułam się dziką. Gdzie kiedyś był rozgromiony przez policję klub „Zerwany Dach".

Reflektory porozbijano co do jednego, a wiatr porwał odłamki. Podwyższenie dla perkusji rozebrano, bar przewrócono, a zamiast ław wiszą pozrywane łańcuchy. Ale pośrodku podium stoi ogromny bęben. Górna membrana zasypana jest pyłem i drobnymi śmieciami.

– Pamiętasz, mówiłem ci, że rozdałem swoje bębny sintetom? Bębny, tamburyny i werble, wszystko, co dudniło, bębniło i warczało, rozdałem co do jednej sztuki.

Milczę.

– Spróbuj – podaje mi dwie pałeczki. – Jak tobie się nie uda, to nie uda się już nikomu.

Dotykam membrany drewnianą pałeczką. Bęben odpowiada.

– Rimus… – odzywam się. – Ale po co? W czym oni nam pomogą?

– Wal – mówi Rimus.

Wstrzymuję oddech – i uderzam ze wszystkich sił.

W górę wzbija się chmura pyłu. Podskakują ziarenka piasku. Bryzgają okruchy śmieci i zetlałe strzępy papieru. Unoszą się kropelki wody, które zawisają w powietrzu i nie mogą opaść, podbijane nowymi drganiami. Jeszcze, jeszcze, jeszcze! Uderzam równomiernie, powoli nasycając się spokojną pewnością siebie bębna, który niejedno już widział i niejedno jeszcze prze-ży-je…

Rimus kładzie mi dłoń na ramieniu. Zamieram w bezruchu, a bęben wciąż jeszcze dudni – i poprzez jego głos słyszę odpowiedzi innych bębnów!

Pierwszy odzywa się gdzieś zupełnie blisko – na którymś z dachów pięciopiętrowców. Przenikliwy, dźwięczny i wysoki – jak głos dzielnego, zuchwałego chłopca. Zaraz potem wtórują mu jakiś bas i trzeci, nieco przygłuszony, a rytm – mój rytm – leci od jednego do drugiego, jak odbicie. Jak odblask ognia. Jak rozkaz!

Przez cale miasto. Na południe, na południowy zachód, na zachód i na północ. Bębny przekazują sobie głosy, jakby rozmawiając i podając jeden drugiemu rytm – mój rytm.

– To moje bębny – Rimus uśmiecha się w półmroku. – Wiedziałem, że się jeszcze nam przydadzą.


* * *

Sintety wychodzą na ulice, jak po godzinie energii. Brak im tylko euforii: twarze mają blade, napięte, nigdzie prawie nie widać uśmiechów. Wpatrując się dokładniej, poznaję dziewczynę z warkoczami, i drugą, ciemnowłosą; poznaję młodych sintetów, którzy bardzo niedawno zrezygnowali z opasek. Niektórzy na jeden dzień, inni na zawsze. Pośród znajomych twarzy są i nieznajome: znieruchomiałe w wyrazie napięcia i nieufności.

– Bierzcie ze sobą wszystkie żelastwo, które może bębnić i grzechotać – mówię. – W górach tak się przyzywa grom. A nam potrzebna jest burza. Dziś. Tu i teraz.

Patrzą jeden na drugiego. Nie pojmują, po co to wszystko. Wielu z nich w ogóle nie wie, co to takiego ta burza.

– Trzeba odwrócić uwagę policjantów – wyjaśnia Rimus. – Trzeba wzniecić zamieszki. Żeby nie wiedzieli, dokąd biec, co robić i gdzie wiać, a my tymczasem…

– Rimusie… – odzywam się. – Dziękuję. Ale do SINT-u pójdę sama.


* * *

Kłócimy się. Niewiele brakowało, a pokłócilibyśmy się na wieki. On chce iść ze mną, czas ucieka, a ja nie mogę, nie mogę mu wyjaśnić, że to moja i tylko moja sprawa.

Rimus potrząsa pięściami. Podchwytuję jego pełen temperamentu gest i przedłużając jego ruch przerzucam go przez siebie, usiłując nie uderzyć nim za mocno o asfalt.

Podnosi się bez słowa. I długo milczy.

– Dobra – odzywa się wreszcie przez zęby. – No to tak… Narobię takiego zamieszania, że SINT zupełnie opustoszeje.


* * *

Zaczyna świtać. Zostaje mi godzina, nie więcej. W mieście panuje cisza przedświtu.

I nagle ta cisza jakby wybucha.

Przyszli. Jest ich więcej, niż można się było spodziewać. Niosą ze sobą żelazne bańki i pokrywki, arkusze blachy i łańcuchy, końcówki węży i fragmenty rur. Pośrodku kolumny jedzie Rimus na welomobilu, a cały wóz obwieszony jest mniejszymi i większymi dzwonkami i dzwonami. Rimus kręci pedałami, ja idę obok, walę w bębny, a wokół nas rozpętuje się chaos godny końca świata.

Wyją syreny napędzane przez dynama. Grzechoczą pełne kamieni puszki. Łomoczą beczki, brzęczą łańcuchy, żelazne pręty tłuką we fragmenty krat – i oto w cały ten piekielny hałas wkrada się rytm.

„Idziemy" mówi ten rytm. Czuję, że po skórze przebiegają mi ciarki.

– I-dzie-my!

– Żyć swoim rytmem! – krzyczy Rimus w ustnik głośnika.

– Żyć swo-im ryt-mem! Żyć swo-im rytm-mem! – podchwytują idący obok ludzie.

Drżą ściany domów. Lecą w dół popękane szyby, przeciążone rytmem. Miasto miota się pomiędzy entuzjazmem a paniką. Za oknami migają twarze. Podskakują szklanki na parapetach. Spadając w dół rozbijają się i dodają głębi i smaku naszej muzyce. Wybijam synkopy na tamburynach, wplatając się w ogólny rytm swoim własnym wzorem. Pięknie wychodzi, choć słyszę to pewnie tylko ja sama.

– Dalej! Naprzód! Naprzód ku szczytom!

– Nie jestem sintetem! – krzyczy w megafon dziewczyna, która na chwilkę wspina się na stopień welomobilu.

Rimus otwiera szeroko usta, żeby oszczędzić błony bębenkowe w uszach.

– Nie jes-tem sin-te-tem! – wykrzykuję wespół ze wszystkimi, jak przysięgę.

Rimus chce coś jeszcze powiedzieć, ale w megafonie wysiada napięcie. Rimus na chwilę puszcza kierownicę i lewą dłonią targa sznur, rozkręcając dynamo. Megafon ponownie się ładuje.

– Dzika energia! – krzyczy Rimus.- Hej ho! Hej ho! Jeżeli idziesz z nami, jesteś dziki!

– Hej ho! – powtarzają wszyscy. – Jesteś dziki!

Ten okrzyk podchwytuje niebo nad naszymi głowami. Trwożnie i radośnie wyją syreny megafonów. Z prawej i z lewej, z dachów niewysokich domów, sfruwają do nas na skrzydłach i spływają po linach, zawisając nad głowami tłumu, ocaleni dzicy.

Dojadło już im życie po piwnicach, udawanie sintetów, ukrywanie się i strach. Powyciągali ze skrytek swoje skrzydła, megafony, latarnie – krzycząc i nawołując się w ptasim języku przyłączają się do naszego marszu: idą po dachach, po pochyłych ścianach, wystukują rytm na kratach balkonów, na skrzydłach wiatraków, walą w szkło i blachę…

Wydaję mi się, że widzę strugi światła bijące z wylotów ryczących głośników. I jednocześnie czuję, jak drga ziemia i kamienie bruku zaczynają podskakiwać w swoich gniazdach. Budzi się we mnie groza przodków: trzęsienie ziemi! Ale w tej samej chwili widzę, jak odsuwa się pokrywa włazu kanalizacyjnego i spod ziemi wyłazi kret – chudy, kościsty, w ciemnych okularach i z ogromnym nastawnym kluczem w sękatej dłoni.

Nie słyszę, co krzyczy. Jak Loszka czytam z ruchu warg: jesteśmy z wami. Jesteśmy z wami. Jesteśmy z wami!

Nasz pochód trwa: ulicą idzie z hukiem i łomotem kolumna zbuntowanych sintetów, po dachach i ścianach suną dzicy, a podziemnymi korytarzami, wstrząsając ziemią, przedzierają się krety.

Biję w tamburyny jednocząc się z rytmem i rozpływając się z nim – i nagle pojmuję, że nasz marsz z ulicznej ruchawki przeistacza się w coś większego. Rytm, który zrodziło serce tłumu, podjął własne życie. I nie my wiedziemy rytm – to on nas prowadzi. To potężny, wesoły i bezlitosny przywódca. My tworzymy rytmy, a rytmy tworzą nas; ludzka rzeka płynie ulicą, pod ulicą i nad nią, z każdym krokiem przybiera na sile, wchłaniając w siebie potoki i strumyki z sąsiednich uliczek i zaułków, tworzy nową, sprężystą energię, zapalając nią słabych, zrozpaczonych i tych, których przestraszone twarze bieleją za oknami.

Ponownie czuję się pikselem. Na krótką chwilę.

Rimus podaje mi megafon.

– Uwolnij się! – krzyczę. – Bądź wolny. Bądź wolny i dobry jak Słońce!

– Wolny! Jak Słońce! – podchwytuje tłum. – Hej-ho! He-ja-ho!

– Możesz! Dasz radę! Energia jest w tobie!

– Energia jest w tobie!

Ulica się kończy, rytm zalewa teraz plac, niebo nad placem i fasady otaczających go domów. Tłum idzie, a rytm przetacza się nad naszymi głowami jak ciężki, obity kutą stalą taran.

