CZĘŚĆ DRUGA

Wagon leci nad ciemnymi górami. Poskrzypują bloki na dachu. Okna zamknięte żelazną siatką. Nie ma dokąd uciekać.

Moi towarzysze niedoli śpią. Usiłuję ich obudzić – ale nic z tego nie wychodzi. Uśpiło ich rytmiczne postukiwanie bloków. Gdyby nie mój bębenek, nośnik innego rytmu, też bym teraz leżała jak martwa wespół z nimi.

Ale co z tego, że nie śpię?

Drzwi zaryglowano z zewnątrz. Siatki na oknach nie da się rozerwać ani rozciąć. Będąca wylotem prymitywnej toalety dziura w podłodze jest za ciasna, żeby przez nią przeleźć. A zresztą, gdyby nawet udało mi się zeskoczyć, to co dalej? W dole mrok, nie widać żadnych światełek. Wyje wiatr. My znajdujemy się wysoko. Lepiej już byłoby skoczyć z wieżowca.

Męstwa zostało mi już bardzo niewiele. Ot, tyle, co na dnie szklanki. Chce mi się wyć i walić pięściami o podłogę. Zamiast tego siadam na swojej macie, obejmuję kolana rękami i zaczynam się zastanawiać nad całą sytuacją.

Oszukali mnie jak maleńką dziewczynkę. Nabrali mnie. Gdybym była choć odrobinę bardziej krytyczna, znalazłabym sprzeczności w tym, co mówił Stefan. Łowca… To dlatego jest Łowcą. Łowi takie jak ja „generatory". Przynętą jest słowo: „Zakład". Powiedział: „Pojedziesz do Zakładu" i przestałam myśleć. Przestałam wątpić. No i teraz jadę… do Zakładu.

A może Grigorij zełgał? Powiedział taką podłość, żeby się na mnie za coś zemścić? Za to, że niepotrzebne mi podładowania? Za to, że należę do wybrańców?

Ponownie przypominam sobie rozmowy z Łowcą… każde słowo i każde jego spojrzenie. I pojmuję: Grigorij mówił prawdę. Łowca zresztą też… tylko że nie całą. Zaproszono mnie na uroczysty obiad, tylko mi nie powiedziano, że nie będę gościem, ale potrawą!

Najgorsze nie są słowa Grigorija czy zdrada Stefana. Zawsze wyobrażałam sobie Zakład jako coś dobrego. W najgorszym, najbardziej koszmarnym śnie nie mogłabym sobie wyobrazić, że paliwem dla niego są ludzie!

Im dłużej o tym myślę, tym bardziej beznadziejną wydaje mi się moja sytuacja. Szukam wyjścia. Jeszcze raz: drzwi zamknięto z drugiej strony. Na oknach żelazna, mocowana tęgimi nitami siatka. Dziura w podłodze jest za ciasna… Zresztą dmie z niej lodowaty niemal wiatr. Z każdą chwilą robi się zimniej. Czarne okna robią się sine, pojawiają się na nich dziwne, ale prawdziwie piękne wzory. Co się dzieje?

Moi towarzysze niedoli śpią zbici w ciasną gromadkę. Niektóre dziewczyny mają na twarzach nocny makijaż. Staram się nie patrzeć na ich okropne, rozmigotane twarze.

Robi się tak zimno, że podnoszę z podłogi swoją karimatę i otulam się nią niby kocem. Nie pomaga: zaczynają mną trząść dreszcze. Nigdy w życiu nie było mi tak zimno!

Grigorij tłucze się w swojej kabinie. Mimo postukiwania bloków słyszę, jak posapuje. Potem mętne okienko kabiny na sekundę rozjaśnia jakiś blask. Czuję zapach dymu i zaraz robi się cieplej.

Ma w kabinie piecyk! Prawdziwy piecyk, w którym pali się węglem lub drewnem! Czyli tu zawsze jest tak zimno. Żeby paliwo dla Zakładu nie pozamarzało, trzeba je ocieplać.

Nigdy w życiu nie grzałam się przy prawdziwym piecu. Ale Przepiórka opowiadała kiedyś, jak dwoje młodych dzikich roznieciło pewnego razu w pomieszczeniu ognisko, zasnęli w jego cieple i już się nie obudzili: nie wiedzieli, że ogniowi towarzyszy dym, a dym musi mieć ujście, inaczej cię zabije. Zatchniesz się i udusisz.

Od pieca Grigorija coraz mocniej ciągnie dymem. Gdyby nie otwór w podłodze, wszyscy byśmy się podusili – i nikt nie dojechałby do Zakładu…

– Grigorij – odzywam się, nie domyślawszy się wszystkiego do końca. – A co z tobą będzie, jak przywieziesz do Zakładu jedenaście trupów?

– Jeszcze nie śpisz? – pyta przez zęby. – Lepiej pośpij.

– Komu będzie lepiej? – uśmiecham się kpiąco, choć on tego nie widzi. – Posłuchaj… Zaraz zatkam materacem tę dziurę w podłodze. Wagon napełni się dymem. Wszyscy się poduszą we śnie. Co powiedzą twoi szefowie? Jak myślisz, dadzą ci podładowanie na następną noc? Dostaniesz choć jedną, mizerną porcję?

W odpowiedzi słyszę sążniste przekleństwo.

– A jak zgasisz piec, wszyscy zamarzną we śnie. – Szczękam zębami, ale już nie z zimna, tylko z podniecenia. – Im i tak będzie lepiej. Ale winę zwalą na ciebie. I w sumie jesteś winien: kto ci kazał kłapać jadaczką? Po co powiedziałeś mi prawdę?

– Żartowałem – mówi z nienawiścią w głosie. – Po prostu zazdrość mnie wzięła. Wy będziecie żyć i niczego wam nie zabraknie… A ja będę gonić wagony tam i z powrotem…

Na sekundę nawet mu uwierzyłam. Dlatego, że bardzo chciałam uwierzyć.

– Śpij – mówi Grigorij łagodnie. – Śpij… rano sama się przekonasz, jak bardzo się wam udało… po co psuć sobie życie w przeddzień takiego szczęścia?

Nie widzę jego twarzy, ale słyszę oddech. Łże. Udało mi się go nastraszyć i teraz jest gotów wyskoczyć ze skóry, byle tylko naprawić swój błąd.

– Nie… – śmieję się cichutko. – Teraz już mnie nie nabierzesz. Koniec rozmowy – zatykam dziurę materacem.

– Sama też zdechniesz! – wyrywa mu się.

– I co z tego? Nie lepiej tak, niż iść za życia do pieca w Zakładzie? Czy w to, co on tam ma zamiast pieca?

– Posłuchaj… – w jego głosie dźwięczy taka nienawiść, że przenika mnie mrozem. – Jak tylko ruszysz się z miejsca, to ja cię… żywcem na kawałeczki pokroję.

W nikłym blasku padającym z pieca widzę w jego dłoni długie, wąskie ostrze.

– Powolutku…

Śmiechem pokrywam zalewającą mnie falę strachu.

– Jak to zrobisz? Ty jesteś tam, a ja tutaj. Jak chcesz mnie pokroić, bałwanie?

Jego urywany oddech zagłusza stukot bloków na dachu, szum wiatru i trzask ognia w piecyku. Wstaję i zdejmuję materac z ramion.

– No to idę, Grigor. Szkoda, że tak wyszło…

Waha się tylko kilka sekund. Potem raczej się domyślam, niż widzę… ale idzie ku drzwiom kabiny.

Przyciskam się do ściany obok drzwi zewnętrznych. W prawej dłoni trzymam sztylet, w lewej bębenek na łańcuszku. Słyszę, jak otwierają się drzwi kabiny. Ogień w piecyku rozjarza się jaśniej. Widzę zarysy wagonu i śpiących na podłodze ludzi. Mija chyba wieczność…

Skrzypi zasuwa. Powoli, powolutku otwierają się drzwi. Z zewnątrz wdziera się zimny wiatr, razem z nim wlatuje garść lodowatego pyłu. Czekam na Grigorija… kiedy wejdzie, walnę go z góry bębenkiem w łeb i…

Nie wchodzi. Zamiast tego zza drzwi wysuwa się jego łapa, która chwyta mnie za gardło. Za późno pojęłam, że ma noktowizor. Widzi w ciemnościach – a ja nie!

Zimne, twarde paluchy zwierają się na mojej szyi. Tracąc niemal świadomość tnę na oślep sztyletem po bezlitosnej łapie. Sztylet – podarunek Rimusa – po raz drugi ratuje mi życie; palce Grigorija na ułamek sekundy zwalniają uścisk i udaje mi się wyrwać.

– Kurrrrrwa! – syczy Grigorij.

Jest już wewnątrz wagonu. Widzę go niezbyt wyraźnie. W prawej dłoni trzyma nóż. Lewa ocieka krwią. W okrągłych, wypukłych soczewkach noktowizora odbijają się krwawe ogniki.

– Nie zabiję cię… Jutro musisz być żywa. Bez oczu, bez uszu – ale żywa.

Za jego plecami są uchylone drzwi. Zanurkowawszy pod uniesionym nożem rzucam się na wroga, celując głową w brzuch. Ale Grigorij uchyla się z gibkością, jakiej się nie spodziewałam po ciężkim i niemłodym już sintecie. Świst noża tuż przy mojej twarzy. Wywijam się, uderzam plecami o drzwi, odskakuję i spadam. W ostatniej chwili udaje mi się chwycić za wąskie, żelazne schodki, po których wchodziliśmy do wagonu.

Wiszę na rękach nad czarną przepaścią. Wyjący ponuro wiatr przenika mnie do szpiku kości. Z góry patrzy na mnie Grigorij. Czerwone okulary sprawiają, że jego twarz wygląda jak zjawa z nocnego koszmaru.

– Jak mówiłaś? Że żyjesz swoim rytmem? – pyta z kpiną w głosie. – I co, długo się nażyłaś?

Wiatr miota mną jak wstążeczką. I nagle przypomina mi się Aleks, który mnie uczył łowić wiatr i nigdy się go nie bać. „Dzikus żyje z miłością i umiera bez strachu".

Gotowa jestem otworzyć palce. Ale Grigorij mocno chwyta mnie za nadgarstki i wciąga na schodki.

– Jak cię nie dowiozę – mruczy wściekle – to mi nie dadzą szóstej porcji. Nie mówiąc już o siódmej…

Schodki są długie, wąskie i ciągną się wzdłuż ściany wagonu aż do drzwi. Drzwi są lekko uchylone.

Przytulam się do Grigorija, jakbym go chciała pocałować i z całej siły gryzę go w podbródek. Odrażająca, szorstka szczecina. Słonawy smak krwi.

Ryczy wściekle i odpycha mnie od siebie. Cudem utrzymawszy się na schodkach zmierzam ku drzwiom kabiny, przesuwając się wzdłuż ściany. Grigorij usiłuje sięgnąć mnie nożem – i mija mnie tylko o kilka centymetrów. Nóż rozdziera mi kurtkę pod rękawem.

– Stój! Zabiję!

Nie myślę się zatrzymywać. Wpadam do kabiny i zatrzaskuję za sobą drzwi. Jest tu ciepło, spod drzwi piecyka wydobywa się czerwonawa poświata… ale nie ma wewnętrznego skobla na drzwiach! Tylko mizerny haczyk, żadnego rygla!

Kręte schodki wiodą na górę. W suficie jest luk. Nie myśląc o niczym, prócz tego, żeby uciec przed prześladowcą z nożem, włażę na górę. Napieram ramieniem na luk…

Drań łapie mnie za kostkę. Kopię, wyrywam się, przełażę przez luk, wytaczam się na dach wagonu – i w tej chwili zza chmur wyłania się księżyc.

W mieście widziałam księżyc tylko raz czy dwa razy w życiu. Takiego jak teraz – ogromnego, żółtego jak szalone oko – nie widziałam nigdy.

Dach wagonu jest płaski. W odległości metra nad nim ciągnie się lina gruba jak męska ręka. Postukują toczące się po linie bloki. Z komina nad piecykiem walą kłęby dymu. A w dole, jak okiem sięgnąć, czarne i białe góry, porośnięte takimi drzewami, jakich nigdy jeszcze nie widziałam.

Odczołguję się od luku. Po sekundzie znów się otwiera; widzę wielką gębę Grigorija, błyszczący czerwienią podbródek i dwa ciemne talerzyki nocnych okularów.

Nie mam broni. Sztylet dawno temu poleciał w dół. Tylko bębenek jakimś cudem trzyma się na moim ramieniu.

Bębenek z łańcuchem.

Grigorij idzie ku mnie, miękko stąpając po dachu wagonu. Cofam się. Między nami płynie połyskująca metalicznie lina. I poskrzypują bloki.

– Nawet cię nie dotknę… – mówi szeptem Grigorij. – Nie ruszę cię. Potrzebna mi jesteś żywa… do jutra.

Obracają się bloki – ogromne żelazne koliska. Toczą się po linie. Zakład jest coraz bliżej. Skąd te koła mają tyle energii? Jaka siła je wlecze ku Zakładowi?

– Nie można niczego zmienić – mówi Grigorij. – Muszę dostać siódmą dozę. A ty – nigdzie nie uciekniesz. Jesteś skazana.

– Można zrobić tak, żeby koła zakręciły się w drugą stronę? – pytam, zerknąwszy szybko na bloki. – Można zawrócić?

– Farszu nie da się zawrócić. – Na twarz Grigorija wypełza krzywy uśmieszek. – Ci, co śpią, też są już trupami. Ale koniecznie muszą dożyć do jutra. Ty też. Złaź na dół.

– Zaraz – mówię.

Zdejmuję z ramienia bębenek. I zanim Grigorij się domyśla, co zamierzam zrobić – opuszczam łańcuch w wąski prześwit pomiędzy dwoma blokami.

Zgrzyta. Sypią się iskry. Blok na sekundę się zatrzymuje – a wagon zwalnia. Dach ostro przechyla się w bok. Ześlizguję się w dół…

I lecę w pustkę…


* * *

W locie przypominam sobie słowa Aleksa. Rozkładam ręce, starając się pojmać wiatr, ale brak mi punktu oparcia – wiatr mnie nie podtrzymuje. Mrużę oczy i czekam na zderzenie z ziemią.

I ziemia się ze mną zderza. Tracę świadomość.

Przychodzę do siebie na dnie głębokiej i ciemnej rozpadliny. Z góry spływa światło księżyca – przed dziurę, z grubsza przypominającą kształtem człowieka z rozrzuconymi na boki ramionami.

Żyję. Bolą mnie kolana, stopy i dzwoni mi w głowie. Kręgosłup mam cały – mogę poruszać rękami i nogami. Biały pył, w masie którego wybiłam dziurę, sypie mi się za kołnierz i chrzęści przy każdym moim ruchu.

I ze wszystkich stron czuję zimno.

Leżę w śniegu.

W mieście śniegu nie uświadczysz – tylko deszcz i błoto. Przepiórka opowiadała, że jeszcze jej matka, stojąc na szczycie wieżowca, schwytała kiedyś w dłoń śnieżynkę – być może ostatnią z tych, które spadły na nasze miasto. Gdyby miasto zawaliło zamarzniętą wodą, jak byśmy wyżyli?! Żeby stopić najmniejszą choćby zaspę, nie wystarczyłyby setki dynamo-myszy…

Usiłuję wydostać się na górę, ku księżycowi. Śnieg osypuje mi się na głowę. Przestaję widzieć światło – biała masa wali mi się na ramiona i dławi oddech. Wpadam w panikę.

Walczę ze śniegiem. Kotłuję się w kompletnych ciemnościach. Ze zgrozą uświadamiam sobie, że nie wydostaję się stąd – przeciwnie, osuwam się coraz głębiej. Zmuszam się do spokoju. Masa śniegu nie wszędzie jest jednakowo nieustępliwa: trafiają się w nim miejsca twardsze, są też bardziej podatne. Trzeba się wspinać jak po drabinie.

I w tej samej chwili moje palce natykają się na twardą jak beton zimną przeszkodę. Co to jest?!

Na dotyk przypomina pokryty grubymi bruzdami słup. Szczeliny są głębokie, można się w nie wczepiać palcami… co prawda palce mi zdrewniały i prawie niczego nie czuję. W mieście wspięłabym się po takim słupie niczym wiewiórka, a tu muszę niemal zębami rozginać palce i każdemu kolejno wydawać rozkaz: trzymaj! Trzymaj się!

Znajduję oparcie dla nóg. Podciągam się. Przytulam się do tego zimnego, pomarszczonego słupa i nagle pojmuję, że jest żywy. Ta świadomość tak mnie poraża, iż osuwam się z pół metra w dół.

To drzewo!

Wewnątrz, pod tą pokrytą węzłami korą, ma żyły i nerwy. I żyje w tym śniegu, nie poddaje się… To czemu ja miałabym się poddawać?

Przytulam się do pnia jak do przyjaciela. Niemal od razu znajduję gałąź. Grubą, bardzo dogodną do wspinaczki. Podciągam się, stawiam na niej kolano, potem drugie… potem…

Moja głowa przełamuje zbitą pokrywę tającego i ponownie zamarzającego śniegu – wysuwa się na zewnątrz. Widzę księżyc, długie cienie i ciemne niebo z gwiazdami. A nad sobą, wprost nad moją głową, widzę ogromne jak wieżowiec drzewo z tysiącem miękkich, pokrytych śniegiem łap.

To wspaniałe i bardzo piękne.

Wokół nie ma żywej duszy. W świetle księżyca błyszczy nietknięty śnieg. Ale nie wiadomo dlaczego, nie czuję się samotna. I nie czuję się też skazana na śmierć.

Nie widzę stąd liny – niebo jest zbyt ciemne. Nasłuchuję. Cisza, nawet wiatru nie słychać. Może nigdy w życiu nie słyszałam jeszcze takiej ciszy.

Siadam na śniegu plecami do pnia. Zamykam oczy… Jak dobrze!

Pokonałam Grigorija. Przeżyłam. Nie wiem, czy dadzą mu jutro siódmą dozę – ale ja żyję. Patrzę na księżyc. I na gwiazdy. W mieście nigdy nie widzi się tylu gwiazd naraz – nawet ze szczytu najwyższego drapacza chmur…

Im dłużej patrzę, tym więcej gwiazd widzę. Są różnokolorowe: niebieskawe, pomarańczowe, czerwonawe… Może to nasz niebiański ekran, a gwiazdy też są pikselami? Zbierają się w szatni, wdziewają szaty i wychodzą na czarne niebo – czekają na początek wszechświatowego widowiska energii…

Jakież jaskrawe jest niebo.

Poryw wiatru kołysze ciężką łapą drzewa. Buch… z łapy spada śnieg. Uśmiecham się…

Wargi mnie nie słuchają. Są bardzo wielkie i obce, jakby z gumy.

Przecież ja zamarzam na śmierć!

A niech tam…

Wstawaj! – krzyczę bezgłośnie sama do siebie. Ale ciało nie słucha. I tak jest mu dobrze. Ciepło mu i spokojnie, a każdy ruch sprawia ból…

Co za różnica, pyta zdrowy rozsądek. Jesteś w górach, gdzie nikt nie mieszka. Tylko śnieg i chłód. Nie da się tu wyżyć. Co lepsze: szarpać się i męczyć pokonując ból, czy spokojnie zasnąć teraz patrząc na barwne gwiazdy?

Przytulam się plecami do drzewa, jakby szukając u niego odpowiedzi. Ale drzewo milczy. Samo zasnęło martwym snem. Albo zamarzło.

Przypominam sobie Ewę, jak gasła bez podładowania. Tak umierają sintety: z braku woli do życia. Przecież do tego, żeby żyć, trzeba nieustannie dokładać starań. A żeby umrzeć, wystarczy się poddać i zamknąć oczy…

Ta myśl budzi we mnie… nie, nie strach. Odrazę i sprzeciw. Co powiedzieliby Aleks, Maur, Przepiórka i Loszka? Co by powiedział maleńki synek Przepiórki, gdyby się dowiedział, że umarłam bez oporu, jak sintet?!

Zbieram wszystkie swoje siły. Zginam i rozginam zesztywniałe palce. Z bólu do oczu napływają mi łzy. Pochylam się ku przodowi, podnoszę na czworaki. Nie próbuję stanąć prosto, żeby znów nie paść w śnieg. I szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy wystarczyłoby mi na to sił.

Idę jak zwierzę, na czworakach. Pełznę na brzuchu. Ponownie podnoszę się na czworaki. Dokąd mam iść, w górę stoku, czy w dół? Na górze nie czeka mnie nic dobrego, oprócz wiatru. A w dole może będzie cieplej. Idę, idę… idę dopóki moje oczy nie natrafiają na zdeptany, przeorany śnieg: wróciłam na swoje ślady! Chodzę w koło!

Skręcam w drugą stronę. Idę – pełznę – wzdłuż stoku, zapominając już dokąd i po co lezę, kiedy wiatr przynosi mi nagle odległy głos uderzenia bębna.

Buum!

Bezmyślnie zawracam w kierunku, z którego dobiega dźwięk.

Bum! Bum-bum! Dziwny rytm. Bęben to cichnie, to odzywa się ponownie. Jego głos, początkowo cichy, rozlega się coraz mocniej i pewniej…

Bum! – huczy mi wprost nad głową.

Zatrzymuję się i prostuję. Patrzę w górę.

Nade mną schyla się gałąź drzewa. A na samym jej końcu, zaczepiony łańcuchem, wisi mój stary bębenek – dar od Rimusa.


* * *

Jak widać nie zdołałam łańcuchem bębenka zatrzymać bloków na dachu wagonu. Łańcuch się wyślizgnął i bębenek spadł – przede mną albo po mnie – może zresztą spadaliśmy razem. Stalowy łańcuszek wygląda tak, jakby go pogryzł ktoś o stalowych szczękach. Ale sam bębenek ocalał. W świetle księżyca widzę wyraźnie rysunek wilka na denku.

Przykładam do denka zmarzniętą dłoń. I sama nie wiedząc po co, zaczynam wybijać rytm.

Najpierw dźwięczy cicho, cichutko. Dostraja się do rytmu serca. A może to moje serce usłyszawszy bębenek zaczyna bić bardziej ochoczo?

Czuję, jak rodzi się we mnie ciepło. Każde uderzenie sprawia, że jest go coraz więcej. Arteriami i kapilarami ciepło rwie na zewnątrz – ku twarzy. Do nóg i rąk. Oblewa mi skórę.

Bęben grzmi coraz głośniej i nie da się już pojąć, czy to ja gram na nim, czy on gra we mnie. Rozgrzewają mi się policzki. Wargi stają się cieplejsze. Zginam i rozginam palce rąk i nóg – czuję każdy z nich. Śnieg na włosach zaczyna się topić. Czuję, jak po karku i plecach spływają mi zimne strużki wody, które parują mi na skórze. Z mojej odzieży zaczyna bić para…

Woda spływa po kurtce i unosi się w postaci mgły. Wysychają mi spodnie. Podsychają buty. Membrana bębenka robi się gorąca, moje dłonie są czerwone jak szata piksela oglądana z przodu. Gorąco mi! Mogę się poruszać!

Wokół mnie taje śnieg. Robi się w nim lej, osiadam głębiej i na wszelki wypadek przestaję grać. Wolałabym nie wpaść w głąb – tym razem mogłabym dotrzeć do poziomu gruntu!

Ostatnie uderzenie dźwięczy jeszcze w powietrzu, kiedy z góry, zza przygniecionego i śpiącego pod śniegiem lasu, dolatuje długi, przeciągły i tęskny dźwięk.

