Pracuję jako piksel.
Codziennie, godzinę przed zachodem słońca, przechodzę przez wielką bramę u podnóża jedynego w mieście wzgórza. Przykładam identyfikator do czytnika. Idę do szatni otoczona strumieniem innych pracowników. Numer mojej szafki to 401/512 – i jest taki sam, jak numer mojego miejsca pracy ulokowanego pośrodku ekranu. Jestem dobrym i wykwalifikowanym pikselem.
W szafce znajduję swoją szatę, dobraną dokładnie według wzrostu – do pięt. Wdziewam ją na ciasno przylegający czarny trykot. Zaciągam z tyłu rzepy. Ściągacz powinien leżeć dokładnie na czwartym kręgu. Milimetr w prawo lub w lewo i światło padnie pod innym kątem, a to już usterka w pracy. Wlepiają za to karę.
Ubrawszy się, biorę z półki nauszniki i czarne okulary. Z szatni wychodzę boso i w ślad za innymi wchodzę na górę po schodach. Podejście jest długie i nieco nużące, ale zdążyłam się przyzwyczaić. Stąd, ze schodów, rozciąga się doskonały widok na miasto.
Idąc podbieram rąbek szaty i uważam, żeby nie nadepnąć komuś na jego szatę. Miasto zostaje w dole – ciemne i najeżone kołkami wieżowców. O tej porze ludzie zwykle wychodzą na ulicę – oglądać widowisko energii. A ci, co mieszkają w niewysokich domkach przedmieść, niekiedy układają się na płaskich dachach, żeby wygodniej patrzeć w niebo.
Idę, dopóki nie dotrę do tabliczki „401" i wtedy skręcam w lewo. Przeciskam się wąskim przejściem, witając się po drodze z innymi pikselami. Ewa ma miejsce 513, a ja 512. Powiada, że jestem szczęściarą, bo trafił mi się szczęśliwy numer. Chętnie bym się z nią zamieniła, ale regulamin pracy surowo tego zabrania. Mogą za to wlepić taką karę, że wyciągniesz kopyta na wieki wieków.
Ewa zawsze przychodzi przede mną. Gdy dochodzę na miejsce ona już siedzi na swojej platformie i skrzyżowawszy nogi, zajada chrupiące chipsy. Gdy siadam obok, podaje mi torbę. Zawsze mnie częstuje, choćby zostało jej tylko kilka okruszków.
Obok nas na lewo i prawo rozciąga się płaska pochyłość na stoku wzgórza, która zapełnia się ludźmi. Wszędzie słychać szum jak w ulu. Do zachodu słońca zostaje piętnaście minut. Na południowym zachodzie nieboskłon jest najjaśniejszy. Nad naszymi głowami rozciąga się niska, srebrzysta i jednolita powłoka chmur.
W słuchawkach nauszników rozlega się odliczanie: pięćdziesiąt siedem… pięćdziesiąt sześć… Wstajemy, wkładamy okulary, sprawdzamy czy ściągacz jest na czwartym kręgu i odwracamy się twarzami ku południowemu zachodowi. Wiatr porusza ciężkimi połami naszych roboczych ubrań.
Platforma pod naszymi bosymi stopami ma powierzchnię jednocześnie szorstką i gładką. Odliczanie trwa nadal: piętnaście, czternaście… pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… Start!
I pojawia się rytm.
Kiedy mnie pytają, na czym polega nasza praca, nie bardzo umiem ją opisać. Rytm może być prosty i wtedy oznacza tylko: „czerwony", „żółty", „niebieski" lub „biały". Na początku, podczas preludium, rytm zawsze jest prosty. Rozkładam ręce na boki i szata rozsuwa się na całą szerokość. Z przodu jest czerwona, z tyłu biała. Jeżeli podniesie się lewą rękę, odsłania się żółta zakładka, jeżeli podniosę prawą, odsłaniam niebieską. Widzicie, że wszystko jest bardzo proste – obracam się na swojej platformie i zmieniam barwę. A gdy w nausznikach zapada cisza, zarzucam poły na głowę. Od spodu szata jest czarna.
Próba gotowości przeszła z powodzeniem. Ponownie ustawiamy się twarzami ku południowemu zachodowi, gdzie coraz bardziej rozjaśnia się krawędź warstwy obłoków. Cały ekran zalewa czerwień, ale tego – oprócz dyżurnego administratora i kilku pracowników technicznych – nikt nie widzi.
W tejże chwili słońce opuszcza się niżej i nareszcie wyłania się zza obłoków, zawisając nad horyzontem poniżej warstwy chmur. Zbocze wzgórza i zebranych na nim pikseli zalewa jaskrawe światło. Otóż i one – dwadzieścia minut, podczas których widzimy słońce. Gdyby nie czarne okulary, z pewnością bym oślepła.
I gdy tylko słońce oświetla nasze wzgórze, widzę ekran. Na niebie! Jaskrawo oświetlony odbija się na obłokach i widać go z każdego miejsca w mieście. Nad ulicami wzbijają się radosne okrzyki i oklaski tak głośne, że nawet tu, na zboczu słychać ich huk.
Zaczyna się!
W nausznikach narasta rytm. Teraz jest bardziej skomplikowany, to nie zwykła zmiana barw, ale sekwencje, które pamiętam jak litery, alfabetu. Czer-nieb-czar-biel! Czer-nieb-czar-biel! Żół-czer-żół! Żół-czer-czer-żół! Poły mojej szaty trzepoczą – zrywa się wiatr. Braknie już czasu, żeby spoglądać w górę; podskakuję na platformie i zlewam się z rytmem – sama się nim staję! Tam, w górze, pojawiają się obrazy; po ekranie płyną słowa: „Dynamiczne myszy – sto tysięcy kilometrów przebiegu!" „Uczciwa praca – dodatkowy pakiet". I coś tam jeszcze, nie nadążam z czytaniem. Te napisy też zresztą dostrzegam tylko dlatego, że często się pojawiają.
Przez dwadzieścia minut powtarzam barwne sekwencje, a ze mną Ewa i setki tysięcy pikseli na stadionie. Na ekranie – reklama, pokazy błaznów, biegnące dołem litery obwieszczają najnowsze wiadomości, a co pięć minut pojawia się ogromny napis: „Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!".
Jest mi wesoło. Platforma pod stopami nagrzewa się. Wokół trzepoczą różnokolorowe tkaniny. W pewnej chwili z pola mojego widzenia znika łopocząca szata Ewy. Odwracam zdziwiona głowę – nie, wszystko w porządku, Ewa robi swoje; mój błękit i jej żółć dają na ekranie soczystą zieleń…
A potem ekran znów zabarwia się czerwienią. Wszyscy zamieramy w bezruchu rozłożywszy ręce i odwróciwszy się twarzami ku południowemu zachodowi, a słońce powoli tonie za horyzontem. Ekran ciemnieje… ciemnieje i blaknie… aż wreszcie znika ostatni ruchomy, znajdujący się na szczycie wzgórza wiersz.
Koniec zmiany. Załamują się pode mną nogi, więc siadam na krawędzi mojej platformy i zdejmuję nauszniki. Obok siada Ewa, muska językiem spierzchnięte wargi.
Nie mamy się co spieszyć. Pierwsi odchodzą piksele znajdujący się na krawędziach ekranu.
– Zazdroszczę ci – mówi Ewa.
Wracamy z pracy. Dawno już się ściemniło, na skrzyżowaniu ulic dyżurny kręci pedałami dynamo, nad jego głową niezbyt jasno świeci lampa. Z mroku wyłaniają się odbijacze blasku; wzdłuż krawężników, na rogach domów i na szyldach kawiarenek.
Ewa ma świetlisty makijaż, jej twarzyczka płynie obok mnie niczym jasny miesiąc. Oczy zakrapia sobie „nocnym wzrokiem", który sprawia, że tęczówki lśnią jaskrawozielonym światłem – i dlatego doskonale widzę, że Ewa jest bardzo zmęczona i czegoś się obawia.
Sadowię się na trotuarze, a Ewa siada obok mnie. Natychmiast podjeżdża do nas automatyczny uliczny rozwoźnik i zrzuca dwie puszki z napojem energetyzującym. Napój tylko się tak nazywa – jedyna energia, jaka w nim jest zawarta, to ta w nazwie.
Rozwoźnik jedzie dalej: niski wózek na trzech gąsienicach z jednym czujnikiem podczerwieni i płaską szczeliną na kartę trasy. Piramida kartonowych pojemników niebezpiecznie przechyla się w prawo. Podczas gdy ja patrzę za rozwoźnikiem, Ewa otwiera swoją puszkę i pociąga solidny łyk.
– Stało się coś? – pytam.
Moja towarzyszka kręci przecząco głową.
Wiem, że Ewie ciężko się żyje. Z dnia na dzień ledwo dociąga do północy. Teraz jest dwudziesta druga czterdzieści pięć, najgorszy jej czas – i dlatego zamiast pójść do domu siedzę na trotuarze i piję z nią napój energetyzujący.
– Nigdy nie myślałaś o tym, żeby pójść do Zakładu? – pyta Ewa.
Napój zastyga mi w krtani. Zachłystuję się i kaszlę. Dyżurny wciąż kręci pedałami, dynamo przemienia jego pot, sapanie i znużenie w światło. Miga latarnia i migają odblaski na rękawach, twarzach i włosach przypadkowych przechodniów.
Łapię oddech. Po kim jak po kim, ale po Ewie podobnej zuchwałości bym się nie spodziewała.
– Uważaj, co mówisz – radzę jej. – Różni się tu wokół kręcą…
Ewa wciąga głowę w ramiona.
– A ty jednak wierzysz w Zakład – mówi cicho i nie jest to pytanie, a stwierdzenie. – Wierzysz, że istnieje i że to nie bajka. I że można go odnaleźć.
Znalazłszy się w domu przede wszystkim sadowię się na starym rowerze bez kół, z matowym monitorem na kierownicy. Kręcę pedałami i ekran się rozjaśnia. Wchodzę w sieć. Sprawdzam pocztę. Mam tylko jeden list – od Ignata. Zaprasza na imprezę zaraz po godzinie energii. Cóż, zobaczymy.
Potem wstrzymując oddech wchodzę na stronę „Raporty i statystyka". Wybieram swój obywatelski kod. Wszystko w porządku: jest pakiet na dzisiaj i zapas na jutro. Żyjemy.
Zbliża się godzina energii. Wiatr zdechł; wiatraczek za oknem ledwo się obraca. Dynamiczna mysz, którą Ewa podarowała mi na urodziny, przebiera niemrawo przednimi łapkami. A w instrukcji napisano, że dynamo-myszy śpią tylko przez dwie godziny na dobę, a w pozostałym czasie ładują akumulator!
Nie wiem, czym się dziś zająć. Te ostatnie minuty przed podłączeniem ciągną się tak nieznośnie! Trzęsie drgawka, zasycha w gardle, a niektórzy mają do tego zawroty głowy. A do głowy cisną się głupie myśli: po co to wszystko? Dlaczego ja? Dość już tego wszystkiego; skoczyć na łeb z dachu, czy co?
Zaciskam opaskę powyżej łokcia na lewej ręce. Od środka pokryta jest drobniutkimi igiełkami, które wpijają się w skórę, ale to wcale nie boli. Od opaski ciągnie się zakończony wtyczką pęk przewodów; wtykam ją w gniazdko na ścianie. Na miejskiej wieży zaczyna bić zegar: raz… dwa… trzy… Od tych uderzeń po skórze przebiega mi zimny dreszcz i zamykam oczy.
Dwanaście!
Opaska mocniej zaciska się na ręce. Spod igiełek wylewa się idąca ku sercu fala ciepła. Sięga do gardła. Przed oczami zapalają się złote, roztańczone iskry, które migają w ognistym tańcu: ach, jak dobrze jest żyć! Jakież to szczęście, że żyjemy!
Śpiewam na cały głos. Dynamo-mysz budzi się, wskakuje w swoje koło i zaczyna coraz szybciej przebierać łapkami. Nad klatką zapala się mała lampka.
Godzina energii!
Niepotrzebne mi światło – sama rozjarzam się wewnętrznym blaskiem. Płonie we mnie radość. Niepotrzebne mi ciepło – sama mogę ogrzać każdego, kogo zechcę! Potrafię śpiewać, tańczyć, rysować… na pewno potrafię. Mogę pisać wiersze i grać w kosza!
Ciągle się uśmiechając zdejmuję opaskę. Na ręce zostaje ślad – wzór czerwonych punkcików, który zniknie za godzinę lub dwie. Gdyby się dobrze przyjrzeć, to składa się on w jakieś litery, ale nie mam teraz ochoty na ich odczytywanie. Wesoło mi!
Jak to dobrze, że jestem. Jak to dobrze, że mam pracę. I nie byle jaką – za dwadzieścia minut uczestnictwa w widowisku dają mi pakiet na dziewięćdziesiąt osiem procent energii!
Skrzypią drzwi – nie zamykałam ich. Trzymając się ściany wchodzi Ewa. Jej twarz płonie czerwienią pod warstwą świetlistego makijażu.
Raz tylko spoglądam na tę twarz i natychmiast odechciewa mi się tańca.
– Wlepili mi karę – mówi Ewa drżącym głosem. – Na cały pakiet.
– Co takiego?!
– Nie mam żadnego zapasu – mówi Ewa i siada na podłodze.
– Jakże to tak? – zapytuje niepewnym głosem Ignat.
Jest naszym sąsiadem. Mieszka w tym samym bloku.
– Popełniła błąd na dzisiejszym pokazie – wyjaśniam ponuro. – Pomyliła się. Wlepili jej karę i nie wydali jej energopakietu. A ona nie ma zapasu.
Ewa leży na łóżku i patrzy w sufit. Chwilami drży, jakby trzęsły nią dreszcze. Dłonie ma zimne… jak lód? Umiera, czy co?
– Ignat – mówię stanowczym głosem. – Gdzie w mieście można zdobyć podładowanie?
– Nigdzie – odpowiada szybko i ucieka spojrzeniem w bok.
– Przecież wiesz… tylko podczas godziny energii.
– Nieprawda. Pamiętasz, Gruby z trzydziestego dziewiątego bloku opowiadał…
– I gdzie jest teraz ten Gruby? – rzuca ciche pytanie Ignat.
– Mogę jej dać swój zapas.
– Coś ty! – Ton głosu Ignata świadczy o jego bezbrzeżnym zdumieniu i niedowierzaniu.
Nie słucham go.
– … Mogę, ale to będzie dopiero jutro, rozumiesz? Dopiero jutro! W godzinie energii! Jeżeli ona nie zjawi się w pracy, to ją zwolnią! Co ja mówię – ona po prostu może nie dociągnąć!
Ewa patrzy w sufit. Fosforyzujący makijaż częściowo się już starł i moja przyjaciółka nienajlepiej teraz wygląda.
– Ignat! – mówię. – Bez tego podładowania ona nie przeżyje!
– Za nielegalny handel energią można stracić pakiet na cały tydzień – mówi szeptem Ignat. – To gwarantowana i paskudna śmierć.
Patrzę na Ewę. Ma zapadnięte oczy, „nocne spojrzenie" oświetla rozpalone powieki i zlepione rzęsy.
– Wybacz – mówi Ignat. – Ja naprawdę nie mam pojęcia… gdzie należy szukać tych dilerów. Słowo honoru.
Po godzinie energii wszystkich niesie na ulicę. Ludzie śmieją się i obejmują. Całują się, siedząc na trotuarach. Piją. A ja przechodzę – prawie biegnę – obok nich.
Zrywa się wiatr. Skrzydła wiatraczków na dachach zaczynają obracać się szybciej. W oknach pojawiają się światełka, jedno po drugim. Pogrążone w mroku miasto rozjaśnia się: oznakowanie dróg płonie teraz bielą i błękitem. Połyskują odbijacze na słupach. Biegnę, lawirując pomiędzy ludźmi.
Wejście do piwnicy wygląda jak nora. Nad wlotem zamazany nieco szyld: „Gry. GAMES". Zbiegam w dół po krętych schodkach. Na dole jest duszno, śmierdzi nikotyną i potem.
Ludzie tłoczą się wokół wielkiego stołu. Płyta jakby buczy pod łapkami ścigających się karaluchów.
– Poszedł! Siódmy poszedł!
– Podcina! To kiks!
– Nie kiks!
Kręcę głową. Człowiek, którego szukam, siedzi w kącie – rozsiadł się na jedynym krześle w pomieszczeniu. Zarzucił nogę na poręcz. Na podeszwie ciężkiego buciora fosforyzuje rysunek końskiej czaszki. Wokół siedzącego jest pusto.
– Łysy!
Otwiera nieco prawe oko.
– Czego?
Chwytam się za gardło. Wysuwam język, jakbym się dusiła. Łysy otwiera oboje oczu.
– Czego? – powtarza pytanie.
– Doładowanie… – mówię szeptem. – Teraz. Już!
– W takie sprawki się nie wdaję – odpowiada po chwili milczenia. – Ci dilerzy to szemrane towarzystwo.
– Też bym się nie wdawała. Ale bardzo potrzebuję. Do kogo mam pójść?
– Nie wiem – odpowiada obojętnie i zamyka oczy. – Nie powiem.
Ponownie wypadam na ulicę. Rozglądam się, tocząc wokół bezradnym wzrokiem. Ewa do świtu nie dociągnie. Patrzę na niebo: która godzina?
Ktoś klepie mnie w ramię:
– Szukasz kogoś?
Oglądam się. Dziewczyna jakby znajoma, tylko nie mogę sobie przypomnieć, jak ma na imię. Zielone włosy stoją dęba, niczym trawa na klombie. We włosach tańczą iskierki – oczywiście nieprawdziwe. Kosmetyka.
Patrzy na mnie i uśmiecha się.
– W godzinie energii nie należy biegać z zatroskaną miną. Co się stało?
Otwieram usta, żeby jej odpowiedzieć. Jeszcze sekunda – i powiem… Dziewczyna nieustannie się uśmiecha. I nagle pojmuję, że w żadnym wypadku nie należy się z niczym zdradzać. Złoży donos.
– Nic – odpowiadam grzecznie. – Spadaj!