Naprzeciwko naszego wypełza, niezdarnie tocząc się korytem ulicy, drugi taran. Policaje – opancerzeni, z tarczami i pałkami, tłuką metalem o metal i plastykiem o plastyk. Obcy rytm, butny i potężny, zderza się z rytmem naszej kolumny.

Rrraz!

Mam chęć przysiąść i zakryć uszy dłońmi. Na ułamek sekundy ogarnia mnie strach, że teraz ze zderzenia dwu rytmów zrodzi się mordercza, watowa cisza.

Nie. To moje uszy, porażone grzmotem zderzenia na ułamek sekundy odmówiły mi posłuszeństwa. A rytmy zwarły się ostro, usiłując zdławić i zagłuszyć jeden drugiego.

– Wolny! Jak Słońce!

– Poddaj się!

– Energia jest w tobie!

– Pod-daj się!

Nasz rytm jest żywy i gibki, w tym jego siła. Rytm kolumny policyjnej się nie zmienia, jest stały i monotonny – i w tym jego siła. Widzę, jak obie kolumny zamierają: pierwsze szeregi dzieli odległość dziesięciu kroków. Jedni wybijają rytm na żelaznych bańkach i miedzianych naczyniach, drudzy biją w żelazne i plastykowe tarcze. Mogłoby się zdawać, że straszne starcie dźwięków wywołuje drganie bruku…

Nie, to nie złudzenie. Krety walą od dołu w kraty kanalizacji i luki podskakują. Kamienie tańczą. Dzicy, którzy pozajmowali wszystkie dachy wokół placu tańczą na blaszanych rynnach i każdy ich skok odzywa się echem gromu. Widzę jak sintety na czele kolumny ustawiają bębny na ziemi i naśladując dzikich, wskakują na nie nogami. Grzmią, usiłując zdławić policjantów swoją energią, podporządkować ich swojemu rytmowi…

Rimus odwraca się do mnie.

– Ruszaj! – czytam z jego warg. – Rób swoje, a my tu zrobimy swoje!

Ma rację.

Z trudem wydostaję się z grzmiącego tłumu. Skręcam w sąsiednią ulicę i biegnę wzdłuż żelaznego ogrodzenia. W prawo. W lewo. Jeszcze raz w lewo. Pod łukiem bramy i dalej. Utarczka na placu się przedłuża – nie trzeba jej widzieć, przetacza się nad dachami głośniej od burzy. Instynktownie otwieram usta: muszę chronić bębenki.

Skręcam w niepozorny zaułek. Stop. To tutaj. Te właśnie drzwi pokazał mi Maksym. To wiecznie zamknięta żelazna brama.

Zwykle stoi przed nimi wzmocniona warta. Teraz na posterunku tkwi dwóch, nieco przestraszonych funkcjonariuszy. Ścierające się na placu rytmy dochodzą tu fragmentami i przerażają jak ryk nadciągającego tsunami. Wartownicy się denerwują: jeden przytupuje nieświadomie, powtarzając rytm policyjnej kolumny, drugi nieświadomie zgina i rozgina palce w rękawicy i co chwila pyta natarczywie swojego kompana:

– Co się tam dzieje? Czy ty coś z tego rozumiesz?

Obaj mają ciężkie porażacze przerzucone przez ramię. Nie jest to broń policyjna. Ciężka artyleria.

Podchodzę, wcale się nie kryjąc. Jeden z nich wytrzeszcza na mój widok oczy. Drugi szykuje porażacz:

– Kto idzie?

– Łania! – odpowiadam.

– Łania?!

Obaj są niewolnikami rytmu marszowego. Ja poruszam się w rytmie podstępnego tańca. Każdy z nich jest ode mnie większy i niemal dwakroć cięższy. Ale ja wcale nie chcę się z nimi bić; mam dostosować się do nich i wykorzystać ich siłę przeciwko nim…

Porażacz bije jaskrawobiałym łukiem. Nurkuję pod nim i tańczę, pociągając za sobą, aż znajduję się pomiędzy policjantami. Zarządca Zakładu obaliłby obu policjantów w jednym wyskoku, ale ja nie mam jego siły ani wagi, dlatego podstawiam jednego pod porażacz drugiego.

Obaj prawie nadążają z reakcją. Prawie. Jeden się uchyla, drugi cofa palec ze spustu, ale wystrzał już padł, a ładunek jest za silny. Ugodziwszy nawet mimochodem – ogłusza.

Uderzam w porażacz drugiego od dołu. Wystrzał trafia w bielejące już niebo. Kontynuując swój taniec, przypadam do ziemi i podcinam mu nogi w ciężkich buciorach.

Cudem utrzymuje się na nogach. Prześladując mnie niczym natrętną osę, obraca się całym ciałem. Przedłużając jego ruch błyskawicznie odsuwam w bok lufę porażacza – i w końcu osiągam swój cel. Przeciwnik wali się na ziemię.

Skacze nań z góry i wpieram leżącemu lufę porażacza w podbródek.

– Nie zależy mi na twojej śmierci – szepczę mu w ucho. – Pokaż mi tylko drogę.

– Dokąd? – chrypi pokonany. Czytam jak Loszka z warg: z placu niesie się straszliwy hałas, który zagłusza wszystko inne.

– Do stacji załadunkowej.

– Nie wiem, o czym mówisz – charczy.

Kłamie.


* * *

Trzymam w dłoniach dwa potężne, gotowe do strzału porażacze. Mój jeniec prowadzi mnie po pustych zakamarkach SINT-u. Napotkanym policjantom każe rzucać broń i kłaść się na ziemię. Dziwne, ale się nie opierają: widać ryk i huk dobiegające z placu wywierają na nich należyte wrażenie.

Natykam się na przestraszonych muzykantów, tych samych, którzy na Święcie Energii zabawiali oficjeli martwą muzyką. Wszyscy stłoczyli się w kącie i nawet nie myślą o stawianiu oporu. Każę chłopcu z bębnem iść za mną. Tchórzy straszliwie, ale nie ma zamiaru dyskutować z lufą porażacza.

I nagle poznaję to miejsce. To właśnie tutaj Stefan przyprowadził nas ogłupiałych i stąd mieliśmy ruszyć w szczęśliwą przyszłość. Do Zakładu. Na ścianie wisi jeszcze reklamowy plakat: „Agencja ZAGÓRZE: – Prawdziwe szczęście już jutro! Dobra praca za górami po dziesięć energo na tydzień!". Jest tu i jaskrawy, ciepły obrazek: objęci mocno dziewczyna i chłopak wstępują na stopień wagonika kolejki linowej…

Przestawiam dźwignię bezpiecznika porażacza na minimum i strzelam w plecy pojmanemu wartownikowi. Traci świadomość i pada bez jednego nawet stęknięcia. Chłopak z bębnem kwili jak zając.

Odbieram mu instrument i mówię, żeby spływał, póki się nie rozmyśliłam. Chłopak znika jak rosa w upalny dzień.

Dalej idę bardzo cicho. Wsłuchuję się we wszystkie dźwięki. Tak jak myślałam, rytm-taran na placu ściągnął na siebie wszystkie siły policyjne. Może wstrzymano nawet odprawę paliwa? Albo przeciwnie, postanowili wyprawić je wcześniej?

Przyspieszam kroku. Tak czy owak wszyscy tutaj są uzależnieni od nieprzerwanej pracy Zakładu. Nieodprawione w porę paliwo oznacza utratę stanowiska, a może i głowy…

Słyszę głosy i przylegam do ściany. W prześwicie drzwi widzę jakieś cienie: jeden z głosów należy do Stefana-Łowcy.

– Nie obudzą się aż do jutrzejszego ranka. Po prostu uważaj, żeby się nie podusili własnymi wyziewami… A przed rozładunkiem połącz się z nim i wyjaśnij mu, jaką tu mamy sytuację.

– Gwarantujecie mi moje pakiety? – drżącym głosikiem pyta jakaś kobieta. – Na jutro będę potrzebowała pięciu…

– Gwarancje można znaleźć jedynie na cmentarzu – mówi Stefan i słyszę w jego głosie śmiech. – To bardzo cenny ładunek, nadzwyczaj cenny, o podwyższonej pojemności energetycznej. Jeżeli dobrze się sprawisz, możesz liczyć nawet na sześć.

– Dam sobie radę!

– Nie sądzę – mówię, stając w przejściu.

Przed sobą mam stację załadunkową. Doskonale ją pamiętam. Tu wydawano nam porcje żywności na drogę i materace. Wagonik kolejki – ten sam, którym odjechałam ja – stoi gotów do drogi. W drzwiach kabiny stoją Stefan i szczupła kobieta przewoźnik w szarym, znoszonym ubraniu.

Dzieli nas tylko kilka kroków. Bezpieczniki obu porażaczy mam ustawione na maksymalną moc. Nawet gdybym chciała, nie mogę chybić. I Stefan doskonale o tym wie.

– Witaj, Łanio – mówi spokojnie, lekko tylko przymrużywszy oczy. – Wiedziałem, że przyjdziesz.

I w tej samej chwili czuję zimne tchnienie na karku. Tchnienie śmierci.

Nie myśl, nie przeczucie i nawet nie intuicja – instynkt dzikiego zwierzęcia każe mi rzucić się w bok i straszliwy cios, który powinien był mi rozłupać czaszkę, przelatuje obok. Mimo wszystko padam, niemal tracąc przytomność.

– Zwinne ścierwo – mówi Stefan. – Dobij ją.

Przewijam się w bok i kolba porażacza wzbija iskry w miejscu, gdzie dopiero co leżała moja głowa. Przewijam się jeszcze raz: mój przeciwnik nawet nie zadaje sobie trudu, żeby zmienić rytm.

– Maszyna start! – ryczy Stefan i słyszę zgrzyt karetki na dachu wagonu. – Załatw ją wreszcie!