Nigdy wcześniej go nie słyszałam. Ale żyje we mnie pamięć przodków: włosy natychmiast stają mi dęba, a po skórze przebiega zimny dreszcz.

Uciekać!


* * *

Zachowałam dość rozumu, żeby sporządzić sobie śniegołazy z wiotkich gałązek. Tak czy inaczej iść jest ciężko – z każdym krokiem zapadam się po kostki.

Po jakimś czasie staje się jasne, że wilki trafiły na mój ślad. Za każdym razem wycie rozlega się bliżej. Biegnę, niekiedy zapadam się po kolana, wydobywam się i biegnę dalej.

Pośrodku dość rozległej polany rośnie samotna, wyniosła sosna. Dobiegłszy do niej oglądam się i widzę, jak po stoku lecą, nie dotykając prawie łapami ziemi, szare cienie.

Zarzuciwszy bębenek na plecy wspinam się po pniu. Docieram do pierwszego konaru, grubego i sękatego. Gałąź lekko się kołysze. Na ziemię spadają płaty śniegu – z głuchym chrzęstem wybijają dziury w zaspach.

Po trzech minutach wilki są już pode mną. Patrzą w górę. Nie szczerzą zębów, nie warczą? Nie błyskają ślepiami jak w starych bajkach. W sumie pod drzewem kręcą się trzy ogromne bestie.

Jeden unosi pysk w górę i wyje. Ten dźwięk łamie wolę, człowiek ma ochotę rozluźnić palce i pokornie jak bezwładny worek runąć w dół.

Trzymam się.

Skądś z dołu rozlega się odzew. Dźwięk jest nieoczekiwanie niski – nie wydobywa się chyba ze zwierzęcej gardzieli, ale z jakiegoś urządzenia mechanicznego. Przypominam sobie nagle o Zakładzie. Jak daleko się znajduje i w której stronie go szukać?

Dwa wilki zostają pod drzewem na straży. Trzeci znika.

Mróz ponownie zaczyna mi się dobierać do kości. Chwytam bębenek wygodniej i nagle pojmuję, że nie pamiętam rytmu. Nie wiem, czy zdołam ogrzać się ponownie.

Wilki siedzą w dole i milczą. Z niewiadomego powodu jestem przekonana, że czekają na wysłannika. I że nie wróży mi to niczego dobrego.

Zaczynam wystukiwać rytm. To nie jest próba rozgrzewki. To groźba – skierowana do tych, co widzą we mnie zdobycz. Bębenek dźwięczy gwałtownie i złowrogo. Wilki się jeżą i zaczynają szczerzyć kły; widząc, że rytm skutkuje, gram jeszcze ostrzej i groźniej. Rodzi się we mnie nadzieja; przestraszą się, odstąpią i pójdą precz…

W tejże chwili wraca trzeci wilk. Widzę go przez gałęzie. Biegnie z opuszczoną głową, a razem z nim…

Bębenek wysuwa mi się z rąk i zawisa na łańcuchu. Palce wrastają mi w pień…

Obok wilka posłańca kroczy istota z grubsza tylko przypominająca wilka. Wilcze futro, wilczy chód, wilczy ogon i nieproporcjonalnie wielka głowa. Idzie niespiesznie, stąpa ciężko, a ja nie mogę oderwać wzroku od jego szarego, wydłużonego pyska. Zatrzymuje się pod drzewem – wprost pode mną. I podnosi oczy.

Ma całkiem ludzkie spojrzenie. I jednocześnie nieludzkie. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Czekam, co powie, on jednak milczy. Mimo wszystko to wilk.

Mija minuta.

Potem Głowacz odwraca łeb i patrzy na wilki. Odchodzą, znikają błyskawicznie. Były – i nagle ich nie ma. Tylko księżyc oświetla wilcze ślady na śniegu.

Głowacz zajmie się mną sam?!

Odwraca się ciężko, całym ciałem. I odchodzi – ale robi to tak, żebym go widziała. Oddaliwszy się od drzewa ze dwadzieścia kroków zatrzymuje się, odwraca głowę i patrzy na mnie przez bark.

Nie da się tego nie zrozumieć. Wzywa, żebym szła za nim.


* * *

Gdyby Głowacz spróbował podejść do mnie, z pewnością przywaliłabym mu w łeb bębenkiem albo zrobiłabym coś równie głupiego. On jednak wcale nie chce do mnie się zbliżać – idzie powoli przodem w odległości dziesięciu kroków. Jeżeli przewracam się na śniegu, on się zatrzymuje. Odwraca się i patrzy na mnie. W jego oczach nie widać zniecierpliwienia: po prostu czeka aż wstanę i dopiero wtedy rusza dalej.

A ja za nim.

Nie mam pojęcia, dokąd mnie wiedzie. Może na śmierć. Na pożywienie swoim wilczętom – o ile ma jakieś wilczęta…

Wchodzimy do lasu. Potem wychodzimy z lasu. Księżyc powoli się opuszcza za szczyt najbliższej góry. Czuję zapach dymu. W pierwszej chwili nieprzyjemnie przypomina mi piecyk Grigorija, ale po sekundzie pojmuję, że zapach jest inny. Podobny jest raczej do woni drewnianej szczapki, którą dla zabawy zapalał Długi.

Gdzieś tu palą drewnem!

Głowacz idzie po ścieżce wydeptanej przez czyjeś nogi. Po kilku minutach widzę coś, co niewątpliwie jest siedzibą człowieka.

Trudno to nazwać domem. Ma tylko parter – i to dość niski. Nad pokrytym śniegiem dachem unosi się smuga dymu.

Zatrzymuję się.

Powoli otwierają się drzwi. Robi się bardzo jasno; widzę wysoką kobietę z długimi, sięgającymi niemal ziemi włosami. W ręku trzyma pałkę, na końcu której płonie żywy ogień. Jest tak jasny, że mimowolnie mrużę oczy.

Głowaczowi ogień nie jest straszny. Stoi i patrzy na kobietę, jakby na coś czekał.

I nagle stwierdzam, że kobieta stoi tuż obok mnie. Ma zdecydowane, szybkie ruchy, choć nie jest już młoda – w jej włosach widzę białe nici. W oczach ma ostre, żółte gwiazdeczki. Oczywiście nie jest sintetem. I nigdy nim nie była.

Podnosi swój ogień bliżej…

I nagle jej twarz krzywi się w grymasie gniewu.

– Kogoś ty nam przywiódł? – syczy, zwracając się do wilka. – Kogoś ty tu przywiódł?!

Patrzy na mnie, jakbym była zabójczynią jej dzieci. W jej oczach są nienawiść, gniew – a na samym dnie czai się strach.


* * *

Ranek witam w drewnianej, zbitej z wielkich bierwion szopie z wielkim piecem. Leżę w cieple, przykryta skórami. Moje dłonie i nogi związane są rzemieniami. Nie mogę powiedzieć, że mnie to cieszy.

Skrzypią drzwi. Potem skrzypią drugie. Wchodzi młody chłopak [w przejściu musi się schylić, żeby nie stuknąć głową o belkę]. Jasnowłosy. Bez brody. Stawia na stole kociołek, z którego bucha para. Obok kładzie piętkę chleba. Nie od razu się domyślam, że to chleb. Odgaduję raczej po zapachu.

Ależ dawno już nie jadłam!

Przez pewien czas obserwujemy się wzajemnie. W jego oczach nie ma nienawiści. Dobre i to. Myślałam już, że z jakiegoś powodu wszyscy mieszkańcy tej dziwnej leśnej osady są przeciwko mnie.

Chłopak lekko się uśmiecha.

– Ty naprawdę spadłaś z nieba?

W nocy kilkakrotnie opowiadałam swoją historię. Kobiecie z ogniem w rękach, i innym kobietom, które zbiegły się na jej krzyk. Mężczyznom też. Usiłowałam ich przekonać, że nic do nich nie mam i nie życzę im źle.

Tego chłopaka tam nie było.

– Nie z nieba – mówię z westchnieniem. – Jestem z Miasta. Wieźli mnie do Zakładu. Uciekłam.

Uśmiecha się, jakbym powiedziała coś zabawnego. Pomaga mi usiąść. Rozwiązuje rzemienie na moich rękach. Ręce mi zdrętwiały.

– Jedz – podsuwa mi kociołek. Podaje mi drewnianą łyżkę. Biorę ją w dłoń i długo oglądam – jest grubsza i bardziej prymitywna od naszych. Na pociemniałym od tłuszczu drewnie widać słoje.

Spuszczam z pryczy związane nogi.

Jedzenie jest bardzo smaczne. Nigdy czegoś takiego nie jadłam. Nie da się go porównać ani z płytkami witamin, ani tym bardziej z darmowym makaronem. Chleb jest ciepły i bardzo miękki.

– Co to jest?

– Kasza z owczym serem i borowikami.

Drżą mi nozdrza. Zapach jest zabójczy.

– Jedz – mówi chłopak. – Masz jeszcze bryndzę. A tu miód i mleko.

Wypijam łyk. Z pewnością mogłoby mi się tu spodobać, chętnie bym została na resztę życia…

– Nie mam dokąd pójść – mówię do chłopaka. – Może zamieszkam wśród was?

Przestaje się uśmiechać i przecząco kręci głową.

– Przyniesiesz nam nieszczęście. Przez ciebie zginie wielu ludzi.

– Dlaczego?! Skąd o tym wiesz?

– Ja nie wiem, ale Wilcza Matka widzi. Powiada, że na czole masz wypisane nieszczęście trzech rodów. Zginą młodzi. Wiesz… ja bym chciał, żebyś została, ale Wilcza Matka zawsze wie z góry, co będzie.

Jedzenie nagle traci smak. Ta kobieta, która wyszła do mnie w nocy, jest po prostu stuknięta. A oni jej wierzą. Dlaczego?

– Nie da się wiedzieć z góry, co będzie – mówię. – A zresztą… ja nie chcę nikogo skrzywdzić! Jakie nieszczęście mogę wam przynieść?! Sama jedna, wam wszystkim?!

Mój rozmówca ucieka wzrokiem w bok. Kręci ponuro głową.

– Czyli muszę odejść? – pytam, tracąc nadzieję.

– Będziesz musiała umrzeć – wzdycha chłopak. I zobaczywszy moją reakcję, natychmiast dodaje uspokajająco: – Nie, to nie będzie zabójstwo! Pojedynek. Żebyś po śmierci mogła spokojnie polować w Leśnej Krainie.


* * *

– To nie miasto, tylko wilcze osiedle. Nie ma tu policji, kontrolerów ani godziny energii. Wieżowców też nie ma. Za to jest tu zima, wiosna, lato i jesień.

W osadzie żyją trzy wilcze rody – sami tak siebie nazywają. Każdy ród żyje oddzielnie, ale studnię mają wspólną. I wszystkim rządzi Wilcza Matka.

Ludzie-wilki przypominają mi dzikich – i jednocześnie są inni. Jasny – tak nazywają lnianowłosego – długo odpowiada na moje pytania. Dowiaduję się, że Miasto znajduje się na południowym wschodzie, ale dotrzeć tam nie można; skały są zbyt urwiste, przepaści za głębokie, a góry za wysokie. Na północny zachód od Osady jest straszne miejsce, dokąd nie można chodzić – a jeżeli będę o nie pytać, Jasny nie odpowie, a po prostu wstanie i wyjdzie. Poddaję się i pytam o inne sprawy.

Góry nie mają początku ani końca. Pełno w nich zwierząt i ptaków, a w rzekach i jeziorach są ryby. Mówią, że w dalekich lasach żyją inne plemiona – ich członkowie dawniej wyprawiali się na ziemie trzech rodów, żeby polować i porywać kobiety. Wtedy trzy rody z nimi wojowały; ale od kilku lat tamci się nie pojawiają. Pewnie wywędrowali gdzieś dalej.

Chcę pytać jeszcze, ale wtedy zjawia się Wilcza Matka we własnej osobie. Jasny wychodzi.

Wilcza Matka sadowi się naprzeciwko mnie. Ma czarne oczy – tak ciemne, że źrenice gubią się w tęczówkach. Te oczy patrzą bardzo uważnie i natarczywie. Trzeba sporej odwagi, żeby wytrzymać ich spojrzenie.

– Nie życzę ci śmierci – mówi Wilcza Matka ochrypłym, głuchym głosem. – Ale muszę bronić moich dzieci.

– Przede mną?

– Bracia-wilki powinni byli zostawić cię w górach. Głowacz popełnił błąd. Jest już stary. I za bardzo ufny. Zaślepia go dobroć. On nie widzi.

Zadziwiające, ale nazywa niezwykłego wilka imieniem, które ja mu nadałam na własny użytek. Głowacz.

– To twoje? – Wilcza Matka bierze w dłonie mój bębenek. – Skąd go masz?

– Dostałam od przyjaciela.

Moja rozmówczyni kręci głową.

– Zasługujesz na godną przeciwniczkę. Wyślę przeciwko tobie najlepszą dziewczynę z tych, które tej zimy mają otrzymać imię. To będzie niełatwa, ale sławna śmierć.


* * *

Pomyśleć tylko – minęły ledwie trzy noce od chwili, w której opuściłam gniazdo Przepiórki! Wyrwałam się z łap energetycznej policji, uciekłam z zamkniętego wagonu, pokonałam Grigorija, spadłam z ogromnej wysokości i przeżyłam, nie zamarzłam w lesie i nie pożarły mnie wilki… I po co to wszystko? Żeby nieznani mi, choć dość sympatyczni ludzie zabili mnie z nie wiedzieć jakiego powodu?

Zasypiam przepełniona poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości losu. Nic mi się nie śni. Kiedy otwieram oczy, w izdebce jest już ciemno. Słychać tylko wycie wiatru w kominie. Nikło świecą resztki żaru w piecu. I pali się knot wetknięty w grudkę tłuszczu pływającą w glinianej misce.

Naprzeciwko mnie siedzi Jasny. Ogień odbija się w jego szeroko otwartych oczach.

– Daj popić – proszę. Głos mam ochrypły i głuchy, prawie taki sam, jak Wilcza Matka.

Przynosi mi czarkę wody. Woda jest zimna, aż łamie w zębach, i bardzo smaczna. Jak wszystko tutaj.

– Jutro pojedynek – mówi Jasny. – Uprosiłem Wilczą Matkę, żeby dała ci odpocząć… Posłuchaj, ty już się pewnie wyspałaś… Może opowiesz mi coś o Mieście? Jak wy tam żyjecie?

Słucha bardzo uważnie. W jego oczach widzę, że nie wierzy nawet w połowę tego, co mówię. Nie rozumie, po co sintetom doładowania. Nie rozumie, co robią piksele i czym jest widowisko energii. Nie wierzy, że dom może mieć dwieście pięter. Czasami zasypuje mnie pytaniami – próbuje zrozumieć, a ja zaczynam się irytować: jak można nie pojmować tak prostych rzeczy?

– Jak oni latają? – pyta o dzikich. – Zamieniają się w ptaki?

– Nie. Robią sobie skrzydła, mocują do pasa linkę…

– A po co? Nie potrafią się przemieniać?

– Że co? – Teraz to ja nie rozumiem.

Macha niecierpliwie ręką.

– No dobra… A powiedz mi: ilu mężów u was może trzymać żona?

Patrzę na niego z głupim wyrazem twarzy. Jasny wzdycha i patrzy na mnie ze współczuciem w oczach: jak można nie pojmować tak prostych rzeczy?

– U nas jak jest jeden mąż, to i żona jest jedna… – odpowiadam niezbyt składnie.

– A z tobą jak jest?

Wzruszam ramionami.

– Nie mam męża. Jeszcze nie.

Podchodzi do mnie. Opada na kolana. I nic nie mówiąc, całuje mnie w usta. Czegoś takiego się nie spodziewałam, więc cofam się gwałtownie.

– Jeżeli jutro ją zwyciężysz, Wilcza Matka zostawi cię przy życiu – mówi Jasny z powagą. – Takie jest prawo.


* * *

Ranek jest słoneczny. Cały czas muszę mrużyć oczy: szkoda, że nie mam ze sobą ciemnych okularów. Słońce świeci. Śnieg oślepia. Z oczu toczą mi się łzy; zebrani wokół ludzie-wilki, którzy przyszli obejrzeć pojedynek, myślą, że płaczę. Niech tam, wszystko mi jedno, co myślą.

Na miejsce pojedynku trafiam pod konwojem dwu rosłych, pleczystych i milczących mężczyzn. Na sekundę wytrzeszczam oczy tak, jak tylko mogę: to ogromna, szklana soczewka!

Dopiero wstąpiwszy na szkło stwierdzam, że to lód. Zamarznięte, doskonale okrągłe i przejrzyste jezioro. Rozległe jak niewielki placyk. Bardzo głębokie. Spod lodu gapi się na mnie rybiszon: wielki jak moje ramię i wyłupiastooki. A niżej, pod rybiszonem widzę szarawe wstęgi wodorostów i szczyty skałek. W szczelinie, głęboko na dnie, bieleje wilczy szkielet.

Lód sprężynuje pod nogami i lekko poskrzypuje. Jest bardzo cienki. Za cienki jak na takie chłody.

Podnoszę wzrok i po raz pierwszy patrzę na przeciwniczkę.

Jest trochę młodsza ode mnie. Powiedziałabym, że bardzo młoda. I niemal goła, mimo chłodu. Patrzy na mnie badawczo, a w jej spojrzeniu nie ma krzty litości.

Wokół jeziora kręgiem ustawili się ludzie-wilki w szarych, białych lub burych kurtkach i portkach ze skór. Drugi krąg widzów stanowi ośnieżony las. A trzecim są góry. Wszyscy patrzą na mnie i na moją przeciwniczkę. Wszyscy na coś czekają.

Pojawia się podobna do niedźwiedzicy w swojej ciemnoburej futrzanej szacie Wilcza Matka. Jej jak przedtem rozpuszczone włosy sięgają niemal śniegu. Wstępuje na lód, a ja czuję, jak drga jego przejrzysta tafla.

– Dziś otrzymasz imię – zwraca się do mojej przeciwniczki. – Ale nie myśl, że to będzie łatwa walka.

Podaje jej broń. Mrużę oczy: widzę białe, osadzone na długim drewnianym drzewcu jajo o rozmiarach niemowlęcej głowy, poutykane gęsto kolcami. Z głębi pamięci wypływa słowo: „buława". To co, będziemy się bić nie na pięści, ani nawet nie na noże – mamy się łomotać takimi pałami?

Jest kamienna, czy szklana? Wyobrażam sobie, jak taka biała buława trafia w łeb i rozbija go, sama się przy tym rozlatując na kawałki. Widzę, jak na wszystkie strony lecą krwawe odłamki i strzępy mózgu…

Nie bez trudu odpędzam tę wizję od siebie. Wycieram oczy grzbietem dłoni – żeby te przeklęte łzy nie mąciły mi wzroku.

– Trzymaj – Wilcza Matka daje mi taką samą buławę. Biorę ją w dłonie; białe kolczaste jajo połyskuje w słońcu i nagle pojmuję, że to lód. Buławę wycięto z lodu.

– Broń życia, jak tylko potrafisz. – Wilcza Matka patrzy przenikliwie, na dnie jej oczu tańczą żółte gwiazdeczki. – Tylko silne kobiety rodzą wilków. Bierz.

Kurczowo zaciskam buławę w prawej ręce. A w lewą wsuwają mi stalowe ostrze na długiej, niewygodnej drewnianej rękojeści. Gdy kombinuję, co to takiego, moja przeciwniczka otrzymawszy taki sam oręż z rąk Matki, zręcznie składa go na pół. To składany nóż! A raczej, biorąc pod uwagę jego rozmiary, składany miecz. Po co mi to? Co mam z nim robić?

Wygląda na to, że dowiem się tego w ciągu najbliższych kilku minut. Wilcza Matka mierzy kolejno wzrokiem mnie i moją przeciwniczkę.

Podnosi ręce.

– Walczycie, dopóki jedna z was nie zginie – ochryple i głucho mówi Wilcza Matka. – Zaczynajcie.


* * *

Moja przeciwniczka stoi jakieś pięć kroków ode mnie. Ma na sobie krótki futrzany bezrękawnik i jeszcze krótszą spódniczkę z tego samego futra. I ciężkie buty z miękkimi cholewami. Jej ciało błyszczy, natarte tłuszczem. Rozdyma nozdrza. Płoną jej oczy. Łapię się na myśli, że wcale nie chcę jej zabijać. Mam ochotę odwrócić się i z całych sił wrzasnąć do tych ludzi: po co to wszystko, z jakiej racji?! Dlaczego muszę brać udział w waszych głupich gierkach? Nie zamierzam być mięsem ani zabójczynią!

Otwieram już usta, żeby przemówić do przeciwniczki i nagle zauważam, jak zwężają się jej źrenice. Nie myśląc już o niczym odskakuję w bok i w tej chwili w miejscu, gdzie przed ułamkiem sekundy znajdowała się moja głowa, świszczy lodowa, poutykana kolcami buława.

Widzowie reagują radosnym pomrukiem. Nie rozumiem, co ich tak cieszy.

– Nie myśl, że to będzie łatwa walka – powtarza za moimi plecami Wilcza Matka. – Nie licz na szybkie zwycięstwo, Bezimienna.

Przeciwniczka łypie oczami i rzuca sobie pod nogi składany miecz. Ostrze wcina się w lód. Dziewczyna wskakuje na grubą rękojeść, odpycha się jedną nogą – a ja ledwo nadążam z uskokiem w bok.

Pięknie wygląda ślizgając się po cienkim lodzie. Balansuje i rozpędza się. Niemal leci w powietrzu, zostawiając za sobą białą, długą bruzdę. Widzowie okrzykami wyrażają swoje uznanie i dodają jej otuchy. Moja rywalka pięknie i ostro zawraca, a spod ostrza sypią się roziskrzone lodowe drzazgi.

Teraz leci prosto na mnie. Stalowe ostrze miecza z sykiem rozcina lód. Lodowa buława wiruje w jej rękach i nie sposób przewidzieć, z której strony uderzy.

Czemuż ja stoję?! Nieruchoma pośrodku lodowego kręgu jestem skazana na klęskę!

Usiłuję wskoczyć na mój składany miecz, ale tracę równowagę i prawie padam. Nigdy w życiu nie miałam okazji do ślizgania się po lodzie. Pomogłyby mi wysokość i wiatr, ale tu nie masz ani jednej, ani drugiego. Odrzucam bezużyteczny miecz i podnoszę buławę. Moja przeciwniczka lawiruje na swoim ostrzu i leci na mnie. Patrzę w jej oczy. I pojmuję: ona nie zamierza się zatrzymać.

Uskakuję w bok, ona jednak zdumiewająco łatwo zmienia kierunek i znów pędzi na mnie. Jest szybsza. Jest u siebie.

Czuję jakby zimny powiew na karku. Dziwne uczucie. I bardzo nieprzyjemne. To przeczucie śmierci.

Przeciwniczka nadlatuje niczym lodowy wicher. Buława mija mi głowę o milimetry, ostry kolec zahacza moją skórę, na skroni nabrzmiewa mi gorąca kropla. Nie czuję bólu. Przeciwniczka przelatuje obok i zawraca, wyrzucając w górę fontannę lodowatych bryzgów. Jest rozdrażniona: trzeci atak powinien był skończyć sprawę.

Opuszczam buławę. Trzeszczy lód pod nogami. Lawiruję, odchylając się to w lewo, to w prawo, a na mnie leci śmierć – młoda, radosna, pełna wewnętrznego rytmu…

Sekundy się rozciągają. I zamierają w ogóle. Łowię jej rytm, jakby była dłonią, a ja membraną bębenka.