Biegnę przez skrzyżowanie i myślę: ona ma rację. W tłumie ludzi, którzy tylko co odebrali swoje pakiety, biegnący człowiek natychmiast rzuca się w oczy…
Potykam się o automat z napojem energetyzującym i niemal się przewracam. Kartonowe pojemniki rozsypują się na boki. Skrzyżowanie przeszywa świst policyjnych gwizdków. Szlag by to trafił!
Daję nura w ciemny podjazd. Mówi się, że policjanci dostają premię za każdego winnego naruszenia przepisów, którego schwytają i doprowadzą na posterunek.
Cholera! Czy w tym cholernym podjeździe jest jakieś drugie wyjście?
Jest. Wybiegam na pasaż handlowy. Tuż przede mną witryna sklepu. Wewnątrz pływają fosforyzujące ryby, każda wielkości taboretu. Woda pełna jest zimnego sinawego blasku. Nie namyślając się zbyt długo pakuję się do środka.
Sprzedawcą jest chłopak mniej więcej w moim wieku. Na mój widok uśmiecha się szeroko:
– Co, trafiłaś?
Spoza witryny patrzę na podjazd. Policjanta nie widać. Nie chciało mu się mnie gonić. A może się zlitował: w końcu on też się podładował podczas godziny energii i teraz mu dobrze i wesoło, jak wszystkim.
Prawie wszystkim.
– Ty co? Odbiło ci, czy jak? Gębę stłukłaś swojemu chłopakowi?
Odwracam głowę i patrzę z ukosa na sprzedawcę. Uśmiech znika z jego twarzy.
– No, no… Czemuś ty… taka dzika?
Chłopak jest gruby i wygląda na chytrego. Blizna na szyi. Czarne ptasie oczy błyszczą podejrzanym blaskiem.
– Potrzebuję doładowania – odzywam się ni z tego, ni z owego.
– Czego?!
– Słyszałeś. Potrzebuję doładowania, natychmiast. Wiesz, gdzie mogę to znaleźć?
– Spływaj stąd – odpowiada nerwowo.
Odwracam się i idę ku drzwiom. Fosforyzujące ryby wywalają na mnie ogromne gały. Ujmuję w dłoń drewnianą gałkę…
– Poczekaj… – odzywa się chłopak za moimi plecami.
– Ewa! Wstawaj, natychmiast wstawaj! Znalazłam dla ciebie… – zniżam głos – miejsce, gdzie się możesz podładować! Chodź! Idziemy!
Trzęsę nią i szarpię, aż wreszcie Ewa otwiera oczy. W jej spojrzeniu jest absolutna obojętność. Jej już jest wszystko jedno: żyć, czy nie.
– Ewa, proszę cię! Wiem, dokąd pójść! Wstawaj!
Ignat przynosi ze wspólnej kuchni wodę w dzbanku – wodociągi pracują tylko przez jedną godzinę na dobę i wyłącznie do piątego piętra, ale my na szczęście jesteśmy na czwartym. Zimna woda zmywa z twarzy Ewy resztki makijażu i jakby przywraca jej świadomość.
– Chodźmy – namawiam.
Wzdycha jakby jeszcze chlipała.
– Jesteś człowiekiem, czy szmatą? – pytam wściekłym głosem. – Zamierzasz złożyć łapki i zdechnąć? Weź pod uwagę, że ze szmatami się nie przyjaźnię! Wycieram o nie buty!
Mruga oczami. Zagryza wargi. Kiwa głową. Uczciwie stara się wstać. Chwytam jej zimne dłonie i ciągnę, jakbym wyrywała ją z objęć błotnej jamy.
Wstaje.
– Pomożesz, Ignat? Pójdziesz z nami?
Patrzy ma mnie okrągłymi oczami. Gapi się chyba przez całą minutę. W końcu kręci przecząco głową.
– Nie mogę.
– Parszywy tchórz!
– Posłuchaj, ja mam ojca i matkę. Jak mnie przymkną za kombinacje z energią…
Nie tracę już czasu. Zapominam o propozycji.
Ewa wypija pojemnik gazowanej wody, a potem pomagam jej dobrnąć do łazienki. Pomagam zejść po schodach i wyjść na ulicę. Jej dłoń leży na moim ramieniu. Co komu do tego? Spacerujemy! Przyjaciółki nierozłączki!
– Daleko to? – pyta Ewa szeptem.
– Nie bardzo. Weźmiemy rykszę.
W naszej dzielnicy ryksze trafiają się rzadko: nie każdego stać na taki luksus. Ale jeden postój jest – przy skrzyżowaniu, dwie przecznice od naszego domu.
Ludzi na ulicy jest już jakby mniej. Nasyciwszy się przechadzką porozchodzili się po domach. My, piksele, mamy dobrze – możemy się wylegiwać do obiadu. A jak ktoś rano musi wstać do pracy?
Ewa z trudem przestawia nogi.
– Macie jakiś problem, dziewczyny? – woła dyżurny, nie przestając kręcić pedałami. Najwyraźniej się nudzi.
– Nie! – wołam w odpowiedzi. – Przyjaciółka się narąbała! To nic, dziś ma urodziny!
– A-a! – dyżurny mocniej naciska na pedały, światło nad jego głową rozjarza się nieco jaśniejszym blaskiem. – Przekażcie jej moje pozdrowienia!
Jeszcze tylko jedna przecznica.
– Ewo? – mówię. – Możesz iść szybciej?
Kręci przecząco głową. Patrzę w niebo: do świtu zostało jeszcze kilka godzin.
Dłoń Ewy ześlizguje się z mojego ramienia. Moja przyjaciółka powoli i płynnie osuwa się na asfalt. Oglądam się na dyżurnego; jego lampa płonie zbyt jasno. Pośrodku ulicy jesteśmy widoczne jak na dłoni. Zwinięty w rurkę papierek pali mi kieszeń.
Podjeżdża do nas uliczny rozwoźnik. Biorę pojemnik z energetyzującym napojem, otwieram i wylewam Ewie na głowę.
– Po co? – pyta szeptem.
– Żebyś się ruszyła, idiotko!
– Nie… po co… po co żyć?.
Z najwyższym trudem dławię w sobie chęć dania jej w twarz.
– Po to, żebyśmy obie mogły pójść do Zakładu!
Mówię pierwszą rzecz, która przychodzi mi do głowy, ale Ewa nagle się ożywia.
– Naprawdę?
– Oczywiście!
Podrywam ją na nogi – a przecież ona jest o połowę mojej wagi cięższa ode mnie.
– Pójdziemy razem – mówię monotonnie. – Wydostaniemy się z miasta… Pójdziemy przez góry. I pewnego ranka, wspiąwszy się na szczyt, zobaczymy Zakład. Tam jest pełno energii, Ewo. Można się w niej utopić. Od rana do nocy trwa tam godzina energii. Nikt tam nie skacze z dachu i nikt się nie wiesza na rajstopach… tam wszyscy są pełni chęci do życia i wszyscy żyją do woli. Rozumiesz? Tam jest pięknie. Zakład jest ogromny… do samego nieba.
Teraz idziemy już szybciej. Niemal niosę Ewę na swoich ramionach.
– A to nie jest bajka? – pyta Ewa uśmiechając się nikło.
– Nie – odpowiadam dokładając starań, żeby w moim głosie brzmiała sama pewność i przekonanie. – Jakże to mogłoby być bajką, skoro tylu ludzi w to wierzy?
Nareszcie koniec kwartału. Przez długą i straszną sekundę wydaje mi się, że na postoju nie ma żadnej rykszy… ale nie, jest jedna. Pusta. Powoli się odwraca do odjazdu.
– Poczekaj! – opuszczam Ewę na trotuar i biegnę do rykszy. – Poczekaj!
– Zjeżdżam do domu.
– Bardzo proszę! Zapłacę, ile zechcesz! No… proszę…
Rykszarz jest już starszym człowiekiem, ma ze czterdzieści lat. Obrzuca mnie uważnym spojrzeniem. – Dokąd?
Wymieniam adres. Waha się przez całą długą minutę.
– No dobra. Wsiadaj.
Jedziemy przez opustoszałe ulice. W mroku bezgłośnie obracają się śmigła wiatraków. Ryksza ma jedną latarnię na kierownicy, która rozbłyskuje jaśniej, kiedy rykszarz naciska pedały, i niemal gaśnie, gdy zwalnia na zakrętach.
Patrzę na kartkę. Fosforyzujący tusz nie świeci już tak żywo jak wtedy, w sklepie z rybami, gdy chłopak o ptasich oczach zapisał mi ten adres i hasło, biorąc w zamian kupę forsy. Do rana atrament ma zniknąć bez śladu.
Domy wokół są coraz wyższe. To kwartał wieżowców, prawie bezludny i ponury. We mgle majaczą ogromne kamienne kolumny – to wieże. Na lewo Złamana… niegdysiejszy wieżowiec, który załamał się niczym trzcinka na wysokości dwudziestego piętra, gdy miałam pięć lat.
Rykszarz coraz wolniej obraca pedałami. Rozgląda się na boki. Wreszcie stanowczo hamuje:
– Jesteśmy na miejscu!
Płacę za kurs i wysiadam. Pomagam Ewie w wydostaniu się na zewnątrz. Stoimy na maleńkim placyku – na lewo i na prawo mroczne wieżowce, pośrodku sterczy cokół jakiegoś pomnika. Pomnik dawno zburzono – zostały tylko kamienne nogi w kamiennych butach ze sznurówkami.
Ryksza odjeżdża. Teraz zostałyśmy już zupełnie same w tym opustoszałym miejscu.
– Może trochę tu posiedzę? – pyta Ewa.
– Nie. Jak już tu przyjechałyśmy, to nie odpuścimy. – Rozkładam papierek. Po raz pierwszy miga mi w głowie myśl, że chłopak mógł mnie oszukać. Ot tak, dla jaj. Jeżeli nie znajdziemy tu żadnych dilerów, a nadziejemy się na… Na różnych można się natknąć, jak się łazi nocą po opustoszałych dzielnicach.
– Tędy – mówię stanowczym głosem, żeby Ewa ani na chwilę nie zwątpiła w to, że wiem, co robę. Biorę ją – teraz już idzie prawie sama – pod rękę i idziemy przez plac w stronę wieżowca.
Skręcamy za róg. Zwalniam kroku. Wygląda na to, że trafiłyśmy… Sklep. Dawny modny sklep. Witryna zamknięta. Na drzwiach ukośna naklejka: „Przepraszamy, zamknięte".
I cyfrowy zamek.
Zupełnie nowy, programowany. A z wierzchu dla niepoznaki pomalowany szarą farbą. Kamuflaż udający staroć.
I dopiero wtedy ogarnia mnie strach. Okazuje się, że chłopak o ptasich oczach wcale nie kłamał. I jeżeli dotknę teraz tego zamka, zostanę wciągnięta w machinacje, które nazywają się nielegalnym handlem energią. W naszym mieście nie ma większej zbrodni. Człowiekowi pojmanemu na tym przez policję energetyczną można zrobić wszystko – można go bić, znęcać się nad nim, a nawet go zabić… Co prawda i tak umrze. Pozbawisz człowieka pakietu na tydzień – i po zawodach.
Ewa ciężko sapie mi za uchem. Ją też zdjął strach.
– Może wrócimy? – pyta cichutko. – Może jakoś dociągnę…
Wstrzymuję oddech i wciskam klawisze, wybierając skomplikowany, ośmiocyfrowy kod.
Przez długą minutę nic się nie dzieje. A potem nad drzwiami zapala się latarnia. Płonie przez trzydzieści sekund. Stoimy w bezruchu.
Światło gaśnie. Mija jeszcze jedna minuta i drzwi ze zgrzytem odjeżdżają w bok.
– Zachorowała wasza babcia – mówię szybko. – Prosiła, żeby przekazać jej pierożek i osełkę masła.
– Właź, Czerwony Kapturku – odpowiada niewidzialny w mroku mężczyzna.
W pomieszczeniu nie ma żadnych lamp. Jest tylko zwierciadlana bańka ze świetlikami. Denerwuje mnie to: nie widzimy twarzy tego, który nas wpuścił. A on ma noktowizor; doskonale nas widzi.
Ewa znajduje po omacku krzesło i siada. Przez trzy minuty wszyscy milczą: my z Ewą gapimy się w mrok, a mężczyzna się nam przygląda. Trzymam się w garści i udaję, że nic nie robi na mnie wrażenia.
W końcu gospodarz dochodzi do wniosku, że jesteśmy tymi dziewczynami, za które się podajemy – klientkami.
– Ile? – pyta bez wstępów.
– Sto energo – mówię szybko. – Albo choć osiemdziesiąt. W jednym pakiecie. Teraz, zaraz.
– Tysiączek. W gotówce.
Zapiera mi dech w piersiach – zabraknie nam forsy. We dwie razem mamy osiemset osiemdziesiąt dwie monety i ani kopiejki więcej. Na koncie – zero u mnie i to samo u Ewy.
Ewa zgrzyta zębami. Następuję jej na nogę.
– Siedemset – mówię spokojnie.
Mężczyzna milczy. W bańce unoszą się w górę i opadają świetliki. Chroboczą i brzęczą. Nieprzyjemny dźwięk.
– Dziewczyny, czy wy rozumiecie, dokąd przyszłyście? Albo płacicie i się doładujecie, albo w ogóle stąd nie wyjdziecie. Takie są zasady.
Ewa ciężko sapie. Mocniej naciskam jej stopę. Z pewnością ją boli, ale teraz musi milczeć!
– Jak nie wrócimy do rana – mówię obojętnie – naszej babci zrobi się bardzo smutno. I naśle tu drwali.
– Głuptasek. Do rana tu już nikogo nie będzie. Nawet wasze trupy znikną.
– Siedemset pięćdziesiąt.
– Ty dzika jesteś – mówi nieznajomy ze zdziwieniem w głosie. – Dziewięćset pięćdziesiąt. Koniec ustępstw. Macie forsę?
– Osiemset. – Opanowuję drżenie z coraz większym trudem.
– Dziewięćset.
– Osiemset osiemdziesiąt dwa. – Nie wytrzymuję i zamykam oczy. Przez całą minutę słychać tylko chrobot świetlików w bańce.
– Niech będzie – odzywa się wreszcie gospodarz. – Ujęłaś mnie swoją bezczelnością, mała.
Podchodzi do bańki ze świetlikami. Odkręca wieczko, wsadza do wnętrza rękę, nabiera garść owadów [tfu!] i wyrzuca do lufcika. Zakręca wieczko i stawia bańkę na swoim miejscu. Świetliki usiłują wzlecieć w górę i tłuką się o szklane ścianki.
– Iluż was tu przychodzi… – mówi jakby półgłosem do siebie. – Nie myślicie o oszczędnościach, żyjecie dniem dzisiejszym. I umieracie. Ty – zwraca się do mnie – ile byś pociągnęła bez doładowania?
– Nie wiem… – gorączkowo grzebię po kieszeniach, zbierając pieniądze. Brakuje jednej setki. Czy mogłam dać rykszarzowi stówę zamiast dychy?!
– Ja też nie wiem – mówi tamten z dziwną intonacją. – No, długo mam czekać? Dawaj forsę!
Podaję mu wszystko, co mam. Przelicza w jednej sekundzie – mimo kompletnych ciemności. Ma noktowizory.
– Dziecino, raczyłaś się pomylić – stwierdza bardzo uprzejmym głosem. – Mam siedemset siedemdziesiąt dwa.
Po raz dziesiąty przeszukuję kieszenie. Boczne, wewnętrzne i te na piersi…
W głębi pomieszczenia otwierają się jeszcze jedne drzwi. Wchodzi trzech drabów – ogromnych, pachnących skórą i potem, dzwoniących czymś metalicznych i miarowo posapujących. Wypukłe soczewki ich noktowizorów odbijają blask bańki ze świetlikami.
– Tobie co, na żarty się zebrało? – Teraz diler niemal syczy. W chwili, gdy rusza na mnie, znajduję palcami na dnie kieszeni spodni ciasno zwinięty jeszcze jeden banknot.
Diler natychmiast się uspokaja. Ponownie przelicza pieniądze i skinieniem głowy wydaje drabom polecenie:
– Pełny bak. W jednym pakiecie. Ten podniszczony. I uważać mi na tę dzikuskę!
W mroku błyskają zęby. Diler się uśmiecha.
– Idźcie z nimi, dziewczyny. Oni nie zrobią wam krzywdy.
Jeden idzie z przodu, a dwóch po bokach. Jakby nas konwojowali. Ewa chwyta mnie za ramię. Wychodzimy na podwórze zawalone śmieciami i rozmaitymi rupieciami. Podniósłszy głowę stwierdzam, że niebo zaczyna się rozjaśniać.
Pierwszy wychodzi na zewnątrz, nakazawszy nam odczekać chwilkę. Na ramię opada mi ciężka, gorąca łapa.
– Ej, ty, Czarna… Masz chłopaka?
– Mam – odpowiadam spokojnie. – Jest mistrzem kara-ju.
– Akurat! – drab parska śmiechem. Błyskają zęby i okulary.
Jego dłoń przesuwa się po moim tyłku. Odskakuję.
– Zostaw! – ostrzega jego kompan. – Szef ci jaja powyrywa.
– Oj, no… błagam cię. Szef się o niczym nie dowie.
W tej chwili powraca ten, który poszedł przodem. Kładzie na ziemi przed Ewą płaską dyplomatkę. Otwiera ją. Wyciąga opaskę. Ewa podciąga do góry lewy rękaw. Ma dreszcze.
Opaska zamyka się na ręce Ewy nieco powyżej łokcia.
W tej chwili nie myślę już o niczym, nawet o tym byku za moimi plecami. Patrzę na Ewę. Teczka cichutko brzęczy. Ewa głęboko wzdycha, napina mięśnie, ale na jej twarzy pojawia się uśmiech… No tak. Nareszcie. Udało się! Dopięłyśmy swego!
Podwórze zalewa fala jaskrawego światła, wydobywając z mroku porzucone puszki, kanistry, trzech drabów z teczką i mnie z Ewą.
– Nie ruszać się. Kontrola energetyczna!
Tracę władzę w nogach.