Ponownie czuję chłód na karku. Robię zwodniczy ruch i sięgam po jeden z porażaczy – Stefan usiłuje nadepnąć mi na dłoń, ale zdołałam go oszukać. Podrywam z ziemi drugi i strzelam w górę, niemal na oślep.

I jednocześnie strzela mój zabójca.

Nigdy chyba jeszcze nikt nie robił takiego doświadczenia: dwa porażacze strzelają jeden drugiemu jednocześnie w lufę. Białe ładunki spotykają się w powietrzu. Grzmot eksplozji. Mojego przeciwnika odrzuca daleko wstecz – uderza o ścianę. Uderzeniowa fala zwala też z nóg Stefana. Mnie obsypuje gorącymi iskierkami i wlecze po betonie – ale nie tracę ani świadomości, ani rytmu.

Wagon już odjeżdża od platformy; przewijam się jeszcze raz i wstaję. Podrywam z ziemi porzucony bęben i przeskakuję na stopień.

Przewoźniczka gapi się na mnie przerażonym wzrokiem. Trzęsą jej się wargi.

– Wyłaź – mówię. – Bo zastrzelę.

W ostatniej chwili zeskakuje na platformę. Moi wrogowie poruszają się ciężko – obaj odzyskują przytomność. Wagon odjeżdża, platforma niknie we mgle. Stoję z podniesionym porażaczem, na wypadek, gdyby ktoś jeszcze miał ochotę mnie ostrzelać.

Widzę jeszcze, jak Stefan ciężko wstaje z ziemi. I drwiącym gestem macha mi ręką…


* * *

Są tu wszyscy. Leżą pozawijani w materace, jak w kokony. Wszyscy mają żółte twarze. Zaczynam czuć przerażenie.

– Aleks, obudź się!

Żadnej reakcji. Oczy wywrócone białkami do góry.

– Maur! Maurycy-Stachu!

Śpi. Śpią także Przepiórka, chłopczyk i dziewczynka. Śpi Loszka. Odchyliwszy w tył wielką, okrągłą głowę. Śpi Lifter.

Przełażę do kabiny, ale tam oczywiście nie ma żadnych dźwigni pozwalających na jakąkolwiek możliwość sterowania wagonem. Przez luk w dachu wyłażę na górę. Miasto pełznie wstecz. Nad dachami przetacza się grzmot. Widzę niemal, jak zbrojna rytmem kolumna zderza się wreszcie czołowo z uzbrojonymi w tarcze i pałki policjantami.

Obok mnie płynie stalowa lina. Obracają się koła karetki. Żeby tylko żadnego nie zabili – myślę, patrząc na oddalające się miasto. Żeby dziś w nocy nikomu nie wlepiono kary. „Oszczędź ich" – powiedział Zarządca Zakładu. Czy on, silnik będący sercem ogromnej fabryki-rzeźni, ma prawo mówić o litości?!

Muszę wierzyć w Rimusa. Muszę wierzyć, że wszystko będzie dobrze.

Wagonik płynie oblepiony mgłą niczym watą. Płynie ku Zakładowi. Ta myśl wystarczy, żeby mnie zemdliło ze strachu. Wzięcie się w garść wymaga ode mnie ogromnego wysiłku woli. Ciężko zeskakuję w głąb luku.

Wszystko się powtarza. Dèjá vu, jak powiedziałby Aleks. Jestem w wagonie niosącym mnie do Zakładu, wokół mnie leżą odurzeni ludzie, a ja nie wiem jak ich – i siebie! – ratować.

Siedzę, skrzyżowawszy nogi, przy głowie Aleksa. Kładę przed sobą bębenek. Jest prymitywny, nowiutki, wcale niepodobny do tego z wizerunkiem wilka… ale zabrałam go ze sobą nie bez powodu. Mogłabym wziąć drugi porażacz, a wzięłam bębenek!

Zaczynam stukać dłońmi. Nie myśląc, tylko słuchając.

Poderwałam ludzi i powiodłam ich do buntu przeciwko władzy tylko po to, żeby uratować przyjaciół. Ale ich nie uratowałam, a sama trafiłam do tej samej pułapki… Co z Maksymem, byłym policjantem? Ukarzą go, czy zabiją? A jego ojca? A co będzie z dziesiątkami i setkami sintetów, których być może za dnia i nie połapią, ale w nocy surowo ukarzą. Przecież mają na nich sposób – na każdego. Wystarczy nie wydać mu porcji. Człowiek jakby nigdy nic zagląda do sieci, patrzy na listę rozdziałów, a naprzeciwko jego nazwiska obwieszczenie o tygodniowym wstrzymaniu racji!

Nie poddawać się rozpaczy, mówi mój bęben. Nie tracić męstwa. Nie rezygnować!

Bęben mówi? Czy to ja rozmawiam sama ze sobą?

On wcale nie jest taki prymitywny, ten mój bębenek. Pod moimi palcami dźwięczy czysto i głęboko. Wspominam taniec na toni Błyskawicy i święto wiosny. Wspominam Jasnego. Wspominam wiosenny świt w górach. Krzyk koguta i pieśń słowika…

A gdy zaczynam wspominać święto nadawania imion – leżący obok mnie Aleks porusza się i otwiera oczy.


* * *

Najciężej ze wszystkich budzi się Loszka. On przecież niczego nie słyszy. Trzeba przyłożyć bębenek do jego policzka – żeby odczuwał wibracje przez skórę.

W końcu i Loszka odzyskuje przytomność. Przez całą następną godzinę siedzimy trzymając się za ręce, niczego nie robiąc i o niczym nie mówiąc. Dziwna rzecz, ale jesteśmy szczęśliwi.

Potem oszołomienie opada. W kabinie przewoźnika znajdujemy racje żywnościowe na dwie doby i, co najważniejsze, manierkę z wodą. Przede wszystkim dajemy się napić dzieciom.

W dole, jak przedtem, wszystko zaciągnięte gęstą mgłą. Rozkładamy się wygodnie na materacach i rozmawiamy – spokojnie i z satysfakcją, jak niegdyś w gnieździe Przepiórki.

– Wzięli nas jak ostatnich idiotów – irytuje się Maur. Ta myśl doskwiera mu widać najbardziej. – Jak ślepe i bezradne ko…

– Daj spokój – mówi łagodnie Przepiórka. – Kiedyś w końcu trzeba rzecz rozstrzygnąć. Co, zamierzałeś resztę życia spędzić pod ziemią?

– No, ale ileż tej reszty zostało? – mruczy Lifter. – Dzień, dwa…

Loszka bawi się moim bębenkiem. Uśmiecha się.

– I co teraz – pyta wreszcie Aleks. I sam sobie odpowiada.

– Ano nic. Przebijemy się waląc z porażacza. Nic innego mi nie przychodzi na myśl.

Kręcę głową.

– Nie da rady. Wagon trafia na transporter w tunelu. Nie ma dokąd wiać. Słudzy Zakładu potrafią walczyć z ludźmi – a są ich tam setki…

– A ten twój… Zarządca? Serce Zakładu?

– On nigdy nie ogląda… paliwa – mówię cicho. – Dla niego to ładunek. Tak mu łatwiej.

Maur parska gniewnie. Przepiórka wzdycha. Wagon toczy się po linie, z lekka tylko kołysząc się na wietrze. Mamy południe. Do gór jeszcze daleko. Dzieci Przepiórki patrzą w okno – matowe, z wtopioną w nie siatką. Mogłoby się wydawać, że cieszą się samym światłem dnia.

– Gdybyśmy mogli zeskoczyć – mówię – ucieklibyśmy na ziemie trzech rodów. Ale wtedy po prostu mi się udało, a teraz przecież nie zima… Lifter, czy ty mi chcesz coś powiedzieć?

Lifter uśmiecha się chytrze i rozpina kurtkę. Od wewnętrznej strony ma przymocowany gruby motek najbardziej wytrzymałego szpagatu dzikich.


* * *

W nocy siedzimy na dachu, sycąc oczy pięknem gór. Mgła już się rozwiała. Niebo usiane gwiazdami. W dole pod nami przepływają ledwo widoczne górskie grzbiety, gdzieniegdzie perłowo połyskują tafle jezior. Zapach lasu istotnie dociera aż tutaj i nie może go stłamsić nawet woń towotu, którym wysmarowano bloki.

– Jestem szczęśliwa – mówi cicho Przepiórka.

Maur obejmuje jej ramiona.

Niespodziewanie Aleks przytula mnie do siebie.

– Dziękuję, Łanio – szepcze mi w ucho.

– Ale za co? Przecież ja…

– Nic nie mów. Milcz. Jeszcze zobaczymy, kto kogo…


* * *

Nie wiem, jak mi się to udało, ale prawie przegapiłam moment wysiadki. Albo wagonik płynie tym razem szybciej, albo zmyliła mnie różnica pomiędzy długą, zimową nocą i krótszą, jesienną. Kiedy wagon nagle podryguje na znajomym już wsporniku, podrywam się jednak, patrzę przed siebie… i pojmuję, że światełka, które brałam za nisko wiszące nad górami gwiazdy w rzeczywistości są reflektorami Zakładu.

– Na dół! – krzyczę. – Szybko!

Lifter przywiązuje cienką linkę do poręczy. Wyciągam z zewnętrznej kieszeni kurtki noktowizory, dar od kretów. Pod nami las. Niewysoki, rdzawy, ale mimo wszystko las, nie pole. Mocno to utrudnia zeskok, ale otwarta, bezpieczniejsza przestrzeń jest zbyt blisko Zakładu.

– Aleks – mówię. – Jazda, ty pierwszy, weź porażacz.

Nie sprzeciwia się. Przywykł chyba do tego, że to ja wydaję rozkazy. Zwisa na linie i ześlizguje się w mrok. Patrzę za nim. Aleks znika we mgle, a lina się rozluźnia.