Rytm nie jest prosty. Ruchy ostrza, spod którego na zakrętach pryskają lodowe skry. Ruchy buławy. Stoję wrośnięta w lód i tylko lekko się kołyszę. Dokładnie wiem, gdzie moja przeciwniczka znajdzie się w następnym ułamku sekundy. I oczywiście wiem, z której strony uderzy.

Nie spieszę się.

Kiedy podjeżdża bliżej, zmienia nieznacznie kierunek, żeby nie zderzyć się ze mną i uderza buławą; a ja odchylam się o ułamek milimetra, chwytam nadgarstek w żelaznej bransolecie i szarpię w kierunku ciosu, przedłużając jej ruch.

Bezimienna pada na lód. Składany miecz jedzie dalej własnym pędem. Moja przeciwniczka uwalnia się jednym szarpnięciem i natychmiast podrywa się na nogi. Zebrani wokół jeziora widzowie krzyczą i pohukują. W oczach dziewczyny widzę tylko mrok i nienawiść. Teraz nie chce mnie już ot tak zabić. Teraz chce mnie rozmazać po lodzie.

W jej ręce wiruje buława. Nie zdążyła – albo nie zechciała – zmienić rytmu, dlatego chwytam ją ponownie: robię unik, łapię za rękę i przedłużam ruch po łuku. Traci równowagę: mogłabym ją rąbnąć buławą w kark. Ale tego nie robię.

Bezimienna odskakuje. Ponownie przyjmuje bojową postawę. Wokół nas coś się zmieniło: nie od razu pojęłam, że okrzyki zastąpiła grobowa cisza. Ludzie-wilki milczą. Słychać, jak dmie tuż nad ziemią śnieżna kurzawa.

Przeciwniczka zaczyna mnie wreszcie traktować poważnie. Mocno zaciska wargi. Ledwo dotykając lodu ciężkimi podeszwami, tworzy nowy rytm – urywany, nieprzewidywalny… wilczy.

Czuję, jak drga lód. Cała powierzchnia jeziora przekształca się w membranę. Tylko z pozoru jest jednorodna. Ma swoją linię napięcia, są w niej miejsca słabsze i mocniejsze i lekko się wygina: lód jest zbyt cienki, jak na takie mrozy.

Moja przeciwniczka postępuje krok do przodu, a ja nagle pojmuję – nie rozumem, a raczej sercem i kręgosłupem – co ona chce zrobić.

Robię to samo, ale o ułamek sekundy wcześniej. Dołączywszy do jej rytmu uderzam stopą w ledwo widoczne pęknięcie lodu. Szczelina błyskawicznie, niby żmija, wywija się spod podeszwy mojego buta – i pełznąc ku Bezimiennej rozwiera się coraz szerzej. Aż…

Dziewczyna bez słowa zapada się pod wodę.

Na brzegu cisza, aż dzwoni w uszach.

Czas jakby zatrzymał się w miejscu, jakby zamarzł. Widzę, jak moja rywalka wyrywa się i szamoce cała pokryta białymi jak cukier kryształkami. Chwyta za krawędź cienkiego lodu, ten jednak kruszy się pod naciskiem jej dłoni i załamuje, nie dając oparcia. Pęknięcia suną ku moim stopom – cofam się. Dziewczyna patrzy na mnie – w jej oczach jest gniew i uraza. Jakbym obiecała wziąć ją na pokazówkę, ale oszukałam ją i poszłam bez niej.

Usiłuje się zaczepić – tym razem sięga buławą. Ale lód jest bardzo gładki. Kolce zgrzytają, nie zostawiając nawet zadrapania.

Czerwień, która płonęła na twarzy mojej przeciwniczki podczas pojedynku, ustępuje białości, a potem Bezimienna sinieje. Ludzie-wilki milczą. Nikt z nich nie rusza się z miejsca: pojedynek trwa…

Bezimienna usiłuje wydostać się na lód, napierając plecami. Jej futrzana odzież nasiąknęła wodą. Ciężkie buciory opiły się wody i ciągną ją w dół – tam, gdzie na wieczność czai się wilczy szkielet.

Moje buty też zalewa woda.

Cofam się jeszcze. Potem kładę się na brzuchu i rozciągnąwszy się jak pająk na szkle, pełznę ku przerębli, wysuwając przed siebie buławę.

Nasze buławy zaczepiają o siebie. Pociągnąwszy za drzewce czuję, jakie są ciężkie. Jakby tam, na drugim końcu, buławę trzymała sama śmierć.

Odczołguję się wstecz – lód zalany jest wodą. Jest strasznie, niewyobrażalnie śliski. Wczepiam się weń pazurami, kolanami, czubkami butów. Powoli, centymetr po centymetrze ślizgam się w tył i wyciągam tę dziewczynę z lodowatej wody. A wokół cisza: widzowie jakby sami pozamarzali. Pojedynek trwa dalej.

W końcu Bezimienna wstaje na czworaki, ciska buławę precz i pełznie już sama – ku brzegowi. Przesuwa się obok mnie, nie obdarzywszy mnie nawet spojrzeniem. We włosach ma lód. Ciężko robi bokami. Pokryta jest siną, gęsią skórką.

Wstaję. Mnie też jest zimno. Mam przemoczoną odzież.

Obejmuję wzrokiem ludzi-wilków.

Patrzą na mnie ze strachem. Jakby nie wierzyli własnym oczom. Jakbym miała dwie głowy, a oni dopiero teraz to spostrzegli.

Potem przed gromadę wychodzi Wilcza Matka. Ma ciemną, prawie czarną twarz, a jej oczy płoną żółcią. Natknąwszy się wzrokiem na to spojrzenie, czuję strach.

– Zadrwiłaś sobie z nas – mówi stara zgrzytliwym, strasznym głosem. – Zapłacisz za to głową.


* * *

Jasny przynosi mi kociołek z kaszą i milcząc patrzy, jak jem.

– Posłuchaj – wycieram wargi. – Objaśnij mi chociaż…

Kręci głową i krzywi się, jakby poczuł nagły ból.

– Dlaczego to zrobiłaś? Uczciwie pokonałaś wroga. Byłabyś teraz wilczycą i mogłabyś sobie wybierać z trzech rodów, kogo byś chciała za męża…

– A czemu teraz nie mogę?

– Ponieważ złamałaś prawo! Zhańbiłaś wszystkie trzy rody! Wyraźnie ci powiedziano: bijcie się, dopóki jedna z was nie zginie! Po coś wytaszczyła Bezimienną?

– Bo ona jest człowiekiem! – warczę. – Nie zrobiła mi niczego złego!

Oprócz tego, że chciała mnie zabić i prawie jej się to udało – dodaję ponuro w myślach.

– Taka jest tradycja… – Jasny wzdycha. – To odwieczne prawo! Nasze kobiety nie mogą wyjść za mąż, dopóki nie zabiją wroga… albo przynajmniej dopóki nie poddadzą się próbie.

– A czy ja jestem wrogiem?

Macha ręką z rozdrażnieniem.

– Ty sama sobie jesteś wrogiem. Gdybyś uczciwie zwyciężyła w pojedynku, sama Wilcza Matka nie mogłaby się sprzeciwić tradycji. Stałabyś się jedną z nas. A teraz Wilcza Matka wezwała z gór Łowczynię i jutro zabije cię Łowczyni. Wszyscy będą na to patrzeć.

Zaciskam zęby. Ta Wilcza Matka coraz mniej mi się podoba.

– Kim jest ta Łowczyni?

– Zobaczysz.

– I co, kolejny pojedynek?

– A jakże inaczej można oczyścić plamę na honorze trzech rodów?

Wzruszam ramionami. Niewiele jest w życiu rzeczy, na które mam mniejszą ochotę, niż na splamienie czyjegoś honoru.

– Ale walczyłaś… – mówi Jasny zupełnie innym tonem. – Jak ci się to udało? Bezimienna to najlepsza uczennica Wilczej Matki. Była.

– A co, zabito ją?!

– Nie… tylko teraz już nie wyjdzie za nikogo za mąż i nigdy nie urodzi dziecka. Imię też jej się nie należy. W pamięci wszystkich trzech rodów pozostanie Bezimienną i każdemu, kto na nią spojrzy, przypomni się ta chwila hańby.

Łapię się za głowę. Jeżeli zwyczaje i postępki dzikich wydały mi się nawet dziwnymi, ale sympatycznymi – to obyczaje i prawa ludzi-wilków są dla mnie absolutnie nie do przyjęcia.

– Czemu wy wszyscy dajecie taki posłuch Wilczej Matce?

Jasny ogląda się ku drzwiom.

– Bo matka jest głową rodu. A Wilcza Matka jest głową wszystkich rodów. Tylko matka może sądzić swoje dzieci. Uczyć je, wynagradzać i karać. Ona decyduje, kto jest wart życia, a kto nie…

– Matka nie może być tak okrutna!

– A gdzie tu okrucieństwo? Zdobycie imienia jest próbą, która nie wszystkim się udaje. Gdyby każdy, kto się urodzi, otrzymywał imię, osłabiłoby to trzy rody, które by wymarły po kilku pokoleniach.

– U was przeżywają tylko najsilniejsi, tak? A co z najmądrzejszymi? Najbardziej dobrymi? I na koniec najpiękniejszymi?

– Nic nie rozumiesz! Otrzymać imię, to nie znaczy być najsilniejszym! Otrzymać imię to udowodnić gotowość śmierci za wszystkie trzy rody. Umrzeć, a nie zdać się na łaskę wroga!

– Czyli Bezimienna powinna dumnie pójść na dno?

– Tak. Odeszłaby jako pokonana, ale nie pohańbiona.

Chwytam się za głowę. Logika w jego słowach jest, ale choćbym nie wiedzieć jak się starała, nie umiem się z nią pogodzić.

– Wilcza Matka już od dziesięciu lat opiekuje się trzema rodami – mówi Jasny nieco ciszej. – W tym czasie urodziło się wiele zdrowych i pięknych dzieci. Myśliwi rzadziej giną w lesie: ona prawie zawsze wie z góry, co będzie. Potrafi leczyć śmiertelne rany. Wie, kogo skierować do jakiej roboty. I jest… matką mojej matki.

– Jest twoją babką? – dziwię się.

Jasny marszczy brwi. Widać nie zna takiego słowa.

– Posłuchaj – odzywam się po chwili namysłu. – A ty… ty sam jak zdobyłeś swoje imię? Jakiego wroga zabiłeś?

– Mężczyźni nie muszą zabijać wrogów – odpowiada z godnością. – Mężczyźni dokonują wyczynów na polowaniu.

– I ty…

– Zabiłem odyńca.

– A co to takiego?

– Dzik z wielkimi kłami.

– I jak go zabiłeś?

– Bez broni – odpowiada unosząc wysoko głowę. – Gołymi rękami.

– Jak?!

– Udusiłem go – stwierdza Jasny skromnie.

I wystawia przed siebie dłonie. Mocne dłonie z długimi, pięknymi palcami.

– No, to chwat z ciebie – mamroczę. Zostało mi tylko kilka godzin życia, ale nie mogę nie podziwiać Jasnego i nie zachwycać się jego odwagą.


* * *

Nazajutrz nie ma słońca. To bardzo dobrze: mogę patrzeć nie mrużąc oczu i nie łzawiąc spod powiek.

Osiedle ludzi-wilków zasnuwa się mgłą po same dachy. Nie widać gór. Przypominam sobie nasze spacery po szczytach wieżowców – wtedy też była mgła i widoczność ograniczała się do długości wyciągniętej ręki.

Prowadzą mnie wyżej i wyżej wydeptaną w śniegu ścieżką. Mgła się przerzedza. Rozglądam się – wyszliśmy ponad warstwę mgły, leżącej w dole nieruchomo, jak cicha woda, z której sterczą łyse i pokryte lasami wierzchołki gór.

Podchodzimy do urwiska. Stoi już tam Wilcza Matka – mroczna niczym burzowa chmura. Rozsypane na plecach włosy gdzieniegdzie jej się splątały.

– Przegrałaś swój pojedynek – mówi, patrząc nie na mnie, ale gdzieś w bok.

– Dlaczego? Wygrałam!

– Przegrałaś. – Jej oczy matowieją, żółte iskierki gasną na ich dnie. – Nie jesteś godna pojedynku, dlatego po prostu zostaniesz zabita – jak bydlę. Wstąp na most i przepadnij w zapomnieniu.

Patrzę tam, gdzie wskazuje jej czarny palec. Obok urwiska wznosi się skała – maleńka wysepka pośród mgły. Na szczyt skały wiedzie linowy mostek, tak kruchy i niestały, że aż straszno patrzeć. Widać zresztą, że długo nie przetrwa – wiatr igra urwaną gdzieś pośrodku linką. Za mostem, na skale, widać niezbyt wyraźną ludzką sylwetkę.

– To Łowczyni? – pytam.

Wilcza Matka kiwa głową.

– Czemu tak bardzo chcecie mnie zabić? – pytam po sekundowej pauzie.

Matowe oczy Wilczej Matki na chwilę ożywają.

– Dlatego, że masz na czole wypisane nieszczęście dla trzech rodów – odpowiada powoli. I podniósłszy twarz ku niebu, dodaje ni z tego ni z owego: – A jutro będzie wielki śnieg.


* * *

Spodziewałam się nie byle czego, ale kiedy Łowczyni podniosła się z kamienia i obróciła ku mnie twarz, mimo woli się cofnęłam i nieomal spadłam w przepaść.

Jest ode mnie o trzy głowy wyższa, w barach na połowę mojego wzrostu. Czarne włosy związała w gruby warkocz. Oczy ma okrągłe, bez brwi czy rzęs. Choćby nie wiedzieć jak długo się w nie wpatrywać, nie zobaczy się w nich myśli, ani litości.

Złamany nos rozpycha twarz, nozdrza wyglądają jak dwie czarne dziury. Kiedy Łowczyni niczym szczerzący kły wilk uniosła górną wargę, zauważam liczne braki w uzębieniu, te zęby, co jej zostały, są czarne.

Jej ręce sięgają niemal kolan. W prawej trzyma topór. Patrzy na mnie, i jej spojrzenie mrozi mi serce. Łowczyni robi krok ku przodowi – zamierza mnie zabić jak prosię.

W ostatniej sekundzie odzyskuję władzę w nogach i rzucam się wstecz.

Kamienisty wierzchołek nie jest bardziej rozległy niż podest schodów: daleko się nie ucieknie. Z czterech stron otaczają go przepaście. Wokół kołysze się mgła, z której wyłaniają się nieforemne białe sylwetki, niczym posągi. Odwracam się. Łowczyni podnosi topór, a ja znów czuję na karku lodowate tchnienie śmierci.

Odskakuję wstecz. Ośnieżony kamień pod moimi stopami kolebie się niebezpiecznie i spadam. Usiłuję się zatrzymać, ale ześlizguję się na brzuchu coraz niżej. Nogi tracą oparcie. W ostatniej chwili chwytam za krawędź skały i zawisam na rękach.

Łowczyni stoi nade mną. Patrzy z góry na dół. Przypominam sobie, jak Grigorij wytaszczył mnie na schodnię wagonu…

A potem przypominam sobie tego chłopaka, który na pokazówce w Overgroundzie zwyciężył w wyścigach po przewieszonej ścianie. Jak on się nazywał?

Chwytaj.

Przylegając do niemal pionowej ściany, przesuwając się od jednego punktu oparcia do drugiego, usiłuję obejść skałę dookoła. Czepiam się głazów i korzeni… Pod palcami chrzęszczą mi grudki lodu. Łowczyni idzie za mną – chwilami widzę nad sobą jej buty, na głowę spadają mi płaty śniegu. Słyszę jej oddech – przez wiatr i chrzęst śniegu…

I uprzedzam uderzenie.

Tam, gdzie przed ułamkiem sekundy była moja prawa dłoń, spada topór. Bryzgają okruchy kamienia. Następne mgnienie oka – i topór uderza w miejsce, opuszczone przez lewą dłoń. Spadam jeszcze raz i po kilku metrach lotu udaje mi się chwycić gałązkę mizernej sosenki, która nie wiedzieć jak wczepiła się w skalną szczelinę.

Sosenka trzeszczy. Miotam się nad przepaścią i niespodziewanie dla samej siebie, nabieram otuchy.

Teraz wszystkie elementy sytuacji są po mojej stronie: wysokość i wiatr, który z każdą sekundą przybiera na sile. I sprzyja mi nawet ta sosna, która nie rok i nie dwa walczyła o przetrwanie. Podciągam się, sięgam do pnia [teraz sterczy ze skały prawie poziomo] i dość wygodnie siadam okrakiem.

Łowczyni patrzy na mnie z kamiennego szczytu. W jej okrągłych oczach nie widać rozdrażnienia, urazy czy wściekłości. Przywykła do zabijania na zimno. Zwierzyna ma prawo do stawiania oporu. Łowczyni nie staje do pojedynku, czy próby sił. Ona po prostu zabija.

Widzę, jak mierzy wzrokiem odległość do wrastającego w skalną szczelinę korzenia sosny. Kładzie się na brzuchu i trzymając za wystający kamień zwiesza się w dół. Bije toporem w sosnę – i jednym uderzeniem przecina pień niemal na pół.

Ale zanim sosna złamie się z trzaskiem, ja wskakuję na trzonek topora nogami i przebiegam po nim jak po wąziutkim gzymsie. Krok, drugi, trzeci… Pomaga mi wiatr. Z rozpędu wskakuję na głowę Łowczyni, która wciąż jeszcze schyla się nad urwiskiem, i wypadam na kamienny wierzchołek. W tej że samej chwili sosna leci w przepaść.

Łowczyni podrywa się i wstaje. W jej oczach po raz pierwszy pojawiają się iskry gniewu – zwierzyna, która ośmiela się deptać po jej głowie, przestaje być zwierzyną, a staje się wrogiem.

Niemal żałuję tego, co zrobiłam.

Łowczyni idzie na mnie, a w jej ruchach brak rytmu. W ogóle. Wywija toporem – jakby był przedłużeniem jej ramienia. Porusza się szybciej, niż mogłabym się spodziewać po jakimkolwiek człowieku. To nie kobieta – to maszyna do zabijania; prawdziwie przerażająca.

Odwracam się i wbiegam na linowy most.

Łowczyni dopada mnie jednym rzutem w połowie mostu. Topór gwiżdże w powietrzu. Nie usiłuję umknąć spod ciosu. Bez namysłu, polegając wyłącznie na intuicji, przedłużam uderzenie jednym ruchem i skaczę z mostu.

Spadamy.

Łowczyni z rozpędu rzuca się za mną – i poniewczasie pojmuje swój błąd. Na ułamek sekundy obie zawisamy w powietrzu – ona i ja. Ale ona jest cięższa. I nigdy nie żyła w Overgroundzie.

Poły mojej kurtki nadymają się niczym skrzydła. Na ułamek sekundy podtrzymuje mnie wiatr. To wystarczy, żebym doleciała i oburącz chwyciła koniec liny zwisającej z mostu.

A Łowczyni wywija w powietrzu kozła i leci ze swoim toporem w dół. Na jej twarzy widać zdumienie. W minutę później słyszę głuchy chrzęst, z jakim uderza o kamienie jej wielkie ciało.


* * *

Wychodzę na spotkanie Wilczej Matce. Patrzy na mnie i widzę, że jej twarz starzeje się w moich oczach.

– Dość – mówię, nie poznając swojego głosu. – Dwa razy próbowałaś mnie zabić i dwa razy ci się nie udało. Nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale więcej już nie dam się wciągnąć w żadną z twoich gier. Odchodzę!

Odwracam się i idę – w góry.

Nie udaje mi się daleko odejść. Doganiają mnie dwaj mężczyźni, przewracają mnie w śnieg i wykręcają mi ręce za plecy.


* * *

Następnego dnia nic się nie dzieje, bo z samego rana zaczyna sypać śniegiem i to takim, że nic a nic spoza niego nie widać. Leżę pod skórą, bolą mnie wszystkie siniaki i zadrapania i cały czas myślę o słowach Wilczej Matki: „…masz na czole wypisane nieszczęście dla trzech rodów. A jutro będzie wielki śnieg".

Przychodzi Jasny i przynosi mi jedzenie. Siada na ławie. Milczy.

– Idź precz – mówię. – Nie chcę na ciebie patrzeć.

– Dlaczego? – dziwi się.

– Dlatego, że wy wszyscy, mężczyźni-wilki jesteście zwyczajnymi babami. Dwa razy nieomal mnie zabito – za nic i bez powodu! A ty mi tylko kaszę przynosisz i wzdychasz.

– Patrzy na mnie tak długo i z takim wyrzutem w oczach, że odwracam spojrzenie.

– Wilcza Matka zamknęła się w swoim domu i nikogo nie wpuszcza – mówi w końcu. – Rozmyśla o twoim losie. I o losie trzech rodów.

– Jeśli jest taka mądra, to czemu nie przewidziała, że pokonam Bezimienną i Łowczynię?

– Dlatego, że przyszłość nigdy się nie odsłania całkowicie. Pokazuje się po kawałeczkach… To, że zwyciężyłaś Łowczynię jest znakiem. Nikt w trzech rodach nie mógł jej pokonać – żaden mężczyzna i żadna kobieta. Jest w tobie szczególna siła. Albo masz niezwykłe szczęście.

– Gdybym miała szczęście, tobym teraz tu nie siedziała. Zostałabym w mieście, wśród przyjaciół…

Milknę. Po raz pierwszy myślę o tym, co by było, gdybym na zawsze została w Overgroundzie. Nieba wystarczy dla wszystkich… ale ja nie umiem żyć wśród obłoków. Całe życie przyszłoby mi spędzić na szczytach starych wieżowców, wśród zawalonych przejść i pozrywanych dachów. W obcych gniazdach. Może uwiłabym swoje i prowadziłabym dzieci na pięćdziesiąte piętro – żeby popatrzyły na widowisko energii…

I najbardziej jaskrawe barwy odsłaniałyby się im na ekranie złożonym z żywych pikseli. W ich życiu nie byłoby – i nie mogłoby być – niczego jaśniejszego.

– O czym myślisz? – pyta Jasny.

– Nie masz we mnie żadnej osobliwej siły – odpowiadam powoli. – Chciałam po prostu trafić do Zakładu. Tylko nie w charakterze paliwa.

Jasny mruga oczami. Wczoraj i przedwczoraj usiłowałam się dowiedzieć, co on wie o Zakładzie. Ale za każdym razem, jak tylko zaczynałam o to pytać, zamykał się, a jego oczy robiły się nieprzeniknione.

A teraz patrzy na mnie uważnie, i pojmuję, że zaraz zacznie mówić. Nareszcie.

– Powiedz mi – zaczyna Jasny – jak można samemu starać się… trafić w to Miejsce? Po co?

– U nas w mieście istnieje legenda, że Zakład to raj, w którym mieszkają szczęśliwi ludzie.

– Mieszkają? Szczęśliwi?!

I Jasny mówi mi całą prawdę, którą tak chciałam usłyszeć – a której tak bardzo się bałam.

W Zakładzie w ogóle nie ma ludzi. Są tam tylko żelazne automaty. A kieruje nimi potwór, którego nikt nigdy nie widział. Nazywają go Sercem Zakładu – to potężne i całkowicie bezlitosne serce.

– Serce – to część Zakładu? A może to inna istota?