Draby wcale nie zamierzają się nie ruszać. Jednakowymi gestami wszyscy sięgają za pazuchy. Co oni tam mają? Porażacze? Samostrzały?
Ewa podskakuje i rzuca się w cień, wlokąc za sobą aktówkę. Ja biegnę za nią. Nie wiedzieć czemu wydaje mi się, że przede wszystkim powinnam zdjąć Ewie opaskę – a potem niech ktoś spróbuje udowodnić, że brałyśmy udział w nielegalnej transakcji… Być może po prostu przechodziłyśmy obok?
Ale tamci niczego nam nie muszą udowadniać. Podejrzani o kombinacje energetyczne nie podlegają zwykłemu prawu. A my zostałyśmy złapane na gorącym uczynku. Na gorącym uczynku!
Odwracam się i patrzę przez ramię…
I widzę.
Nie wiadomo dlaczego kontroler jest tylko jeden. Goryle rzucają się na niego ze wszystkich stron – nie mają niczego do stracenia. Jeden rozkręca nad głową ciężki łańcuch. Drugi ma samostrzał, a trzeci porażacz. Pojmuję, że powinnyśmy natychmiast uciekać – ale nie mogę ruszyć się z miejsca.
Mija z pewnością całe mgnienie oka.
Kontroler odbija się od ziemi. Prawą nogą kopie w pierś przeciwnika z samostrzałem. Goryl wali się na ziemię. Kontroler obraca się w powietrzu jak baletnica, i lewą stopą zahacza o szczękę drugiego napastnika. Ten pada na ziemię wypuszczając broń z ręki. Trzeci strzela z porażacza – widzę cieniutki, niebieskawo-biały łuk. W następnym ułamku sekundy naprzeciwko wylatuje nić jeszcze potężniejszego ładunku, tworząca fioletową pętlę. Sypią się iskry. W powietrzu rozchodzi się ostry zapach spalenizny.
Goryl bezgłośnie pada na ziemię i już się nie rusza. Ten, który dostał w szczękę też leży bez ruchu. Ale trzeci unosi samostrzał…
Wydaje mi się, że słyszę śpiew lecącej do celu cieniutkiej stalowej strzałki.
Kontroler strąca ją dłonią, czemu towarzyszy zgrzyt metalu o metal. W następnej sekundzie ponownie rozjarza się niebieski łuk. Słychać cichy trzask jakby rwanego płótna. Ciało ciężko wali się na ziemię. I zapada cisza.
Ewa targa mnie za rękę.
Rozjaśnia się niebo. Przekleństwo! Po ciemku miałybyśmy jakieś szanse. Biegniemy tak, jak nie biegałyśmy nigdy w życiu. Spod naszych nóg na wszystkie strony bryzgają ogryzki, odłamki szkła, puszki po konserwach; śmietnik ciągnie się bez końca. Miotamy się pomiędzy pustymi kanistrami, przebijamy się przez złomowisko pordzewiałych rur, musimy znaleźć wyjście, wyjście – a wyjścia nie ma; wszędzie tylko nowe góry śmieci, jakieś ogromne leżące na boku koło dynamo, kałuże pełne stęchłej wody, góry czarnych, popękanych opon…
– Pomóż mi!
Ewa nie od razu pojmuje, co chcę zrobić. Ja jednak nie czekając na nią z całej siły napieram na górę śmierdzącej gumy i w końcu Ewa rzuca się mi z pomocą. Raz… dwa… wytrzeszczam oczy… Trzy! Wieża z opon wali się na ziemię zamykając przejście pomiędzy dwoma ciężkimi blokami – akumulatorami, które zakończyły już swój pracowity żywot. On tędy nie przejdzie! Nie przejdzie!
Z drugiej strony gumowego wału bije niebieski łuk. Opony topią się i osiadają. Ku niebu wzbija się kłąb czarnego dymu…
Ponownie rzucamy się do ucieczki.
W prawo. W lewo. Powinnyśmy się rozdzielić, wtedy choć jedna miałaby szansę… Myślę o tym beznamiętnie, jakby to nie mój los ważył się teraz, jakby chodziło o kogoś innego. Co prawda wyboru i tak nie mamy – droga jest tylko jedna, nie ma na niej żadnych rozwidleń. W prawo. W lewo…
Ewa wydaje z siebie stłumiony okrzyk. Z rozpędu przebiegam jeszcze kilka kroków i odwracam głowę; Ewa leży na ziemi, a nad nią pochyla się czarna sylwetka kontrolera.
– Uciekaj! – woła Ewa ostatkiem sił.
Bardzo bym chciała okazać nieposłuszeństwo, ale nie mogę. Na wargach mam metaliczny posmak. Biegnę jak zagoniony zwierz… lecę… i nagle otwiera się przede mną wyjście!
Ostatnim wysiłkiem przeskakuję przez wyłom w betonowym ogrodzeniu, wypadam na ulicę…
I w tejże chwili ktoś chwyta mnie za włosy. Z tyłu.
Pomieszczenie, w którym pożegnałyśmy się z pieniędzmi jest puste. Na stole jak przedtem stoi słój ze świetlikami, które już nie świecą.
Kontroler zrzuca mnie i Ewę na podłogę. Właśnie tak – zrzuca: przedtem nas niósł. Ląduję na rękach i kolanach, Ewa pada na bok; niezgrabnie, jakby była z waty. Stuka głową o ścianę, ale nie przestaje się uśmiechać dziwnym, bezmyślnym grymasem ust.
Kontroler szybko rozgląda się dookoła. W opustoszałym pomieszczeniu nie ma nikogo i niczego; tylko jak przedtem chroboczą świetliki. W świetle poranka zielone iskierki stają się odrażającymi robalami. Wklęsłe zwierciadło wewnątrz bańki zniekształca ich odbicia i stają się jeszcze bardziej paskudne. Teraz to już małe potworki.
– Tamten oczywiście zwiał – mówi kontroler sam do siebie. I zwraca się no nas: – No, smarkule, doigrałyście się…
Milczymy.
Kontroler podnosi rękę Ewy w górę. Rękaw zsuwa się ku ramieniu; powyżej łokcia widać ślad po opasce.
– Ile zapłaciłyście? – pyta kontroler.
Ewa oddycha ciężko. Wymieniam sumę.
– Skąd miałyście takie pieniądze?
Dziwne pytanie. Oddałyśmy po prostu wszystko, co miałyśmy, do ostatniej kopiejki. Teraz będziemy jadły bezpłatny syntetyczny makaron, dopóki nie pozdychamy z niedostatku energii – Ewa jutro, a ja pojutrze.
Kontroler uparcie patrzy na Ewę, a potem przenosi wzrok na mnie.
Nie jest już młody. Lepiej byłoby rzec, że jest człowiekiem bez wieku. Twarz ma pooraną bruzdami, ale nie są to starcze zmarszczki; to miejsca styków płyt pancernych. Oczy patrzą z głębokich oczodołów jakby ze szczelin bunkra. Przypominam sobie, jak się rozprawił z trzema napastnikami. Oni wciąż tam pewnie leżą.
– Zapłaciłyście za świństwo bez wartości – mówi nieoczekiwanie łagodnym głosem. – Tania podróbka. To nie energia.
Patrzę na Ewę. Uśmiecha się.
– To nie energia - mówi kontroler z naciskiem. – To tani zamiennik. Dwa, trzy takie doładowania i cześć, żegnaj rozumie…
Ewa nadal się uśmiecha. Jakby wszystko, co się z nami dzieje, było żartem. Rodzajem gry. Patrzę na nią i ogarnia mnie strach. Potem przenoszę wzrok na kontrolera, który kiwa głową.
– Te dranie was trują za wasze ciężko zarobione pieniądze.
– Ale gdyby nie to, ona nie dociągnęłaby do rana! – wyrywa mi się sprzeciw.
Pancerne płyty jego twarzy przesuwają się odrobinę – kontroler marszczy brwi.
– Wielu umiera. Energii nie wystarcza dla wszystkich. Tak czy owak są braki. I dlatego… ustanowiono tak nieludzki system kar.
Zapada cisza. Ewa milczy. Ja milczę. Nie wiedzieć czemu, uciszają się nawet świetliki w bańce.
– Idź – odzywa się wreszcie kontroler. – Zabierz ją stąd… I żebym was tu więcej nie widział!
Patrzę na niego nie dowierzając własnym uszom.
– Idź! – powtarza głośniej. – Liczę do pięciu. Raz…
Podrywam się jak kolnięta szydłem. Ewa zostaje z tyłu, ale spóźnia się zaledwie o jedną sekundę. Zderzamy się w drzwiach, przeciskamy się, biegniemy ramię w ramię ciemnym korytarzem… I wypadamy na podwórze. Z prawej strony – ściana opustoszałego wieżowca. Z lewej – ogrodzenie śmietnika.
– Cztery… – mówi kontroler gdzieś z tyłu w pustym pomieszczeniu.
Słyszałam o takiej zabawie. Wypuszcza się ofiarę, a potem się ją goni – i zabija jakoby podczas ucieczki. Taka policyjna rozrywka…
Uciekamy. Przelatujemy przez plac. Wypadamy na ulicę, dajemy nura w sąsiednią bramę, przebiegamy przez nią i gnamy dalej. Spod nóg pryskają na boki szczury. Słyszymy za nami pogoń – ten kontroler biega tak, jakby w ogóle nie był człowiekiem…
Zaczynamy wpadać na ludzi. Jakiś stróż kręci pedałami śmieciarki: spod okrągłej szczotki wyfruwają papierki po cukierkach i puste puszki po napojach energetycznych. Patrzy na nas jak na wariatki, więc trochę zwalniamy.
Ten kontroler chyba nie zastrzeli nas przy świadkach?
A może zastrzeli?
W końcu nabieramy odwagi, żeby się obejrzeć.
Nikt nas nie goni. Dawno już przebrzmiało „pięć", a prześladowca wciąż się nie zjawia.
Padamy na skraj chodnika. Siadamy i łapiemy oddech. Podpełza ku nam rozwoźnik napojów, a za nim wózek z kanapkami. Bezmyślnie wsuwam w szczelinę kartę kredytową – zapala się jakby zawstydzone czerwone oczko. Zapomniałam: konto jest puste…
Ale napój dostajemy bezpłatnie. Wypijamy po dwie puszki.
– Jak się czujesz?
Ewa przez chwilę milczy, jakby sprawdzała swoje wrażenia.
– Dziwnie… Kręci mi się w głowie. Gorzko mi w ustach. Ale… chyba żyję. Jak myślisz, kłamał?
Może kłamał. Wzruszam ramionami.
– Wypuścił nas? – pyta ostrożnie Ewa.
– Tak jakby…
– I nie spisał nas?
– Nie.
– Tak się nie zdarza – mówi Ewa, pomyślawszy przez chwilę.
Wstaję z trudem. Bolą mnie wszystkie mięśnie i stawy.
– Posłuchaj, przyjaciółko… Jest ranek, a my żyjemy. Czego nam więcej trzeba? Chodźmy się wyspać, bo wieczorem trzeba iść do pracy.
Idę ulicą i kręcąc głową usiłuję się zorientować, gdzie jesteśmy. Ryksza już nie dla nas, trzeba będzie drałować „dwójką"…
Ewa dogania mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Wiesz…
– Co?
– Dziękuję – mówi cichutko.
Mija kilka dni. Codziennie wieczorem wchodząc w sieć i sprawdzając, czy jest pakiet, trzęsę się jak mysz na bębenku: dostanę godzinę energii? A może zamiast tego przeczytam zawiadomienie o ukaraniu?
Nic jednak się nie dzieje i powoli przestaję drżeć. Ostatecznie, gdyby ten kontroler zechciał poszukać, to znalazłby nas bez trudu.
Im głębiej się nad wszystkim zastanawiam, tym więcej znajduję w tym osobliwości. Na przykład nawet nie zapytał, jak trafiłyśmy do tego dilera, kto nam dał adres i hasło. Mówi się, że kontrolerzy mają swoje sposoby prowadzenia przesłuchania – po prostu nie można przed nimi niczego ukryć…
Pewnej nocy, zaraz po godzinie energii, idę do sklepu ze świecącymi rybami. Za kontuarem zamiast chłopaka o ptasich oczach tkwi pochmurna i niezbyt urodziwa pannica.
– Cześć – mówię beztrosko. – A gdzie ten… ten co tu pracował wcześniej, taki młody człowiek o czarnych oczach?
– Ja tu pracuję – mówi pannica ponurym głosem. – I nikt poza mną. A wolnych miejsc nie ma i nie będzie.
– Posłuchaj, ja tylko zwyczajnie chciałabym go odnaleźć.
– Nie ma tu takiego i nie było – powtarza uparcie. – Chcesz coś kupić, to kupuj. A nie – to spadaj. Łażą tu różni…
W innych okolicznościach byłabym jej wyjaśniła, że chamstwu należy przeciwstawiać siłę ducha i godność osobistą. Bardzo dokładnie bym jej to wyjaśniła, żeby zapamiętała na całe życie. Ale teraz nie mam ochoty wdawać się w jakiekolwiek spory. Odwracam się po prostu i wychodzę.
Na skrzyżowaniu ulic tańczy jakiś chłopiec z dziewczyną. Dobrze tańczy, wkłada w to całą duszę. Wokół stoją ludzie i klaszczą w dłonie – w tym rytmie nie ma niczego skomplikowanego, trudno wymyślić bardziej prosty. Zatrzymuję się obok i z braku lepszego zajęcia zaczynam wystukiwać synkopy.
Aresztowali łącznika? Czy sam się zwolnił, żeby nie kusić licha? Może już nie żyje?
Patrzę na otaczające mnie roześmiane twarze. Przypominam sobie słowa kontrolera: „Wielu umiera. Energii nie wystarcza dla wszystkich".
Przelotnie podchwytuję czyjeś uważne spojrzenie. Odwracam głowę: nikt na mnie nie patrzy, obserwator odwrócił wzrok. Ukrył się. W tej ciżbie już go nie odnajdę.
Może mi się tylko wydało?
Niech was wszystkich zaraza weźmie! Przecież nie będę się kryła przed byle spojrzeniem!
Po bruku dzwonią metaliczne podkówki. Nieświadomie wybijam sekwencje ze swojego programu: „Czer-nieb-czar-biel! Czer-nieb-czar-biel! Żół-czer-żół! Żół-czer-czer-żół"! Potem i ten rytm przestaje mnie zadowalać. Komplikuję go i zmieniam, to stapiając się z rytmem tłumu, to wracając do swojego i wybijam własny niepowtarzalny rysunek. Tętni krew w skroniach, stukają obcasy. Sypią się iskry.
Tańczę wewnątrz kręgu. Pośrodku swojej własnej przestrzeni. Okazuje się, że mam swoich widzów, którzy teraz klaszczą, zachłystują się z zachwytu i coś krzyczą…
Z głębi pamięci wypływa coś niepojętego: śpiewaj, jakby cię nikt nie słyszał, tańcz, jakby cię nikt nie widział. Żyj tak, jakby na ziemi był raj…
Daję nura w tłum i uciekam.
Ewa dopada mnie w bramie domu.
– Gdzie cię nosi? U Długiego zbiera się taaakie towarzystwo!
Długi mieszka na sąsiedniej ulicy. Jego dom kiedyś był dziewięciopiętrowcem, ale potem coś tam trzasnęło w podziemnych trasach komunikacyjnych i dom tak jak stał, tak osiadł – byłe piąte piętro, na którym mieszkał Długi, stało się drugim podziemnym. Mówią jeszcze, że z tego domu jest wyjście na stare metro.
Przychodzimy z Ewą ostatnie i Długi zamyka za nami drzwi.
Pokój ma ogromny – kiedyś był prostokątny, a teraz przypomina romb. Całą ścianę pokrywają wiewiórcze koła – dynamiczne wiewiórki droższe są od myszy, ale dają więcej światła. Ma tych wiewiórek pięćdziesiąt, wszystkie rasowe i dorodne, prawie łyse, muskularne i z bardzo krótkimi ogonkami [ogon pogarsza właściwości dynamiczne i specjalnie wyhodowano taką odmianę]. Kiedy wszystkie wiewiórki biegną wewnątrz swoich kół, w pomieszczeniu robi się jasno jak za dnia.
Teraz wiewiórki śpią. Koła spoczywają w bezruchu. Pośrodku pomieszczenia pali się jedna jedyna świeczka. W ogóle zabrania się palenia otwartego ognia w zamkniętych pomieszczeniach, ale Długi to Długi – ma dość forsy, żeby łamać zasady.
W pokoju zebrało się dziesięć osób. Wszyscy siedzą kręgiem na podłodze. Długi wyciąga patyczek [prawdziwą drewnianą szczapkę] i wtyka ją w płomyk świecy. W powietrzu rozchodzi się miły zapach naturalnego dymu. Rozdymam nozdrza.
Patyczek jest cieniutki. Czerwony płomyk pożera suche włókna i pełznie ku palcom Długiego.
– Miałem ogień – mówi Długi monotonnym głosem. – Ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!
I przekazuje szczapkę siedzącej obok Ewie. Ewa ostrożnie bierze ją w palce.
– Miałam ogień, ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!
I przekazuje drewienko mnie. Patrzę w płomyk jak zaczarowana i powtarzam:
– Miałam ogień, ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!
Podaję pałeczkę dziewczynie z lewej, którą widzę po raz pierwszy w życiu. Dziewczyna ma ochrypły głos, jakby była przeziębiona:
– Miałam ogień, ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!
Drewienko krąży dalej. Ktoś tam terkocze szybciutko, żeby pozbyć się szczapki, inny przeciwnie, chciałby zatrzymać ją dłużej. A płomyk wciąż pełznie w górę i zbliża się do palców. Coraz trudniej utrzymać szczapkę w ręce.
– Miałem ogień, ogień zgasnął – to znów Długi. Szybko powtarza drugą część i podtyka szczapkę Ewie.
– Miałam ogień, ogień zgasnął – Ewa mówi powoli, nie zwracając uwagi na to, że płomyk niemal dotyka jej palców. – Niechajby to piorun trzasnął!
Ona chce, żeby szczapka dopaliła się w jej palcach. Ale wyliczanka się skończyła, a zgodnie z regułami gry nie można zwlekać z przekazaniem ogieńka.