– Jazda – mówię przez zęby. – Jeden za drugim.

Maur bierze córeczkę na ramię. Chłopak oznajmia, że zjedzie sam. Chcę go ofuknąć, krzyknąć, że nie czas na wyłamywanie się z ustalonego porządku i popisywanie samodzielnością, ale natykam się na jego spojrzenie.

I ustępuję.

– Jeżeli matka ci pozwoli – mówię drewnianym głosem.

– Pozwalam – odpowiada głucho Przepiórka. – Postaraj się nie rozbić o gałąź. Jedź…

I chłopak zsuwa się zręcznie, jak prawdziwy dziki, dopóki nie znika w koronach. Potem zjeżdża Loszka.

– Ja na końcu – mówi Lifter.

Kręcę przecząco głową. Światła Zakładu są już całkiem blisko.

– Łanio! – rzuca z naganą.

– Zjeżdżaj!

Przez kilka sekund patrzy mi w oczy. Potem chwyta linę. Zostaję z wagoniku sama.

Widać już wylot tunelu odbiorczego. Co powie Zarządca, jeżeli zamiast jednostek energii tym razem dostanie mu się tylko puste opakowanie?

Wspominam, jak pomachał mi na koniec ręką Stefan-Łowca. Uśmiecham się krzywo i chwyciwszy linkę daję nura w mrok.


* * *

Nie od razu znajdujemy jedni drugich. Kiedy wreszcie zbieramy się w gromadkę, słońce jest już dość wysoko na niebie. Wszyscy są podrapani, Aleks ma podbite oko, Loszka siniaka na policzku, ale nikt poważnie nie ucierpiał. Syn Przepiórki uśmiecha się szeroko, a jej córeczka wodzi wokół szeroko otwartymi oczami.

– A ja myślałem – przyznaje Maur – że jak opowiadałaś o tych górach, to troszeczkę koloryzowałaś…

Rudawy las się kończy. Wokół nas roztacza się piękno nie do opisania: zieleń świerków miesza się z czerwienią i żółcią krzaków i innych drzew; gdzieniegdzie przetyka to wszystko purpura klonów, dołem ściele się cytrynowo-pomarańczowy dywan traw, a nad wszystkim króluje błękit nieba. Takiego błękitu nigdy nie zobaczy się w mieście.

Nie mamy czasu na podziwianie tych wszystkich cudów. Zakład jest blisko. Czuję go, tak jak inni odczuwają cień na policzku. Wionie od niego grozą i śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Mętnie poznaję znajome miejsca. Spieszno mi odprowadzić dzikich jak najdalej od Zakładu.

– Czemu się wciąż tak oglądasz? – pyta Maur.

Wydaje mi się, że słyszę zgrzyt żelaznych sług Zakładu, którzy depczą nam po piętach. Ale o tym Maurowi nie mówię.


* * *

Dzicy nie przywykli do chodzenia po górach. Gubię drogę i popełniając błąd zataczam wielki łuk. Dzieci i dorośli tracą siły – to chyba jeszcze skutki działania nasennego środka policyjnych lekarzy.

Trzeba zatrzymać się na odpoczynek.

Nie ma czym rozpalić ognia. W zasadzie nie mamy też niczego do jedzenia – oprócz resztek sucharów z racji przewodniczki i paczki darmowego makaronu, który ktoś znalazł w kieszeni. Jest za to woda – obok płynie strumyk. Wszyscy są tak zmęczeni wędrówką, że nikt nic nie mówi.

Co mam robić? Doskonale rozumiem, że jedyny ratunek dzicy mogą znaleźć w osadzie trzech rodów – o ile jeszcze ona istnieje. I o ile nas tam przyjmą. Wkrótce się ochłodzi i spadnie śnieg; to nie lato, kiedy w lesie można żyć w lekkim szałasie. Nie mówiąc już o tym, że w pobliżu Zakładu nikt nie może być bezpieczny.

Wziąwszy porażacz, wybieram się na rekonesans. Natykam się na wysokie drzewo na skraju lasu i wspinam się na wierzchołek, a stamtąd patrzę na Zakład: zasnuwa go żółta mgła. Widać tylko betonowy sarkofag, z którego sterczą osmalone szpile odgromników, ale nie wiadomo, co się tam dzieje wewnątrz.

Myślę o Zarządcy. Widzę go niemal, jak siedzi w centralce albo wędruje po ciemnych korytarzach, wdziawszy na oczy noktowizory. Czy czuje, że jestem tak niedaleko?

Wrota Zakładu są zamknięte. Jaki jest zapas energii w akumulatorach? Powinien przecież być jakiś zapas na wypadek, gdyby nie dotarła zmiana albo gdyby okazała się nieprzydatna…

Złażę z drzewa. Siadam, przylgnąwszy plecami do pnia. Muszę pobyć sama. Muszę pomyśleć.

„Oszczędź ich, Łanio".

Znaczy co, wychodzi na to, że nikogo nie oszczędzam? Wciągnęłam w niebezpieczną sytuację dzikich, przeze mnie zginęli moi przyjaciele z trzech rodów, a jeszcze nie wiadomo co się stało w mieście… Biegam niczym wiewiórka w kole, ale za wiele we mnie energii, i dlatego podłączone do koła lampki przepalają się, zamiast świecić. Przepalają się, przepalają…

Zakładu nie można zatrzymać, bo zginą ludzie. Nie wolno też pozwolić, żeby pracował jak dawniej, bo giną już teraz. Nie można, nie można, nie można!

Zamykam oczy. Wyobrażam sobie membranę rozkładacza w postaci Ognistego Kręgu, na którym pokonałam kiedyś Wilczą Matkę. Po głowie chodzi mi coś bardzo ważnego, związanego z Zakładem. Coś, o czym wiem od dawna, ale o tym nie myślałam, zapomniałam, bo wtedy do niczego mi nie było przydatne. Coś, co powiedział Zarządca… A może Głowacz?

„Poczuwszy ciężar człowieka, jego rytm i ciepło, membrana zaczyna wibrować. Ta wibracja wszczyna konflikt z rytmem ludzkiego ciała i go unicestwia, uwalniając energię. Człowiek rozsypuje się w proch. Wyciąg unosi popioły. Czujniki rejestrują odbiór energii przez transformatory…”

Mimo woli przejmuje mnie dreszcz.

„Ale ty jesteś silniejsza, niż myślałem. Twojej energii wystarczyłoby Zakładowi na tydzień. A może i na dłużej…”

Dziękuję, postoję. Chciałam sobie przypomnieć coś innego. Rozmowa z Głowaczem… żywioły się zbuntowały… Zakład się przeistoczył… Odgromniki się nadtopiły…

Wyobrażam sobie bunt żywiołów. Jak błyskawice bez przerwy biją w odgromniki. Nie szczędząc samych siebie. Nie szczędząc nikogo…

Prosta myśl uderza we mnie jak błyskawica.

Wstaję, starając się nie myśleć o niczym więcej. Zarzucam porażacz na plecy i pogwizdując z udawaną uciechą wracam na miejsce, gdzie pozostali porozkładali się na noc.


* * *

Dzicy siedzą i zwróciwszy ku sobie głowy nad czymś się naradzają. Dzieci śpią, poprzykrywane czyimiś kurtkami.

– To co, idziemy? – pytam wesoło, jakby nigdy nic.

– No, no… wytrzymała jesteś – odzywa się Lifter z szacunkiem w głosie. – Masz w sobie tyle energii, że mogłabyś sprostać Zakładowi…

Uśmiech zamiera mi na wargach. Lifter nie mógł, nie może wiedzieć, o czym myślałam. Sam nie rozumie, co powiedział.

Aleks jednak spostrzega zmianę na mojej twarzy.

– Co z tobą?

– Ząb mnie rozbolał – mówię i siadam obok niego. – Żarty żartami, ale trzeba iść. Niedługo zacznie zmierzchać.

– Myśmy tu mówili… – Maur zmarzł porządnie, ma sine wargi. – Jak widać, do miasta wrócić już nie możemy. A te trzy rody? Nie wiadomo, jak nas przyjmą, prawda?

– Założymy czwarty ród i tyle… – mówi Przepiórka.

Mimo woli przypominam sobie proroctwo Głowacza: „Założysz czwarty ród…”

– A co z Zakładem? – pyta nagle Aleks. – Nie dostaną nas?

Przepiórka rzuca szybkie spojrzenie na dzieci. Milczę.

– Co ci jest? – Aleks przysuwa się do mnie bliżej. – Co widziałaś? Stało się coś?

– Nic… – urywam. – Tylko… Krótko mówiąc, widzę drogę, wiem co zrobić… ale się boję. Nie mogę, boję się!

Patrzą na mnie tak, jakbym nagle spadła pomiędzy nich wprost z jasnego nieba.

– Uspokój się – mówi pojednawczo Przepiórka.

– Nie rozśmieszaj mnie, bo mam zajady – prycha Lifter. – Ty się niczego nie boisz. Widziałem.

– Ty się niczego nie boisz – powtarza echem Aleks. – Uratowałaś nam życie. I nie tylko nam. Przeszłaś przez ogień i wodę. Nie znam nikogo, kto byłby od ciebie silniejszy! Masz w sobie więcej dzikiej energii, niż jest jej w całym tym lesie!

Znowu. Chwytam się za głowę.

– Łanio? – cicho pyta Maur.

Wtedy opowiadam im o swoim planie. Przytaczam słowa Głowacza i Zarządcy Zakładu.

Patrzą na mnie, jakby niczego nie pojmowali. Dziewczynka cichutko posapuje przez sen. Przepiórka dotyka dłonią jej czoła.