– Skąd mam wiedzieć? – Jasny zaciska palce w pięści. – To Miejsce… Nie można mu się przyjrzeć, przez cały czas snują się tam dymy i opary… I dobrze! Raz zerknąłem… – Jasny zwiera zęby, żeby opanować nagłe drżenie warg. – To miejsce jest nieludzkie. Otaczają je przeklęte ziemie, takie, wiesz… gdzie giną ludzie i zwierzęta. Poszedłeś – i przepadasz… Straszne miejsce. Tam wiedzie Niebiańska Nić…

– Szlak kolejki linowej.

– No tak. Ale stamtąd nikt nie wraca. Nigdy.

– Poczekaj? A ty skąd to wiesz?

Jasny kręci ponuro głową.

– Czasami za mało mu tych, których przywozi Niebiańska Nić. Wtedy wysyła swoje potwory w góry. Czasami są drewniane lub kamienne, niekiedy mają ludzki wygląd, ale są bez oczu. Napadają na tych, co żyją z dala od osady: chwytają pastuchów, drwali… Łapią ich i wloką w Miejsce. Jedyną, która do tej pory zdołała się wyrwać, była Łowczyni.

Przez kilka minut myślę o tym, co usłyszałam. Przeklęta Wilcza Matka! Takie rzeczy się tu wyrabiają, a ona chce mnie zabić! Gdybym porozmawiała z Łowczynią, może bym usłyszała coś bardzo ważnego…

A teraz już nigdy z nią nie porozmawiam…

Śnieg sypie i sypie. Jasny przynosi z podwórza drwa. To obsypane śniegiem kawałki prawdziwego drewna. Jasny wrzuca je do ognia. Drwa dymią i syczą.

Jakże daleko zostało Miasto, myślę. Tu, wśród tych ośnieżonych gór, trudno sobie wyobrazić, że istnieją ludzie, którzy co noc zakładają opaski na ramię. Gdyby wszystkich mieszkańców Miasta, co do jednego, wypuścić w te góry, co by się z nimi stało?

Poumieraliby. Z głodu… lub padliby ofiarą wilków. Ale przede wszystkim – z braku chęci do życia.

Otwieram usta, żeby zapytać Jasnego, czy zgodziłby się na życie w mieście. Ale w tej samej chwili drzwi się uchylają i do izdebki wpada powiew zimnego powietrza.

Do pokoiku wchodzi, pochyliwszy się w drzwiach, stary człowiek o wielkiej głowie. Ma nos jak haczyk, siwą – albo obsypaną śniegiem – brodę i jasnoniebieskie oczy.

Zamieram w bezruchu: gdzieś już go widziałam. Tylko nie umiem sobie przypomnieć. Czyżby w mieście?!

– Chodźmy – zwraca się do mnie nie patrząc na Jasnego. – Musimy się rozmówić.


* * *

Stary człowiek wiedzie mnie z dala od osady, poprzez wiatrołom. Śnieg wali, zasypuje ścieżki – wciąż zapadam się po kolana. A stary idzie po wierzchołkach zasp – jego szerokie, obwiązane skórami stopy nie zostawiają prawie śladów.

Przed nami odsłania się wąskie wejście do nory wygrzebanej w śniegu. Stary nawet się nie ogląda, tylko daje nura w głąb – jest pewien, że pójdę za nim. Cóż, nie pozostaje mi nic innego – zginam się i włażę w śnieżny tunel.

Nigdy bym się nie domyśliła, że jest to wejście do siedziby człowieka. Tunel robi się coraz bardziej mroczny. Potem gdzieś z przodu zapala się ogieniek. Po sekundzie do zapachu ziemi, mrozu i śniegu dołącza zupełnie niespodziewanie zapach suchej trawy.

W mieście jest bardzo mało trawy. Gdzieniegdzie ze szczeliny w asfalcie lub na dachu niezbyt wysokiego domu wysunie się kępka zielonych łodyżek. W dzieciństwie rozcieraliśmy zielone źdźbła w palcach i wąchaliśmy. Czasami je żuliśmy. Czasami suszyliśmy i wkładaliśmy pod szkło.

– Właź.

Otwierają się drzwi. Strząsam śnieg z włosów i z ramion, tupię nogami i zrzucam ciężkie białe płaty. Wchodzę.

To ziemianka. Bardzo przytulna, choć niewielka. Podłoga wysłana jest suchą trawą. Ze ścian i sufitu zwisają kępy wonnych ziół. Nigdy w życiu nie widziałam tyle trawy.

– Siadaj.

Sadowię się na podłodze. Stary siada naprzeciwko, krzyżując nogi. W ziemiance nie ma pieca ani komina, a mimo wszystko jest ciepło. I zupełnie się nie czuje wilgoci.

Pomiędzy nami stoi kaganek z płonącym knotem. Nie wiedzieć czemu jestem przekonana, że ten płomyk jest dla mnie. Stary na pewno widzi w ciemnościach – niepotrzebny mu noktowizor.

– Zdarzało ci się widzieć przyszłość?

Otwieram usta. I zaraz zamykam. Pytanie kompletnie mnie zaskoczyło.

– Nie… chyba nie.

Stary kiwa głową.

– Jesteś młoda. I najpewniej umrzesz młodo. Wilczej Matki nic nie powstrzyma – zbyt okrutną przyszłość niesiesz trzem rodom.

– Nie niosę żadnej…

– Zamilcz. – Stary lekko się uśmiecha. – Wilcza Matka widzi tylko jedną drogę. A ja widzę rozwidlenie. Umrzesz. Albo zgubisz trzy rody. Albo je uratujesz. Założysz czwarty ród – najbardziej żywotny i najpotężniejszy. I wtedy nasze dzieci nie będą się musiały bać Zakładu.

– A one się boją…

– Zamilcz. – Śnieg na jego brodzie taje i widzę, że wcale nie jest aż tak bardzo siwa – jest czarna z nitkami srebra. – Zima boi się wiosny. Topi się lód, rozrywa żyły i tkanki. Pęcznieją i rozrastają się pączki – to ból… to poród… Stare, które nie – zdążyło przeżyć swojego, przeciwstawia się młodemu, co jeszcze nie zdążyło nabrać sił… Wstań.

Mija jedno uderzenie mojego serca. Wstaję.

Wstaje i stary. Zająwszy miejsce naprzeciw mnie, przymyka ogromne oczyska i zaczyna powoli kołysać się w przód i w tył. Jakby wielki ciężar – potok roztopionej lawy – to wycieka i niemal dotyka ziemi, to wciąga się wstecz i skupia w jeden punkt. Nie potrafię nawet zrozumieć, co się dzieje, nie mogę tego pojąć, ale podświadomie powtarzam jego ruchy. Kołyszemy się w milczeniu, jak dwa drzewa pod naporem jednego wiatru.

Potem on podrzuca dłoń do twarzy, jakby ocierał ją z niewidocznej pajęczyny. Gest wcale nie zawiera w sobie groźby, ale ja odskakuję i wpadam ramieniem na ścianę ziemianki. Chrzęści sucha trawa. Skądś z góry sypią się na mnie drobne, lekkie ziarenka.

– Tak – stary kiwa głową z satysfakcją. – Jest o czym pomyśleć. Jest się czego bać. Byłaś sintetem?

On wie, kim są sintety! I tak lekko o tym mówi…

Stary się uśmiecha, jakby moje zdumienie go bawiło.

– Ja też byłem sintetem. I byłem od ciebie starszy, kiedy trafiłem w te góry… Wtedy żyły tu tylko dwa rody. A nad wszystkimi panowała Wilcza Matka.

– Was też chcieli zabić? A jak trafiliście w te góry? Też was wysłali do Zakładu? Wiedzieliście wtedy, czym on jest? I jak przestaliście być sintetem? Był wtedy Overground? I rytuał energii?

– Tak wiele pytań… – stary unosi górną wargę, odsłaniając białe, zupełnie nie starcze zęby. – I tak mało odpowiedzi… Opowiem ci wszystko, co będę mógł. O ile zdołasz przeżyć jutrzejszy dzień… Dzikusko.


* * *

Zapadł już prawie zmrok. Ścieżki zaniosło śniegiem. Nad osadą wzbijają się dymy. Nikt mnie nie odprowadza – stary został w swojej ziemiance. Konwojenci gdzieś poprzepadali. Jestem sama jedna na skraju lasu… Mogłabym pewnie uciec…

I gdzie się podzieję sama w zimowym lesie?

Idę, gdzie mnie oczy poniosą. A nogi niepojętym sposobem znów mnie zanoszą do chatki, w której czeka Jasny.

I nagle sobie przypominam, gdzie widziałam starucha o wielkiej głowie. Ciarki przebiegają mi po skórze. I jakby na potwierdzenie moich domysłów w lesie rozlega się wycie – długie i tęskne. Jeden głos, drugi, trzeci…

Otwieram drzwi niezbyt szeroko, żeby z izby nie uleciało ciepło. Nurkuję do środka, w sieni otrzepuję ubranie ze śniegu i chuchając w palce przestępuję próg, wkraczając w obszar ciepłej duchoty.

Na stole płonie kaganek. Widzę siedzącego przy piecu Jasnego i dziwię się, jaki ma osobliwy wyraz twarzy. A potem wpadam na pomysł, że powinnam się odwrócić.

Na mojej ławeczce siedzi Wilcza Matka. Na jej twarzy tańczą odblaski ognia. Włosy zwisają jej na plecy niczym gruby, połyskliwy płaszcz.

– Witajcie – mówię, ponieważ ani Jasny, ani Wilcza Matka nie mają zamiaru przerywać milczenia.

– Ażebyś zdechła – mówi Wilcza Matka takim tonem, jakim zwykle ludzie wymieniają pozdrowienia. – No i co ci powiedział Głowacz?

– On widzi dwie drogi. Wcale nie musi być tak, że stanę się przyczyną zguby trzech rodów. Może, przeciwnie, przyniosą wam szczęście… Jest takie… rozwidlenie. Nowa przyszłość.

– Urodziłam mu dwanaścioro dzieci – mówi powoli Wilcza Matka. – Dwu rozdarł niedźwiedź. Dwu zabrał Zakład. Jedną zabiłaś ty!

– Nie wiedziałam – mamroczę wstrząśnięta, ale Wilcza Matka mnie nie słucha.

– Jakkolwiek by tam było, wszystkich ludzi z trzech rodów uważam za swoje dzieci. Kogo zabijesz jutro? Które z nich? Jakimi ofiarami zapłacimy za tę chimerę, którą mężczyźni – rzuca pogardliwe spojrzenie na Jasnego – nazywają nową przyszłością? To ja odpowiadam za trzy rody… Ja, nie on. Mężczyzna przewodzący plemieniu, to wojna i śmierć, pogoń za lepszym po trupach dobrego… Trzy rody nie potrzebują nowej przyszłości. Wystarczy im stara. I dlatego umrzesz.

Odwraca się i wychodzi, nie mówiąc już więcej ani słowa.


* * *

W nocy śni mi się miasto. Śni mi się, że szukam doładowania, ale nie dla Ewy, tylko dla Głowacza. A on idzie za mną krok w krok i drwiąco się śmieje. Doładowanie? Dla mnie?! Zwariowałaś!

We śnie rozumiem, że wszystko idzie nie tak, ale nic nie mogę na to poradzić. Sen mnie porywa jak mętna rzeka i w końcu wynosi mnie na pustkowie w rejonie wieżowców – wokół tłoczą się żelazne posągi wilków zwiezione chyba z jakiegoś muzeum. Albo z wystawy szurniętego rzeźbiarza. Niektóre wilki mają po pięć, sześć nóg i wyszczerzone kły… I ogromne, prawie krowie wymiona. Dojne wilczyce? Co za idiotyzm!

Pośrodku pustkowia stoi człowiek, na widok którego ze wszystkich sił staram się ocknąć. To energetyczny kontroler – a raczej ten, który się podawał za kontrolera. Czarne widmo. Zwiastun nieszczęścia. Jego twarz pokrywają bruzdy, ale nie są to zmarszczki starości. To styki płyt pancernych. Oczy patrzą z głębokich szczelin, podobnych do strzelnic w bunkrze.

Wielu nie dożywa do jutra - mówi niezbyt głośno i surowo. – Dla wszystkich nie wystarczy energii.

Żelazne płyty tworzące jego twarz zaczynają się poruszać. Rozstępują się policzki. Opada podbródek i odsłania się czarny tunel paszczy. Dławię się krzykiem.

Budzę się.

Jaka noc, taki sen… Jakkolwiek by się ułożyły moje losy, do Miasta już nie wrócę.


* * *

Na drugi dzień przychodzą po mnie strażnicy i prowadzą mnie… na stracenie? Czy ponownie na miejsce walki?

Zbliżając się do miejsca przeznaczenia już z daleka słyszę wrzawę tłumu i zapach dymu.

W ogromnej jamie o płaskim dnie rozniecono ognisko. Albo wiele ognisk; widzę całe pole ognia, nad którym – na wysokości mniej więcej połowy metra – rozciągnięto na półprzejrzystą siatkę o bardzo drobnych oczkach. Czyżby chcieli mnie przypiec jak na ruszcie?

Nad siatką drżą przejrzyste nitki rozgrzanego powietrza. Z tej mgiełki wychodzi Wilcza Matka – a ja nie od razu ją poznaję.

Zrzuciła skóry, które przedtem zawsze okrywały ją do pięt. Jest znacznie bardziej urodziwa, niż mi się wydawało. Białą, sięgającą kolan koszulę przewiązała w talii szerokim pasem. Jej bose stopy pewnie wstępują na siatkę nad ogniem. Władczyni wychodzi na środek ognistego kręgu i obrzuca hardym spojrzeniem wszystkie trzy rody, zebrane wokół ognia.

Jej długie włosy, zebrane wokół głowy, wyglądają jak ciężki hełm.

– Dziś ja występuję do boju – odzywa się ochrypłym, głuchym głosem. – Za naszą przyszłość.

I odwraca się ku mnie.

Jest bez broni i boso. Jest ode mnie znacznie starsza. A jednak gdy na nią patrzę, ciarki przebiegają mi po skórze. Natychmiast pojmuję, że ta przeciwniczka jest znacznie bardziej groźna od Łowczyni, nie mówiąc już o Bezimiennej.

Strażnicy pomagają mi zdjąć z nóg buty i skarpetki. Wstępuję na siatkę z zamarłym sercem – spodziewam się oparzenia. Ale siatka jest ledwo ciepła, choć w dole, tuż pode mną, tańczą języki ognia. Nigdy w życiu nie widziałam tak rozległego ogniska! Dlaczego nas nie pali? To jakieś czary!

I jeszcze jedno – ta siatka jest bardzo sprężysta. Jak membrana.

Pomiędzy zebranymi nie dostrzegam Jasnego ani Głowacza, ale to wcale nie znaczy, że ich nie ma. Tłum jest gęsty, a ja nie mam czasu na rozglądanie się dookoła… Być może po raz ostatni w życiu patrzę na ludzkie twarze.

Wilcza Matka wzdycha głęboko i patrzy mi w oczy. Bez nienawiści. Bez gniewu. Na ułamek sekundy jej wzrok upodabnia się do spojrzenia Łowczyni.

Potem ledwo zauważalnie kolebie się ku przodowi. Potem w tył. Naprzód, w tył… Jak ogromny metronom. Widzę niemal, jak zebrana w strumień energia – moc? wola? – sprężyście przecieka naprzód, ku samej siatce, a potem się cofa, z każdym wahnięciem silniejsza, mocniejsza i bardziej niebezpieczna.

A potem wyczuwam Rytm.

To się dzieje bez udziału mojej woli. Siatkowa membrana pod moimi stopami drży i każdy płomyk poddaje się temu rytmowi. Serce Wilczej Matki bije równo jak bęben. To wyprzedzając rytm, to nieco się opóźniając, wyprowadza rytmiczny szkic krwi w żyłach i arteriach. Nad tym wszystkim dźwięczy rytm bojowy – bardzo skomplikowany i wstrząsająco piękny. Wydaje się, że Wilcza Matka każdym swoim ruchem śpiewa pieśń.

Przesuwa rękę w powietrzu – i widzę że mknie ku mnie biały, zębaty krąg podobny do piły tarczowej, która zerwała się z jarzma. Pochylam się i to coś przelatuje nad moją głową – światło? dźwięk? Nie czekając ani chwili Wilcza Matka przysiada, obraca się wokół osi i śle nowe uderzenie, nisko nad siatką, które ma uciąć mi nogi.

Podskakuję tak wysoko, jak nigdy w życiu nie skakałam. A gdy ponownie dotykam stopami membrany, rytm się zmienia.

Nowe uderzenie – na poziomie pasa. I kolejne skierowane w oczy. I jeszcze jedno – po nogach. Wilcza Matka z jednakową swobodą istnieje na trzech poziomach, jakby rozmazuje się w przestrzeni, jest jednocześnie wszędzie i nigdzie. Możliwe jest każde uderzenie z każdego poziomu i kierunku; to chwytam jej rytm, to go tracę. Chwyciwszy, z łatwością uchylam się spod ciosu. Zgubiwszy go zaczynam się miotać. Dostaję uderzenie w ucho. Huk i ból, tracę niemal przytomność, ale w tej chwili rytm jakby lituje się nade mną i z bezładnego znów staje się przewidywalny. W tej chwili rozumiem Wilczą Matkę lepiej niż jakąkolwiek inną istotę na świecie. Zrastam się z nią i jednoczę. Jestem prawie nią samą i dlatego wiem dokładnie, że właśnie teraz, za ułamek sekundy, czeka mnie straszne uderzenie w tętnicę szyjną…

Patrzącym z boku może się wydawać, że obie tańczymy. Tak zresztą właśnie jest: Wilcza Matka słucha tylko wewnętrznego rytmu. Ja muszę też go słuchać, bo od tego zależy moje życie. Sprężysta siatka dudni pod naszymi stopami, wplatając w rytm swoje synkopy. Tańczymy na ogromnym bębnie – nad ogniem.

Pot zalewa mi oczy. Każda żyłka drży we mnie z napięcia. Najtrudniej jest zmusić się do rozluźnienia i odprężenia. Przecież rytm to kolejność następstwa wysiłku i odpoczynku, napięcia i rozluźnienia nerwów. Udaje mi się pomyśleć o Głowaczu: przecież to on, świadomie czy nie, nastroił mnie tak, jak trzeba. Pokazał mi – specjalnie? – czego powinnam się spodziewać i na co mam się nastawić w tej walce…

Wilcza Matka wciąż przyspiesza i komplikuje rytm. Usiłując mu sprostać popadam w dziwny stan: niby śpię i jednocześnie czuwam.

Bose nogi Wilczej Matki wybijają na membranie wściekły, okrutny wzór. I nagle po raz pierwszy w życiu pojmuję, co znaczy prawdopodobieństwo i rozwidlenie…

Wilcza Matka kołysząc się w rytmie idzie na mnie, a ja widzę jej drogę – wcześniej. Być może, iż odskoczy i zaatakuje z prawej. Ale możliwe jest też, że przypadnie do drżącej siatki i uderzy od dołu. Widzę te dwie możliwości – za ułamek sekundy jedna z nich się ziści, a ja nie wiem, z której strony mam się spodziewać ciosu!

Wilcza Matka podskakuje i obraca się w powietrzu. W chwili, w której dotyka membrany, siatką wstrząsa silne drganie; wykorzystuję to drgnięcie, odbijam się i w locie wykonuję przewrót przez głowę.

Ląduję na stopach, ale nie udaje mi się utrzymać równowagi i padam na kolana. Co teraz?! Czekać, aż ona się zmęczy? Przecież nie mogę uderzać w odpowiedzi, nie wiem, jak mam to robić! Mogę tańczyć i wykonywać uniki – ale przecież nie w nieskończoność!

Wilcza Matka ponownie mi się rozmywa, jakby puszczała przyszłość po dwu drogach. Prawdopodobnie jej kolejne uderzenie złamie mi przegrodę nosową. Ale równie prawdopodobne jest, że złamie mi biodro. Trzeciej, zbawiennej dla mnie możliwości, nie widzę, choćbym nie wiedzieć jak jej szukała…

I wtedy w ostatecznej rozpaczy zdaję się całkowicie na rytm.

Nie myślę. Prawie przestaję istnieć. Jestem wszędzie – i nigdzie. Moje ciało to zbiór nieskończenie licznych możliwości, mój duch to następstwo uderzeń i przerw, cienia i światła, dobrej i złej doli… Śpiewam chyba tę samą pieśń, co Wilcza Matka. A później… zaczynam chyba swoją. Nasze dwa rytmy zderzają się…

Jesteśmy dwiema rzekami płynącymi jednym korytem. Ona jest potężną rzeką, a ja to mały strumyczek; ale z każdą chwilą nabieram sił, z każdą sekundą staję się mocniejsza. Mija wieczność – i obie się zrównujemy. Przechodzi jeszcze jedna wieczność – i zaczynam przyciągać ku sobie masy burzliwej siły, Wilcza Matka mizernieje z każdą sekundą. Niknie w oczach…

Wszystko się kończy w jednym ułamku sekundy.

Jestem znów sobą. Mam ciało i twarz. Oddech – płuca mi płoną, wargi kompletnie mam wyschnięte, serce bije tak, że zaraz chyba rozsadzi mi żebra i zatrzepocze na sprężystej siatce. A przede mną…

U moich nóg leży Wilcza Matka. Na plecach. Patrzy w niebo. Na jej białej koszuli nie widać krwi. Ani na twarzy, ani na ciele nie ma śladu po uderzeniu. Jestem pewna, że nawet jej nie dotknęłam.

Jej pierś wznosi się i opada. Coraz rzadziej. Coraz spokojniej. Wilcza Matka robi się jakby… cieńsza? Bardziej płaska? Upodabnia się do topniejącej zaspy śnieżnej.

– Zwyciężyłaś – mówi bezdźwięcznie. – Łanio…

Zamyka oczy. Gasną tańczące na ich dnie żółte iskierki.


* * *

Natychmiast czuję, jak palą przez siatkę gasnące płomienie. Rozglądam się dookoła – wszystkie trzy rody stoją wokół jamy – mężczyźni, kobiety, dzieci. Jej dzieci. A ona leży u moich stóp, wyschnięta i nieruchoma. Z jej białej koszuli i rozrzuconych wokół głowy włosów unosi się para.

– Nie chciałam… Ona sama… Nie chciałam, słowo honoru!

Nie mogę już wytrzymać na tej siatce. Nie mogąc się pohamować biegnę na krawędź i zeskakuję w śnieg – poparzone pięty ogarnia rozkoszny chłodek.

– Wilcza Matka umarła – odzywa się znajomy głos za moimi plecami. Odwracam się i widzę Głowacza.

– To teraz mnie wypuścicie?

Brak odpowiedzi. Patrzy na mnie jak wszyscy – z osobliwym wyrazem twarzy.

Ciało Wilczej Matki zaczyna dziwnie podrygiwać nad ogniem. Bije odeń coraz gęstsza para. Płomień pod siatką gorzeje coraz bardziej intensywnie, choć nikt go nie rozdmuchuje, ani nie podrzuca drew.

– Zabierzcie ją stamtąd! Zabierzcie ją!

Wskakuję na siatkę – ale pali mnie tak, że na bosaka nie da się wytrzymać. Obce dłonie chwytają mnie za pas i ramiona – odciągają wstecz. Ludzie stoją w milczeniu i patrzą. Biała koszula Wilczej Matki powleka się czernią. Przez bure szczeliny wydobywają się płomienie.