– Miałam ogień – zaczynam. – Ogień zgasnął. Łaaaa!
Przeklęty płomyk tak pali w palce, że wypuszczam szczapkę. Dmucham na palce. Wszyscy wybuchają śmiechem.
– Przegrałaś – mówi Długi.
No, to akurat wiem sama. Teraz, zgodnie z regułami gry, powinnam całować się ze wszystkimi siedzącymi w kręgu. Dziewczyny chichoczą. Chłopcy radośnie szczerzą kły: Długi, i Fikus z bloku „B" i nieznajomy osiłek o pełnych policzkach. I Ignat… a jego akurat nie spodziewałam się tu zobaczyć.
A wcześniej, kiedy graliśmy w „płomyczek", nigdy nie przegrywałam!
– No, zaczynamy – odzywa się Długi. – Kto pierwszy?
– Nikt – odpowiadam bez namysłu. – Nie mam zamiaru.
Długi unosi brwi.
– Znasz reguły?
– Znam!
Odszukuję na podłodze węgielek – szczapka jeszcze się żarzy, jeszcze jest gorąca. Wyciągam z włosów zapinkę i ujmują węgielek jakby kleszczami. Podnoszę ją do ust…
W ostatniej chwili pytam samą siebie: może dać sobie siana? Pocałuję się ze wszystkimi, niczego mi nie ubędzie…
Przyciskam do warg to, co zostało ze szczapki. Bardzo ważne jest, żeby nie jęknąć. Oblewa mnie pot, ból spina mi wszystkie mięśnie. Wypuszczam węgielek, który ponownie spada na podłogę.
Wszyscy milczą. Nawet dziewczęta ucichły. Ewa patrzy na mnie ze współczuciem. Ignat robi tak głupią i pełną rozczarowania minę, że chce mi się śmiać.
– Dzika jesteś – mówi Długi półgłosem. – No to co, gramy dalej?
Ale nikomu już nie chce się grać. Ewa proponuje, żebyśmy zajęli się opowiadaniem strasznych historii.
Długi gasi świecę. Teraz siedzimy w ciemności, co mnie cieszy, bo nikt nie zobaczy, jak na wardze rośnie mi pęcherz.
Odliczamy. Jako pierwsza opowiadaczka startuje dziewczyna z chrypką na lewo ode mnie.
Zaczyna umyślnie głuchym i ponurym głosem.
– Była raz sobie dziewczyna. W jej dzielnicy ginęli ludzie. To jeden przepadnie, to drugi… Ona jednak wcale się tym nie przejmowała. Raz po godzinie energii poznała chłopaka. Miał bardzo ładne oczy, ale twarz skrywał pod chustą. I nigdy tej chusty nie zdejmował… Pewnego razu poszli na spacer. I nagle chłopak proponuje: chodź, wejdziemy na szczyt wieżowca. Dziewczyna się zgodziła. Zaczęli piąć się po schodach i doszli do pięćdziesiątego piętra. Dziewczyna mówi: „Dalej już nie mogę". A chłopak ponagla – wyżej i wyżej! Doszli do setnego piętra i dziewczyna siadła na podeście. Dość, mówi, dalej już naprawdę nie dam rady. A chłopak: „To skocz w dół!" Ona: „Coś ty? Odbiło ci?" A on zdejmuje chustkę…
Któraś z dziewcząt pisnęła cicho.
– A gębę ma – ciągnie chrypula – wielką i okrągłą, a od środka czaszkę widać. I dopiero wtedy dziewczyna zrozumiała, co to za chłopak. Ale nie straciła głowy – skoczyła w szyb windy i chwyciła za przeciwwagę. Lina nie była zablokowana i przeciwwaga pojechała w dół, opuszczając dziewczynę do samej ziemi nietkniętą… To wcale nie jest bajka – zakończyła dziewczyna już normalnym głosem. – Mnie samej się to przydarzyło.
– Bujdy – wyrwało się komuś, chyba Ignatowi.
– W starych wieżowcach liny dawno już pogniły – mówi Długi.
– W niektórych pogniły. A w innych są stalowe.
Zapada cisza. Gdyby nie oddechy, można by pomyśleć, że pokój jest pusty.
– Życiojadów nie ma – mówi cicho Ewa. – Jakże człowiek może się karmić życiem samobójcy? Nieprzeżytym żywotem? Jak?
– A kto powiedział, że oni są ludźmi? – odparła ostrym tonem dziewczyna.
– W naszym bloku trzy osoby przepadły nie wiadomo gdzie – stwierdził z zadumą w głosie nieznany mi chłopak. – Trzy osoby w ciągu półrocza.
– Po prostu zabrakło im energii – chrząka lekceważąco Długi. – Od czasu do czasu komuś znajomemu wlepiają karę… albo traci pracę, a zapasu nie ma. Nie wiesz jak to jest? Ciężko gadać o takich sprawach.
– A mnie mówiono – odzywa się Ewa ledwo słyszalnym szeptem – że zaginieni ludzie wyruszają do Zakładu.
Zapada cisza. Potem słychać sapanie i jakąś szamotaninę. Trącam Ewę łokciem w bok.
– No tak, do Zakładu – powtarza uparcie ta wariatka. – Tam jest pełno energii dla wszystkich. Nikt się nie trzęsie nad swoim pakietem. Nie znają nawet takiego słowa – „pakiet". Po prostu energia jest wszędzie… jak wiatr. Albo jak woda, kiedy pracują wodociągi.
– Życiojada widziałam na własne oczy – mówi dziewczyna z chrypką. – A Zakład… wybacz, ale to brzmi jak opowieści o życiu pozagrobowym. Jest, czy nie – i tak nie można tego sprawdzić.
Na drugi dzień wargi już mnie tak nie bolą. Pęcherz pękł. Mogę rozmawiać.
Wyspawszy się jak należy, godzinę przed zachodem słońca podchodzę ku bramie wiodącej do podnóża wzniesienia. Z całego miasta napływają strumienie pikseli.
Przebierając się w szatni spostrzegam nagle, że w szafce mam dwie pary nauszników. Błąd techników – podłożyli nowe, a zapomnieli zabrać stare. Mimo woli rozglądam się ukradkiem wokół siebie: nikt nie widzi? Nikt. Wszyscy wdziewają szaty robocze.
Przekładam więc stare nauszniki – z półki wkładam je do buta. Jeżeli mnie przyłapią, powiem, że zrobiłam to bezwiednie. Ostatecznie nie opuściły szafki!
Wkładam nowe nauszniki i czarne okulary. Zamykam rzepy – z tyłu, na czwartym kręgu kręgosłupa.
I idę na swoje miejsce pracy.
Idę pod górę, dopóki nie dojdę do znaku „401" i skręcam w lewo. Przeciskam się wąskim przejściem. Ewa ma miejsce pięćset trzynaste, a ja pięćset dwunaste; Ewa zawsze przychodzi wcześniej…
Dziś jej miejsce jest puste. Zdumiewa mnie to do tego stopnia, że następuję na rąbek swojej szaty i niewiele brakowało, a bym się wykopyrtnęła.
Na miejscu pięćset trzynastym nikogo nie ma! Czyżby Ewa miała się spóźnić?
Siadam na swoim miejscu i krzyżuję nogi. Spokojnie, mówię sobie. Trzydzieści sekund spóźnienia o niczym nie świadczy. Kiedy ostatnio widziałam Ewę? Wczoraj. Dzisiejszy dzień przespałam, a gdy wychodziłam z domu, już jej w pokoju niebyło…
Czas biegnie. Kręcę głową, wpatrując się w twarze ostatnich pikseli, biegnących kłusem na miejsca. Ewy wśród nich nie widzę.
Na platformę numer 401/513 wskakuje jakiś nieznajomy chłopak, młodziutki i jasnowłosy. Zajmuje miejsce Ewy!
– Zgubiłeś się? – pytam ostro. Odpowiedź chłopaczka zaczyna się od szerokiego, od ucha do ucha, uśmiechu, czemu towarzyszy szybkie mruganie powiek.
– Cześć! Wyznaczyli mnie na to miejsce! Przenieśli mnie ze skrajnej linii, czujesz bluesa? Był konkurs i wygrałem! Jak myślisz, dam sobie radę?
Patrzę na niego jak na przybysza z Marsa. Jego słowa jakby do mnie nie docierały. – To miejsce…
– 401/513! – pokazuje mi nowiutki żeton, który przypiął do nadgarstka.
– Był konkurs? Kiedy?
– No dziś! Zaraz po południu!
Czyli Ewę przenieśli na brzeg. Albo w ogóle gdzieś w kąt. Na miejsce tego… chłystka. Za co?
Nie łamać się! Tego już się nie da naprawić. Najważniejsze, że będzie miała pakiet. Nocą, po godzinie energii siądziemy sobie w kuchni, naparzymy herbatki…
Nie kończę tej myśli, bo w nausznikach słyszę odliczanie. Zaczyna się pokaz.
Po pracy szybko zbieram się do domu, cały czas myśląc o Ewie. Jasnowłosy chłopczyna nieźle sobie poradził [szczerze mówiąc w duchu życzyłam mu klęski]. Ma na imię Nikołaj. Teraz będzie pracował obok mnie. A co z Ewą?
Wsuwam nogę w but – i natykam się na przeszkodę. Stare nauszniki. Zupełnie o nich zapomniałam.
Położyć je ponownie na półkę? Jeszcze nie jest za późno.
Ręce same podejmują akcję bez udziału rozumu. Raz – mocuję nauszniki na nodze tuż nad kolanem. Dwa – opuszczam szeroką nogawkę. I nie ma zbędnych nauszników.
Zamykam swoją szafkę. Serce mi wali. Po co ja to robię?
Powoli wychodzę z szatni. Jeszcze nie jest za późno, żeby zawrócić i odłożyć nauszniki na miejsce. Na schodach unosi mnie strumień ludzi – teraz już zawrócić będzie trudniej. Ale wciąż jeszcze jest to możliwe.
Przy wejściu stoją policjanci. Wyraźnie im się nudzi. Przy wejściu przechodzi się przez bramkę wykrywacza metalu. W drodze powrotnej już tak nie sprawdzają i całym tłumem przechodzimy obok bramki. A policjanci też stoją ot tak, na wszelki wypadek.
– Hej, mała!
To nie do mnie. Idę dalej, nawet nie odwracam głowy.
– Eh ty! Głucha jesteś, czy co?
Ktoś mnie chwyta za rękaw. Liczę do trzech i powoli się odwracam.
Policjant jest nieco poirytowany: dlaczego nie zawróciłam po pierwszym wezwaniu?
– Co jest? – pytam bardzo spokojnie i uprzejmie. Serce wali mi jak bęben, gdzieś w okolicach żołądka. Kiedyś nas uprzedzano o możliwości obszukania na chybił trafił. Niektórych czasem obmacywali – ale mnie nigdy dotąd się to nie zdarzyło. Ale czemu właśnie dzisiaj?!
Teraz wszystko zależy od mojego spokoju i opanowania. Jeżeli gliniarz zauważy, że drżę i się pocę… będzie po mnie.
Przygląda mi się. Ja patrzę mu prosto w oczy.
– Przejdź przez bramkę – mówi. Kiwam głową: Ot, głupstwo. Dlaczego nie? Zawsze z największą przyjemnością.
Na sekundę zamieram przed słupkami. Nie mam pojęcia, czy nauszniki wzbudzą reakcję czujników. Robię krok…
Bramka piszczy! Wyje na cały korytarz: mamy złodzieja! Brać go!
Policjant mocno ujmuje mnie za rękę nad łokciem.
– Co masz?
– Bransoletka – mówię spokojnie.
Przypominam sobie gorączkowo; w drodze do pracy zawsze zdejmuję szeroką metalową bransoletkę z prawej ręki i kładę ją na tackę przed bramką. Przeszedłszy przez bramkę zabieram swoje i idę dalej.
– Zdejmij i przejdź jeszcze raz.
Zdejmuję metaliczną opaskę. Zamieram przed bramką jeszcze raz. Jeżeli i teraz zawyje…
Robię krok, jakbym rzucała się w przepaść. Bramka milczy. Wychodzę z niebezpiecznej strefy – bramka milczy! Policjant patrzy badawczo, ale nic nie mówi. Drżą mi kolana. Nauszniki powoli zaczynają zsuwać się po nodze w dół. Czuję, jak ześlizgują się na kolano, a potem na goleń…
– Mogę iść? – pytam nieco szybciej, niż powinnam.
Policjant milczy przez długą jak wieczność sekundę.
Przeklęte nauszniki leżą mi teraz na trzewiku, niedbale ukryte pod spodniami. Żeby tylko nie spadły!
– Idź – mówi policjant.
Odwracam się i szybko ruszam do wyjścia lekko powłócząc prawą nogą.
– Czekaj!
Odwracam się.
Policjant się uśmiecha. Co jest? Gra w kotka i myszkę, czy co?
– Zapomniałaś o bransolecie – mówi gliniarz.
Na jego dłoni leży moja metaliczna bransoleta.
Wróciwszy do domu padam na łóżko i przez kilka chwil o niczym nie myślę. Ależ ze mnie idiotka! Po kiego grzyba mi nowe kłopoty, jakby starych było mało? Niewiele brakowało, a by mnie capnęli… sprawa wisiała na włosku. I to wszystko z powodu głupich nauszników?
Odsapnąwszy chwilkę oglądam swoje trofeum. Badam je bardzo uważnie.
Same nauszniki – metaliczne membrany – niewiele mnie interesują. Nie jestem inżynierem, a zwykłym pikselem. Ale każdy piksel wie, że na wejściu do rytmicznego bloku naszych nauszników jest jakiś bardzo prosty sygnał. Blok natomiast przekształca go w rytm, który nas zmusza do szybkich i precyzyjnych zmian barwy. O niebiańskim ekranie mówi się, że jest pełen barw, że te barwy mają nieskończoną ilość odcieni i że obrazy zmieniają się jeden w drugi prawie niezauważalnie… No, zobaczyłabym nasz pokaz, gdyby każdy piksel zamiast rytmu otrzymywał tępe rozkazy: „Niebieski! Żółty! Biały!".
Opamiętawszy się, ukrywam nauszniki za kratą wentylatora. Muszę znaleźć Ewę. Teraz to najważniejsze.
Pokoik Ewy nie jest zamknięty, ale wewnątrz jest pusto. Wszystkie osobiste przedmioty leżą porozrzucane jak popadnie; niepodobne to do Ewy, która jest pedantką.
Idę do kuchni. Siedzi tam Ignat – sam jak palec. Chcąc nie chcąc muszę go zagadnąć.
– Nie widziałeś Ewy?
Patrzy na mnie z niepokojem w oczach.
– Ja myślałem, że ona jest z tobą… Od rana jej nie ma.
– I z pracy nie wróciła?
Ignat kreci głową. Przysiadam na brzeżku żelaznego taboretu.
– Nie było jej na swoim miejscu – mówię, sama nie wiem po co.
Ignat otwiera szeroko oczy:
– Tak?! A gdzie…
I milknie.
Zbliża się godzina energii. Ewy nie ma w pokoju. W zasadzie mogłaby się podłączyć z pakietem gdzieś w innym miejscu. Ale nie wierzę, żeby zechciała tak zrobić.
Jak zwykle przed godziną energii człowieka nachodzą posępne myśli. Popadasz w ponury nastrój i ogarnia cię strach. Myślisz, że życie niesie ci same nieszczęścia i nieprzyjemności.
Za kwadrans dwunasta przypominam sobie, że nie sprawdziłam poczty. Siadam na rowerowe siodełko, naciskam na pedały… zapala się monitor na kierownicy.
Jeden list. Od Ewy. Wytrzeszczam oczy i czytam: „Zakład istnieje. Istnieje naprawdę! Dziękuję ci za wszystko".
Koniec.
Ten list tak mnie wytrąca z równowagi, że nieomal zapominam o podłączeniu. Za dwie dwunasta zaciskam opaskę na lewej ręce i pstrykam przełącznikiem. I w tejże chwili przypominam sobie, że nie zdążyłam sprawdzić, czy dostałam pakiet! Może z jakiegoś powodu wlepili mi karę?
Miejski zegar na wieży zaczyna bić: raz… dwa… trzy…
Dwanaście!
Opaska promieniuje ciepłem, które płynie ku sercu. Do krtani. Przed oczami w jakimś urokliwym tańcu igrają mi złote iskry…
Uśmiecham się.
Wszystko w porządku. Żyjemy. Z Ewą też wszystko jest w porządku. Nawet lepiej, niż myślałam; Ewa znalazła drogę do Zakładu! Zawsze o tym marzyła! Bardzo się cieszę.
Mogę wszystko. Tańczyć, śpiewać…
Karmię dynamomysz specjalną karmą z puszki. Wkładam ją do koła. Mysz rusza biegiem. Koło zaczyna się obracać. Zapala się lampka nad stołem.
Zamykam drzwi, siadam przy stole i kładę przed sobą przyniesione z pracy nauszniki.
Po dwóch godzinach zaczynam pojmować, że muszę mieć bęben. Albo werbel. Coś takiego jest po prostu niezbędne. Chowam rozebrane nauszniki i stukam do drzwi pokoju Ignata.
Tak się ucieszył, że niewiele brakowało, aby mnie całował po rękach.
– To ty?! Właź! Herbaty się napijemy… albo lepiej, mam wino…
– Nie dzisiaj – odpowiadam. – Pożycz mi rolki. Bardzo mi są potrzebne.
Wyraźnie jest rozczarowany.
Rolki Ignata są jego skarbem. Oszczędza je, czyści, smaruje, sam rzadko z nich korzysta i nigdy nie pożycza innym. Rolki są bardzo stare – mogą się połamać, a remontu nie przetrwają.
– Po co ci one? – pyta Ignat, uciekając spojrzeniem w bok. Ale ja już wiem, że nie zdobędzie się na odmowę.
– Muszę gdzieś pojechać. Bardzo mi się spieszy, rozumiesz?
Jadę po trotuarze przeskakując przez kraty kanalizacji. Rolki to wspaniała rzecz, ale nigdy nie zdołam zaoszczędzić tyle, żeby je kupić. Szczególnie po tym, jak z Ewą wydałyśmy wszystkie pieniądze na nielegalny pakiet.