– Wtedy, poprzednim razem, żywioły się zbuntowały – mówię. – Dały zbyt wiele energii na raz. Więc… trzeba rzucić na rozkładacz jednocześnie bardzo wiele. Może się nią zachłyśnie. I Zakład… nie zatrzyma się, ale się przeistoczy. Zmieni się coś tam, gdzie niczego zmieniać nie można. Ale żeby tak się stało, moi drodzy, to ja powinnam wejść na rozkładacz. Sama.

Słońce chyli się ku zachodowi. Nad naszymi głowami sennie grucha jakiś gołąb. Moi przyjaciele milczą i patrzą na mnie.

– To wszystko – mówię bardzo cicho. – Wygląda na to, że inaczej się nie da. Wszyscy musimy pójść tą drogą – i ja i inni…

– Ale sintekut! – warczy nagle Lifter, tak że chłopczyk nagle się budzi.

– To nie sintekut – mówi głucho Maur. – Jesteś pewna, że to zadziała?

– Przełykam ślinę. I kręcę głową.

– Nie. Ale… wydaje mi się, że powinno.

– To pójdę z tobą – ostro, ze złością w głosie mówi Maur.

Przepiórką targa dreszcz, jakby ktoś tknął ją rozżarzonym żelazem.

Zamykam oczy. W mroku, który się przed nimi rozciągnął, słyszę głos Aleksa:

– Jak to ma zadziałać, to ja też pójdę. Od wielu lat jestem dziki, i jak mi kto powie, że we mnie jest za mało energii, gardło mu przegryzę.

– Posłuchajcie – mówi cicho Przepiórka. – To szaleństwo… I jak wy… jak my wejdziemy do Zakładu?

– Ty nie pójdziesz. Zostaniesz z dziećmi.

– My też pójdziemy – odzywa się chłopczyk.

Zwijam dłoń w figę i podsuwam mu pod nos.

– Ktoś musi zostać, rozumiesz? Musi zostać choć kilku dzikich!

– Ale jak wejdziemy do Zakładu? – pyta nerwowo Lifter. – Nie uda się! Sama mówiłaś…

– Ja wiem, jak wejść – odpowiadam. W duszy mam pustkę, lekkość i zdumiewający spokój. – Wiem.


* * *

Wchodzimy do osady już o zmroku. Moi towarzysze kręcą głowami w rozterce, ale ja idę prosto na główny plac i uderzam w dzwon – prawem Wilczej Matki. Ostatecznie nikt nie odebrał mi tego tytułu.

Trzaskają drzwi i zasuwy. Ludzie – mężczyźni i kobiety – wymieniają głośne szepty. Robi mi się lżej na sercu, gdy widzę, że ocaleli: bracia, siostry, rodzice i dzieci tych, których powiodłam na Zakład. Zbiegają się na dźwięk dzwonu, na zew przebiegającej przez osadę nowiny. Nie podchodzą bliżej – zamierają w bezruchu i patrzą na mnie jak na widmo.

– Za moimi plecami ustawili się moi przyjaciele. Ogromny, muskularny Aleks niedbale trzyma porażacz – lufą ku ziemi. Przepiórka mruży oczy i mierzy uważnymi spojrzeniami gromadę ludzi-wilków. Maur stoi na prawo ode mnie, Loszka z lewej, a Lifter osłania tyły.

Jest już niemal zupełnie ciemno.

– Rozpalcie ogień – mówię władczo.

Przynoszą pochodnie. W ich blasku widzę Jasnego i na chwilę zamiera mi serce. Stoi w głębi tłumu, a jego dłoń ujmuje z boku… tak, nie mylę się. To Bezimienna i widać, że jest w zaawansowanej ciąży.

Tym lepiej, myślę. Jeszcze jedna zerwana nić. Kolejny krok ku wolności.

– Przyszliśmy z Miasta – mówię głucho. – Jutro zatrzymamy Zakład. Właściwie nie zatrzymamy, a… – Nie wiem, jak to objaśnić, dlatego urywam w połowie zdania.

– Skąd się tu wzięłaś? – pyta ostro Bezimienna. – Miałaś sumienie, żeby wrócić z tamtego świata? Gdzie nasi bracia, Wilcza Macocho?!

– Wasi bracia zginęli – mówię i ponownie zawieszam głos.

Tłum odpowiada pomrukiem.

Maur robi krok ku przodowi – chudy, bezlitosny drapieżnik.

– Nie potrzebujemy waszej aprobaty – mówi, a jego głos natychmiast ucina wszczęte w tłumie spory. – Potrzebujemy od was tylko… tych… jak je tam… Trombitów. Bębnów. Werbli. Wszystkiego, czym można przywołać deszcz i burzę.

Zapada cisza. Słychać, jak szumi las na stokach odległych gór.

Przepiórka mocniej obejmuje ramionka dzieci.

– I coś do zjedzenia… – odzywa się cicho dziewczynka.


* * *

Rozpalamy ognisko nieco z boku od osady, przy porzuconej chacie Głowacza. Nie ważę się wejść do środka.

– Powinnaś zostać – mówię po raz setny, zwracając się do Przepiórki. Co prawda, ona dawno już się na to zgodziła: myśl o tym, żeby zostawić dzieci same w osadzie wrogo nastawionych ludzi-wilków doprowadza ją do szaleństwa.

Z osady przybiegają pękające z ciekawości podrostki: ledwo ich poznaję, tak powyrastali. Przynoszą bębny, tamburyny i trombity. Mało. Od czasu, jak mistrz Jaś nie wrócił z Zakładu, trombity robi jego starucha, ona jest jednak prawie ślepa i niewiele może pracować.

Przed kilku tygodniami mechaniczni słudzy Zakładu rozgromili pastwisko w górach – pojmali pastuchów, trzech chłopaków z rodu Rogacza – i uprowadzili ze sobą. Ale w osadzie potworów nie widziano.

Po nieudanym marszu na Zakład trzy rody długo nie mogły przyjść do siebie. Po górach przetaczał się żałobny płacz trombity. Nie ma Wilczej Matki – zachwiały się i runęły prawa ustanowione przez praojców. Wbrew prawu Bezimienna wzięła sobie męża – i to nie byle jakiego, ale Jasnego. Spodziewają się dziecka.

Lato było urodzajne, łowy też przynosiły obfitą zdobycz. Gdyby nie to, nie wiadomo, co by się stało z trzema rodami. A tak – jakoś sobie żyją. W każdym rodzie jest przywódca, a razem schodzą się chyba tylko na weselach. Ale i tych jest niewiele – najlepsza młodzież zginęła w wyprawie na Zakład.

– Wilcza Matko, ponownie chcesz iść na Zakład? – pyta z zachwytem w oczach czarniawy chłopaczek o błękitnych oczach Głowacza. – Nie straszno ci?

Ledwo wstrzymuję się od tego, żeby drgnąć na dźwięk tytułu, jakim się do mnie zwraca: Wilcza Matko… Wilcza Macocho…

– Pójdę. Tym razem nam się uda, zobaczysz.

Kiwa głową. On i jego przyjaciele bardzo chcieliby wypytać przybyszów o życie w Mieście, ale nie wiedzą, jak wszcząć rozmowę i boją się podejść bliżej…

W końcu wyrostki odchodzą z ociąganiem. Lifter chyba po raz pierwszy w życiu grzeje dłonie przy prawdziwym ogniu – na twarzy ma nikły uśmiech niedowierzania. Maur i Aleks śpią. Przepiórka siedzi przy głowie męża – jakoś niezręcznie mi spojrzeć jej w oczy. Kładę się na plecach i patrzę w gwiazdy.

Oszczędź ich, mówił Zarządca.

Ale przecież gdyby nie oni… sama bym się nie zdecydowała. I cokolwiek bym mówiła chłopakowi wilczkowi, czuję strach. Nie wiem nawet, czego boję się bardziej – śmierci, czy porażki?

Tam, na membranie, jest tylko taniec… To przecież nie boli?


* * *

Nad ranem ziemia okrywa się szronem. Trawa, jeszcze wczoraj zielona, od razu żółknie. Żółte liście, wczoraj jeszcze upiększające las, leżą dziś pod nogami jak cytrynowy dywan. Niebo jest jasne i przejrzyste. Późna jesień. W taki dzień czekać na burzę, to co najmniej szaleństwo.

– Może… później? – pyta cicho Przepiórka.

Nie patrząc na nią kręcę przecząco głową.

Aleks sprawdza porażacz.

– Ile zostało? – pytam.

Wzrusza ramionami.

– Myślisz, że się na tym znam? Coś tam zostało… powinien mieć jakiś zapas. Z pewnością coś jest.

Więcej już o tym nie mówimy.

Zjadamy pospiesznie śniadanie. Przepiórka obejmuje Maura-Stacha. Dziewczynka nie pojmuje, co się dzieje. Chłopczyk ma kamienną twarz. Przypominam sobie, jak znosił ból, kiedy złamał nogę.

Kładę mu dłoń na ramieniu.

– Posłuchaj… Ty przecież rozumiesz, prawda? – wskazuję mu wzrokiem Przepiórkę.

– Owszem – mówi nieco sztywno. – Pozbądź się obaw.

– Wychodzimy. Na ramieniu mam bęben, Lifter niesie dwie trombity. Aleks ma porażacz i wielki, płaski bęben. Maur idzie z tyłu i nie odrywa wzroku od traw pod nogami.

Na skraju osady zatrzymuje nas gromada ludzi.

Wyrośnięci już bracia i synowie tych, których wygubiłam. Kilka młodszych kobiet. Wszystkiego dwudziestu ludzi. Sporo. Szybko oglądam się na Aleksa: dobrze byłoby obejść się bez strzelaniny.