Zapłonęła cała jednocześnie, jakby ją ktoś oblał olejem. Słup ognia i dymu – i ciało rozpada się na popiół, który podchwytuje i krętym lejem unosi w niebo wiatr. Siatka nad ogniem zaczyna trzeszczeć i topić się całymi płatami. Po chwili na miejscu pojedynku jest tylko niezbyt głęboka, rozległa jama, na dnie której dogorywa żar niedawnego ognistego piekła.


* * *

– Co ona ci powiedziała? – pyta Głowacz.

Siedzę na trawach w jego ziemiance. W izbie jest zupełnie ciemno. Tym razem Głowacz nie traktuje mnie ulgowo i nie zapala żadnego światła.

– Powiedziała: „zwyciężyłaś".

– Czy coś jeszcze?

– „Łanio"… – przypominam sobie.

– Łania… – powtarza szeptem Głowacz. – No cóż… Umarła, jak żyła.

– Co to znaczy?

Głowacz uśmiecha się w mroku.

– Wiem już, że lubisz zadawać pytania.

– Kochaliście ją? – pytam ostro.

Przestaje się uśmiechać.

– Tak.

– Więc dlaczego jej nie opłakujecie?

– Potem, Łanio, później. Dziś w nocy pójdę do lasu i pożegnam moją żonę… Wilczą Matkę… nad ciałem sarny. Albo jelenia. I wtedy cały las usłyszy mój płacz.

Milczę przez chwilę. Potem do mnie dochodzi:

– Jak wyście mnie nazwali?!

– Tym imieniem, które ona ci nadała. To przecież jej Prawo – nadawać imiona. A kobieta, która zabiła wroga i otrzymała imię, ma prawo wyjść za mąż – za kogo zechce.

– Poczekajcie – mówię i potrząsam głową. – Zaraz…

– Czy kiedykolwiek widywałaś przyszłość?

Przypominam sobie swoje widzenia nad ogniem.

– Tak – odpowiadam wyschniętymi wargami.

– Widziałaś ją martwą?

– Nie. Najpierw widziałam martwą samą siebie… A potem… potem coś się stało…

– Przełamałaś los – mówi Głowacz uroczyście. – Sama zrobiłaś w swoim życiu rozwidlenie. Pytanie tylko – czy przyniesiesz trzem rodom szczęście, czy klęskę?

– Chcę tylko, żeby mnie zostawiono w spokoju!

Głowacz znów się cicho śmieje:

– Nie, Łanio… Teraz cię w spokoju nie zostawią. Nadejście wiosny… i przybycie lata. Polowania, rany, choroby… porody, wesela, nowe imiona…

– O czym wy mówicie?!

– Czyżbyś nie pojęła, co się stało?

– Pokonałam Wilczą Matkę. I ona umarła. A potem ognisko ją… – jąkam się – spaliło.

– To nie było zwykłe ognisko. I nie była to zwykła siatka. Nie był to też normalny pojedynek… Miejsce, na którym walczyłyście, nazywa się Ognistym Kręgiem. Na Krąg wychodzą tylko równi sobie przeciwnicy. Krąg pomaga im bić się na granicach swoich możliwości… ale zwycięża ten, który zdoła sięgnąć poza te granice. Wyjść poza krawędź, poza własne ramy. Kiedy jednemu się to udaje, drugi słabnie i umiera. A jego siła dostaje się zwycięzcy.

Milczę.

– Wilcza Matka zginęła i nic z niej nie pozostało. Tylko powłoczka. Spłonęła jak suchy mech… Przez dziesięć lat opiekowała się trzema rodami. Wielu z naszych wilków to jej dzieci i wnuki. Pamiętam ją w młodości – nie było nikogo, kto byłby bardziej czuły i mocny od niej.

– I kto teraz będzie… Wilczą Matką? – W gardle mam jakby kłębek waty.

– Co, nie wiesz? – Głowacz naprawdę się dziwi. – Oczywiście ty, Łanio.


* * *

Nazywam się Łania. Teraz mi się wydaje, że przedtem przez całe życie byłam Łanią. To imię przylgnęło do mnie jak moja własna skóra.

Głowacz i Jasny pokazują mi osadę – trzy zakątki dla trzech rodów. Topiące się w słońcu zaspy. W przybudówkach kłębi się masa zwierząt, co najpierw mnie nieco peszy – są to głównie owce. Są też świnie i kury. Wiosną wypuszcza się je na zieloną trawę, mówi Jasny. Wiosna jeszcze daleko, wkrótce trzeba ją będzie wzywać. I to dobrze wzywać, bo śniegu w tym roku nawaliło po same dachy domostw.

Ludzie wychodzą mi na spotkanie. Niekiedy zapraszają mnie do swoich domów. Zawsze przyjmuję zaproszenia – przecież to moja rodzina, moja nowa rodzina… Nie umiem jeszcze powiedzieć: moje dzieci. A przecież powoli muszę się do tego przyzwyczajać.

Prawie w każdym domu jest mnóstwo dzieciaków; siedzą cichutko na pryczach, albo na piecu. Gapią się na mnie wielkimi ślepiami. Dorośli przeciwnie, uciekają spojrzeniami w bok. Staram się zachowywać naturalnie, ale właściwie to nie mam pojęcia, jak być Wilczą Matką. Jak to możliwe? Jestem dla nich obca, i oni są dla mnie obcy…

– Kiedy będzie Wiosna, Wilcza Matko? – pyta maleńka dziewczynka, wysunąwszy pyszczek zza pieca. Ma kasztanowe włoski i jasnoniebieskie jak Głowacz, oczka. – Długo trzeba jeszcze czekać?

– Niedługo – odpowiadam, nie zdążywszy nawet pomyśleć. I zaraz potem raczej odczuwam, niż słyszę, westchnienie ulgi, które rozległo się w izbie.

– Mówiłem im przecież – oznajmia Jasny, kiedy wyszliśmy na ulicę. – Oni mi nie wierzyli… Znaczy, wierzyli, ale… Przecież z prawa jesteś Wilczą Matką! Wiesz, jak wzywać wiosnę!

– Co takiego?!

Głowacz trąca mnie w ramię i milknę.

We wszystkich domach i chatach, do których wchodzimy, jest wizerunek wilka. Wyrzeźbiony w drewnie, wypalony na desce, namalowany na piecu.

– Głowaczu – mówię, gdy po raz kolejnych wychodzimy na ulicę. – Ten mój bębenek… na nim też jest wilk.

– Wiem – kiwa głową. – Ten bębenek uratował ci życie.

– Podarował mi go w Mieście pewien człowiek o imieniu Rimus. Nie wiesz, czy bywał w górach?

– Niełatwo powiedzieć. – Głowacz potrząsa głową jak wilk i z jego brody na wszystkie strony sypie się śnieg. – Niezbyt wielu miastowych tu przychodzi… A żeby któryś z nich wrócił do Miasta… o nikim takim nie słyszałem.

– A z Zakładu?

– Z Zakładu nie wraca nikt – odpowiada twardo. Myśliwi wybierają się do lasu. Jest ich pięciu – za szerokie pasy pozatykali noże i topory. Odziani w skóry sami przypominają dzikie zwierzęta, zwłaszcza wtedy, gdy natknąwszy się na osmalony pień po kolei przezeń przeskakują. Pień sterczy spod śniegu – ogromny ogarek, niby ta szczapka, którą kiedyś całowałam. Mężczyźni biegną, odbiwszy się od udeptanego śniegu lecą ponad pniem i wywinąwszy w powietrzu kozła zręcznie lądują na ugiętych nogach.

– Co oni wyprawiają?

– Popisują się – Głowacz kpiąco mruży oczy. – Bawią się. Dokazują.

Jasny biegnie ku myśliwym i coś im mówi, pokazując las i mnie.

– Co on mówił o wiośnie? – pytam półgłosem.

– Jeżeli nie wiesz, jak wezwać wiosnę – mruczy Głowacz kątem ust – to nikomu się do tego nie przyznawaj. Nawet Jasnemu, czy mnie. Masz jeszcze trochę czasu… Ale zapamiętaj: jeżeli Wilcza Matka ze swoimi dziećmi nie wezwie wiosny, ta nigdy nie przyjdzie.

Pod poły mojej futrzanej kurtki wdziera się lodowaty podmuch wiatru.


* * *

Po słowach Głowacza mam ochotę wiać, gdzie pieprz rośnie. Nocuję sama w domostwie Wilczej Matki i przez całą noc aż po świt zastanawiam się, co robić.

Wiosna powinna chyba przychodzić sama, bez pomocy postronnych. Z drugiej strony, co ja o tym wiem? W mieście nigdy nie było zimy ani wiosny. Może kiedyś tak, ale nie za mojej pamięci. Czy Głowacz żartował? Nie wygląda mi na żartownisia…

Nie mam pojęcia, jak przyzywać wiosnę. I nie wolno mi nikomu o tym powiedzieć. Nieźle, prawda?

Głowacz mówi, że przeszła na mnie siła Wilczej Matki. Ale ja nie czuje w sobie żadnej dodatkowej mocy! Chociaż… może sprawdzić?

Odrzuciwszy skórę, wstaję z pryczy. Przy wlewającym się przez okienko świetle gwiazd i śniegu, przy blasku węgielków z pieca zaczynam przysiadać na prawej nodze, rozłożywszy ręce na boki i wysunąwszy przed siebie wyprostowaną lewą.

Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia. Przysiadam zaciskając zęby. Teraz we mnie powinna wezbrać siła Wilczej Matki. Przecież była bardzo silna. Teraz… lada moment…

Mięsnie odmawiają mi posłuszeństwa. Padam na zimną, drewnianą podłogę. Nogę ściska mi skurcz. Rozcieram ją, a potem obróciwszy się na brzuch, wpieram dłonie w podłogę. Zaczynam robić pompki. Nie daję sobie nawet sekundy przerwy. Pracuję jak mechanizm… i czekam. Wsłuchuję się w siebie. Gdzie energia Wilczej Matki?

Nic z tego, zrobiwszy trzydzieści osiem pompek przerywam i siadam na ławce.

Może nie chodzi o siłę fizyczną? Może to siła ducha? Może potrafię utrzymać w dłoni rozżarzony węgielek?

Nie zostawiając sobie czasu na wahania, otwieram drzwiczki piecyka i pogrzebaczem wygarniam z kupki żaru czerwony węgielek. Ciągnie się za nim niteczka dymu. Biorę go w dłoń. I natychmiast rzucam na podłogę. Ból jest okropny, żadna siła ducha mu nie sprosta.

Na dłoni rośnie mi pęcherz. Węgielek dymi na podłodze, gaszę go pogrzebaczem. Jeszcze tylko pożaru mi brakowało!

Wsadzam dłoń do dzbana z lodowatą wodą. Wstrzymuję oddech. Gdzie moc Wilczej Matki? Może to po prostu tradycja, wierzenia? Myśliwi przeskakują przez pień rażony gromem wierząc, że stają się wilkami, że będą mieli szczęście na łowach…

A Głowacz?

W lesie, gdzie zbieraliśmy z Jasnym chrust, zobaczyłam pień z wetkniętym weń nożem – rękojeścią w dół. A wokół mnóstwo wilczych śladów. Jasny nawet nie chciał bliżej podejść – powiedział, że to miejsce Głowacza…

Wyciągam dłoń z dzbana i patrzę, jak skapują z niej krople. Obok na stole leży bębenek, i krople spadają na jego membranę.

Owinąwszy dłoń skrawkiem skóry siadam za stołem i zaczynam leciutko postukiwać po sprężystym denku z rysunkiem wilka. Wybijam rytmem tę noc i miniony dzień, swój strach i wątpliwości. Stukam, a blok rytmu wydobyty z nauszników piksela odpowiada, przekształcając mój rytm raz tak, raz siak. Ale po raz pierwszy w życiu zrodzone przez generator rytmy mnie nie zadowalają. Wydają się niedokładne, łyse, pozbawione energii…

No, nic dziwnego. Przecież ten bębenek ze swoim blokiem rytmu bywał już w takich opałach…

Odwracam bębenek dnem do góry. Otóż i ona, cieniutka membrana elektromagnetyczna. To do niej przekazywane są drgania bloku rytmicznego, to ona rodzi dźwięk, rezonując z powierzchnią.

Urządzenie, które kiedyś wydawało mi się samą doskonałością, teraz wygląda sztucznie i nienaturalnie, jak piąta noga u wilka.

Wzdycham. Biorę ze stołu szeroki nóż. Podebrawszy ostrzem krawędź membrany uwalniam bębenek od skonstruowanej przeze mnie samą przystawki z blokiem rytmu. I rzucam resztki swojego technicznego osiągnięcia na dogorywające węgle.


* * *

Rankiem w domu robi się tak zimno, że zamarza woda w dzbanie. W piecu – wystygłe popioły. W wychodku na podłodze chrzęści lód. Wracam do domu i daję nura pod skóry – dygoczę tak, że ząb nie trafia na ząb.

Wchodzi Jasny, a razem z nim pojawiają się w drzwiach naręcze drewna i obłok pary.

– Mróz chwycił – mówi, a w jego słowach dźwięczy jakieś ukryte znaczenie. – Kiedy pójdziesz w góry?

Chcę zapytać, po co, ale w porę gryzę się w język. Instynkt mi podpowiada, że Wilcza Matka by wiedziała, po co trzeba iść w góry. Czyli ja też powinnam wiedzieć.

– Może dziś? – pytam. Jasny się chmurzy: nie podoba mu się niepewność dźwięcząca w moich słowach. Rozumiem: Wilcza Matka w tak ważnej sprawie nie powinna mieć cienia wątpliwości.

Ale nie mam pojęcia, co to za sprawa. I nikt nie zamierza mi niczego podpowiedzieć.

– Dziś – mówię twardo, a nawet ostro. Wyraz twarzy Jasnego mówi mi, że trafiłam w sedno.

– Może pójdę z tobą?

Patrzy na mnie z nadzieją w oczach. Kiwam głową. Uradowany zrzuca drwa na podłogę, rozpala wesoło piec, a ja leżę, naciągnąwszy pod brodę szorstką skórę i myślę: dokąd my w końcu się wybieramy?


* * *

Mróz rzeczywiście jest ostry. Mam na sobie kompletny zimowy strój wilczej kobiety: spodnie z barwionej wełny tkanej w drobne kręgi: czerwony, czarny, szary i biały. Na lnianej koszuli druga, wełniana. Krótka futrzana sukienka. Podbita króliczym futrem baranica przewiązana czerwonym pasem. Na rękawach plecione rzemienie i miedziane ozdoby z wizerunkiem wilczego pyska. Futrzana czapa uszyta w kształcie zwierzęcej głowy. Buty wywrócone futrem do środka, a na butach śniegołazy – sprytnie przymocowane i rzeźbione od spodu okrągłe deszczułki. Takie same ma Jasny. Idziemy, zostawiając na śniegu ogromne, wilcze ślady.

Mróz szczypie w policzki i ścina lodem wargi. Na futrzanym kołnierzu osiadają igły szronu. Mój jasnowłosy towarzysz wygląda na siwego starca.

Najpierw prowadzi on: jedyne, co muszę robić, to nie zostawać w tyle. Potem ustępuje mi pierwszeństwa, co oznacza, że teraz ja powinnam wybierać drogę.

Staram się robić to bez namysłu. Idę, gdzie mnie oczy poniosą – i wkrótce stajemy nad rzeczką. Rzeczka jest bystra, kamienista i płynie krętym, górskim korytem. Przelotnie ją już widziałam: dziarsko przedzierała się przez lodowe narośle na kamieniach. A dziś zamarzła – lód jest nierówny, chropowaty i niezasypany śniegiem. W dół wiedzie oblodzona ścieżka.

– Mam tu skrytkę z lodoślizgami – mówi Jasny.

– Dawaj – odpowiadam, nie odwracając głowy. W takich dniach jak dzisiejszy, nie zdarza się nic przypadkowego.

Lodoślizgi to składane miecze, zdatne do tego, żeby można się było na nich ślizgać po lodzie. Po zwycięstwie nad Bezimienną raz czy dwa usiłowałam utrzymać się choć przez chwilę na czymś takim – i nic mi nie wychodziło. Jasny mówi, że do tego potrzebne są pęd i szybkość…

Pod korzeniami drzewa z dziuplą Jasny ukrył dwa lodoślizgi. Jeden jest większy, z prostą klingą. Drugi, mniejszy, lżejszy i z wygiętym ostrzem. Gdyby go otworzyć, mógłby ujść za szablę. A złożony tak, żeby ostrze do połowy ukryło się w rękojeści, nadaje się do ślizgu po lodzie.

Dotykam palcem ostrza. Jest długie prawie na metr i nieco wystaje z rękojeści mającej dwa uchwyty na buty. Uchwyty zrobiono tak, że stopa wsuwa się w nie prawie sama. A ostrze okazuje się ruchome – skręca się pod różnymi kątami i nawet lekko się wygina. Dlatego właśnie Bezimienna pochylając się nie tylko zdołała na nim ustać, ale i mogła się rozpędzać.

– Ciężko na nich jeździć – mówię sama do siebie.

– Tak – odpowiada spokojnie Jasny. – Ale popatrz…

Błyszczą mu oczy. Zrzuca z nóg śniegołazy. Nim zdążę cokolwiek powiedzieć, wskakuje na lód i szczęka uchwytami.

Lód nie dźwięczy – zgrzyta. Jasny z rozłożonymi rękami-skrzydłami wygląda jak jeden z dzikusów. Mknąc po wstędze zamarzniętej rzeki, lawirując pomiędzy kamieniami i zaspami pędzi coraz niżej i niżej, a dojechawszy do niewielkiego zagłębienia jeziorka, zawraca ze zgrzytem w fontannie lodowych bryzgów, zeskakuje z lodoślizgu i patrzy w górę – na mnie.

Krzyżujemy spojrzenia.

Jestem od ciebie silniejszy i lepszy, mówi wzrok Jasnego. Możesz sobie być Wilczą Matką, ale ja potrafię coś takiego, czego ty się nigdy nie nauczysz. Jestem mężczyzną. Gwiżdżę na śmierć i ból! Patrz, jaki chwat ze mnie!

Uśmiecha się i macha ręką.

– Poczekaj! Zaraz wejdę tam do ciebie!

W takie dni nie dzieje się nic przypadkowego. Zagryzając wargi zdejmuję śniegołazy. Przechodzę na zasypany śniegiem brzeg. Siadam na utwardzonej zaspie, wstawiam stopy w uchwyty i zaciągam rzemienie. Nabieram tchu i wskakuję na lodoślizg.

Zamarznięta wstęga rzeki rzuca mi się na spotkanie. Ujrzawszy tuż przed sobą ogromny, wystający spod lodu kamień, instynktownie rzucam się w bok – stopy same zmieniają kąt nacisku na podkładkę, ostrze się nieco wygina i odpływam w prawo, prawie wlatując na pokryty śniegiem brzeg.

Uginam kolana. Wszystkimi siłami usiłuję utrzymać środek ciężkości z przodu, na koniuszku ostrza. W twarz dmie mi lodowaty wiatr. Jego muśnięcie mnie uspokaja – przypominam sobie loty w Overgroundzie.

Przelatuję obok zamarłego w bezruchu Jasnego. Nie mogłabym się zatrzymać, nawet gdybym chciała. Wstęga rzeki się rozszerza, wije się to w lewo, to wprawo, lodoślizg podskakuje na zamarzniętych falach, a ja lecę i z każdą sekundą czuję, że coraz lepiej panuję nad ruchem.

Skręcam w prawo. W lewo. Przeskakuję przez lodowy występ. Rzeka nawet zamarznięta nie zgubiła swojego rytmu – ważne jest każde jej wygięcie. Każdy kamień jest na swoim miejscu. Mogę zjeżdżać z zawiązanymi oczami. Co prawda, wtedy nie zobaczę śniegu, sosen, ani białosinych zarysów gór i doliny, która rozwiera się w dole!

Zaczynam głośno śpiewać i w tej samej chwili dogania mnie Jasny.

Przez kilka sekund ślizgamy się bok w bok. Moglibyśmy się wziąć za ręce. Potem on mnie wyprzedza i zaczyna kreślić kręgi na lodzie, to się rozpędzając, to hamując, przecinając mi drogę i zjeżdżając na bok na sekundę przed zderzeniem.

Mocniej uginam kolana i przyciskam łokcie do boków. Chcę go wyprzedzić – i wyprzedzę. Trzeba tylko znaleźć najkrótszą drogę pomiędzy kamieniami… od zakrętu do zakrętu… po cięciwie, ścinając łuki… naprzód, przed siebie!

Jasny przestaje się popisywać i rusza za mną. Nie dopuści, żebym go wyprzedziła. Jest silny i doświadczony, szybko mnie dogania i wyjeżdża przede mnie, a potem nie pozwala się wyprzedzić ani z lewej, ani z prawej. Spod jego ostrza lodowe bryzgi lecą mi prosto w twarz.

Przymykam oczy. Wprost na naszej drodze jest wielki płaski głaz. Jasny powinien objechać go z prawej. Tak, rzeczka w tym miejscu robi ostry zakręt, żeby ominąć przeszkodę.

Raz… dwa… trzy… Cztery. Zaraz Jasny skręci w bok.

I skręca. Po łuku, w ślad za biegiem rzeczki. A ja zbieram siły, odbijam się od lodu i przelatuję nad ośnieżonym kamieniem. Szybkość jest niezwykła. Pojęłam to dopiero teraz, znalazłszy się w powietrzu. Lecę jak kamień puszczony z procy, ostrze ślizgu zgrzyta po zaśnieżonej czapie głazu…

Złożywszy się jak sprężyna ponownie ląduję na lodzie. O kilka kroków przed Jasnym.

Mój rywal krzyczy – ni to ze strachu, ni to ze złości. Płynnie przechylając się na boki nabiera rozpędu na prostym odcinku rzeczki… I nagle rzeczka się kończy. Lecę w powietrzu.

Nie pojmuję, co się stało. Jeszcze lecę – rzeka znajduje się daleko w dole. Za daleko. Jest znacznie szersza i jej koryto usiane jest ostrymi kamieniami…

Wodospad! Urwisko!

Przelatuję nad rumowiskiem skalnych odłamków, niezdarnie macham w powietrzu rękami i nogami i w końcu ląduję w bardzo głębokiej i twardej zaspie.


* * *

W zaspie jest nadspodziewanie ciepło. I pachnie… osobliwie i ostro. Sprawdzam, czy nie skręciłam karku… nie, kości i ścięgna mam całe. Sięgam dłonią w dół, usiłując namacać w śniegu ślizgi…

I natykam się na futro. Miękkie, ciepłe i zupełnie suche.

Podnoszę głowę…

W odległości wyciągniętej ręki widzę bury pysk. Maleńkie oczka, w pierwszej chwili mętne od snu, nagle połyskują gniewem i wrogością. Widziałam takie zwierzęta – w dzieciństwie, na obrazkach… i widziałam pluszowe podobizny tych zwierzaków.

Niedźwiedź!

Otwiera się paszcza. Widzę oślinione, żółtawe zębiska. Do rozdrażnionego, niskiego ryku nagle dołącza ni to pochlipywanie, ni to fukanie znacznie mniejszych istotek. Niedźwiadki… i to dwa! Okazuje się, że trafiłam na niedźwiedzicę!

Padam. Odpełzam na czworakach. Gawra jest przestronna. Bardzo wygodna, czysta, dobra gawra, należałoby podziękować gospodyni! Dziękuję za gościnę, już sobie idę!

Niedźwiedzica ryczy i pożera mnie wzrokiem. Żywej mnie ona stąd nie wypuści.