Znowu myślę o Ewie. Teraz, gdy od godziny energii minął już jakiś czas, jej list nie wydaje mi się tak jednoznaczny jak przedtem. „Zakład istnieje". Czy Ewa mogłaby odejść bez pożegnania, nie powiedziawszy ani słowa? Czy mogłaby wszystko porzucić? Nieładnie z jej strony. Po tym, jak wydobyłam ją z takich tarapatów…
Wracam myślami do kontrolera, który nas wypuścił. Być może zniknięcie Ewy jest z nim jakoś powiązane?
Wylatuję za zakręt. Dzieciaki na placyku bawią się w gambę – chwyciwszy jeden drugiego utworzyły pociąg. Prowadzący ostro skręca to w lewo, to w prawo, a wszyscy podążają za nim. Łańcuch wije się niby żmija i miota na wszystkie strony jadącymi na końcu. Gra toczy się zwykle do momentu, w którym jeden z zawodników przewróci się, rozrywając łańcuch.
Wyczekuję na odpowiedni moment i podczepiam się na końcu.
Kolejka pędzi z diabelską szybkością. Ledwo nadążam z przebieraniem nogami, żeby nie nadziać się na krawężnik. Utworzona z ludzkich ogniw na rolkach stonoga przelatuje przez plac i ostro skręca przed sklepową witryną. Zarzuca mną i uderzam ramieniem o witrynę, która odpowiada hukiem jak powierzchnia bębna, ale nie pęka. Gamba mknie dalej. Rozwoźnik kanapek wywija orła, bryzgają na boki palety z drinkiem. Jakiś dozorca pospiesznie usuwa się na bok. Z daleka słychać pisk i jęk syreny policyjnej.
Ktoś z przodu wali się na ziemię, a pozostali wpadają na niego. Udaje mi się w porę rozluźnić chwyt; siła bezwładności przenosi mnie z prawej strony kupy leżących i usiłujących się podnieść uczestników zabawy. Ktoś klnie sążniście, inny zwija się ze śmiechu. Policyjne gwizdki szybko się zbliżają. Macham ręką chłopakowi prowadzącemu, który tak jak ja zdołał utrzymać się na nogach. Odpowiada mi podobnym pozdrowieniem.
Z pełną szybkością wpadam w boczny i mroczny zaułek, na niezbyt równy asfalt. Łoskot rolek odbija się od nisko sklepionych łuków bram. Zakręt; jeszcze jeden i trafiam na pustą ulicę, na której słychać tylko łopot skrzydeł wiatraczków na dachach. Jest tu jedna oświetlona witryna. Zwalniam.
Cała witryna zastawiona jest bębnami. Są tu ogromne kotły koncertowe, zestawy perkusyjne i dziecięce bębenki. Tam-tamy. Tołumbasy. Skórę i tkaniny ponaciągano na najprzeróżniejsze ramy i korpusy. Bardzo lubię to miejsce, ale nie za często mogę tu przyjeżdżać – zbyt daleko od domu.
Drzwi są zamknięte. Bez wiary w powodzenie targam klamką. Która godzina? Już niedługo zaświta, nic dziwnego, że sklep jest zamknięty.
Z głębi, zza bębnów, za którymi mógłby się skryć człowiek, powoli wysuwa się czyjś cień. W panującym półmroku nie widzę twarzy.
Zgrzyt zamka. Drzwi się otwierają.
– Właź.
Właściciel tego sklepu nazywa się Rimus. Jest znacznie starszy od wszystkich moich znajomych – ma ponad czterdzieści lat. Zapala dla mnie wszystkie lampy i światła; budzi myszy, wiewiórki i trąca głębokie, ale wąskie akwarium, w którym pływa elektryczny węgorz. Rozglądam się, jakbym wszystko widziała po raz pierwszy.
Bębnów są tysiące. Każdy ma swój głos. Teraz wszystkie milczą. Wyciągam rękę i nieśmiało stukam palcami po szorstkiej i dziwnie ciepłej skórze. Wydobywam z bębna dźwięk: głęboki, niski i tajemniczy – buuummm!
– Wybacz, że cię obudziłam.
– Nieważne. Czekałem na ciebie.
Odwracam się w jego stronę mocno zdziwiona.
– Na mnie?
– Zapamiętałem cię, Dzikusko. Często tu przychodzisz popatrzeć na bębny.
– Nie tak znów często. – Teraz zmieszałam się naprawdę. – Mieszkam dość daleko stąd. I… i nie mam pieniędzy. Tylko na maleńki… najmniejszy bębenek.
Kiwa głową, jakby wszystko to już wiedział. Gestem wzywa mnie, żebym poszła za nim w głąb sklepu. Stoi tam dziwne urządzenie – coś na kształt prymitywnie pospawanej klatki ż żeliwnych rur wodociągowych. Wewnątrz klatki umocowano i porozwieszano bębny i bębenki – z pozoru mogłoby się wydawać, że porozmieszczano je zupełnie przypadkowo. W rzeczywistości poumieszczano je według pewnego systemu, choć nie umiem odgadnąć jakiego.
– Usiądź i opowiedz, czego ci potrzeba.
Siadam, chowając pod stołkiem nogi z rolkami i zaczynam wyjaśnienia. Potrzebny mi bębenek, a jeszcze lepiej – kilka bębenków, choć akurat na to za bardzo nie liczę. Muszę sama, według własnego pomysłu skonstruować perkusję. Niewielką. To będzie… no, mówiąc krótko, syntezator rytmów.
Rimus słucha bardzo uważnie. Kiwa głową. Długo się namyśla, potem wchodzi do tej klatki z bębnami. W dłoniach trzyma dwie drewniane pałeczki. Cichutko i monotonnie zaczyna wybijać rytm na wielkim bębnie. Mimo woli podchwytuję rytm i wystukuję go dłonią na kolanie.
Rimus rzuca mi przelotne spojrzenie – i nagle coś go jakby podrywa. Miota się wewnątrz klatki, a bębny ożywają - wszystkie jednocześnie. Słyszę łomot swojej krwi – i tętno Rimusa. Słyszę tętno całego miasta. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że nadeszła godzina energii i lada moment obleje mnie fala ciepła.
Rimus przerywa grę. Opuszcza ręce. Wydostaje się na zewnątrz pomiędzy dwiema rurami. Serce mi wali, jak po długim biegu.
– Powiedz mi… – Rimus zawiesza głos i dość długo mi się przygląda. – Mogłabyś przeżyć bez tych codziennych podładowań? Bez godziny energii? No, chociażby dobę?
Takiego pytania się nie spodziewałam. Brzmi nieprzyjemnie i groźnie. Wstaję. Na rolkach trudno przyjąć postawę bojową. Co on ma na myśli? Czyżby domyślił się, że ukradłam nauszniki i mogą mnie za to odłączyć?
– Ależ nie… – widać, że uraziłam go moim brakiem zrozumienia. – Nie zamierzam ci niczego odbierać. Nie chciałem cię też straszyć. Po prostu przypominasz mi… niektórych ludzi… Oni wyczuwają rytm, jak ty. I mają… swoją własną energię. Energię płynącą z serca, nie czerpią jej z gniazdka w ścianie. Rozumiesz?
– Potrzebny mi jest bębenek – mówię chłodno. – Wystarczy maleńki werbel. Z resztą poradzę sobie sama.
Rozmawiamy aż do świtu.
– Ludzie urodzeni na równinie nie są tacy jak ci, co urodzili się w górach. Żyją wedle innego rytmu, rozumiesz? Sam świat jest zorganizowany rytmicznie. Na równinach jest to płynna, przeciągła pieśń. A w górach, gwałtowne, ostre zmiany rytmu i przerwy. Szczyty i przepaście. W górach żyją prawdziwie dzicy ludzie.
Nigdy nie byłam w górach ani na równinie. Moim światem jest Miasto. Szare kwartały mieszkalnych bloków, ulice, place i porzucone wieże drapaczy chmur. I rejony przemysłowe, do których nie dostaniesz się bez przepustki.
– Wszyscy jesteśmy więźniami i władcami rytmu. Ranek, wieczór. Sen, jawa. Wdech, wydech. Nasze serce to urządzenie do wytwarzania rytmu. Nasz mózg poddaje się rytmowi i sam go jednocześnie tworzy… Nie nudzę cię?
– Nie! Co też…
Zaciera ręce, jakby mu zmarzły dłonie.
– Pamiętasz swoich rodziców? – pyta ni z tego, ni z owego.
Sięgam pamięcią wstecz. Nie najlepiej mi to wychodzi. Byli chyba jacyś ludzie… Chyba ich nawet kochałam…
– Umarli.
– Od czego?
– Ze starości – mówię niezbyt pewnym głosem. I milknę.
Rimus ciężko kręci głową.
– Przytułek… Nie dom, ale przytułek. Tyle że wychowawcy nikogo nie stawiają do kąta – od razu pozbawiają pakietu… woli i celu życia…
Nijak go nie rozumiem. Zresztą on wcale się nie spodziewa, że zrozumiem. Idzie gdzieś w kąt magazynu i po chwili wraca z maleńkim bębenkiem, który mogłabym nakryć obiema dłońmi.
Bębenek jest stary, co można stwierdzić na pierwszy rzut oka. Pokryty jest wytartą, gdzieniegdzie nawet pokrytą jakby warstwą soli, skórą. Jest na nim jakiś bardzo niewyraźny, fragmentaryczny rysunek.
Przyglądam się uważnie. Na bębenku narysowano wilka.
– To… stara rzecz?
– Owszem, stara rzecz – mówi jakby z naganą w głosie. – Nie za piękna. Ale ma swoją duszę. Pamięta prawdziwe rytmy… narodziny, walki, śmierci… Weź. Przyda ci się.
Uśmiecha się i nieuchwytnym dla oka ruchem wyciąga ze stalowego żebra korpusu bębenka trójgraniasty sztylet bez jednej choćby plamki rdzy. Mimo woli odskakuję.
– Przyda ci się na wszelki wypadek – Rimus ostrożnie chowa broń w przemyślnie ukrytej pochwie. – Zwróć uwagę na zawieszenie bębenka. To łańcuch.
Zawiesza mi ten łańcuch na ramieniu. Bardzo wygodnie i wcale nie ciężko.
Wracam do domu rano. Słaniam się ze zmęczenia, ale jestem bardzo szczęśliwa. Pod drzwiami naszego bloku czeka na mnie Ignat. Biedaczysko, nie może się doczekać.
– Całe są te twoje rolki, nie bój się!
Jakoś dziwnie reaguje na moje słowa. Ucieka wzrokiem w bok. Widać, że jest zmieszany.
– Co się stało?
– Wiesz… Ewa się znalazła.
– Naprawdę?!
– W kanale. Znaczy, w kolektorze kanalizacyjnym. Spuścili wodę i ją znaleźli… Znaczy to, co z niej zostało…
– Niejasna historia – mówi Długi.
W jego rombowatym pokoiku płoną wszystkie lampy. Wszystkie dynamomyszy biegają w swoich kołach. Siedzę na podłodze i płaczę. Gwiżdżę na to, że on widzi moje łzy.
– Zbyt mocno uwierzyła… że Zakład jest jednocześnie światem pozagrobowym! Popełniła samobójstwo! Skoczyła do kolektora… a mnie napisała…
Nie mogę mówić, zachłystuję się łzami.
– Nie sądzę, żeby ona popełniła samobójstwo – mówi Długi.
Zaskoczona patrzę na niego przez łzy.
– Ona kochała życie – mówi Długi. – Owszem, było jej trudno i brakowało jej energii. Ale rozumiała, czym jest życie… I żadną miarą nie cisnęłaby go w kolektor… jak do zlewu.
Pojmuję, że on ma rację. Rozpacz mnie ogłupiła. Zbyt łatwo uwierzyłam w samobójstwo przyjaciółki.
– Czyli ktoś ją zabił!
Długi milczy.
– Ale kto?! I za co?! Co to ma wspólnego z Zakładem?
– Nie powiedziałaś mi – zaczyna Długi – co wam się przydarzyło tej nocy, kiedy szukałyście doładowania dla Ewy.
– A skąd o tym wiesz?
– Daj spokój – macha ręką. – Gdy jakiś sekret znają dwie osoby, zna i każda świnia w mieście.
Ponownie muszę mu przyznać rację. Zagryzam wargi.
– Nie bój się – mówi Długi. – Nie jestem twoim wrogiem.
Opowiadam mu, jak nadziałyśmy się na kontrolera. Jak starałyśmy się uciec, ale nie dałyśmy rady. I jak nas wypuścił.
Długi milczy.
– Kontrolerzy nigdy nie działają w pojedynkę – stwierdza wreszcie. – Nie widziałaś patrolu?
Teraz milczę ja. Ponownie muszę mu przyznać rację.
– Kontrolerzy nie maję też takiej broni. To, co opisałaś… To nie porażacz, to coś znacznie potężniejszego. Nie wiedziałem nawet o tym, że coś takiego w ogóle istnieje…
Milczę. Łzy na mojej twarzy zaczynają wysychać i ściągają mi skórę.
– I jeszcze… Kontrolerzy nigdy nikogo nie puszczają wolno – mówi Długi cicho. – Nigdy. Takie jest prawo.
Przypominam sobie wygląd tego, którego wzięłyśmy za kontrolera. Twarz jakby wykuta z żelaznych płyt. Patrzące z ciemnych, wąskich szczelin oczy…
– Więc kto to był?! – wyrywa mi się.
Długi kręci głową.
– Nie wiem. Ewa się dowiedziała… na krótko przed śmiercią. Na pewno się dowiedziała.
Te słowa podnoszą mi włosy na głowie.
– Ale…
– Uważaj na siebie – mówi Długi twardym głosem. – Może jesteś następna… a może i nie. Może w ogóle się mylę. Ale na wszelki wypadek częściej oglądaj się za siebie. I nie ufaj nieznajomym. Dobrze?
„Nie ufaj nieznajomym".
Teraz wszędzie mi się zwidują podejrzliwe, uważne spojrzenia. Rozglądam się na wszystkie strony tak, że boli mnie kark. Śledzą mnie, czy nie? A może śledzą, tylko ja tego nie zauważam?
Jasnowłosy Nikoła, mój sąsiad w pracy, ze wszystkich sił stara mi się przypodobać. A ja nie mam już sił, żeby patrzeć na jego szeroki uśmiech. Rzygać mi się chce na jego widok.
Dlatego, że myślę o Ewie, wyłącznie o niej. I przez wiele dni nie mogę myśleć o niczym innym.
Co noc, odebrawszy swoją porcję energii, biorę w ręce bębenek z wizerunkiem wilka. Zza kraty wentylacyjnej wyciągam rozebrany blok rytmu. Wyjmuję spod łóżka skrzynkę z instrumentami. Mam tylko dwie godziny, potem działanie doładowania słabnie, „światło w głowie" przygasa i zaczynam się czuć jak kompletna idiotka. W takich chwilach najważniejsze jest, żeby nie poddać się rozpaczy i nie rozwalić o ścianę tego, co już zrobiłam. A mam ochotę… wszystko wydaje się tak niezdarnie sklecone! Myślę wtedy, że nic z tego nie będzie, że nigdy mi się nie uda… I skąd w ogóle przyszło mi do głowy coś aż tak głupiego…
Zmuszam się wtedy, żeby wszystko starannie pochować: narzędzia pod łóżko, blok do skrytki za siatką wentylacyjną. A na drugi dzień, po godzinie energii, ponownie się biorę do pracy. Przez cały ten czas niemal nie wychodzę na ulicę, bo jestem zajęta. Zresztą, dość mam już nieustannego oglądania się za siebie, czekania na niewiadome nieszczęście, które nadejdzie nie wiedzieć kiedy i nie wiadomo z której strony. Pracuję jak robot na taśmie produkcyjnej.
I pewnego pięknego dnia osiągam to, co chciałam. Moja idea przybiera realne kształty.
Blok rytmiczny przymocowany jest do żebra bębenka. Do dolnej powierzchni przykleiłam cienką jak mydlana bańka membranę. Rytmiczny blok generuje drgania, a membrana rezonuje z denkiem bębenka. Wszystko jest takie proste, że dziwię się samej sobie: dlaczego od razu na to nie wpadłam?
Stukam dłonią w bębenek: raz, dwa, raz-dwa-trzy! Bębenek odpowiada natychmiast, bez pauzy i bez najmniejszego błędu powtarza rytmiczną sekwencję, od której noga sama zaczyna przytupywać w betonową posadzkę.
No proszę, zabaweczka jak się patrzy…
Na chwilkę zapominam nawet o Ewie i o tym, że mnie samej grozi podobne nieszczęście. Rozmawiam z bębenkiem, który bezbłędnie odgaduje moje najskrytsze myśli. Zawsze logicznie i nieprzewidywalnie.
Godzina energii dawno już minęła; zbliża się świt. Zarzucam sobie bębenek na ramię i wychodzę na ulicę. Bez rolek bardzo trudno jest dostać się do Rimusa. Puszczam się biegiem. Bębenek obija się o mój bok. W takt moim krokom zaczyna wtórować rytm – niegłośny, głuchy i jakby samoistny.
Ten rytm w jakiś dziwny sposób jednoczy się z moim tętnem i stukiem krwi w uszach. Biegnę coraz szybciej. Dozorca z maszyną do sprzątania na mój widok zjeżdża w bok. Woła coś za mną. Nie słyszę: w uszach gwiżdże mi wiatr, tętni krew i głośno bębni rytm małego werbla.
Prawie nie dotykam nogami ziemi!
Dyżurni odprowadzają mnie zdumionymi spojrzeniami. Do magazynu Rimusa wpadam jak kamień ciśnięty z procy. Policzki płoną mi od wiatru.
– Rimus! Rimus! Zobacz, co zrobiłam!
Siedzi nad wyglądającymi jak szkielet przedpotopowego potwora kręgami ogromnego bębna. Wstaje i wychodzi mi na spotkanie. Długo ogląda mój wynalazek, stuka w dekiel – a bęben dźwięcznie mu odpowiada. Co prawda nie aż tak wyraźnie, jak mnie.