Przed gromadę wychodzi młodzieniec, który jeszcze niedawno był wyrostkiem, rosły i dobrze zbudowany. Bardzo jest podobny do Łowczyni. To podobieństwo mnie zaskakuje.

– Wilcza Matko – odzywa się młodzik ochrypłym głosem. – Jeżeli idziesz na Zakład, weź ze sobą i nas. Nikt w całej osadzie nie tańczy Arkanu tak jak my.

Maur nareszcie odrywa oczy od ziemi. Aleks opuszcza lufę porażacza.

– Dobra – mówię po chwili milczenia. – Mam nadzieję, że wzięliście ze sobą… cokolwiek, co grzmi lub bębni?


* * *

Odszedłszy nieco od osady, odwracam się. To miejsce stało się mi bliskie. To mój dom. Szkoda, że tak wyszło.

Na skraju osady stoi jakiś mężczyzna i patrzy za nami. Jasny?

Chyba mi się przywidziało.


* * *

Kiedy wchodzimy na szczyt pagórka przed Zakładem, na niebie nie ma ani jednej chmurki. Wiatr zrywa ostatnie liście sprawiając, że las staje się przejrzysty, otwarty na promienie słońca. Jasne słońce razi dzikich w oczy zachodzące łzami. Moje też łzawią, choć nie tak mocno.

Wilczęta, które widzą Zakład po raz pierwszy, czują się nieswojo. Ja patrzę na niego spokojnie i z determinacją: betonowy sarkofag. Z lewej i prawej rudy las. Wokół niego kłębi się żółta mgła, moje nozdrza się lekko rozdymają – przypominam sobie jej zapach. Odgromniki. Resztki pordzewiałych żelaznych konstrukcji.

Usiłuję choćby tylko uchylić rąbek zasłony kryjącej przyszłość. Niestety, niczego nie widzę. Kaszlę i przeczyszczam gardło.

– Słuchajcie. Wszyscy idziemy na Zakład i przywołujemy burzę. Tam, pod ścianą, nakryje nas antyrytmem. Przestaniemy siebie słyszeć. To jest jak koszmar, jak pustka. Nie poddawajcie się, krzyczcie i hałasujcie, waląc we wszystko co macie, żeby zagłuszyć tę ciszę! A potem… otworzą się drzwi. Z pewnością wyjdą automaty. Aleks, spróbuj je porozwalać porażaczem, dobrze? Pozostali… musimy się wedrzeć do środka. Za mną i do drzwi. Wyprowadzę was na membranę rozkładacza. Ale jeżeli się nie przebijemy, to wszystko na nic, znów nic z tego nie będzie, jasne?!

– Nie krzycz – mówi Aleks. Dopiero wtedy orientuję się, że ryczę na całe gardło.

– Przepraszam – oblizuję wargi. – No…

Chwytam wygodniej mój bęben. Wyjmuję zza pasa pałeczki. Unoszę je nad denkiem i zamieram na ułamek sekundy.

Tam-m… Tam-m… Bum-m… Bum-m…

Zaczęło się.

Mój rytm podejmują inne bębny. Grzmią grzechotnice. Jęczą przeciągle tamburyny. Ryczą trombity. Schodzimy ze wzgórza. Staram się nie patrzeć na porośnięte trawą wzgórki pod ścianą. Patrzę na wrota. Tylko na nie.

Oba skrzydła są szczelnie zamknięte.

On tam jest, za tymi skrzydłami. Siedzi w sterowni. Albo spaceruje po korytarzach. Albo oliwi stawy i przeguby żelaznych automatów – sług i zabójców Zakładu. Serce Zakładu, pospawane z pancernych płyt. Nie mogę o nim myśleć.

– Gr-romie! – huczy mój bęben. – Gr-romie, do nas!

Słońce świeci z całą mocą, widzę swój cień na pożółkłej trawie, ale co mi tam! Idę na Zakład. Wróciłam, ale nie jako pobita. Nie na kaźń! Wróciłam!

I pałeczki w moich dłoniach same z siebie zmieniają rytm.

– Idę! – ryczy teraz bęben. – Idę! Przy-bywam!

Zakład się zbliża, zawisa nad nami ciemnym masywem, ale ja na niego nie patrzę. Czekam w napięciu, kiedy zwali się na nas cisza.

I ona nadchodzi.

Przedtem mi się wydawało, że jestem na nią gotowa. Teraz rozumiem, że nie. Na to nie można się przygotować. To jest jak nadejście śmierci. Nie słyszę swojego głosu, głosów przyjaciół, ani wiatru, ani oddechu. Wiem, że każdy mój wysiłek, każdy dźwięk wraca ku mnie wywrócony na nice. Moja wola wraca brakiem jakiejkolwiek woli tysięcy sintetów i na wyjściu otrzymujemy zero, nic. Moja miłość wraca nienawiścią Stefana-Łowcy, nienawiścią mnóstwa ludzi, których pozbawiłam wygodnego, spokojnego życia. Jakbym szła ku swojemu zwierciadlanemu odbiciu, zaraz się z nim zetknę i zniknę, jakby mnie nigdy nie było.

Pojmuję, że wszystkie wysiłki są daremne. Choćbyś nie wiadomo jak się szarpał, nie wiadomo jak zaciekle walczył, z naprzeciwka wystąpią fale wsteczne, które powywracają do góry nogami sprawy, zamiary i stanie się cisza. Zero absolutne.

Ostatnie siły tracę na to, żeby się odwrócić. Jeżeli teraz ich przepędzę, być może któryś z nich zdoła wrócić?

Dzicy walą w bębny, wrzeszczą i hałasują – w kompletnej ciszy. Młode wilki nie ustępują ani na krok, łomoczą, potrząsają kołatkami, biją żelazem o żelazo i miedzią o miedź. A za ich plecami, za plecami mojej ogarniętej desperacją maleńkiej armii…

Mam ochotę przetrzeć oczy.

Wychodzą z lasu. Niczym kłęby mgły podnoszą się znad rzeki. Jest ich wielu. Nie pojmuję, co się dnieje, dopóki nie spostrzegam Ewy. Macha mi ręką. Dogania ją Głowacz. Kieruje ku mnie spojrzenie swoich spokojnych, błękitnych oczu. Obok idzie Wilcza Matka w podkasanej białej koszuli z rozpuszczonymi kruczymi włosami. Patrzy ponuro. W jej oczach migają żółte gwiazdeczki. Idzie chudy, posępny przewoźnik – ten, który przechował mnie w wagoniku kolejki linowej i nie wydał Zarządcy.

Poznaję w tłumie młodego Chwytaja i Rimusa, którym nadałam imiona. Widzę Jasia, mistrza trombit. Synów Świerka. Wszystkich, którzy zginęli za Zakład i wszystkich, którzy padli jego ofiarą. Tysiące tysięcy. Idą ku mnie i patrzą mi w oczy – jedni ponuro, inni spokojnie, a jeszcze inni z bólem. Żywi jeszcze walczą, jeszcze usiłują rozerwać watę przeklętej ciszy – a martwi wyglądają zza ich pleców, jakby czekali, żebym sobie przypomniała, kim jestem i dla kogo tu przyszłam.

Nie zdołałem – mówi każde spojrzenie. Walczyłem, jak mogłem i dopóki mogłem, w miarę swoich sił, ale nie dałem rady; ty jednak zdołasz to zrobić. Ty dasz radę! Musisz! Dla tych, którzy są martwi, dla tych, którzy jeszcze żyją… i dla tych, co jeszcze się nie narodzili – nie poddawaj się!

I wtedy ponownie zwracam się ku wrotom.

Pałeczki jednocześnie opadają na membranę. Żadnego dźwięku. Poddając się wewnętrznemu rytmowi, który unosi mnie i porywa, wyrzucam ręce w górę…

Pomiędzy zaciśniętymi w moich palcach pałeczkami przeskakuje oślepiająco biały łuk błyskawicy.

Babach!

Władczy i ostry dźwięk przerywa watową ciszę. Stoję oniemiała i patrzę w niebo. W oczach mam poblask błyskawicy, ale wyżej, na niebie widzę nieprzerwaną szaroliliową mgłę, chmury nadciągają z czterech stron świata, skręcają się w leje i w twarz zaczynają mnie razić krople deszczu.

– Deszcz!

Słyszę swój głos. Opuszczam głowę i widzę podskakujące na membranie bębna krople. Każda jest okrągła, na cieniutkiej nóżce i otoczona przejrzystym wiankiem. I wyraźnie słyszę każdą z nich.

– Bum! – uderzają pałeczki, krople podskakują jak jedna i ponownie opadają, odpowiadając synkopami: bum-bum-bum!

– Babach! – grzmi grom. Widzę, jak wyciągają się gałązki błyskawic – i uderzają w wyciągnięte ku niebu trombity.

Chcę krzyczeć!

Obaj wilczy bracia, krewniacy mistrza Jasia, żyją. Z trombit w ich dłoniach unoszą się smużki dymu. Bracia unoszą trombity ku niebu i w górę wzbija się dźwięk nie ustępujący mocą gromowi, który przetacza się nad wzgórzami.

Ponownie spoglądam w górę. Deszcz mnie oślepia. Zamykam oczy i mimo to widzę niebo – jakby było skrzydłem nad moją głową. Albo ekranem, z którym zeskoczyłam ze szczytu odgromnika. Podnoszę ręce…

I przyciągam niebo ku sobie.

Czuję każdą błyskawicę. Wiatr to mój oddech. Grzmot, to głos mojego bębna.

Chwytam wiatr. Przechylam nieco niebo… Tylko troszeczkę…

Ogłusza mnie straszliwy niebiański huk. Zebrawszy się w sobie godzę błyskawicą w pokryty rdzą odgromnik, i w jeszcze jeden… i w jeszcze jeden… a potem jednocześnie w dwa… i jeszcze, i jeszcze…

Antyrytm nagle zamiera.