Nagle znajduję ślizg – a właściwie na niego siadam. Usiłuję otworzyć ostrze – palce odmawiają mi posłuszeństwa, a żelazne zatrzaski pewnie skuł lód. Niedźwiedzica robi krok w moją stronę. W końcu udaje mi się uwolnić ostrze z rękojeści. Lodoślizg przekształca się w krzywą szablę. Wystawiam ją przed siebie. Niedźwiedzica widzi ostrze – i ryczy już tak, że pękają mi prawie bębenki.

– Łanio! – Z góry spada grubo pleciony sznur. Chwytam ślizg w zęby i oburącz wczepiam się w linę. Jasny ciągnie ze swojej strony, kiedy niedźwiedzica chwyta mnie za but.

– Precz!

Rwę w górę resztkami sił. But zostaje w niedźwiedziej paszczy – razem w solidnym kęsem mojej skóry. Wyskakuję na śnieg, przechwytuję ślizg i tak jak stoję, z jedną stopą obutą, a drugą bosą i zakrwawioną, rzucam się do ucieczki. Za mną pędzi Jasny – obok rzeczki, obok zamarzniętego wodospadu, z którego skoczyłam – i w biegu drze się jak opętany:

– Ona nie zostawi małych! Nie będzie nas goniła!

Zdaje nam się, że za nami chrzęści śnieg. Pędzimy coraz szybciej i szybciej, aż w końcu tracimy siły i bezładnie padamy w śnieg pośrodku połoniny.

Cisza. Nikt nas nie goni.

Zaciskam zęby. No, pospacerowaliśmy sobie. Poślizgaliśmy się. I kto mi teraz powie: po cośmy tu w ogóle przyłazili?!

Obok mnie przeklina Jasny. Mamrocze coś, sapie… i nagle zupełne wyraźnie, radośnie i szczęśliwie mówi:

– Oto i znak! Oto twoja odpowiedź!

Siadam i podążam spojrzeniem za jego wzrokiem. Przed nami kołysze się naga gałązka jakiegoś krzaka; tam, gdzie padła kropla mojej krwi trzasnęła zmarzlina i do połowy już wychylił się spod niej zielony liść. Otwieram usta ze zdumienia. Jasny wyciąga drżącą dłoń, zrywa gałązkę i liczy pąki.

– … trzy, cztery… siedem! Siedem dni – a na ósmy Przełom, na toni Błyskawic!

Kiwam głową z ważną miną, jakbym wszystko zrozumiała.


* * *

Święto na toni Błyskawic zaczyna się o świcie. Dzień jest jasny i słoneczny; dobrze, że moje oczy przywykły już do blasku słońca i śniegu. Na pagórku przy osadzie zebrały się wszystkie trzy rody. Z daleka widzę pstry tłum, słyszę głosy i śmiechy. Nad głowami ludzi łopoczą cztery wielkie chorągwie: na jednej wyhaftowano lisa, na drugiej niedźwiedzia, na trzeciej jakieś rogate zwierzę podobne do jelenia. Z czwartej chorągwi szczerzy się wilcza morda. Podchodzę bliżej i wszyscy zwracają się ku mnie…

Nie mają twarzy! Niespodziewany widok sprawił, że niemal się potknęłam. Członkowie wszystkich trzech rodów, od starców po dzieci, powkładali na ten dzień zwierzęce maski. Patrzą na mnie pyski dzików, lisów, wilków i niedźwiedzi. Spod rozwartych paszcz wyglądają wesołe oczy. Wstydzę się swojego strachu.

Wszyscy cieszą się na wielkie wydarzenie. Prawie każdy ma w dłoniach bęben, tamburyn czy mniejsze albo większe dzwonki. Pod nogami dorosłych pałętają się dzieci z kołatkami, grzechotkami i wiaderkami – wszystkim, czym można narobić hałasu.

Udeptany śnieg pokryty jest dywanami. Zniesiono je pewnie z całej osady. Dywany są barwne, pstrokate i pasiaste – wchodzę na nie i idę, dopóki nie znajdę się w samym środku kręgu.

Trzepoczą na wietrze chorągwie z wyhaftowanymi wizerunkami zwierząt.

Podczas minionego tygodnia zdążyłam się dowiedzieć, że Przełom to dzień, w którym należy zaklinać wiosnę. Trzeba się odwołać do energii ziemi i słońca, podziemnych wód i południowych wiatrów. Trzeba wprawić w ruch ogromne masy powietrza, suchego i wilgotnego. Trzeba, żeby się zeszły i zderzyły chmury, aż w miejscu ich styku rozpęta się burza. Trzeba, żeby uderzył grom. Trzeba, żeby ptaki i zwierzęta wyczuły w wietrze ciepło i wilgoć, a w pniach drzew żeby drgnęły soki. Wszystko to trzeba zrobić i muszę to zrobić ja – w przeciwnym razie zima trwać będzie w nieskończoność.

Stoję pośrodku kręgu – który to już raz podczas minionych dwóch tygodni? Teraz obok mnie nie masz przeciwniczki. Tylko ja, Wilcza Matka, jedyna osoba bez maski w tym królestwie zwierząt. W głowie mam pustkę. Ani jednej myśli.

Tłum cichnie. Wszyscy patrzą na mnie – poprzez rozcięcia masek i rozwarte zwierzęce paszcze. Wszyscy czekają. I moje ręce same układają się na bębnie – tym, który podarował mi Rimus, z wizerunkiem wilka. Nie ma już w nim bloku ani generatora rytmów. To zwyczajny bębenek.

Ale na uderzenia moich palców odpowiada niespodziewanie mocno. Ta-ta-tam! Ta-ta-tam! Rodzi się rytm.

Za plecami zgromadzonych unoszą się ku niebu ogromne trombity. Wiem, że każdą z nich wyżłobiono z drzewa, w które uderzył piorun. Wszystko, czego dotknęła błyskawica jest nasycone szczególną mocą; nadal wybijam rytm na moim bębenku, a trombity jednocześnie wydają z siebie przenikliwy, chwytający za serce ryk.

To nie jest wilcze wycie. To nie śpiew. To głos trombity, zrodzony w trzewiach rażonego błyskawicą pnia. Ten dźwięk unosi włosy na głowie.

– Prze-łom! – wykrzykuje ktoś.

– Prze-łom! – podchwytują liczne głosy. – Przybądź, gromie! Przybywaj, błyskawico! Przybywaj, wiosno!

I rytm mojego bębenka podchwytują dziesiątki innych.

– Grom! – huczą bębny.

– Deszcz! – zachłystują się tamburyny. Wysoki mężczyzna w niedźwiedziej masce, cały obwieszony dzwoneczkami, tańczy wokół mnie i brzęk jego dzwonków wplata się w rytm pieśni.

– Nad szczytami gromu blask, przed nieszczęściem chroni nas! Prze-łom! Prze-łom!

Przysadzista kobieta z głową odyńca przyłącza się do tańca, waląc drewnianą buławą w bęben większy od niej samej.

Chłopiec bębni pałką w płat skóry.

– Prze-łom!

Ja też tańczę, nie przestając wybijać rytmu. Wokół rozpętuje się straszliwy grzechot żelaza, drewna i naciągniętej skóry; wydawałoby się, że powinien zagłuszyć wszystko inne, ale głos mojego bębenka wciąż jest wyraźnie słyszalny.

– Nie będzie biedy! – trzeszczą grzechotki pełne suchego grochu. – Nie będzie biedy!

– Idzie burza! – ryczą bębny. – Idzie burza!

Dźwięki bębnów cichną. Ludzie wokół mnie odrzucają bębny i tamburyny, stają w okrąg i jeden drugiemu kładzie ręce na ramionach.

– Prawy twój policzek – dzień!

– Lewy twój policzek – noc!

– Przybądź dniu, światłości twoja! Przybądź, światłości!

– Nocy, mroku twój, precz! Mroku, precz!

I zaczynają się obracać. Coraz szybciej i szybciej. Za ich plecami grzmią trombity. A ja stoję pośrodku kręgu.

Każdym nerwem czuję, jak narasta napięcie. Jakbym teraz, właśnie teraz, powinna była coś zrobić. Teraz, kiedy otacza mnie pierścień ich woli, mocy i energii…

Zamykam oczy, ale nadal widzę krąg tancerzy. W mroku pod zamkniętymi powiekami to krąg ognia. Jakby wokół mnie zwarła się wirująca słoneczna korona. Tańczą języki płomieni… Zapiera mi dech w piersiach, sylwetki tancerzy zlewają się w jednolity krąg, coś powinno się wydarzyć, natychmiast, bo jeżeli nie, to mnie rozerwie od środka!

Zamiast mnie rozrywa się krąg. Ludzie lecą w różne strony i padają jeden na drugiego. Ze śmiechem podrywają się, obejmują i stukają maskami. Rozsypują się po całym pagórku i nadal tańczą, jakby nigdy nic… parami… grupkami… w pojedynkę… Zostaję sama pośrodku kręgu zdeptanych dywanów. Strasznie kręci mi się w głowie.

Idę – wydaje mi się, że w kierunku osady, a w rzeczy samej coraz bardziej zanurzam się w lesie. Jest mi źle. Mdli mnie. Przytulam się do pnia sosny i mocno go obejmuję…

I sosna mnie obejmuje swoimi krzepkimi, żywicznymi rękami.

Podnoszę głowę. To nie sosna. To człowiek w masce niedźwiedzia. Zdejmuje maskę; Jasny z potarganymi płowymi włosami. W oczach ma dziwny wyraz, jakiego dotąd w nich nie widziałam.

Chcę powiedzieć, że nic mi nie wyszło. To zły sen, nieszczęście, wszystko poszło tak źle, jak nigdy jeszcze. On jednak nie daje mi powiedzieć ani słowa – zamyka mi usta swoimi wargami.

Wokół nas tańczy las w rytualnym tańcu. Drzewa położyły sobie ręce-gałęzie na ramionach.

W śnieg leci futro Jasnego i moja gruba kurtka. Pokrywają zamarzniętą ziemię. A na pościeli z tych skór Jasny układa mnie. W jego dotyku jest siła i tkliwość. Dzwoni mi w uszach, jakby dzieci z dzwoneczkami rozbiegły się po całym lesie.

Jestem ziemią pokrytą lodem i śniegiem. Są we mnie zlodowaciałe korzenie drzew. Są we mnie zamarznięte źródła. Jestem zamarzniętą na kamień ziemią…

Ale pod dotykiem dłoni i warg Jasnego zaczynam się rozgrzewać. Nabrzmiewają mi ciepłem policzki. Moje wargi stają się ciepłe… gorące… Czuję każdy włosek na mojej skórze, każde ścięgno, każdą komórkę… każde źdźbło trawy i każdy strumyczek… Zaczyna topnieć śnieg na moich włosach. Czuję, jak po karku i szyi spływają mi zimne strumyki. Jak po słonecznych stokach zaczynają spływać potoki, osiadają zaspy, powoli nabrzmiewają krople na końcach lodowych sopli. We mnie, w najtajniejszym wnętrzu, rodzi się ogień, zbiera się w większe płomyki, nabiera sił, krzepnie…

I rwie się na zewnątrz…

Wszystko, co było lodem, rozgrzewa się i kipi. Wszystko, co było śniegiem, przeistacza się w parę. Jestem gorącą, gorącą ziemią… żyzną i szczodrą, zapłodnioną przez grom huczący w moich uszach. Jasny krzyczy – i ja krzyczę na cały świat. Na moją pierś napiera słodki, ciepły ciężar a piersi dotykają delikatne, jak nosy wilcząt, czyjeś słabe palce…

Wiatr pachnie ciepłem i wilgocią.

Kiedy wstajemy i Jasny podnosi skóry z ziemi – nie ma już pod nimi śniegu. Tam, gdzie przedtem leżeliśmy, jest rozległy płat czarnej ziemi. I jeden po drugim rozkwitają na niej bielutkie przebiśniegi.


* * *

I staje się wiosna.

Potoki wypełniają się wodą i toczą w doliny kamienie. Wyprawy w góry grożą niebezpieczeństwem – co i rusz osuwają się tam mniejsze i większe lawiny. Na słonecznych stokach rosną coraz większe płaty wolnej od śniegu ziemi, które szybko się pokrywają delikatną niczym puch młodziutką trawą. Zwierzęta w zagrodach niespokojnie ryczą, stękają, beczą i pokwikują – rwą się na pastwiska.

Niebo zmienia się z każdą chwilą. Szczyty gór to osnuwają się cieniem spod obłoków, to znów zalewa je słoneczny blask. Spełza z nich śnieg – ogromnymi szarymi płatami. Gałęzie jodeł i świerków opuszczają się niemal do ziemi, zrzucają śnieżne brzemię i ponownie się prostując sypią na wszystkie strony zimnymi, mokrymi bryzgami.

Wyrostki z dzieciarnią łażą po lasach, waląc w bębenki i kręcąc nad głowami kołatkami budzą wszystko ze snu. Tam, gdzie przechodzą, opada pokrywa śniegu i zaczynają nabrzmiewać pąki.

Młodzi mężczyźni tańczą na połoninie Arkan, a Jasny tańczy razem z nimi.

Pośrodku układają stos chrustu. Potem stają w kręgu i kładą jeden drugiemu na ramionach ręce z toporkami. I zaczynają się przesuwać – najpierw powoli, a potem coraz szybciej, aż zrywa się wiatr. Cała ich siła, cała niespożyta energia nagromadzona podczas zimy rozkręca się ze straszną prędkością, jak nić ze szpuli, ale zostaje w zamkniętej kręgiem przestrzeni. Krąg jest symbolem Słońca. Kiedy wydaje mi się, że tancerze popadną w szaleństwo albo się poprzewracają, chrust pośrodku kręgu unosi się w górę, jakby porwał go huragan, i rozbłyskuje ogniem.

Płonie ognisko. Krąg się rozpada, ale tancerze nie padają bezsilnie: przeciwnie, każdy z nich tryska energią. Rozpadłszy się na pary rzucają się jeden na drugiego z toporami – bez gniewu czy złości, ale zupełnie serio. Stal uderza o stal, sypią się skry.

Walczą do pierwszej krwi. Jasny wychodzi zwycięsko ze wszystkich walk. Wraca do mnie, rozgrzany i bez śladu zmęczenia. Wydaje mi się, że widzę błękitne błyskawice tańczące w jego włosach, niby głośno trzeszczące żmijki.

Odchodzimy w głąb lasu. I długo, długo, w nieskończoność przedłuża się nasza wiosna.

Las wokół popada w szaleństwo. Tańczą obejmujące się niedźwiedzie. Tańczą dzięcioły. Kochają się wiewiórki. Cały las się kotłuje i śmieje różnymi głosami. W południe pszczoła obejmuje miłośnie pierwiosnek. O północy nad naszymi głowami trzepoczą skrzydła: w mroku nie da się rozróżnić, kto z kim się kocha, ale słychać, że kochanie jest gorące i czułe. Zmęczona śmieję się bez przyczyny, nie wiedząc, co się ze mną dzieje. Nigdy mi tak nie było. Nigdy w życiu nie byłam tak…

Szczęśliwa?

Właśnie.

Wieczorami płoną ogniska na stokach, słychać głos skrzypiec. Dziewczyny tańczą, kusząc chłopaków – ich twarze to lód, a ciała to ogień. Beznamiętne twarze płyną nad ziemią, oświetlone blaskami ognia, ostre, precyzyjne ruchy, dumne zwroty głów, piersi drżą w tańcu – a mężczyźni tracą głowy…

Zawiązują mi oczy. Powinnam w tańcu rozpoznać Jasnego. Chłopcy zbliżają się korowodem, tańczą ze mną kolejno – słyszę jak ziemia drży pod ich nogami. Łowię na policzkach gorące tchnienie. Niczego nie widząc poddaję się rytmowi, czuję, jak rękawy partnerów przelotnie dotykają moich…

I nagle jakby grom przeskoczył – pomiędzy mną, a tym, co tańczy przede mną! Zrywam chustę z oczu – oto on, Jasny. Nie słyszę skrzypiec, śmiechu, aprobującego ryku tłumu – biorę go za rękę i odprowadzam w bok, dalej od blasku ognisk, w leśny mrok. A może to on mnie uwodzi?

Kochamy się na trawie i na rozścielonych skórach. Miotamy się po wolnej od śniegu ziemi, nadzy jak zwierzęta, pełni radosnej żądzy. Ani jeden sintet nie zaznał w życiu czegoś podobnego. Kocham Jasnego tak, jak rozrywa się lód. Kocham swojego mężczyznę jak wybucha ogień. Jak wstaje ranek, jak nadciąga huragan, kocham go wiatrem, ogniem i nie pojmuję, gdzie się kończy moja dusza, a gdzie zaczyna się niebo.

– Jedna i ta sama gwiazda. Patrz na nią i wiedz, że patrzę na nią i ja…

Ranek witamy na zboczu góry. Siedzimy objęci ramionami pod jedną skórą. Mgła się rozchodzi. Z sąsiedniej góry dolatuje dziwny dźwięk – jakby trombita śpiewała ludzkim głosem.

– Co to jest?

– Pohukują…

Na twarzy Jasnego zakwita uśmiech. Wyciąga zza pasa fujarkę i odpowiada. Jej głos płynie, splata się z głosem gór, a ja wspominam szczyty wieżowców i ptasie głosy, którymi prowadzili rozmowy moi przyjaciele dzikusy…

Na chwilę ogarnia mnie smutek…


* * *

Pewnej nocy widzę wagonik kolejki linowej. Liny zobaczyć się nie da – gubi się na tle nieba. Wagonik płynie, zakrywając kolejne gwiazdy i nikło świeci czerwienią. Za nim ciągnie się cieniutkie pasmo dymu.

Wagon znika za górą na północnym zachodzie, a ja długo patrzę za nim w ślad.


* * *

– Co chcesz wiedzieć, Łanio? – pyta Głowacz.

Siedzimy na pniu zwalonego drzewa przed wejściem do jego nory ziemianki. Milczę przez minutę, a potem pytam wcale nie o to, o co zapytać zamierzałam.

– Dlaczego tak szybko o niej zapomniano? Dlaczego ty, który ją kochałeś, ojciec jej dzieci, zapomniałeś i nie wspominasz? Ja przecież, chcę tego czy nie, jestem jej morderczynią…

Mój rozmówca się uśmiecha.

– Czy teraźniejsza wiosna wspomina minione lato? Wszystko, co żyje, umiera, żeby użyźnić glebę i dać życie nowym pokoleniom… Takie jest życie, Łanio. Świt jest zabójcą nocy, ale czy ktoś go o to obwinia?

Tym razem ja popadam w bardzo długie milczenie. On mówi prawdę. Ale trudno mi się z tą prawdą pogodzić.

– Opowiedz mi o Zakładzie – odzywam się wreszcie. – Powinieneś wiedzieć więcej niż inni.

– Dlaczego? – pociera dłonią brodę. – Dlaczego biedny stary wilk miałby wiedzieć więcej od Wilczej Matki?

– Ponieważ wiesz, że ja… Czemu nie miałbyś mi tego po prostu opowiedzieć? Bez tych twoich uników?

Uśmiecha się.

– Wiem nie tak znów wiele… A większość stanowią domysły. Słucham gadek i plotek. Splatam je i zastanawiam się nad każdą z nich… A która jest prawdziwa…

– Opowiadaj.

Zakrywa powiekami wielkie, okrągłe oczyska.

– Pytaj.

– Czy Zakład można zniszczyć? – ciskam w niego dręczącym mnie od dawna pytaniem.

– Można – odpowiada, nie otwierając oczu i podstawiając twarz promieniom słońca. – Kiedyś już go zniszczono. Przed wieloma laty…

– Kto go zniszczył?

– Nie wiem, mogę tylko snuć domysły. Ten Zakład zawsze wytwarzał energię. Ale dawniej czerpał ją z żywiołów. Do tej pory jeszcze zachowały się tam iglice odgromników… co prawda teraz są poprzekrzywiane i osmalone. A dawniej, myślę, połyskiwały jak błyskawica… zdejmowały z nieba niebiańskie ładunki energii. Błyskawice… wiatr… deszcz… siły ziemi… siły wody… Wszystko to Zakład brał i przetwarzał. Nie wiem, kim byli jego budowniczowie i na co przeznaczali tę energię… kolosalne, niewyobrażalnie wielkie ilości energii. Aż wreszcie zaczęło jej brakować. I przestawili Zakład na pełną moc – pobierali jej zbyt wiele. Więc Zakład zaczął wysysać z żywiołów – wszystko, co było w jego zasięgu. Nie zostawił górom kropli deszczu… ani jednego powiewu wiatru… tak myślę. I wtedy żywioły… nie wiem, Łanio, ale myślę, że się zbuntowały. Niczym innym nie da się wyjaśnić tego, że Zakład – pomyśl tylko, taki ogrom! – został prawie kompletnie zniszczony… a właściwie inaczej: został zmieniony. Przeistoczył się.

Głowacz zawiesza głos. Patrzy na słońce nie zamykając oczu. Nawet nie mruży powiek.

– Przeistoczył się? – pytam cicho.

– Tak. Pojawiły się inne… istoty. Chyba nawet nie były ludźmi. Dlatego, że rozwiązanie, które zaproponowały Zakładowi, było całkowicie pozbawione człowieczeństwa, nieludzkie. Zakład zaczął brać energię od ludzi. Odbiera ją tym, którzy kochają życie. Którzy są silni i lubią żyć. Wykorzystuje ich jak drwa do pieca… i turbiny Zakładu ruszyły ponownie. O ile oczywiście ma swoje turbiny. Wybudowali kolejkę. Widziałaś, jakie tam są potężne bloki? Myślę, że cała energia Zakładu idzie na to, aby ta kolejka wciąż pracowała. Żeby w porę dostarczała surowiec. To nieprzerwany cykl. Zakład przygotowuje paliwo, które nie pozwala mu się zatrzymać… i tak bez końca.

Głowacz mówi miarowo, spokojnie, jakby powtarzał to, co wszyscy od dawna już wiedzą. Zasycha mi w gardle.

– W Mieście – wydobywam z siebie słowa na siłę – opracowano cały system. W zmowie z policją energetyczną… Specjalna służba wyłapuje ludzi, którzy nie potrzebują doładowania. Którzy… sami niosą innym energię. I odsyła się ich do Zakładu.

– Oczywiście.

– Posłuchaj – wstrzymuję oddech. – Kiedy mówiłeś o nowej przyszłości dla trzech rodów… o rozwidleniu… Co miałeś na myśli?

– Przyszłość nigdy nie odsłania się całkowicie – odpowiada Głowacz z żalem w głosie. – Wilcza Matka widziała, jak prowadzisz młodzież na Zakład, żeby go zniszczyć. Przegrywacie bitwę. Wszyscy giniecie. Słudzy Zakładu przychodzą do osady i za karę zabierają pozostałych mężczyzn, kobiety i dzieci – każde z nich ma tyle energii, że staje się łakomą zdobyczą dla pieców Zakładu… Oto, co ona widziała. Dlatego tak bardzo pragnęła twojej zguby.

– A ty? – pytam ochryple. – Co ty widziałeś?

Głowacz się uśmiecha.

– A ja zobaczyłem inną możliwość. Prowadzisz naszą młodzież na Zakład… i go niszczysz. Zatrzymujesz go na zawsze.

– To możliwe?!

Głowacz wzrusza ramionami.

– Przyszłość igra niekiedy z nami jak kot z myszą. Niczego nie mogę rzec na pewno. Ty jesteś teraz Wilczą Matką. Do ciebie należy decyzja.