– Zasiedziałaś się na dole – mówi wreszcie Rimus.
– Co?!
Oddaje mi bębenek. I długo patrzy mi w oczy.
– Posłuchaj uważnie tego, co ci powiem. Powinnaś szukać wyżej. Powinnaś wejść na samą górę. Idź do góry, Dzikusko! Tam właśnie znajdziesz to, co jest ci bardzo potrzebne do życia.
Czasami mi się wydaje, że Rimus jest bardzo mądry. A czasami myślę, że pośród tych jego bębnów zupełnie mu odbiło. Co to znaczy: „Idź do góry!". Przez całą godzinę wypytuję go na różne sposoby, on jednak nie chce o tym rozmawiać. Odnawia ogromny, stary bęben i nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzano.
Mocno poirytowana wychodzę na ulicę. Idąc do domu nieustannie myślę o tym, co mi powiedział.
W bramie natykam się na bardzo nieprzyjemnego typa: gotowa jestem się założyć, że dziś w nocy dostał lewe doładowanie. I z pewnością nie jest to pierwszy raz – ma na wargach jakiś idiotyczny, bezmyślny uśmieszek. A jego oczy się nie uśmiechają – zastygły w dwie bryłki szkła. Wydaje się, że niczego nie widzi – rozsunąwszy ogromne łapska idzie na mnie jak ślepy robot.
Usiłuję się wywinąć, ale drab jest bardzo zręczny. Chwyta mnie jakby żelaznymi palcami. Walę go kolanem w jaja, ale to na nic – nie czuje bólu.
– Dziewięć porcji – mamrocze niewyraźnie. – Dziewięć porcji… Jedna noc… Jeszcze wczoraj było osiem.
Jego dłoń wpiera mi się w pierś. Boleśnie. Wyrywam się w milczeniu, ale on jest silniejszy. I trzykrotnie cięższy.
– Rozumiesz, co to znaczy? Nie pojmujesz, jak to jest… zdechnąć, kiedy ci zabraknie dziewiątej porcji… Albo dziesiątej… Albo dwusetnej…
Wydaje się, że jest tak samo mechaniczny, jak rozwoźnik napojów. Wszystko ma oddzielne: twarz, oczy. Ruchy. Słowa. Mamrocze tak, jakby mi się skarżył. Ale jednocześnie przewraca mnie na asfalt i rwie na mnie sukienkę. Żebro bębenka wbija mi się w bok. Ostatkiem sił udaje mi się uwolnić jedna rękę i sięgam na oślep ku bębenkowi. Braknie mi paru, paru milimetrów…
– Dziewięć porcji… Ja chcę żyć, rozumiesz, ty?! Ja chcę żyć!
Z wąziutkiej, ukrytej w jednym z żeber bębenka pochewki wprost do mojej dłoni wysuwa się sztylet. Jak żądło. I kiedy mechaniczny człowiek, który dziś w nocy otrzymał dziewięć porcji fałszywej energii, nieco się ode mnie odsuwa, wbijam mu sztylet w biodro.
W pierwszej, pełnej przerażenia sekundzie wydaje mi się, że on i tego nie poczuje. Nieruchomieje, ale jego oczy się rozjaśniają. Jakby zobaczył mnie dopiero teraz. Obraca głowę, żeby zobaczyć, co go użądliło.
Cienkim strumieniem tryska na mnie cudza krew.
Napastnik wydaje ryk bólu. Chwytam bębenek i wyślizguję się spod niego niczym wąż. Łapie mnie za kostkę, ale ja wbijam mu sztylet w dłoń. Drab miota przekleństwo, puszcza…
I nagle nieruchomieje, klęcząc na trotuarze.
– Może to i lepiej – mówi bardzo spokojnie i wyraźnie. Kładzie się na bok i podkłada dłoń pod głowę, jak bardzo zmęczony człowiek, który szykuje się do snu.
Rzucam się do ucieczki. Po chwili wracam. On wciąż leży na boku, a pod nim zdążyła się już zebrać spora kałuża krwi – wygląda na to, że przypadkowo przecięłam mu jakąś arterię. Ale krew już nie leci… a człowiek nie oddycha.
Jest martwy.
Stoję nad nim z zakrwawionym sztyletem w dłoni. Nie chciałam! Był bydlakiem, zasługiwał na śmierć… Ale przecież te zadrapania mojego sztyleciku nie mogły śmiertelnie powalić takiego zdrowego byka!
Moje ubranie ocieka krwią. Trzeba wiać, dopóki nikt mnie tu nie zobaczył. Wszystko wskazuje na to, że to ja go zabiłam.
Co czuje człowiek, w którym zostało tak niewiele życia, że co noc musi się podładowywać nie raz, a dziewięciokrotnie? Skąd brał takie pieniądze? Z każdą nocą zostawało w nim coraz mniej życia. Im silniej czepiał się życia, tym mniej mu go zostawało…
W głębi bramy miga czyjś cień i rzucam się do ucieczki, przyciskając bębenek do piersi. Wciąż mam przed oczami martwą twarz zabitego przeze mnie człowieka.
„Idź do góry". Staje się to prawie moją obsesją. Włażę na dach naszego domu – dziewiąte piętro – i siedzę otoczona wiatrakami i matowymi bateriami słonecznymi. Kiedyś te baterie dawały mnóstwo światła i ciepła – słońce świeciło hojnie, po dwie, trzy godziny dziennie, a nie marne dwadzieścia minut jak teraz. Teraz baterie nikomu już nie są potrzebne, ale też nikomu nie chce się ich demontować. Siedzę na jednej z nich, jak na pokrytej pyłem lodowej tafli. Patrzę na miasto.
Wiatraki, wiatraczki… Ogromne płaty i mniejsze śmigiełka. Dachy są płaskie, wszystkie na jednym poziomie. Gdzieniegdzie poustawiano krzesła – ludzie lubią oglądać stamtąd pokazy energetyczne. Moje pokazy.
A dalej, prawie niewidoczne w ceglastej mgle, wieżowce, drapacze chmur… Ich wierzchołki toną w chmurach. Pierwsze piętra – do dwudziestego – są zamieszkane, ale wyżej nikt się nie osiedla. Ciężko wchodzić na takie wysokości. Dawniej, kiedy energii było pełno, wieżowce jarzyły się mnóstwem świateł. Wewnątrz nich i na zewnątrz kursowały windy. Ludzie bez żadnego wysiłku docierali na samą górę.
Idź do góry – powiedział Rimus. Wstaję i otrzepuję pył ze spodni.
Dzielnica wieżowców ma złą sławę. Nie tylko dlatego, że pośród rozwalin i ruin działają rozmaite podejrzane przedsiębiorstwa i firmy. Wieże powoli się rozpadają – dowolna z nich w każdej chwili może podzielić los Złamanej. Albo zleci ci na głowę samobójca, co też raczej do przyjemności nie należy.
Idę trzymając się ścian. Wieżowców jest tu od groma – kiedyś stawiano jeden za drugim. Ciekawe, gdzie też może być to, co „jest mi bardzo potrzebne do życia"?
Zadzieram głowę i patrzę w górę. Robi mi się niedobrze: ściana niknie gdzieś w warstwie obłoków. Ile potrzeba czasu, żeby dotrzeć na sam dach? I czy w ogóle jest tam jakiś dach – przecież z dołu widać tylko część wieżowca, reszta tonie w chmurach.
Poprawiam na ramieniu płaski łańcuch swojego bębenka. Idę wzdłuż ściany, pomazanej w rozmaite graffiti: są tu nieprzyzwoite słowa i zupełnie przyzwoite rysunki. Wielki czarny napis: „Sintety – głupolstwo i bydło!". Ciekawe, kim są sintety i za co ich tu wyzywają?
I nagle zatrzymuję się jak wryta. Obok jaskrawego, głupiego rysunku – roześmiana gęba z wydętymi czerwonymi wargami – dostrzegam coś znajomego.
Rysunek jest na poły zatarty, jak na moim bębenku. Ale można go rozpoznać.
Rysunek wilka.
Teraz już wiem, gdzie szukać. No, w każdym razie tak mi się wydaje.
Wieża ma tylko jedną bramę. Schody są bardzo brudne. Wszędzie wisi ciężki zapach – wygląda na to, że w szybie windy ktoś urządził sobie zsyp. Nie chciałabym tu mieszkać.
Z piątego piętra schodzi czterdziestopięcioletnia staruszka. Patrzy na mnie podejrzliwie. Pyta, do kogo idę.
– Do Oli – mówię nie mrugnąwszy okiem. – Tej z dziesiątego.
Staruszka przez chwilę nad czymś się zastanawia.
– Tam na dziesiątym mieszkają sami chuligani – powiada z naganą w głosie. – No dobra, idź…
Dziękuję za pozwolenie, myślę, uśmiechając się w duchu. Idę dalej. Bęben kołysze się u mojego boku i odzywa się cichutkim rytmem. Ten rytm: – ba-ba, bam!, ba-ba, bam! – dodaje mi sił.
Jednym tchem dostaję się na dwudzieste piętro. I zatrzymuję się zaskoczona; na szarej ścianie ktoś napisał kopciem: „Tu się kończą ludzkie siedziby. Jeżeli nie znalazłeś tego, kogo szukałeś, wracaj na dół". Napis wygląda na stary, ale niedawno ktoś go odnowił. Ciekawe, kto zadał sobie trud zamiany paliwa [świeczki, łuczywa?], na bezsensowny napis. A może ten napis ma jakiś swój sens?
Wchodzę piętro wyżej – i ponownie się zatrzymuję. Schody się kończą – zamiast nich zionie przepaść. Brak całego podestu. I co teraz?
Poręczy też nie ma. Z lewej i z prawej gładkie ściany. Gdybym umiała latać… ale nie umiem. Jak to radził nieznany życzliwy, wracać na dół?
Ale ja muszę wyżej!
Schodzę na najbliższe półpiętro. Jest tu okno bez ramy i szyb. Siadam na parapecie i ostrożnie wychylam się na zewnątrz.
Ale widok! Całe miasto jak na dłoni. Ciężko się tu oddycha – powietrze jest przesycone wilgocią, a wiatr ciska w twarz lepkie jak kisiel strzępy mgły. Uważnie rozglądam się wokół siebie.
No proszę. Żelazne schody. Stare, pokryte rdzą. Ciągną się przy ścianie w górę w odległości metra od mojego okna.
A tam, trzy piętra wyżej, jest jeszcze jedno okno.
Nic wielkiego, mówię sobie. Zwykłe schody przeciwpożarowe. Gdyby umieszczono je na dole, na asfalcie, skakałabym po nich jak elektryczna wiewióreczka. Na asfalcie czy pośród chmur – co za różnica?
Starając się nie mrużyć oczu wyłażę na parapet. Wiatr dmie mi w twarz. Dłonie robią się lepkie jak plaster. Zamykam oczy… Zmuszam się do ich otwarcia. Prostuję się na cały wzrost. Oto schody – jeden skok… Jeden krótki skok!
Wstrzymuję oddech i skaczę. Hurra! Stoję na schodach! Są szorstkie, zardzewiałe, ale zupełnie…
Spod stóp wyłamuje mi się cała zardzewiała płyta. Podeszwy się ześlizgują i zawisam na rękach. Wiatr targa moim bębenkiem.
Podciągam się, znajduję stopami oparcie. Zamieram w bezruchu, żeby złapać oddech.
Pode mną leży miasto. Nade mną jest to, czego potrzebuję. Muszę iść do góry.
Na pięćdziesiątym piętrze przysiadam na krótki odpoczynek. I po raz pierwszy myślę z niepokojem – jak wrócę na dół? Na godzinę przez zachodem słońca muszę być w przejściu – inaczej stracę robotę.
Nie ma co siedzieć! Idę wyżej.
Schody ciągną się i ciągną. Na zewnątrz obracają się śmigła wiatraków: to zakrywają prześwity okien, to je odsłaniają. Pomiędzy trzydziestym i czterdziestym piętrem są tak liczne, że niemal zahaczają o siebie śmigłami. Im wyżej jednak wchodzę, tym są rzadsze. Powyżej dziewięćdziesiątego piętra znikają w ogóle.
Wieża jest tu pusta – od dawna nikt tu już nie mieszka. Przynajmniej od kilku dziesięcioleci. Z rozbitych okiem dmie wiatr, bawiąc się pyłem i piaskiem na schodach. I zacierając ślady.
Bardzo to wygodne, myślę. Gdybym mogła się podładować tu, bezpośrednio na górze… I gdybym nie musiała chodzić codziennie do roboty… i gdyby w ogóle nie trzeba było jeść ani pić…
Wyjmując zza pazuchy manierkę pociągam zdrowy łyk. Ile pięter ma ten wieżowiec? Dwieście, trzysta – czy może tysiąc?
No tak: gdyby te wszystkie „gdyby" były prawdą, a nie idiotycznymi marzeniami, osiedliłabym się tu na górze ze swoim bębenkiem. Czasami tylko dla rozrywki schodziłabym na dół. A wiatr zacierałby moje ślady i policjanci by mnie nie…
Zza pleców dobiega mnie dziwny dźwięk. Odwracam się natychmiast i widzę, że na podeście pode mną stoi człowiek. Skąd on się tu wziął? Wleciał oknem, czy co?! Ma jakieś dwadzieścia kilka lat i ubrany jest tylko w czarne spodnie oraz mnóstwo rzemieni – cienkich, grubych, opinających jego pas, tors i ramiona. A pod rzemieniami ma tylko węzły mięśni i ścięgien. I blizny. Patrzy na mnie, uśmiecha się a ja bezwiednie się cofam, żeby uciec w górę.
W okno nade mną wlatuje – tak, właśnie wlatuje! – jeszcze jeden. Starszy i nie taki żylasty. W pierwszej chwili wydaje mi się, że na plecach ma skrzydła. Potem wypuszcza z dłoni węzłowatą linkę, która umyka przez okno jak czarny wężowy język.
Teraz stoję między nimi i nie mam dokąd uciec.
– Wysoko wlazłaś, sintetko – mówi ten, który zjawił się, jako pierwszy, pokryty rzemieniami i bliznami. – Skoczyłabyś z dwunastego. A może masz manię wielkości?
– Nie jestem sintetką – mówię.
Parska śmiechem.
– No tak, oczywiście. Jesteś maniaczką. Chcesz się rozmazać na asfalcie tak efektownie, żeby dozorcy przez cały tydzień zgarniali twoje flaki. Chodź, pomogę ci!
Macha ręką ku oknu, jakby mnie zapraszał. Cofam się o stopień w górę.
– Co ty tu robisz? – pyta drugi głuchym głosem.
Dobre pytanie. Szukam… sama nie wiem, czego. I nie wiem, po co. Ale jak im to objaśnić?!
– Zachciało ci się polatać – uśmiecha się żylasty.
– Nie.
– To po co tu przyszłaś?
– Muszę wejść na górę. – Patrzę na starszego oczami pełnymi nadziei. Wydaje mi się, że to on tu dowodzi. I jeszcze… wydaje mi się, że potrafiłby mnie zrozumieć. – Powiedziano mi, żebym szła na górę.
– To była pomyłka – stwierdził starszy po krótkim namyśle. – Tu, na górze, są tylko ptaki… i samobójcy. Aleks, wypuść ją.
Przy słowie „wypuść" zrodziła się we mnie nadzieja. Ale żyła tylko ułamek sekundy. Bardzo szybko zorientowałam się, jak zamierzają mnie wypuścić.
Muskularny Aleks dopada mnie jednym skokiem. Robi to tak szybko, że nie zdążam wyciągnąć sztyletu. Mój przeciwnik nie tylko jest silniejszy – potrafi lepiej walczyć. Bardzo szybko wykręca mi oba łokcie za plecy. A potem taszczy mnie w stronę okna.
– Poczekajcie!
Nikt mnie nie słucha. Bębenek zsuwa mi się z ramienia i toczy się w dół po schodach.
Aleks rzuca mnie plecami na parapet. Moja głowa zawisa nad przepaścią. Chwytam się życia łokciami, kolanami, obcasami, gotowa jestem wczepić się zębami w beton…
– Poczekaj – słyszę przez wiatr i łoskot tętna w uszach.
Spadam. Aleks chwyta mnie i wciąga ponownie na parapet. Dławię się oddechem.
– Daj no ją tu na chwilkę.
Siedzę na podeście. Wewnątrz. Na pokrytym pyłem półpiętrze. Przede mną, dwa stopnie wyżej, stoi starszy z moich zabójców.
– Skąd to masz? – podtyka mi pod nos bębenek z rysunkiem wilka.
– Dał mi… Rimus… – Trudno mi mówić. – Kazał… iść do góry…
Muskularny Aleks i jego starszy towarzysz wymieniają posępne spojrzenia.
– Staremu kompletnie odbiło – mówi ponuro Aleks. – Zwariował. To mi pachnie starczą demencją.
Starszy milczy. Milczę i ja. Targają mną dreszcze.
– Co ci jeszcze mówił? – pyta starszy, jakby miał prawo prowadzić przesłuchania.
– Nic. Po prostu… kazał mi iść na górę. A gdy zobaczyłam ten rysunek na ścianie…
Ponownie zapada cisza. Słychać tylko pojękiwanie wiatru, który przesypując pył zaciera nasze ślady na schodach.
– Jesteś sintetem? – pyta starszy.
– Nie wiem, co to takiego.
– Dostajesz swoją dozę, jak wszyscy? Poprzez gniazdko sieciowe? Podczas tak zwanej godziny energii?
Mówi takim tonem, jakby pytał o wstydliwą chorobę. Przełykam ślinę.
– Owszem. Jak wszyscy.
– Czyli jesteś sintetem – odzywa się Aleks. – Znaczy, jesteś podłączona do systemu. Dostaniesz swój pakiet – będziesz żyć. Nie dostaniesz – koniec, kropka. Jasne?
To akurat wiem od dawna.
– Miejsce sintetów jest na dole – mówi powoli starszy. – Nigdy więcej nie przychodź poza dwudzieste piętro. Bo jak nie, to wypadniesz z okna. Zrozumiałaś?
Co tu jest do rozumienia?