Błyski gromów zlewają się w jedną, przeciągłą, jaskrawą i nieskończoną zorzę. Huczą niebiańskie grzechotnice przesypujące kamienie i suchy groch. I jakby im wtórując, wewnątrz Zakładu coś wybucha. Wysoko ponad jego dach wzbijają się snopy iskier. Drżą i trzeszczą betonowe ściany. A deszcz leje niemiłosiernie, gasząc pożar; po zboczach wzgórza spływają nie strumyki, ale potoki wody, podmywające korzenie drzew i przewracające kamienie…

Niebo wyślizguje się z moich rąk i odzyskuje wolność. Ono nie potrafi ścierpieć niczyjej władzy nad sobą – niczyjej…

Pachnie świeżością. Lekki, ostry zapach. Przyjemnie jest oddychać. I słyszę wiatr.

Wrota Zakładu stoją szeroko rozwarte. Żółty dym uniósł wiatr i zmył deszcz. Przed wrotami leżą porozrzucane automaty – słudzy Zakładu. Martwe i nieruchome. Z jednego na drugi przeskakują mizerne błyskawice – resztki ładunków.

Dopiero wtedy opuszczam ręce.

Przemokłam do ostatniej nitki. Moje włosy spływają wodą. Na denku bębna zebrała się spora kałuża. Odwracam się…

Za mną stoją ramię w ramię dzicy i młodzież z trzech rodów. Wszyscy patrzą na mnie. Ale choć wpatruję się uważnie w zbocza wzgórza za ich plecami, nikogo tam nie widzę. Mgła się rozwiała. Nie wiem, czego w moim sercu więcej: radości, czy poczucia straty.

Przenoszę wzrok na twarze żywych. I od razu pojmuję: oni niczego nie widzieli. Wszystko, czego byli świadkami, to moje nagłe przeistoczenie i błyskawice w moich dłoniach. Wspominam słowa Głowacza: przełamałaś los. Zwycięża ten, który zdoła dokonać niemożliwego.

– Wilcza Matko… – z przesadnym przestrachem odzywa się chłopak podobny do Łowczyni. – Ty władasz gromami!

Aleks oblizuje i bez tego mokre wargi. Maur z Lifterem wymieniają spojrzenia. Loszka wytrzeszcza oczy jak zdumione i zachwycone dziecko. A ja się uśmiecham.

– To wszystko? – cienkim głosikiem pyta młodziutka, może szesnastoletnia dziewczyna podlotek. – Zakład… spłonął? Rozleciał się?

Chciałabym w to wierzyć. Ale ja wiem, że tak nie jest.

– Naprzód – mówię. – Wszystko dopiero się zaczyna.


* * *

Okrągła sala. Wydaje mi się, że już tu byłam. Albo widziałam to miejsce we śnie.

Do sali prowadzą dwa, leżące naprzeciwko jeden drugiego tunele. Pierwszy to transporter, którym przywożone są ofiary na rozkładacz. Drugi to wąski korytarz zawalony śmieciami i rupieciami; cudem go odnalazłam pośród dusznych labiryntów zasnutych żółtą mgłą. Ale odnalazłam.

Prawie całą salę zajmuje srebrzysta membrana – unosi się nad betonową posadzką. Jest cienka i pozornie bardzo delikatna, jakby ją utkano z pajęczych nici. Miejsce wcale nie wygląda strasznie. Ci, których przywożono tu kolejką wstępowali na nią bezpiecznie, rozmawiając spokojnie i może nawet z uśmiechami na twarzach…

Z dołu, spod siatki, przebija się matowa, biała poświata.

– Witaj, Łanio.

Zarządca! Nie spostrzegłam, że tu jest! Stoi tak nieruchomo, że można by go w półmroku wziąć za mechaniczny detal, bezduszną część Zakładu.

Bojowy rytm, który mnie tu przywiódł, zamiera na ułamek sekundy. Aleks reaguje błyskawicznie: Lufa porażacza mierzy już w Zarządcę.

– Nie strzelaj – mówię.

Zarządca się uśmiecha. Pancerne płyty jego twarzy ledwo zmieniają położenie.

– Dlaczego? Przecież mnie nie posłuchałaś. Dopięłaś swego…

Dzieli nas migotliwy krąg membrany. Zarządca stoi plecami do pustego wagonika w tunelu. Tak, jak do tej pory stały jego tysięczne ofiary. Przyszedł tu… właściwie po co?

– Lepiej go wykończyć, Łanio – mówi Aleks.

Wiem i rozumiem, że ma rację. Ale ja potrzebuję jeszcze odpowiedzi na jedno, ostatnie pytanie.

– Po coś tu przyszedł? – pytam Zarządcę. – Nie pragnę twojej krwi.

– Lepiej go zastrzelić! – ponagla Aleks.

Zarządca patrzy na mnie – innych jakby nie widzi.

– Czemu nie możesz żyć spokojnie jak inni, Łanio? Czemu nie chcesz żyć jak wszyscy? Dlaczego nie zostałaś w Mieście, ani w górach? Miałaś wszystko: miłość, przyjaciół, władzę!

Trzeba się spieszyć, droga jest każda sekunda, a ja zwlekam. Sama nie wiem, dlaczego. Straszno mi? Waham się? Gram na zwłokę?

– Dlaczego nie zostałaś ze mną? – pyta ledwo słyszalnie Zarządca. – Dałbym ci wszystko, czego byś tylko mogła zapragnąć. Wszystko.

Moi towarzysze zaczynają wymieniać szepty. Ucieka czas… i siły… słabnie determinacja… szybciej!

Ale ja nie mogę mu nie odpowiedzieć.

– Sam mówiłeś, że rozmowy o sprawiedliwości nie mają sensu. Żeby ktoś wyżył, codziennie trzeba kogoś zabijać. Mówiłeś, że tak już został urządzony ten świat. Więc tak: ja nie chcę żyć w takim świecie. Zmienię go… albo umrę, usiłując go zmienić. To wszystko.

Aleks coś mówi. Nie słyszę jego słów. Widzę tylko oczy Zarządcy. Po raz drugi w życiu widzę jakiej są barwy – jasnozielone.

– Bardzo jesteś podobna do swojej matki – mówi głucho i w tej chwili podejmuję ostateczną decyzję.

Przede mną jak zalana księżycową poświatą powierzchnia leśnego jeziora skrzy się pajęczyna rozkładacza. Zrzucam ciężkie mokre buty – jakbym rzeczywiście szykowała się do kąpieli.

Bose podeszwy dotykają betonu. Podchodzę bliżej.

Powierzchnia membrany lekko drży. Migoczą na niej iskierki, jak na oszronionym szkle. Przejmuje mnie żal nad sobą. Zatrzymuję się na samej krawędzi rozkładacza.

– Nie waż się! – krzyczy Zarządca. W jego głosie dźwięczy znacznie większy strach, niż przed chwilą.

Przełykam ślinę. Moim zadaniem jest rzucenie na membranę zbyt wielkiej ilości energii naraz. Żeby rozkładacz się nią udławił. Zarządca mówił, że im więcej energii jest w człowieku, tym więcej mija czasu do chwili, w której rozpadnie się ostatecznie.

– Łanio!!!

Wkraczam na pajęczynę.

Okazuje się, że jest bardzo szorstka i sztywna, niemal nie ugina się pod naciskiem moich stóp. Od miejsca, gdzie stoję, po białej migotliwej powierzchni rozbiegają się jaskrawo zielone fale – jakby spod gęstego śniegu wydobywała się letnia trawa. Po sekundzie membrana jest jednolicie zielona. Chcę zrobić jeszcze jeden krok…

I nie mogę. Moje stopy przylgnęły do pajęczyny. Jestem jak mucha na taśmie lepu, a membrana zaczyna drgać i jej rytm przenika mnie do szpiku kości.

Oto czym jest obcy rytm.

Targam się usiłując oderwać stopy i uciec. Membrana nie puszcza. Starając się uwolnić, ogarnięta paniką popadam w rezonans, targam się i poddaję jej rytmowi, co podobne jest do konwulsji. Oto co czuły ofiary Zakładu…

Ale ja nie jestem ofiarą.

– Nie jes-tem! – wykrzykuję budując własny, choćby prymitywny rytm. – Nie jes-tem o-fia-rą!

Mój rytm na sekundę wyrywa mnie spod władzy membrany.

– Dzi-ka! Dzi-ka! Dzi-ka e-ner-gia!

Udaje mi się oderwać jedną stopę – po zielonej powierzchni rozkładacza rozchodzą się czerwone fale. Na poły oślepiona bólem i strachem usiłuję odnaleźć po omacku swój rytm, który mógłby przełamać straszny rytm membrany i nie przychodzi mi do głowy nic lepszego, niż stary, dawno już zapomniany taniec piksela na widowisku energii.

– Czer-nieb-czar-biel! Żół-czer-żół! Żół-czer-czer-żół!

W sukurs przychodzi mi pamięć odruchów. Pamięć mięśni. Rytm piksela zmienia się w taniec na bębnach, w rytm Przełomu i Arkanu, w rytm ulicznego pochodu. Spod moich nóg kręgami rozchodzą się fale czerwieni, jak fale wywołane przez wrzucony do jeziora kamień.

– Żyć swo-im ryt-mem!

Nie widzę niczego dookoła. Nie widzę Zarządcy. Nie widzę swoich przyjaciół. Przed oczami mam zieleń membrany i czerwone fale, które z każdą sekundą robią się coraz bardziej jaskrawe. Utrzymać rytm! U-trzy-mać!

Membrana mocno się wygina. Tuż przede mną ląduje na niej Loszka. Odwraca się ku mnie. Rozkłada ręce; nie od razu pojmuję, co on robi. A on gra na perkusji – wyimaginowanej perkusji.