* * *

Jestem Wilczą Matką. I coś robię nie tak. W oczach Jasnego narasta napięcie. A ja nie wiem, jak przebiegle zadać pytanie, jak wyjaśnić, gdzie popełniam błąd.

– Młodszy Świerka upolował jelenia – mówi Jasny jakby mimochodem. – A starszy syn Bednarza upolował rysia. Dawno mu już pora…

– Tak? – pytam podkreślając głosem moje zdziwienie. Jakbym doskonale wiedziała o tym, o czym powiadamia mnie Jasny. Pamiętam o tej „porze". Jakaż to pora?

– Ale syn Świerka upolował dorodnego jelenia! Przed trzema dniami – widziałaś, jak go przytaszczył do osady! Rogi wlokły się po ziemi! Ma szesnaście lat i sam – sam! – upolował takiego zwierza! Czy nie jest godzien imienia?

Ledwo się powstrzymuję od tego, żeby się nie palnąć dłonią w czoło. No jakże!

– A ty uważasz, że jest godzien? – pytam surowo.

Jasny przycicha.

– A nie? Jeżeli ona uważała, że jest godzien…

– Urywa zdanie w połowie. Uciekam wzrokiem w bok: nie pierwszy to już raz Jasny wspomina przy mnie poprzednią Wilczą Matkę. Te jego napomknienia zawsze zbijają mnie z tropu i psują mi humor: irytuję się i czuję, że nie staję na wysokości zadania. Czuję się winna.

– Znaczy… syn Świerka… – nadal patrzę w bok. – I kto jeszcze, oprócz syna Bednarza?

– Nikt – odpowiada zimno Jasny. – Tej wiosny tylko dwóch.


* * *

Na obrzęd nadawania imienia – inicjacji – zbierają się jak zwykle wszystkie trzy rody. Syn Świerka – piękny, pucułowaty chłopak – występuje naprzód ani trochę niezmieszany.

– Wymyśliłaś już, jakie mu nadać imię? – pyta Jasny.

– Ja?!

– No pewnie! Ty, a któżby inny! Ty jesteś Wilczą Matką…

– No pewnie – odpowiadam jak echo. – Dam mu imię – ale przecież nie teraz.

– No pewnie! Po obrzędzie.

W oczach Jasnego widać zniecierpliwienie. Wszyscy gapią się na mnie, jakby na coś czekali.

– Zaczynajcie – mówię, po to tylko, żeby coś powiedzieć. I – na szczęście! – trafiam w sedno. Teraz już nie muszę niczego robić – tylko patrzeć.

Na chłopaka jednocześnie rzuca się trzech rosłych mężczyzn. Opiera się wściekle, błyskając zębami. Przewracają go na ziemię i tłuką niemiłosiernie, dogadując dobrodusznie:

– Wilk! Wilk!

– Wilk! – jednym głosem odpowiadają trzy rody.

Przed tłum występuje uśmiechnięty Głowacz i wtyka w ziemię znany mi już nóż – ostrzem w górę. Chłopak robi krótki rozbieg, skacze – i robi obrót w powietrzu nad nożem, obejmując dłońmi kolana. Ląduje i natychmiast staje prosto.

– Wilk!

Pozdrawiają go. Klepią po ramionach. Na głowę wkładają mu wieniec z gałęzi, a z tyłu do pasa przyczepiają wilczy ogon. Chłopak opada na kolana. Rycząc i błyskając zębami idzie ku mnie wilczym krokiem.

– Imię – mówi półgłosem stojący za mną Głowacz.

Tak się zagapiłam patrząc na inicjację, że zapomniałam wymyślić mu imię!

– Rrrrrr! – Chłopak błyska oczami. Wszedł w rolę – teraz jest wilkiem; z trudem tłumię chęć, żeby się cofnąć. W tłumie cichną rozmowy i śmiechy – wszyscy patrzą na mnie; nikt nie chce stracić chwili, w której nazwę człowieka-wilka jego imieniem, prawdziwym, z którym przyjdzie mu iść przez życie…

– Chwytaj – mówię i zdumiewam samą siebie. A potem powtarzam głośniej, żeby usłyszeli wszyscy: – Chwytaj! Nazywasz się Chwytaj!

Chłopiec otwiera oczy szerzej. Zapomina, że jest wilkiem. Uśmiecha się i pojmuję, że imię przypadło mu do gustu. A trzy rody drą się radośnie, klaszczą i tupią nogami tak, że ziemia drży.

Chwytaj wstaje. Obejmują go ze wszystkich stron: ojciec, matka, jakieś dziewczyny, starsi chłopcy i zupełne jeszcze dzieciaki. Potem ogólny gwar cichnie; przed gromadę występuje drugi, starszy nieco chłopak. Ma żółtawą, wyniszczoną twarz i długie ręce. Kogoś mi przypomina; przez cały czas, kiedy chłopca tłuką, wzbijając kłęby pyłu, kiedy go turlają po ziemi, kiedy Głowacz wtyka w ziemię nóż, i chłopak skacze, a wszyscy wokół drą się: „Wilk! Wilk!", usiłuję sobie przypomnieć, do kogo on jest podobny.

Podchodzi do mnie na czworakach, rycząc jak wilk i patrzy na mnie z dołu. Wieniec zjechał mu na prawe ucho. Patrzę na niego i niespodziewanie dla samej siebie wypalam:

– Rimus!

Wszystko nagle trafia na swoje miejsca.


* * *

Nowe wilki – Chwytaj i Rimus – świętują nadanie imion w kręgu rówieśników. Chwytaj jest z rodu Niedźwiedzia, a Rimus z rodu Odyńca, a i w rodzie Rogacza mają druhów – przyjaciele i krewni schodzą się z całej osady.

Cichutko odchodzę od stołu. Ludzie-wilki śpiewają bojowe pieśni, tańczą i mocują się. A ja pustymi uliczkami osiedla idę ku mojemu domowi – mojemu zbyt pustemu domowi.

Obok studni widzę znieruchomiały cień. Człowiek, który jak ja nie ma dziś ochoty na świętowanie. Robię krok w jego stronę…

Poświata gwiazd pada na bladą, pociągłą twarz. Bezimienna mocno schudła od czasu naszej bitki. Nienajlepiej wygląda. Ma złe, mętne oczy.

– Zaczekaj – mówię, ona jednak już się oddala, niosąc w każdej ręce ciężkie wiadro. Znika za rogiem.

Pojmuję z goryczą: oto jeszcze jedna z moich pomyłek. Trzeba było dać jej imię, jak chłopcom, właśnie dzisiaj! Byłoby to wbrew prawu trzech rodów – ale za to sprawiedliwe!

Stoję pośrodku osady. Patrzę w głąb studni i widzę, jak w ciemnej, zimnej wodzie przeglądają się gwiazdy.

Gwiazdy?!

Szybko podnoszę głowę. Tam, na strach budzącej wysokości, pełznie po niebie nikłe światełko wagonika linowej kolejki.


* * *

Następnego dnia proszę Jasnego, żeby mnie wziął do kręgu – chcę zatańczyć Arkan. Jasny jest zaskoczony. Usiłuje mi wytłumaczyć, że nie jest to najlepszy pomysł. W końcu jednak się poddaje. Staję pomiędzy Jasnym i Nosaczem – krępym mężczyzną liczącym sobie gdzieś tak ze trzydzieści lat. Kładę im dłonie na ramionach. Ich ciężkie toporki przygniatają mnie do ziemi.

Wcale nie jestem pewna, czy zdołam wytrzymać Arkan. Ale podejmuję decyzję: niech to będzie próba. Niechaj dzisiejszy dzień rozstrzygnie, czy wystarczy mi sił na zrobienie tego, o czym nawet strach pomyśleć.

Zaczyna się ruch. Zawiązuje się rytm. Widzę kupę chrustu pośrodku kręgu i twarze tańczących naprzeciwko mężczyzn; rozpływają się, rozmazują i nie mogę rozpoznać żadnego z nich. Rytm nieustannie przyspiesza, ledwo nadążam przebierać nogami i wydaje mi się, że moja dusza opuszcza ciało – siła odśrodkowa odrzuca ją, ale krąg nie pozwala jej na ucieczkę. Bolą mnie wszystkie mięśnie, ścięgna pod kolanami lada moment się pozrywają. Zamykam oczy, ale wciąż widzę…

Cząsteczki materii niosące energię. Okruszki. Pyłki. Zlewają się w jedną całość, tłoczą się pod strasznym ciśnieniem i rodzą nowe istnienie. W czarnej pustce, gdzie nie ma pojęć góry i dołu, pojawia się pulsujący kłębek – ściska się, zmniejsza, rozgrzewa coraz bardziej – to dzika energia, punkt odniesienia, centrum wszechświata na moment przed wielkim wybuchem…

Bardzo długi moment…

Opadam w głąb samej siebie – w mrok. Widzę wysokie góry i ciemne przepaście. Na najbardziej niedostępnym szczycie – Słońce; zaplątało się w gałęziach, płonie i nie może się unieść w niebo. Trzeba mu pomóc… trzeba je uwolnić… Natężam wszystkie siły… Mam Słońce w dłoniach – to złoty, olśniewający blaskiem dysk…

Mrużę oślepione oczy. Cóż to? Schwytałam Słońce?!

Odlatuję wstecz i padam na plecy. Na pierwszą wiosenną trawę. A tuż przede mną – przed moją twarzą – gorzeje wysoki ogień. Wokół dźwięczy stal, mężczyźni walczą, ścinają się i śmieją, ocierając pierwszą krew. Moje dzieci… mężczyźni… wojownicy…

– To znak – mówię. – To zapowiedź…

Z drugiej strony ogniska siedzi Głowacz. Ponad ogniem rzuca mi pytające spojrzenie.


* * *

Leżę, ukrywszy się w kępie kosodrzewiny, na szczycie góry. Patrzę na daleki Zakład.

Jest osnuty mgiełką. Nie jest to zwykła, naturalna mgiełka: nad Zakładem wisi warstwa żółtawego dymu. Zakrywa przed moim wzrokiem wszystko, czego człowiek nie powinien widzieć. Wystarczy jednak i tego, co widzę: jeżą mi się włosy na karku i mam ochotę zawyć jak wilk.

Zakład jest ogromny.

Otaczające go góry pokryte są młodniakiem. W tym kataklizmie, o którym opowiadał Głowacz, stary las spłonął do korzenia. Na jego zgliszczach wyrósł nowy – rudawy. Jakby pokryty rdzą.

Podstawy Zakładu zalano betonem, wyglądającym jak jednolita powłoka z szarego sukna. Grobowiec. Sarkofag. Nad betonowym wałem bezładnie sterczą pokryte rdzą iglice i jakieś konstrukcje. Nie mogę im się dokładnie przyjrzeć – wszystko osnuwa mgiełka. W tej powłoce z paskudnej mgły znika nić kolejki linowej.

Zamykam oczy. Gdzie teraz jest Grigorij? Co się stało z chłopcami i dziewczynami, dzielącymi ze mną wagonik? Co będzie z nami wszystkimi?

Jeśli długo przyglądać się Zakładowi, człowiek traci wolę. Dobrze, że w porę sobie o tym przypominam. Zsuwam się z pagórka i bezgłośnie znikam w lesie.


* * *

– Widziałaś? – pyta Głowacz.

Ciężko opuszczam głowę.

– Nie poszło ci w smak – uśmiecha się Głowacz. – Poczułaś strach.

– Owszem – potwierdziłam. – Powiedz mi…

– Co?

– Czy jest siła zdolna… zdolna to wszystko zniszczyć? Pokonać?

– Jest – zęby Głowacza połyskują w wiosennym słońcu. – To ta sama siła, która zniszczyła go poprzednio. Moc ziemi i powietrza, wody i niebiańskiego ognia. Moc żywiołów, Łanio.

Przez kilka minut myślę o tym, co powiedział.

– Zakład zniszczy ten, który zdoła zmusić żywioły do tego, żeby mu służyły?

Głowacz się uśmiecha, unosząc górną wargę.

– Możesz to zrobić? – pytam z nadzieją w głosie.

– Ja? – dziwi się Głowacz. – Czy to ja wezwałem wiosnę? Czy to ja roztopiłem lód na szczytach? Ja przypędziłem ciepłe wiatry? Czy to wszystko jest moim dziełem?

Milczę.

– Zakład prawie nie ma słabych punktów – mówi Głowacz jakby głośno rozmyślając. – Ale jeżeli jednocześnie uderzyć czterema błyskawicami w ocalałe cztery iglice… to piąta błyskawica może przedrzeć się do wnętrza i zamknąć obwód. I wtedy na jakiś czas zamknie się główny obwód ochronny. Włączy się dodatkowy… Ale ten jest niestabilny. I jeżeli w tej samej chwili przerwie się linie komunikacyjne… przełamie osłony wichrem, rozniesie powietrzną trąbą… z góry zaleje się ulewą… wtedy można będzie wejść do środka. I wetknąć klingę w Serce Zakładu. Coś mi podpowiada, że jest ono miękkie i można je przebić stalą.

– Skąd ty to wszystko wiesz? Byłeś w Zakładzie?

Stary kręci głową.

– Stamtąd się nie wraca. Nikomu jeszcze się to nie udało.


* * *

Przez całą noc śnią mi się koszmary. A rankiem zrywa się wichura.

Nie można wyjść z domu. Wiatr gnie drzewa do samej ziemi. Bydło miota się z przestrachem po zagrodach: gdzieniegdzie wichura zrywa dachy. Kobiety i mężczyźni pospiesznie, w strugach ulewnego deszczu, wzmacniają dachy. A mnie ogarnia zgroza. Czuję, że nadciąga wielkie nieszczęście. Nie wiem jeszcze jakie, ale sama myśl o nim podnosi mi włosy na głowie.

W południe wiatr nieco się uspokaja. Wychodzę, narzuciwszy na głowę rogoże i brodząc w kałużach idę na główny plac osady, gdzie wisi dzwon alarmowy – gładka rura z metalowym językiem wewnątrz.

Uderzam w dzwon – po raz pierwszy od chwili, w której zostałam Wilczą Matką. Dźwięk jest ponury i straszny. W całej osadzie otwierają się drzwi. Ryczą oseski, płaczą dzieci. Ludzie zbiegają się ze wszystkich stron i patrzą na mnie ze strachem w oczach. Deszcz siecze po ich twarzach, ramionach i byle czym poprzykrywanych głowach.

– Nadchodzi – mówię ochrypłym głosem. – Jest już blisko!

Słychać tylko deszcz. Nawet maleńkie dzieci nie płaczą – oniemiały ze zgrozy.

– Pójdziemy na niego – mówię rwącym się głosem. – Wszyscy, co do jednego!

Z tłumu wyskakuje Jasny. Chwyta mnie za rękę. Jego dotyk jakby mnie budzi: rwie otulinę koszmaru. Pojmuje, że nie wszystko jeszcze stracone. Pójdziemy na niego… i być może go pokonamy.


* * *

Zatrzymujemy się na szczycie góry. Idę pierwsza, dlatego nikt nie widzi mojej twarzy… I dobrze. Bo właśnie w tej chwili po raz pierwszy mogę zobaczyć, jak on wygląda.

Kolosalny słup czarnej powietrznej trąby. Jej jedyna noga pełznie po ziemi, porywając drzewa, kamienie i wyrywając z gruntu pnie stuletnich sosen. Cielsko ma sprężyste i ciemne, niczym skręcona w sznur nasmołowana tkanina. Głową sięga do nieba. Pośród zwieńczających koszmarny łeb chmur nieustannie migają kolczaste błyskawice.

Powietrzny wir niespiesznie – ale mimo to bardzo szybko – idzie na nas. Na osadę.

Nikt się nie odzywa. Słowa nie są potrzebne. Zaciskam prawą dłoń na palcach Jasnego. Mężczyźni i najbardziej krzepkie kobiety z osady ustawiają się w łańcuch. W tej chwili widzę przyszłość tak wyraźnie, jak nigdy przedtem.

Jest możliwe, że któreś z nas popełni błąd. Albo piekielny wir okaże się silniejszy. Wtedy – widzę – jedno za drugim porwie nas wiatr i wciągnie w gibkie, czarne cielsko powietrznej trąby. To, czy będziemy się trzymać za ręce, czy nie, jest bez znaczenia. Uniesie nas na straszną wysokość i rzuci w dół. Runiemy na ziemię łamiąc kręgosłupy i przebijając sobie piersi białymi sztyletami żeber.

Ale jest też możliwe… Nie. Nikt nie wie, co się stanie za kilka minut. Przyszłość nigdy nie odsłania się w całości.

Ludzki łańcuch rozciąga się na szczycie pagórka, obchodząc strasznego gościa z lewej i z prawej strony. Prowadzę ludzi na jednym końcu – drugi otwiera Głowacz. Nasze ręce powinny się zetknąć, zanim kogoś porwie wicher. Zanim ktoś się przestraszy i puści dłoń sąsiada. Zanim łańcuch się rozpadnie…

Widzę Głowacza o dziesięć kroków ode mnie, potem już o pięć kroków. Jeży mu się broda, gorzeją jego niebieskie oczy. Wyciąga do mnie twardą dłoń, ciężką i sękatą jak wilcza łapa.

Zaciskam palce na jego dłoni. Pierścień się zamknął – ogromny pierścień z ludzkich ogniw. Pośrodku pierścienia wiruje piekielna czarna trąba. Wiruje w lewo – przeciwnie do ruchu słońca. Przeciwko obrotom wskazówek zegara. Trzymający się za ręce ludzie przez chwilkę stoją nieruchomo, a potem ruszają w przeciwną stronę. Tak jak Słońce. Tak jak krążą wskazówki zegara.

Byle się nie cofnąć. Byle nie upaść. Puścić dłoń sąsiada znaczy teraz zginąć samemu i ściągnąć śmierć na innych. Łapa Głowacza ściska moją dłoń aż do chrzęstu kości. Ale nie czuję bólu. Czarny ryj trąby wsysa w siebie kamienie i wodę ze strumienia, stąpamy po niemal wyschniętym korycie. Trąba wyje – monotonnie i nisko, od tego dźwięku krew się ścina w żyłach…

Z każdym krokiem jest coraz trudniej się poruszać. Jakbyś szedł przez wodę. Ale to dobry znak: wszystko robimy, jak trzeba. Pojmaliśmy go, uwięziliśmy w kręgu i teraz musimy jego nieposkromionej sile przeciwstawić swoją. Rozwinąć sprężynę i odkręcić wir w drugą stronę. Osłabić. Pokonać…

– Prze-łom! – charczy Głowacz.

– Prze-łom! Prze-łom! – podejmują głosy w łańcuchu.

– Prawy twój policzek – dzień!

– Lewy twój policzek – noc!

– Przybądź dniu, światłości twoja! Przybądź, światłości!

– Nocy, mroku twój, precz! Mroku, precz!

– Prze-łom! Prze-łom!

Teraz nie idziemy – z każdym krokiem pokonując opór powietrza – lecz biegniemy. Gnamy, nie bojąc się upadku. Nasza wspólna moc spływa do kręgu – i staje do walki z czarnym wirem.

– Prze-łom!

– Przybądź dniu, światłości twoja! Przybądź, światłości!

Wycie huraganu przechodzi w coraz wyższy kwik. Jego cielsko się wyciąga, potem nagle osiada i pęcznieje… pęcznieje…

Za naszymi plecami walą się na ziemię kamienie z nieba. Leją się strumienie wody. Wir osiada, gubiąc wszystko, co zdążył porwać.

– Prze-łom! – grzmi Głowacz.

Ogromna masa ziemi i wody wali się na nas i zbija nas z nóg.


* * *

Odzyskuje przytomność na stosie wiatrołomu. Zimno. Mokro. Ktoś tam kogoś woła, ktoś inny je czy przez zaciśnięte zęby. Z trudem podnoszę głowę.

Tam, gdzie szalał czarny ryj trąby, jest teraz jama w ziemi pełna powywracanych kamieni. Młode i stare drzewa leżą jedno na drugim, korzeniami do góry. Któregoś z naszych przygniotło, inny złamał nogę, ale wszyscy żyją. Wir zniknął. Zwyciężyliśmy.

– Wilcza Matko! Pomóż!

Z gałęzi wiatrołomu robimy nosze i włóki, żeby przetransportować rannych do osady. Poszkodowanych jest wielu…

Nie potrafię zamawiać kości, żeby się zrastały. Nie umiem zaciągać ran. Z pomocą przychodzą mi staruchy znachorki z ich zaklęciami i ziołami. Mamrocząc coś pod nosami mieszają wywary w kociołkach, a ja kładę dłonie na spoconych czołach i zamawiam ból tak jak umiem.

Na twarzach rannych pojawiają się uśmiechy.


* * *

Owce wypływają strumieniem z osady i ciągną drogą w góry, na pastwiska. Krowy porykują nieufnie, po raz pierwszy w tym roku porzucając obory.

Góry pokrywają się zielenią. Zima minęła. Wszystkie nieszczęścia zostały za nami.

Razem z owcami wychodzą mężczyźni. Urządziwszy się na zwykłym miejscu rozpalają ognisko, trąc o siebie dwa suche drewienka. Czysty ogień. Czysta, dzika energia. Pierwsza iskra pada na suche próchno. Przeskakując z gałązki na gałązkę wyrastają pierwsze płomyki…

Dziewczęta splatają wianki. Dzieci śpiewają i wywodzą korowody. Śpiewając puszczają z biegiem strumienia kęsy kory z pędzelkami futrzanych nitek albo z zapalonymi świeczkami.

– Mój strumieniu, płyń daleko, ponieś wiosnę modra rzeko!

– Słońce, słońce, spójrz w okienko! Rzuć promyki na nasz dom! Ześlij szczęście ciepłą ręką, unieś precz nieszczęścia grom!

Pieśni dźwięczą od ranka do późnego wieczora. Nawet po nocach ktoś śpiewa.

Słowik?

Młodzi grają w gambę – biegają po łące wężem, chwytając się za talie, prowadzący ostro zmienia kierunek, a jeżeli ktoś nie zdoławszy utrzymać uchwytu pada, dostaje wnyki długą, wierzbową witką.

Chłopcy puszczają wiosenne latawce – jak ogoniaste węże. Czerwone, żółte, zielone – każdy z wymalowanym na nim wizerunkiem Słońca. Węże unoszą się na niebie niby słoneczny klucz.

Wieczorami płoną ogniska. Skaczą przez nie dziewczęta i chłopcy, pohukując i popiskując, wziąwszy się za ręce parami lub w korowodzie, jeden za drugim…

A ja całymi dniami brodzę po lesie i skaczę z kamienia na kamień. Siedzę nad rzeką i patrzę, jak w nieskończonym, pstrym korowodzie płyną kęsy kory z pędzelkami i świeczkami. Słucham ptaków. I usiłuję sobie odpowiedzieć na pytanie: czego… no, czego mi w końcu brakuje?

W każdą noc nad górami przepływa wagonik kolejki linowej. Teraz jest prawie nieoświetlony; raczej się domyślam, gdzie jest, niż go widzę.

I gdziekolwiek bym była, czuję na sobie wzrok zaczajonego za górami Zakładu.


* * *

Pewnego dnia w górach dopada mnie burza. Przemakam do nitki. Błyskawice nieustannie miotają się po niebie, huk gromów jest niemal ogłuszający. Jeden piorun uderza tuż obok – na chwilę tracę wzrok. A nieco później, gdy burza się oddala, podchodzę obejrzeć miejsce trafienia.

Młoda sosna rozszczepiona jest na dwie połowy. Z czarnej szczeliny wciąż jeszcze sączy się dym. Wyciągam zza pasa topór i biorę się do roboty.