Niewiele brakowało, abym się spóźniła do przejścia. Staję na końcu długiej kolejki. Błyskawicznie wdziewam szatę, okulary i nauszniki. Gnam na swoje miejsce jako jedna z ostatnich. Nikoła gapi się na mnie, wytrzeszczając oczy:
– Myślałem, że się spóźnisz!
Nie mam nawet sił, żeby się wściec.
Okropnie się zmęczyłam. Przeciążyłam ramię. Przy gwałtownych ruchach bolą mnie mięśnie i stawy. Ale poczucie urazy i niezasłużonej krzywdy jest gorsze od bólu. Kimże oni w końcu są?! Kto dał im prawo, żeby z taką pogardą w głosie mówić: „Miejsce sintetów jest na dole?"
W nausznikach zaczyna się odliczanie. Podnoszę się z ogromnym trudem. Prostuję ramiona. W ostatniej chwili domyślam się, że trzeba sprawdzić zatrzask szaty – przesunął się o dobry centymetr w prawo! Ledwo zdążam ustawić go jak trzeba.
Sprawdzanie barw: Biała, czerwona, niebieska, żółta. Wykonuję ściśle wszystkie komendy. Ostatecznie jestem pikselem! Powinnam się skupić na robocie. Jestem pikselem! Drobnym punkcikiem na ogromnych ekranie. Jestem bardzo dobrym pikselem, o północy każdego dnia zwracają mi dziewięćdziesiąt osiem procent energii!
Jestem sintetem. I co z tego?
Zza chmur wyłania się słońce. Ekran odbija się na niskiej warstwie obłoków. Patrzy na mnie całe miasto. No, powiedzmy, że nie na mnie, niech tam – ale przecież jestem częścią ekranu, wielkiego, jaskrawego! Daję ludziom radość!
Rytm w nausznikach nie pozwala na najmniejszą chwilkę wytchnienia. Nie daje sił – przeciwnie, on je wysysa. Jeszcze jestem mu posłuszna, jeszcze tańczę… Ile minęło czasu? Pięć, siedem… może dziesięć minut? Co, tylko trzy?!
„Czer-nieb-czar-biel… Żół-czer-żół… Żół-czer-czer-żół…
„Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!"
„Znoszona odzież nadaje się jeszcze na szmaty!".
„Czapki z podgrzewaniem – na energię wiatru!".
Jestem sintetem. Jestem sintetem. Jeżeli źle się spiszę w pracy, nie dadzą mi pakietu. „Wielu umiera… Energii nie wystarcza dla wszystkich". Kto to powiedział?!
Gubię rytm. Łapię jeszcze pełne zgrozy spojrzenie Nikoły. Zaraża mnie swoim strachem i potykam się znowu. I jeszcze raz.
Na wielkim ekranie z ogólnego obrazu wypada nagle maleńki punkcik. W samym środku. Chce mi się rzucić wszystko i bezsilnie paść na platformę. Ale trzymam się. Ostatnie minuty… „Dla was, mieszkańcy miasta!".
Padam dopiero wtedy, gdy znika słońce, a w nausznikach zapada cisza.
Okazuje się, że ukarali mnie tylko utratą jednego pakietu. I nie zwolnili, tylko przenieśli na krawędź, na miejsce 1001/005. W powiadomieniu napisano, że jestem bardzo cennym pracownikiem. Jeżeli na nowym miejscu pracy się postaram, to mój poprzedni status może zostać mi przywrócony.
No proszę, wszystko dobrze się skończyło. Mam zapas. A jutro się przygotuję, przyłożę się do pracy i dadzą mi energopakiet.
Ponownie wspominam tych z wieży, którzy potrafią latać. Którzy sintetów w ogóle nie uważają za ludzi. A kimże są oni sami? I kto wymyślił takie paskudne słowo: „sintet"?!
Siadam na pryczy. Układam sobie bębenek na kolanach. Cichutko zaczynam wystukiwać rytm; bębenek odzywa się raźnym głosem. To nie współczucie i w żadnym wypadku nie litość; to trzymana na uwięzi, sprężona siła.
Teraz myślę o Ewie i o tym, co się jej naprawdę przydarzyło. Była sintetem, jak ja. Ignat też jest sintetem. Jasnowłosy Nikoła jest sintetem. Nawet Długi – i on jest sintetem. Rimus…
Ci latacze znają się z Rimusem! Gdyby nie obawa, że się spóźnię, gdyby nie wszystko, co stało się potem, nie zapomniałabym o tak ważnym szczególe!
Bębenek mi przytakuje. Wydaje z siebie długi, dudniący huk – jak przed burzą.
Rimus ma klientów. Po raz pierwszy widzę, żeby ktoś kupował coś u niego. Tęga dama ostrzyżona na zero kupuje bębenek zabawkę dla małego chłopczyka. Dawno już nie widziałam dzieci – w naszej dzielnicy ich po prostu nie ma. Chłopak wygląda jak zwierzątko. Przyglądam mu się, ale nie decyduję się podejść bliżej.
W końcu wychodzi razem z matką i mogę wreszcie porozmawiać z Rimusem. Uważnie wysłuchuje wszystkiego, co mu opowiadam – urywanymi zdaniami, z urazą i zbita z tropu.
– Jak oni mogli mnie tak odprawić! Niewiele brakowało, a wyrzuciliby mnie przez okno!
– Nie uznali cię za swojaka – mówi Rimus ze strachem w głosie. – Ale dlaczego… Wydawało mi się, że jesteś taką samą dzikuską, jak oni.
– Co takiego?!
Rimus kiwa głową.
– Oni są dzikusami. Tak się o nich mówi i sami siebie też tak nazywają. I ty jesteś Dzika… Byłem pewien, że ty też.
– Ja…
– Ale oni nie uznali cię za swoją. Czyli… pomyliłem się. Wybacz mi.
Mogłabym przysiąc, że Rimus starzeje się w oczach. Trzęsie się. Życie ledwo, ledwo w nim się tli.
– Nie przeżywaj tego tak głęboko. – Robi mi się nieswojo. No proszę – człowiek dał mi bębenek, a ja mu robię przykrość…
– Dzika energia – on mnie wcale nie słucha – to jedyne paliwo dla ludzi. Jedyne prawdziwe paliwo. Te gnidy, dilerzy, nie mają go na składzie.
Zmieszana obracam w dłoniach swój bębenek. Wizerunek wilka przechyla się na bok.
– Nieszczęśliwe sintety żyją z tego, co im kapnie – ciągnie Rimus cichym głosem. – Oni nie potrafią podładować samych siebie. Ale dzikie serce rodzi dziką energię. Miałem nadzieję, że i z tobą jest tak samo.
– Jestem sintetem – mówię z goryczą. – Całe szczęście, że oni – ci twoi dzicy – w porę poznali twój bębenek.
– To nie jest mój bębenek – mówi roztargnionym głosem. – Jesteś sintetem… Jakież to smutne.
– Ale dlaczego?!
Kręci ponuro głową.
– Nie pytaj… Jeżeli jesteś sintetem, lepiej nie zawracaj tym sobie głowy. Idź… już niedługo godzina energii.
Wstaję z tam-tamu, na którym siedziałam do tej pory i powoli ruszam ku wyjściu. Nie oglądam się nawet za siebie. Nie żegnam się. Ujmuję w dłoń klamkę…
– Poczekaj!
Słowo dźwięczy jak głos bębna. Odwracam się.
– Posłuchaj – mówi Rimus. – A może to oni się pomylili? Oni, nie ja! Od tak dawna nie zgłaszali się u nich nowi dzicy, że zapomnieli, jak wyglądają nowicjusze!
– Drugi raz do nich nie pójdę.
Rimus zaciera dłonie.
– Posłuchaj… Jest tylko jeden sposób sprawdzenia, czy jesteś dzika, czy należysz do sintetów. I nie trzeba iść do nich, wystarczy…
Dziwnie jakoś błyszczą mu oczy.
Czeka, żebym zadała pytanie. No cóż, zadaję…
– Co to za sposób?
Odpowiada.
– Nie – mówię szybko. – Wiem, jak się od tego zdycha. Widziałam. Wolę na sobie nie próbować.
Rimus się garbi.
– No to żegnaj – mówi smętnie. – Wszystkiego najlepszego.
Do godziny energetycznej zostaje już niewiele czasu. Powinnam iść szybciej, ale wszystkie kłopoty i nieszczęścia tego dnia ciążą mi jak wór kamieni i ledwo powłóczę nogami.
Wspominam Ewę. Jakże było z nią źle, jak biedaczka cierpiała codziennie tuż przed godziną energii. Mówiła: „Zazdroszczę ci…". Czego tu zazdrościć? Ot, pałętam się tak samo, jak ona.
Potrząsam głową i zmuszam się do porzucenia głupich myśli. Wszystko w porządku. Zaraz dotrę do domu, podłączę się i natychmiast mi ulży. Będzie dobrze. Jutro pójdę do roboty, stanę na platformie 1001/005 i postaram się ze wszystkich sił. Przeniosą mnie na 1991/006. Za pół roku wrócę na środek ekranu. Najważniejsze, to zapomnieć o tym wszystkim. Nie łazić po opuszczonych wieżowcach. Nie myśleć o Ewie. Nie…
Z bramy po prawej stronie ktoś mi się uważnie przygląda. Szybko odwracam głowę. Dostrzegam tylko plecy – nieznajomy znika w mroku. Z tyłu na płaszczu na naszyty taśmą odblaskową jakiś znak… Chyba okrąg.
Bez namysłu rzucam się za nim w bramę. Nie wiadomo skąd wzięłam tyle siły. Do głowy mi nawet nie przychodzi, że tam, w mroku, on się może bez trudu ze mną rozprawić. Ale brama jest pusta. Nieznajomy przepadł jak kamień w wodzie.
Wracam na ulicę. Ludzi coraz mniej: wszyscy spieszą do domów, żeby zdążyć na rozpoczęcie godziny energii. Przyspieszam kroku. Niemal biegiem wpadam w swoją bramę i nogą otwieram drzwi wejściowe. Wkładam opaskę: cieniutkie igiełki wpijają mi się w ramię. Wtykam wtyczkę do gniazdka…
Na miejskiej wieży bije zegar. Dwanaście uderzeń. Mrużąc oczy czuję, jak opaska zaciska mi się wokół ramienia. Każda igiełką sączy się we mnie ciepło, radość i spokój…
Powoli zsuwam opaskę.
Na ręce nad łokciem zostaje czerwony odcisk, który zniknie za kilka godzin. Jeżeli ktoś natęży wzrok, dostrzeże we wzorze literki. A literki składają się w jedno słowo.
Na mojej ręce widać napis „S. I. N. T. "
Przez kilka następnych dni staram się prowadzić życie skromnego, spokojnego sinteta.
Chodzę do pracy. Odpoczywam. Po godzinie energii wychodzę na ulicę, piję napój energetyczny i weselę się ze wszystkimi. Za dobrą pracę przenoszą mnie na platformę 1001/997. O dwa mizerne kroki ku środkowi ekranu.
A gdy zasypiam nad ranem, śnią mi się koszmary. Wyrzucają mnie ze sto drugiego piętra, spadam i usiłuję wzlecieć w górę, ale nijak mi się nie udaje. Potok unoszącego się w górę powietrza łamie mi ręce i skrzydła…
Budzi mnie ból. Palce mam zdrętwiałe i zaciśnięte.
Długo leżę bez snu. Niebo się rozjaśnia. Przypominam sobie słowa Rimusa: „Pozornie, dla zamydlenia oczu, jest to zwykły nocny klub. Zgodnie z prawem, kluby otwierane są pięć minut po północy, ale najważniejsze dzieje się wcześniej… Oni nie czekają na godzinę energii. Nie podłączają się do sieci. Sami zdobywają energię. Nazywa się to Dzikim Rytuałem. Gdybyś była taka, jak oni, siła rytuału i tobie by się dostała".
A jak nie?!
Czy chcę być taka, jak ten pokryty bliznami Aleks? Albo jak jego starszy kompan, który z zimną krwią kazał mnie zabić?
A czy chcę być sintetem?
Za oknem budzi się miasto. Słychać tupot butów porannego patrolu. Miarowo szura miotła dozorcy i skrzypią pedały dyżurnego na skrzyżowaniu.
Powiedzmy, że przyjdę do tego klubu po północy. Zobaczę energetyczny rytuał… przypuśćmy, że jest piękny i stylowy. Ale nie dostanę ani kropli energii, bo jestem sintetem i sintetem przyjdzie mi umrzeć! Bardzo szybko to się stanie, mówiąc między nami… Przeoczę jedno podłączenie… nie dostanę swojego pakietu… i mogę nie dociągnąć do następnej godziny energii. Zabraknie mi sił!
Wyleguję się w pościeli do południa. Potem z trudem wstaję. Z trudem przełykam obiad. Zmuszam się do gimnastyki. No i minął dzień – pora do pracy.
W tłumie przed wejściem natykam się na jasnowłosego Nikołę. Bardzo się cieszy na mój widok. Niemal rwie się do całowania.
– Gdzieś ty przepadła?! Szukam cię i szukam… wszystkich pikseli o ciebie pytam…
– Wlepili mi karę.
– Tak, wiem… Posłuchaj, może dziś po pracy pójdziemy się gdzieś zabawić? Albo jeszcze lepiej, po godzinie energii? Jak ci się to widzi?
Ujmuje mnie pod rękę. Uśmiecha się. Patrzy w oczy. Od dawna jest we mnie zakochany, pewnie od tej chwili, w której warknęłam na niego z mojej platformy: „Ty co, zabłądziłeś?"
– Nikoła – mówię ni z tego, ni z owego. – A co ty byś dla mnie zrobił?
Traci rezon tylko na sekundę.
– Mógłbym przejść na rękach cały korytarz, do końca.
– Nie, nie o to mi chodzi. Powiedz… gdybym cię poprosiła… Oddałbyś mi swój pakiet energii?
– Moje słowa wywierają zdumiewający efekt; Nikoła robi taką minę, jakbym mu dała w pysk. Czerwieni się. Potem blednie. I cofa rękę, którą do tej pory mnie trzymał.
– Nie mam zapasu – mówi drewnianym głosem.
– A gdybyś miał?
Cofa się o krok i ucieka gdzieś wzrokiem.
– Nie ma „gdyby". Albo masz zapas, albo nie. A ja nie mam.
– A oddałbyś pakiet swojej matce? No, choć połowę? Choć dwadzieścia energo?
– Nie mam matki! Wyrosłem w domu dziecka!
– A… przyjacielowi?
– Nie rozumiem, o czym mówisz – mamrocze i po sekundzie daje nura w tłum, udawszy że zobaczył znajomego.
Patrzę za nim i milczę.
Po pracy robię porządki w moim pokoju. Wyrzucam ze skrytki przewody i plastykowe oprawki rozebranych nauszników, odnoszę instrumenty do schowka ogólnego. Myję podłogę. Sprzątam ze stołu. Starannie ścielę swoją pryczę. Wszystkie te czynności pomagają mi się skupić.
To będzie dziś. I najpewniej już tu nie wrócę.
Wychodzę z domu dziewięćdziesiąt minut przed północą. Klub, o którym mówił Rimus, znajduje się także w dzielnicy wieżowców, w Złamanej Baszcie. Runęła, gdy nie miałam jeszcze pięciu lat, ale dobrze pamiętam panikę, jaka wtedy wybuchła.
Tam, gdzie upadła wieża, do tej pory leżą jeszcze rumowiska gruzu. A gdzieniegdzie sterty szkła, cegieł i armatury. Wszystkiego rozebrać nie zdołano.
Resztki wieżowca sterczą jak złamany, spróchniały ząb. Zwalił się akurat na dwudziestym piętrze. Mówi się, że tam coś wybuchło.
W Złamanej Baszcie mieszkają ludzie. Kiepsko im się żyje: wody nie ma, okna pozatykano dyktą, wiatraki nie działają. A na górze, na dawnym dwudziestym piętrze jest nocny klub. Nazywa się oczywiście „Zerwany Dach".
Ponownie muszę się piąć po schodach. Niezbyt wysoko. Zabroniono mi wspinać się ponad dwudzieste piętro; zgódźmy się, że posłuchałam rady… Na schodach jest ciemno. Wyjmuję z kieszeni stareńką latarkę na dynamo i rozkręcam ją nad głową. Latarka rozbłyskuje nikłym światłem, widzę stopnie zawalone popękanymi schodami. Pośrodku ciągnie się w górę uprzątnięta i wydeptana ścieżka. Ktoś tędy chodzi… i chodzi często.
Na jedenastym piętrze wyprzedza mnie grupka nieznanych mi dziewcząt i chłopaków. Przyciskam się do ściany, żeby zrobić im przejście. Łypią na mnie niezbyt przyjaźnie. Mają dość wojownicze miny – sami są zbici z tropu, ale w grupie czują się raźniej.
Ich głosy i nerwowe śmieszki oddalają się w górę. Idę dalej. Po minucie wyprzedza mnie parka zakochanych. Idą i sprzeczają się w marszu. Dziewczyna szeptem rzuca chłopakowi w twarz: „Co, życie ci się znudziło, czy jak?!"
Mija kilka minut i słyszę, że zakochani złażą w dół. Przechodzą obok, nie patrząc na mnie. Stuk ich obcasów cichnie gdzieś w dole…
– Stój.
Z mroku wyłania się jakiś człowiek. Twarz ma zasłoniętą czarną chustą. W twarz uderza mnie światło latarki, z tych, które pracują na zasadzie ręcznego zgniatania sprężyny.
– Po co tu przyszłaś?
Przypominam sobie, co mi mówił Rimus.
– Po dziką energię.
– Jesteś sintetem. Wracaj na dół.
Jego dłoń rytmicznie wgniata dźwignię latarki, która rozbłyskuje w takt uderzeń mojego serca.
– Kim jesteś, żeby mnie przeganiać?
– Opamiętaj się, idiotko! Zaraz będzie godzina energii! Zdechniesz tu bez swojego pakietu!
Powtarza to, co przed pięcioma minutami mówiłam sama sobie. W brzuchu mam pustkę i chłód.
– Nie zdechnę.
Milczy, a potem kieruje światło latarki w bok.
– No, uważaj… Sama tego chciałaś…
Ustępuje mi z drogi. Idę dalej.