Miota się nie odrywając pięt od membrany i młóci powietrze wyimaginowanymi pałeczkami. Nie rozlega się żaden dźwięk, Loszka jest przecież głuchoniemy. On sam jest rytmem.

Czerwone pasy płoną coraz bardziej intensywną barwą. Na twarzach Aleksa i Maura leży krwawa poświata, kiedy w ślad za Loszką wchodzą na membranę. Za nimi skacze Lifter. Razem tańczymy w takt niesłyszalnej muzyki Loszki.

Przełamać obcy rytm! Utrzymać swój! Zwyciężymy, gdy syte, zielone światło zamieni się w czerwień!

Zakład przenika drżenie.

On żyje – od najmniejszej cegiełki w ścianie do każdego włókna rozkładacza. Drży każda rura, każda sprężyna i każda żyłka w grubych przewodach. Zakład – ciężka tusza, która zagnieździła się w sercu gór, fabryka życia i śmierci, transformator talentu w przeciętność – jest ciężki i mocny. W jego odgromniki waliły tysięczne błyskawice, ale i te osmalone i pordzewiałe żelazne szpile wciąż kłują niebo. Tysiące młodych, krzepkich ludzi walczyły z rozkładaczem, on jednak ich przemagał i pożerał, przekształcając dziką energię w syntetyczną.

Więc czy ty jesteś lepsza, Łanio?

Nie wiem, skąd przyszła ta myśl.

Czerwone fale na rozkładaczu topnieją, pochłania je syta, niemożliwie jaskrawa zieleń. Pełna moc, pochłaniacz pracuje, generator się ładuje, proces przebiega bez zakłóceń…

Nogi przylgnęły – nie można zrobić kroku. Membrana drży, fale tego drgania przepływają przez moje ciało i czuję, że zaczynam się rozpadać od środka.

Zbyt wiele sobie uroiłam? Przeceniłam się?

Wokół, jak w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach tańczą Aleks i Maur, wali w niewidzialne bębny Loszka, ale w twarzy ma rozpacz. „Oszczędź ich…” A ja nie oszczędziłam! Czerwonawe pęknięcia na membranie zaciągają się, przeciążenie spada…

Z ciemnego tunelu wciąż tak samo wolno, jakby pokonywali opór wody, wychodzą jeden za drugim młode wilczęta z długonogim synem Łowczyni na czele. I rzucają się – jak w bezdenną topiel – na membranę.

Spod ich nóg rozbiegają się czerwone pęknięcia. Wilczęta są młode. Każdy z nich ma w sobie energię – na całe długie życie.

Mam ochotę zawołać: co wy robicie?! Ale brak mi głosu. W milczeniu patrzę na walkę wilcząt. Ich pięty przyklejają się do membrany, determinację zastępuje w nich niepewność, potem strach…

– W czym jesteś lepsza, Łanio? – szepczą stare ściany. Przeceniłaś swoje siły, potwierdza krata na suficie. Tam, za tą kratą, jest potężny wyciąg – popioły uniesie pierwszy poryw ssawy.

Ona chciała zmienić świat – chichocze membrana. Lada moment upadnę.

Loszka stoi na kolanach, trzęsie się jak galareta, w takt rozkładacza. Niektórzy z wilcząt już leżą… prosiłam, rozkazywałam, żeby zostali na zewnątrz!

Uginają mi się nogi. Roz-pa-daj-się! Roz-pa-daj-się! Walę się na membranę, dotykam ją kolanami, dłońmi, biodrem; siła obcego rytmu przenika mnie jak woda przez przerwy w tamie. Poblaski czerwieni na zielonej powierzchni topią się i zamieniają w gęstą zieleń…

– Wstań.

Podnoszę głowę. Zarządca Zakładu. Tuż obok. Na membranie.

– Wstań!

Jego ręka chwyta mój nadgarstek. Jednym szarpnięciem podnosi mnie na nogi. Jego też miota w obcym rytmie. On też walczy i opiera się. Spod naszych nóg rozpływają się po membranie czerwone fale. Pięknie to wygląda, przecinają się i tworzą siatkę.

Pochyla się ku mnie. Jego twarz krzywi się z wysiłku – i po raz pierwszy, od chwili gdy go ujrzałam w tamtym zaułku, traci swą sztywność, ożywia się.

– Jesteś na membranie! – krzyczę.

– Tak. – Teraz już się prawie uśmiecha. – Ja… przytłumię jej rytm… żebyście się rozruszali! Dalej! Żywo!

Zielone pole membrany różowieje. Mogę się poruszać niemal swobodnie. Wyciągam ręce do Maura i Aleksa, ci podrywają Liftera i chłopców, po chwili stoimy już na membranie w krąg, wziąwszy się za ręce… nie. Kładziemy dłonie jeden drugiemu na ramionach.

Pośrodku kręgu stoi Zarządca. Ma zamknięte oczy i nie tańczy – kołysze się dziwacznie, ale jego rytm ściera się z rytmem membrany, zieleń blednie i zaciąga się różem…

Nasze stopy z trudem odrywają się od pajęczej powierzchni. Potem jest coraz lżej. Lżej. Lżej. Nasz rytm – wielokrotnie pomnożony rytmem przyjaciół – narasta i narasta, zagłuszając rytm rozkładacza. Ar-kan! Ar-kan! Od-wróć bie-dę! Od-wróć bie-dę!

I nagle świat barwi się czerwienią.

Tańczymy na purpurowej membranie, rozkładacz jest wielokrotnie przeciążony, ale i krąg lada moment się rozerwie. Rytm membrany nie słabnie – narasta, ściera się ze słabnącym rytmem Arkanu, przejmuje mnie do najgłębszych otchłani jaźni, kołysze mną, rozbija, roz-pa-dam się!

Od śmierci dzieli mnie jedno mgnienie oka. Ułamek sekundy… zaraz mnie, i wszystkich pozostałych uniesie wiatr chmurą popiołu.

Unieruchomiony pośrodku kręgu Zarządca chwyta moje spojrzenie. Widzę, jak poruszają się jego wargi: „Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat. Raz-dwa-trzy, po wszystko sięgaj, nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…”

Wiem, że nie mogę go słyszeć. A jednak go słyszę.

„Raz-dwa-trzy…”

Jego postać nagle niknie jakby rozerwana wybuchem. Rozpada się na miliony cząsteczek.

Wyje pompa nad naszymi głowami, unosząc to, co jeszcze przed sekundą było człowiekiem.

I jednocześnie pęka membrana. Mięknie, rozrywa się i z pajęczyny przemienia się w matowe, szare jak zetlała szmata strzępy.

Zapada cisza.


* * *

W tej ciszy wyciągam przed siebie ręce.

Ujmuję Słońce, oswobodzone z więzów. I ono wschodzi, zalewając mnie ciepłem – od środka.


* * *

Tysiące razy będę wspominać ten dzień.

Tysiące razy będę go widziała w snach.

Ale wszystkiego… z tego co się stało potem, i tak nie zrozumiem.


* * *

– Szczęśliwej drogi – mówię. – Uważajcie i nie przegapcie strzałki, trzeba ją przekręcić w prawo. W przeciwnym razie znów tu wrócicie.

Syn Przepiórki wykrzywia się do swojego odbicia w szklanym kole. Jego siostra siedzi już na drezynie, na kolanach matki. Dzicy siedzą dość niewygodnie – na drezynie jest dość ciasno.

– Łanio – odzywa się Maur i kładzie mi dłoń na ramieniu. – Nie bądź głupia. Jedź z nami.

– Już ci mówiłam – nakrywam jego dłoń swoją ręką. – Muszę zostać. To konieczne.

– Czemu nie chcesz jechać? – pyta chłopczyk.

– Na pewno przyjadę. Ale później.

Potem już nikt mnie nie próbuje namawiać. Wyjaśniam Lifterowi, jak się trzeba obchodzić z kulkowymi ślimakami. Loszka przerzuca samice do samców. Aleks dolewa ciężkiej cieczy do szklanego koła. Lifter unosi dźwignię, drezyna rusza z miejsca i po minucie znika w czarnym wylocie tunelu. Zostaję sama.

Szemrze woda pod szynami. Czysty strumyk, w którym kiedyś się kąpałam nie z własnej woli.

Ciężkie drzwi. Ciemny korytarz. Idę, wsłuchując się w odgłos swoich kroków. Wchodzę po schodkach. Słyszę uspokajające dudnienie i czuję miarową wibrację ścian.

Zakład pracuje jak dawniej. W centralce migają ekrany. Trwa przeładunek energii. Czyjej?

W ciemnym tunelu stoi pusty wagon kolejki linowej. Żelazna lina zwisa luźno – kolejka już nie pracuje. Nikt nie może wyjaśnić, co stało się z Zakładem i w co się przeistoczył.

Nikt, oprócz jednego człowieka.

Wychodzę z centralki. Długo błądzę korytarzami, aż wreszcie skręcam w ten jedyny tunel, który wiedzie ku membranie.

Tam, gdzie kiedyś był rozkładacz, teraz jest szara plama, jakby kupka popiołu. W samym środku leży kawał granitu – kęs kamienia, który niegdyś był lawą. Kilka tygodni temu, kiedy kamień leżał jeszcze na stoku wzgórza, ugodziła weń błyskawica. I rozbiła go na dwie części.

Przysiadam obok.

– Co ty mówiłeś o sercu?

Milczenie. Dotyk granitu chłodzi policzek.

„Serce – to generator dzikiej energii. Najbardziej dzikiej na świecie… wiesz, jak to jest – być Sercem Zakładu?"

– Teraz wiem – odpowiadam szeptem.

„Dzięki ci, Łanio"

– I tobie dzięki. Wybacz

Загрузка...