– Gromowina – mówi Głowacz, kiedy mu przynoszę osmalone, ostro pachnące żywicą drewno. – Będzie z niej dobra trombita. Zanieś Jaśkowi, on jest w tym mistrzem.

– Trombita zrodzona z burzy… może burzę przywołać?

Głowacz patrzy na mnie badawczo.

– Tak… Ale nawet nie myśl o tym, żeby próbować. Żywioły poddają się woli człowieka tylko wtedy, gdy jest to sprawą życia i śmierci.

– A bęben? – dotykam dłonią swojego bębenka, który zwisa mi z szyi. – On też? Potrafi przywołać grom?

– Im głośniejszy – uśmiecha się Głowacz – tym lepszy. Im więcej się zbierze na ziemi młodych, silnych i pełnych energii ludzi, tym szybciej niebo usłyszy ten grom… Przecież wezwanie burzy i wichru, to nie to samo, co przywołanie psa. Trzeba tego bardzo chcieć, Łanio… Dobrze to sobie przemyślałaś?


* * *

Dzwon bije groźnie i przeciągle. Ludzie wybiegają z domów – jak który stał.

– Idę na Zakład – mówię, gdy wokół mnie zbierają się trzy rody. – Wszyscy chodźcie ze mną. Wszyscy, którzy tańczą Arkan. Młodzi, silni. Idę na Zakład… a kto pójdzie ze mną?

Cisza. Patrzę na Jasnego – stoi pośrodku tłumu wprost przede mną. On jednak milczy i ucieka wzrokiem w bok.

– Kto ze mą?!

Cisza. Słyszę jak bije moje serce. Czyżby nikt? Czyżbym się pomyliła?

– Ja… – słyszę za plecami cichy głos. Odwracam się.

Pucołowaty Chwytaj, któremu sama nadałam imię, jeden z najlepszych tancerzy Arkanu. Wystąpił przed gromadę z niepewnym uśmiechem na twarzy. Wszystkie trzy rody gapią się teraz na niego.

– Ja – odzywa się już głośniej ktoś z drugiej grupki. Występuje młody Rimus, kościsty, wiecznie nastroszony chłopak o długich rękach. – Ja idę.

Omiatam tłum wzrokiem.

– Nie możesz… – rozlega się ostry, kobiecy głos i przed tłum wychodzi Bezimienna. – Niech będzie, że nie mam prawa zarzucania czegokolwiek Wilczej Matce. Ale i ty nie masz prawa do prowadzenia młodych na śmierć! Jeżeli tak bardzo chce ci się umierać, idź sama!

Tłum reaguje pomrukiem. Robi mi się ciemno przed oczami.

– Mało to istnień oddaliśmy Zakładowi? – pytam, nie patrząc na nikogo szczególnego. – Mało mężczyzn i kobiet, młodych i silnych, zginęło ot tak, bez walki i bez sensu? Ileż to razy w górach zjawiali się słudzy Zakładu?

– A ty byś chciała, żeby przyszli teraz? - Bezimienna patrzy mi prosto w oczy. – Nie możesz się doczekać na złe wieści z gór? Wtedy zgodnie z prawem wezwiesz nas do walki w ścianach Zakładu – tylko ze względu na twoją pychę! Nie za nas!

Trafia w sedno. Przez kilka ostatnich nocy, wstydząc się swoich reakcji, czekałam na złe nowiny. Chcę, żeby Zakład znów kogoś porwał, bo wtedy miałabym prawo poderwać młodych do bitwy.

Bezimienna widzi, że dobrze odgadła.

– Popatrzcie na nią – grzmi zajadle. – To ma być Wilcza Matka? To Wilcza Śmierć!

– Zamilcz! – huczy głos Głowacza. – Każdy z nas sam wybiera swój los. Ty już swój wybrałaś, Bezimienna, która na wieki Bezimienną pozostaniesz! A ja – staje obok mnie – idę z Łanią. I zrobię wszystko, żeby odniosła zwycięstwo.

Nad tłumem zalega cisza. Chłopcy i dziewczęta, mężczyźni i kobiety patrzą jedni na drugich.

– Wezwiemy burzę – mówię stanowczo. – Wiem, jak to zrobić. Weźmiemy ze sobą najbardziej gromkie trombity i najgłośniejsze bębny. Ja poruszę chmury… I na zawsze zniszczymy Zakład.

W ciszy, jaka zapada po moich słowach, słyszę jak uderza moje serce… Cztery… pięć… sześć…

– Pójdę za tobą – mówi Jaś, mistrz z rodu Niedźwiedzia.

– I ja – odzywa się Nosacz.

– I ja – mówi Świerk. Obok niego stają jego trzej synowie.

– I ja – dodaje Bednarz.

Wokół mnie stają ludzie, młodsi i starsi, kobiety i mężczyźni. Szukam wzrokiem Jasnego. Z pewnością gdzieś tu jest. W ogólnym gwarze z pewnością przegapiłam chwilę, w której i on też zgodził się pójść za mną…

– Wyjdziemy jutro ze świtem – mówię wreszcie. I wciągając nosem powietrze dodaję. – Będzie wietrzny dzień.


* * *

Moja trombita leży na pstrym, wełnianym kocu. Jaś zrobił ją z drewna naznaczonego gromem – tego, które sama znalazłam w lesie. Wodzę po niej dłonią. Drewno wydaje się ciepłe…

Obok leży mój bębenek z na poły zatartym wizerunkiem wilka, ten sam, który wielokrotnie mi już ratował życie. Podarek Rimusa zawsze przynosił mi szczęście – niechże teraz przyniesie mi zwycięstwo.

– Nie zawiedźcie mnie – mówię do trombity i bębenka. – Jak dzikiemu służą skrzydła, tak wy posłużycie mnie. Jak korzenie służą drzewom, tak wy mnie posłużycie.

Chcę jeszcze coś powiedzieć, ale nie znajduję słów. Głęboko wzdycham i kładę się na pryczę, do której zdążyłam się już przyzwyczaić. I myślę o Jasnym. Chciałabym, żeby przyszedł właśnie teraz. Przecież wie, jak ważną dla mnie jest ta noc. Nie zdążyliśmy porozmawiać na placu. A tak bardzo mi trzeba, żeby wziął mnie teraz za rękę i powiedział: wszystko będzie dobrze…

Cisza. Zasypiam. Muszę zebrać siły – jutro przecież będzie najważniejszy dzień w moim życiu.

Budzi mnie jakby jakiś dźwięk w mroku. Za oknem niebo dopiero zaczyna szarzeć. W domu jest pusto. Palenisko ciemne i zionie odeń chłodem. Słychać tylko poświstywanie wiatru w kominie. Przez chwilkę mi się wydaje, że słyszę głos Wilczej Matki – że to ona tak jęczy i się skarży. Od tych dźwięków robi mi się nieswojo.

– Nie – mówię głośno. – Nie zastraszysz mnie i nie zatrzymasz. Mam dość sił, żeby zrobić to, na co ty nigdy się nie odważyłaś – nawet dla swoich dzieci!

Dla swoich dzieci – odpowiada echem wiatr w kominie. W moich uszach dźwięczy histeryczny wrzask Bezimiennej: „…tylko ze względu na twoją pychę! Nie za nas!".

Dość. Trzęsę głową, odpędzając zbędne myśli i dźwięki. Wstaję i na bosaka idę przez całą izbę – do leżącej na stole trombity. I do swojego bębenka. W półmroku wyciągam dłoń, żeby pogładzić ciepłe drewno Gromowiny…

Trombita rozpada się pod moimi palcami. Rozsypuje się w próchno. Sięgam po bębenek – osiada jak topniejąca zaspa i rozpływa się po stole w gęstą, lepką kałużę.

Budzę się i siadam na pryczy. Oddycham głęboko – pierś mam jakby ściśniętą obręczą. Kłuje mnie w boku.

– Jaka noc, taki sen – mamroczę przez zęby.

Noc odchodzi. W izbie szarzeje świtem. Moja trombita i bębenek leżą na stole – tam gdzie je wczoraj zostawiłam. Wstaję i idę przez całą izbę. Zatrzymuję się nad stołem, wyciągam rękę, dotykam ciepłego drewna…

Trombita rozpada się na dwie części – na dwie długie rynienki. W rozprutej membranie bębenka zionie jakby wielka paszcza. Wizerunek wilka przestał istnieć – zamiast niego są zgniecione strzępy.

To znowu sen? To jawa. Stoję nad potrzaskanymi fragmentami muzyki, nad grobem swoich nadziei…

Znak od losu? Ostrzeżenie od Wilczej Matki? Zła wróżba?

Nie wiem, ile mija czasu. Nogi martwieją mi na zimnej podłodze. Potem za moimi plecami otwierają się drzwi. Odwracam się. Na progu stoi Jasny.

– Co ci jest? – pyta ze strachem w głosie.

Na zewnątrz już się rozświetliło. Półmrok w izbie rozmył się już na tyle, że widzę jego oczy. I kiedy w nie zaglądam, nagle wszystko staje się zrozumiałe. W pierwszej chwili ponownie chcę się przebudzić, odrzucić od siebie to zrozumienie.

– Co ci jest? – powtarza Jasny. I uśmiecha się kącikiem ust, jakby dodawał mi otuchy. Takie ma miękkie, kochane wargi…

– Nic ci z tego nie przyjdzie – mówię, przeskakując od razu przez cały łańcuch pytań i odpowiedzi. – Zniszczyłeś moją trombitę, mój bębenek i naszą miłość. A ja mimo wszystko poprowadzę ludzi na Zakład. Jeszcze dziś.

Nigdy w życiu nie widziałam, żeby czyjaś twarz mogła się powlec taką bladością. Jakby mu ktoś wyłączył wszystkie kolory na twarzy: pogasły czerwone i żółte reflektory, a został tylko sinawy, martwy odcień.

– I nie próbuj mi kłamać – mówię. – Zaraz mi powiesz, że zrobiłeś to ze względu na mnie… a ja ci powiem, żeś tchórz i zdrajca.

Opuścił głowę.

– Ja to… zrobiłem dla ciebie! Żeby ochronić twoje życie!

Kręcę przecząco głową:

– Nie. Ty się za bardzo boisz Zakładu. Ty się boisz nawet samej jego nazwy: mówisz nań: „Miejsce". Ale nie chcesz się przyznać do swojego tchórzostwa.

– Nie jestem tchórzem! Gołymi rękami zabiłem odyńca!

– Gdybyś nie był tchórzem, poszedłbyś ze mną. Albo byś mi wyjaśnił, dlaczego nie idziesz. Ale i jedno, i drugie za bardzo cię przeraża.

Cofa się jeszcze o krok i opiera plecami o zamknięte drzwi.

– Twoja duma i pycha rozum ci odebrały! Oto nieszczęście, jakiego się po tobie spodziewała Wilcza Matka!

– To ja jestem Wilczą Matką – mówię głucho. – Koniec rozmowy. Idź precz.


* * *

Oblewam się lodowatą wodą z cebrzyka. Liczę do stu. Przeganiam wszelkie zbędne myśli. Gotuję się do wielkiej bitwy.

Długo stoję pośrodku izby. Kołyszę się i czuję, jak siła przelewa się naprzód, niemal dotykając podłogi niewidzialnym kłębkiem, a potem przepływa wstecz i mój kark robi się ciężki. Naprzód… w tył… z coraz większą amplitudą. Kłębek jest coraz bardziej sprężysty i zwarty. Jestem dziś bardzo silna. Może mam w sobie więcej siły, niż w całym poprzednim życiu.

Na skraju osady czeka na mnie moja armia. Ludzi jest mniej, niż się spodziewałam – mniej niż wczoraj, pod dzwonem, gdy godzili się pójść ze mną. To skutek długiej, bezsennej nocy – jednych wybłagały żony, innych matki. Patrzę na zebranych. Prawie wszyscy są młodzi. Wszyscy są silni. Wszyscy kochają życie. Każdy z nich tańczy Arkan lepiej ode mnie.

Pojmuję, że tak być powinno. Ci, co zrezygnowali, byliby tylko balastem w marszu. Albo jeszcze gorzej – wstrzymywaliby go. Zupełnie słusznie – niech niezdecydowani zostaną w osadzie. Stojący nieco na uboczu Głowacz potakuje, jakby odczytując moje myśli.

– Gdzie twój bębenek? – pyta Chwytaj.

– Jest za mały – odpowiadam, starając się nie patrzeć na Głowacza.

– Weź mój! Oprócz bębna mam jeszcze grzechotnicę!

I Chwytaj pokazuje mi długą, drewnianą rurę, w której przesypuje się suchy groch. Dobra grzechotnica to najlepszy wabik na deszcz.

– Dzięki, Chwytaj – mówię i biorę jego nowiutki, wielki i dźwięczny bęben.

Wschodzi słońce – czerwone, otulone puchem obłoków. Będzie wietrzny dzień – tak jak przewidziałam. Od południa nadciąga masa ciepłego powietrza, na północy stoi ściana chłodnego frontu, a kiedy się zetkną…

– Idziemy – mówię.

I wychodzimy, spokojnie, bez hałasów, jakbyśmy wyruszali do zwykłej, codziennej roboty. Schodzimy ze wzgórza i idziemy wzdłuż rzeczki. Nie oglądamy się, ale wiemy, że cała osada odprowadza nas spojrzeniami.


* * *

Ku południowi zbierają się chmury. Czuję, jak nadpełzają ze wszystkich stron. Staram się oddychać równo i miarowo: burzowe fronty powinny się zetrzeć nad Zakładem. Jeszcze kilka godzin drogi – i zobaczymy stoki porośnięte rudawym lasem, betonowy sarkofag i pokryte sadzą odgromniki nad chmurą żółtawego dymu.

Dobrze, że wszyscy moi towarzysze widzieli już Zakład z daleka. Wcześniej czy później przychodził tu każdy z młodych myśliwych – to straszne miejsce ciągnęło ich niczym magnes. Każdy samotnie pokonywał ten strach – pierwsze spojrzenie na potwora. I dlatego, gdy teraz zatrzymujemy się na szczycie pagórka, nic szczególnego się nie dzieje. No, może czyjeś serce zamarło na ułamek sekundy. Ktoś tam głośniej sapnął przez zaciśnięte zęby. I nic poza tym: twarze pozostały beznamiętne; niektórzy się nawet uśmiechają.

– Jeżeli błyskawice uderzą trzy razy, a nie czterokrotnie – mamrocze Głowacz – albo jeżeli nie uderzą jednocześnie, a w odstępach choćby ułamka sekundy… Cztery iglice ściągną je na siebie. A nam jest potrzebna piąta – która porazi środek, samo serce. Weź pod uwagę, że kontur ochronny wyłączy się nie na długo… Wejść i wyrąbać Serce trzeba będzie w ciągu dziesięciu minut… No, może w ciągu piętnastu. Gdy na zewnątrz będzie szalał huragan i ulewa, ty Łanio powinnaś przedostać się do środka.

– Przejdę – odpowiadam pokonując niespodziewany dreszcz.

Chwytaj patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami – jak na jakieś dziwo.

– Trzymaj się – mówię mu i uśmiecham się niepewnie. – Zrobimy to tak: teraz, wszyscy razem…

Nadlatuje wiatr. Rozwiewa mi włosy. Kołysze wierzchołkami drzew.

– Pójdziemy na Zakład jednocześnie wzywając burzę – kończę. – Ulewę, wicher, huragan… Tam. Na niego.

Moja armia szykuje bębny, trombity, tamburyny i dzwonki, a ja nagle wspominam Jasnego. Jest mi potrzebny – teraz i tutaj. Jest mi potrzebny!

Odwracam się mimo woli. Wpatruję się w zbocze przeciwległej góry. I niemal widzę, jak biegnie – tutaj, ku nam. Żeby być razem z nami. W dłoniach trzyma starą myśliwską kołatkę… Jeżeli przybędzie, klnę się na Wilka, że nigdy mu tamtego nie wypomnę! Niechby tylko przyszedł!

Szumi wiatr. Kołyszą się wierzchołki drzew. Moja armia wpatruje się we mnie i nie może zrozumieć, na co ja czekam.

Zbocze, z którego zeszliśmy, jest puste.

– Łanio… – odzywa się Głowacz cichym głosem.

Pojmuję, że Jasny nie przyjdzie. I że burza, z pomocą której pokonamy Zakład, podeszła już tak blisko, iż można usłyszeć jej zapach.

Wygodniej mocuję wielki bęben Chwytają. Wyjmuję zza pasa obciągnięte na końcu skórą pałeczki. Unoszę je nad deklem i na chwilkę zamieram w bezruchu…

Pałeczki opadają na membranę, jakby kierowane własną wolą.

Tammm. Tammm. Buuummm. Bum-buuummm!

Zaczęło się.

Mój rytm podchwytują dziesiątki bębnów. Huczą grzechotnice. Jęczą przeciągle tamburyny. Nad tym wszystkim wzbijają się w górę głosy trombit. Głosy gór, lasu, potoków i chmur. Głosy żywych drzew, wybranych przez błyskawice.

Chmury spełzają z całego nieba. Idą powolne, ociężałe, brzemienne życiem i śmiercią. Ryczy mój bęben: chmury powoli rozpływają się w krąg.

Zmuszę je, żeby zatańczyły Arkan!

Ryczą trombity. Głowacz mówi coś szybko. Młody Rimus podskakuje w tanecznym rytmie, a Chwytaj zrywa się z miejsca i rusza w tan, rozsypując grzechotnicą dźwięki deszczu. Chmury jakby włączają drugą prędkość i skręcają się w wir.

Jest.

Nie przerywając wybijania rytmu ruszam zboczem w dół, a moja armia – moi ludzie, moje dzieci – idzie za mną.

– Deszczu! Deszczu! Do nas! Do nas! Bij! Bij! Gromie! Gromie!

Niebo warczy, przelewa się po nim grzmot – i nagle uderza grom. Huk poraża uszy, ale błyskawicy nie widać. Daleko.

– Głośniej! – krzyczę. – Głośniej. Mocniej!

Zakład jest coraz bliżej. Coraz wyżej wznosi się ściana popękanego betonu. Żółtawy dym pachnie ostro i niemiło. Zarysy osmalonych konstrukcji straszą swoim wyglądem, lepiej nie patrzeć. Opuszczam wzrok na wrota – pokryte rdzą, krzywo przechylone, pomazane bohomazami białej i czerwonej farby. Trzeba mi będzie tam wejść. Na razie o tym nie myślę.

– Gromie! Bij! Gromie! Bij!

Nad naszymi głowami wiszą chmury, ciężkie… za ciężkie. Mam chęć potrząsnąć nimi: jesteśmy już prawie pod murami Zakładu! Dalejże, błyskawice! Nie śpijcie, obudźcie się!

Od Zakładu dzieli nas kilkaset kroków, nie więcej. Prawie doszliśmy. Niebo w napięciu czeka na ostatni sygnał: zaraz uderzą gromy i wszystko będzie dobrze…

W następnej sekundzie zaczynam tracić słuch.

Nie pojmuję, co się dzieje. Potrząsam głową. Dźwięki na sekundę odzyskują dawną siłę, a potem ponownie słabną, jakby ktoś mi zatykał uszy.

I pojawia się strach.

Obok Zakładu człowieka opuszcza wola. Wiedziałam o tym. Ale nie miałam pojęcia, że Zakład – nieruchomy potwór – potrafi gasić rytmy. Biję w bęben: dźwięki toną, jak w wacie, a ja stopniowo tracę słuch.

Zasycha mi w krtani, trombity milkną jedna po drugiej. Tracimy władzę w rękach – słyszę, jak cichnie warkot bębnów. Zakład zwalił się na nas i jak gdyby kolosalnym kneblem pozatykał nam usta.

– Dalej! – drę się co sił w krtani. – Gromie! Bij! Nie poddawaj się! Chwytaj! Graj!

Mój głos z trudem przebija się przez watę ciszy. Sama siebie słyszę, jakbym mówiła spod ziemi, z mogiły. I przypominam sobie słowa Jasnego: przeklęte ziemie… Giną tu ludzie i zwierzęta.

– Gromie! – słyszę jak przez mgłę głos Głowacza. – Do nas!

Błysk. Pojedyncza błyskawica uderza w piorunochron. Czarny, pokryty rdzą i sadzą, pochłania ją chciwie i bez reszty.

– Jeszcze! Jeszcze! Grzmij! Dalejże!

Słowa Głowacza brzmią coraz ciszej. Pod koniec widzę tylko, jak otwiera usta z takim wysiłkiem, że na czole występują mu sine żyły…

Wiatr bezdźwięcznie podnosi pył i drzazgi. Wokół krążą maleńkie powietrzne wiry – zbyt słabe, żeby poderwać z ziemi choćby kurczaka. A ponad ścianami unosi się cisza – głucha, martwa. Czuję jeszcze, jak wibruje powietrze, wstrząsane przez ruch membran bębnów, ale te drgania są z każdą chwilę coraz słabsze. Bezdźwięcznie ryczą trombity. Walczy jeszcze Chwytaj, ale jego grzechotnica milczy. Tańczy Jaś, mistrz z rodu Niedźwiedzia, jego ruchy są coraz wolniejsze i mniej pewne – jak u pijanego. Głowacz wyrywa się naprzód i nagle zaczyna tańczyć płynny i straszny taniec wilka, taniec dzikiego zwierza, taniec wyzwanie…

Chmury zwalniają. Wiatr przecieka mi między palcami. Jest jeszcze szansa! Oto ona, burza! Całkiem blisko! Mogę jeszcze sięgnąć, zetknąć dwa fronty, wydusić z nich choćby kilka błyskawic pod rząd! Mogę…

Moje serce – czuję! – bije coraz wolniej. Ciemnieje mi w oczach. Chmury zatrzymują się, jakby rozważały, co dalej.

Walczyć! Jeszcze…

Ale nieogarniona cisza Zakładu gasi nie tylko dźwięki. Zanikają rytmy: rytm krwi, rytm mózgu i wszystkie rytmy, jakimi żyje każda istota. Unieruchomiona przemienia się w kamień, w trupa.

Biję w bęben nie słysząc dźwięku, sama staję się bębnem, pod tymi strasznymi ścianami jestem jedynym źródłem rytmu życia:

– Gromie! Gromie! Do nas! Do nas!

I w tej chwili wrota, ciężkie, pokryte rdzą wrota rozjeżdżają się na boki. Ze środka wali żółty dym. W głębi, na poły skryte w jego kłębach, poruszają się ni to ludzie, ni to jakieś mechanizmy.

Głowacz krzyczy coś bezgłośnie i rzuca się naprzód. Żółty dym natychmiast go pochłania i już nie widzę, co się tam dzieje przed wrotami.

Patrzę na niebo. Chmury się rozchodzą! Chmury mnie zdradziły! Żywioły sobie ze mnie zadrwiły! Nikt nie przybył z pomocą!

Gęsty dym wali z wrót, jak strugi pary pod ciśnieniem. Jego macki snują się w różnych kierunkach, otaczając i osnuwając moją ogłuszoną, osłabioną i pozbawioną woli armię. Niczego nie słyszę – jakbym się postarzała o setki lat i ogłuchła ze starości. W kłębach gęstego, żółtego dymu widzę jeszcze, jak wali się na ziemię Chwytaj, jak pada i nieruchomieje Rimus, a nad nim, niczym dziwaczny posąg, zatrzymuje się słup żółtego oparu.

To ostatnia rzecz, jaką widzę.

Mrok. Nawet serce się zatrzymało.

Загрузка...