Do godziny energii zostało najwyżej dwadzieścia minut. Choćbym chciała, nie zdążę już z powrotem do mieszkania, nie podłączę się do sieci. No cóż, dokonałam wyboru…
Schody się kończą. Czuję wiatr. Rozglądam się dookoła: pode mną leży ciemne miasto. Ledwo widać zarysy ulic, gdzieniegdzie widać blask dynamolatarni, albo rozbłyski lustrzanych odbijaczy światła. Podnóże Złamanej Baszty tonie w mroku. Nad głową mam absolutnie czarne niebo.
Z zewnątrz wieżowiec otoczono balkonem – wątpliwe, czy był tu przed wybuchem, dodano go pewnie później. Jest ażurowy, ze spawanych rur kanalizacji wodnej i siatki. Nie ma żadnej balustrady. Cóż, ja też nie mam innego wyjścia; wchodzę na balkon i idę wzdłuż ściany.
Z prawej otchłań dwudziestu pięter. Z lewej ściana. Przymocowano do niej jakby szerokie bębny z żelaza i szkła – co jeden metr. Po raz pierwszy widzę coś takiego. Okna? Ozdoby? Mają potężne soczewki.
Dopiero po chwili dociera do mnie: to przecież reflektory! Dawne urządzenia do rozjaśniania mroku! Ileż to trzeba energii, żeby rozjarzyć takiego gruchota – no, choćby jednego! I jak wiele światła powinien dawać! Jasne jest jedno: właściciele klubu, kimkolwiek by byli, lubią puszczać gościom dym w oczy. Skąd oni wzięli tyle tego kopalnego złomu? Bez energii te reflektory są martwe… Mogliby jeszcze wciągnąć tu na dach szkielet dinozaura!
Te przeklęte reflektory bardzo mi przeszkadzają w marszu. Każdy trzeba bardzo uważnie obchodzić: nie mam ochoty poślizgnąć się na kratownicy, a balustrady brak! Wzdycham z ulgą, kiedy marsz się kończy i wchodzę do klubu.
Wygląd klubu „Zerwany Dach" odpowiada jego nazwie. Fragmenty ścian sterczą tu jak połamane zęby – w niektórych miejscach przymocowano do nich latarnie. Nie ma bramki przy wejściu. Nie ma nawet bramkarza. Wchodzi, kto chce; a raczej ten, kto się odważy.
Ja wchodzę.
Ależ tu jest pełno ludzi!
Podłoga betonowa, ale pośrodku drewniana. Krąg, narysowany białą farbą. Za nim – żelazna konstrukcja jak klatka. Coś takiego widziałam i to bardzo niedawno… No oczywiście! Taka sama klatka z bębenkami stoi w magazynie Rimusa!
W kręgu poukładano bębny – ogromne, sięgające mi do pasa, i mniejsze, z talerzami. Nigdy takich nie widziałam. Na każdym bębnie narysowano koło i jeszcze jakieś symbole. Usiłuję sobie przypomnieć, co by to mogło oznaczać.
Ktoś mi kiedyś opowiadał, że okrąg oznacza Słońce.
Odstępuję w bok, przepuszczając nowych gości. Schodzi się coraz więcej ludzi. Wszyscy toczą ciche rozmowy.
Z lewej jest stanowisko barmanów. Ktoś tam niegłośno rozmawia. Śmieje się. Podzwania szkłem. Potem w półmroku śmiga błyskawica – prawdziwa, rozgałęziona i niebieska. Na ułamek sekundy oświetla butelki na półkach, podwieszone denkami w górę szklany i pochylone nad barem twarze.
– Co ci dziś zmieszać? – pyta ktoś niezbyt głośno.
– Cyklon – pada chrapliwa odpowiedź.
Na blacie pojawia się butelka z fosforyzującą cieczą, której powierzchnię burzą maleńkie bąbelki. Wytrzeszczam oczy. Robię krok w stronę baru – i w tej samej chwili czuję silny powiew wiatru. I słyszę stuk ciężkich butów o podłogę. Ten dźwięk już kiedyś słyszałam.
Odwracam się w samą porę, żeby zobaczyć lądowanie drugiego.
Gotowa jestem dać sobie uciąć rękę, że nie przechodzili wzdłuż ściany po balkonie. Spłynęli wprost z mrocznego nieba. Ci sami? W półmroku nie mogę im się dobrze przyjrzeć. Z tyłu mają jakieś ni to płaszcze, ni to złożone skrzydła. Pochyliwszy się nad krawędzią baszty coś tam robią, dzwoniąc metalem. Potem obaj się prostują…
Co oni mają na plecach?
Skrywszy się w ciemnym kącie patrzę, jak obaj wchodzą do klubu krokiem gospodarzy i właścicieli. Barmani coś tam dla nich przyrządzają. Spieszą się, bo do północy brakuje już tylko parę minut.
Potem obaj podskakują – i znikają gdzieś w górze. Gotowa jestem uwierzyć, że ulatują. I dopiero po sekundzie dostrzegam nad naszymi głowami drugi poziom, na którym porozwieszano krzesła. Tam wygodnie rozpierają się widzowie. Latający nieznajomi rozsiedli się pomiędzy nimi. Siedzą spowici płaszczami… A może to jednak skrzydła?
Rozglądam się ponownie. Co oni tu robią tuż przed wybiciem godziny energii? Widzę, że ktoś ma stracha. Ktoś czeka z wyzywającym wyrazem twarzy. Ktoś niespiesznie robi swoje… Na przykład barmani. Ponownie widzę w mroku przeskok błyskawicy.
W dole, na miejskiej wieży powoli zaczyna bić zegar. Buuu-m! Od tego dźwięku przenika mnie dreszcz; od wielu lat przywykłam czekać na tę godzinę przed gniazdkiem z wtyczką i opaską na ręce. I nagle głęboko i boleśnie pojmuję, jaka za mnie idiotka. Kretynka. Samobójczyni! Po co ja tu przylazłam?!
Buuu-m!… słychać donośny huk bębna.
Oglądam się za siebie. Pośrodku kręgu zebrał się tłum – tak gęsty, że nie ma szans, by się przezeń przecisnąć. W klatce siedzi perkusista. Bęben dudni w rytm uderzeń zegara miejskiego. Jakby z nim rozmawiał i się sprzeczał.
Z każdym uderzeniem napięcie rośnie. Niezbyt głośno, ostro ale coraz wyraźniej odzywają się pozostałe bębny. Każdy, kto teraz znajduje się w klubie i słyszy tę sprzeczkę, klaszcze w dłonie. Mocni i słabi. Setki nóg walą o posadzkę, tupot jest coraz głośniejszy…
I rodzi się rytm - w tej samej chwili, w której młot miejskiego zegara uderza po raz ostatni.
Buuu-m! Godzina energii. Całe miasto wzdycha z ulgą, czując ciepłe ukłucia spod opaski. Całe miasto – ale nie ja.
Na razie jestem widzem. Stoję, słucham i przyciskam do piersi swój bębenek z wizerunkiem wilka. Dźwięk i rytm poruszają mi włosy. Jednoczę się ze wszystkimi…
– My – to energia!
Bijący w bębny nie otwiera chyba ust, ale ja słyszę jego słowa.
– My – to energia!
Podłoga dudni od uderzeń dziesiątków nóg. Ręce w żelaznych rękawicach biją w stalowe membrany bębnów. Wyżej, na piętrze, zaczynają wyć megafony. Do ogólnej wrzawy włącza się ryk syreny, ale nie takiej, jaką mają policjanci. Od tego wycia robi się zimno w brzuchu.
– Chodź ze mną!
Nad barem wzlatuje snop iskier – widzę barmana – w dłoniach trzyma metaliczne szpile z kulkami na końcach i gra na swoim szkle. W butelkach skaczą niebieskie błyskawice, niby maleńkie rybki.
– My – to energia! My!
W mojej duszy toczy się walka.
Sintet straszliwie obawia się śmierci. Miota się w histerii. No, gdzie ta wasza energia? Gdzie?! To po prostu huk i łoskot, a nie energia! Żyjący we mnie piksel patrzy wokół z niedowierzaniem: ten rytm jest mu nieznany. Pozbawiony sensu. Nie wspierają go zmiany barw. A ja słucham i staram się pojąć… pochwycić… przecież coś w tym rytmie jest, coś bardzo prawdziwego i rzeczywistego! I jednocześnie…
Rytm przybiera na sile, jest coraz mocniejszy i bardziej wyraźny – a w mojej głowie jakby włączają się naraz wszystkie lampki. Opuszczam dłonie na swój bębenek. Nikt mnie w tym hałasie nie słyszy – ale przecież ja siebie słyszę! Czuję drgania membrany z rysunkiem wilka!
Grzmi podłoga. Rozkręcają się krzesła nad głowami – widzowie na górze gwiżdżą przeraźliwie i ryczą w tuby. Sama nie wiedząc po co i dlaczego przeciskam się naprzód, wskakuję na największy, najgłośniejszy bęben – i znajduję się w białym kręgu. Staję twarzą w twarz z perkusistą w klatce.
Patrzy mi w twarz. Nie rozumiem, czego w tym spojrzeniu jest więcej: zaskoczenia moją zuchwałością? Aprobaty? Wyzwania?
Wydaje mi się, że na sekundę wszystko ucichło. Że zastygłam w kompletnej ciszy.
Mgnienie oka – i nadlatuje wiatr. Wraca dźwięk.
– My – to energia! – eksplodują bębny.
„My – to energia!", dudni bęben pod moimi stopami. Tańczę, wybijając rytm stopami i jednocześnie prowadzę temat na maleńkim bębenku z wilkiem. Rytm zwolnił nieco, a teraz ponownie przybiera na sile, naciera niczym fala – ale teraz ja go prowadzę. Nadaję mu tempo i głośność. Perkusista wtóruje mi na swojej aparaturze.
– Dzika energia!
„Dzika! Dzika! Dzika!"
Po moim ciele rozpływa się ciepło. Przepełnia mnie rytm, odczuwam go każdym palcem, piersią, kolanem, tańczę całym swoim jestestwem. Moje ciało to ogień, każde uderzenie w bęben jest źródłem zawieruchy iskier. Tańczę.
W oczach perkusisty widzę zdumienie. Nie wiem, czy to szaleństwo, ale wydaje mi się, że jego bębny jeden za drugim zaczynają rozsiewać strumienie świateł. Rytm się wzmaga…
Widzę miasto z lotu ptaka. Niebo jest błękitne, a słońce stoi w zenicie. Widzę Złamaną Wieżę. Widzę i siebie – na tym bębnie. Ale nie nocą, a za jasnego dnia!
Widzę, jak pełzną, oplatając ściany, pędy winorośli. Wysokie góry… mroczne przepaście… Na najbardziej niedosiężnej wysokości Słońce grzęźnie w pędach i nie może wzbić się wyżej. Trzeba mu pomóc… trzeba je uwolnić… Sięgam rękami… Ujmuję Słońce w dłonie niczym złoty talerz, siejący blaski dysk…
Mrużę oślepione oczy. Cóż to?! Pojmałam Słońce?!
Wokół coś się dzieje. Rytm się splątał. Górne piętro się kołysze, na głowę wali mi się burza, ludzie skandują, krzyczą coś i łomoczą w poręcze krzeseł. Widzę każde ogniwo na łańcuchach nośnych, każdą zakładkę na ubraniach siedzących w górze ludzi, ich skrzydła… Oni naprawdę mają skrzydła! Wokół robi się tak jasno, jak nie bywa nawet za dnia… Co się dzieje?!
Ktoś mnie chwyta za rękę. Nieznajomy pachnie skórą, żelazem i potem. Oszołomiona otwieram oczy – to przecież perkusista!
Jest wstrząśnięty jeszcze bardziej niż ja. Ma rozszerzone źrenice. Oddycha szybko, jak zagonione zwierzę. Pokazuje coś gestami i ciągnie mnie za sobą. I nagle dociera do mnie, że on jest głuchoniemy!
Nie mam czasu na zdumienie.
Perkusista ciągnie mnie ku skrajowi placyku. Nad przepaść. Widzę wreszcie, co się stało i zapiera mi dech w piersiach.
Reflektory. Płoną, wszystkie jarzą się ostrym, białym blaskiem. Świecą jaśniej niż słońce, kiedy wieczorem przez dwadzieścia minut zalewa promieniami miejskie wzgórze. Gdyby prawdziwe Słońce wróciło zza horyzontu i padło na blat baru w „Zerwanym Dachu", nie zrobiłoby to na gościach klubu aż takiego wrażenia, jak ten popis mocy reflektorów.
Są w ekstazie. Są w szoku. Niektórzy śmieją się histerycznie. Inni milczą. I prawie wszyscy gapią się na mnie. Dlaczego?
Perkusista chwyta jakieś żelastwo, podobne do ogromnej, zardzewiałej kierownicy roweru. Ogląda się na mnie. Chce, żebym zrobiła to samo? Tych gratów jest wiele, umocowano je przy fragmentach ścian i są chyba jakoś powiązane z reflektorami…
Obraca kierownicę. Cztery reflektory zamocowane na jednym wysięgniku przechylają się w lewo i w prawo. Klękam, zerkam w dół i widzę, jak miotają się w mroku snopy światła reflektorów. I miotają się zaskoczeni niezwykłym widowiskiem maleńcy ludzie w dole. No tam, wyobrażam sobie, co tam się dzieje!
Razem sterujemy reflektorami. Ludzie z placu przychodzą nam z pomocą. Na bębnach znów ktoś gra; rytm ponownie nabiera tempa. Oczy łzawią od wiatru i powodzi światła i nikt nie może mi wytknąć, że płaczę ze szczęścia. Promienie reflektorów podporządkowują się rytmowi, przecinają się, zbierają w krąg i rozbiegają wzdłuż ulic. Zaglądają w cudze okna. Jednym świecą, innych oślepiają…
– Stać! Kontrola Energetyczna!
No i się doigraliśmy.
Po balkonie z armatury pełzną czarne figurki, zasłaniając reflektory swoimi korpusami. Ich pancerne kurtki dymią; reflektory rozgrzały się nie na żarty. Ale kontrolerzy wcale się tym nie przejmują: człowiek odziany w taki kombinezon może spać w ognisku.
Jest ich wielu, bardzo wielu. Perkusista usiłuje oślepić ich reflektorami, oni jednak mają na gębach polaryzacyjne okulary; widzą w ciemności, mogą też widzieć w jaskrawym świetle.
Nie boję się – przeciwnie, jest mi wesoło. Zabawa na medal! Oczywiście, nie dam się wziąć żywcem. Polecę w dół wolna jak ptak, ale zabiorę ze sobą, ilu tylko zdołam. Niech mnie spróbują pojmać!
Przy wejściu do klubu przetacza się zwarty kłąb ludzi. W ruch idą „tulipany" z butelek, łańcuchy i gazrurki. Kontrolerzy zaczynają walić sinymi błyskawicami paralizatorów. Rośnie sterta nieruchomych ciał. Reflektory wciąż jeszcze płoną, ale z każdą sekundą świecą słabiej. Śmierdzi spaloną izolacją. Ktoś tam wali się przez krawędź i leci w dół – nie można rozróżnić, czy to policjant, czy któryś z naszych.
Bij się aż do śmierci! Rozglądam się, szukając jakiejś broni!
I w tejże chwili ktoś mnie chwyta z tyłu. Zaciska mi usta dłonią w skórzanej rękawicy. Nie zdążyłam nawet westchnąć. Wloką mnie ku krawędzi! Znaczy – nie kara i nie więzienie… Drrrrranie! Więc tak się chcą mnie pozbyć!
Szarpię się ze wszystkich sił. Bezskutecznie. Człowiek, który mnie trzyma, zamiera na moment przy ścianie – na samej krawędzi. Nie wytrzymuję, zamykam oczy.
– Czas? – pyta czyjś zachrypnięty głos.
– Raz… dwa… Jazda!
Człowiek skacze w dół, nie wypuszczając mnie z rąk. Skacze razem ze mną!
Moje usta są wolne. Mogę oddychać i wrzeszczeć. Nie, nie mogę – wiatr zapiera mi dech w piersiach.
A potem jakaś przemożna siła wyrywa mnie z rak nieznajomego. Prawie… bo trzyma mnie jak matka niemowlę. Już nie spadamy. Płynnie znosi nas w bok – i w górę.
Lecimy?
Otwieram oczy. Niczego nie widzę. Moje źrenice tak przywykły do światła, że w ciemności są ślepe. Ale rzeczywiście niesie nas w górę. Słyszę nad głową trzepot tkaniny… a może to trzepot skrzydeł? Co się ze mną dzieje, kto mnie trzyma, dokąd mnie niesie?
– Ostrożnie – słyszę. – Składam się.
Trzask!
Trzepot skrzydeł nagle się urywa. Lot ponownie staje się upadkiem. Wrzeszczę ze strachu i wyrzucam przed siebie ręce.
W samą porę. Obie trafiają na twardą posadzkę, a ten, który mnie porwał, wali się na mnie z góry.
Ich twarze mogę zobaczyć dopiero wtedy, kiedy rozjaśnia się niebo. Dwóch znam: muskularny Aleks i jego starszy towarzysz, którego nazywają Maurycy-Stach [„Możesz mi mówić po prostu Maur" – mówi dobrodusznie]. Trzeciego widzę po raz pierwszy. Nazywają go Lifter. Wyjaśniają mi ze śmiechem, że jest najważniejszym człowiekiem Overgroundu.
Gdy się rozjaśnia, podnoszą mnie aż do gniazda. To na dwusetnym piętrze, ale nie trzeba wchodzić po schodach. Aleks zakłada mi uprząż – skomplikowany splot rzemieni obejmujący pas, biodra i ramiona.
– Nie uciska?
– Trochę tak…
– Przywykniesz…
Zmusza mnie, żebym stanęła na krawędzi parapetu [okno oczywiście jest wybite, a w dole zamiast miasta widać powłokę chmur]. Do specjalnej szekli mocuje linę z karabińczykiem. Drugi koniec tej liny, przepuszczonej przez specjalny system bloków, przyczepiono do przeciwwagi w szybie windy.
– Tylko się nie bój, dobrze?
– A czego tu się bać?
Nie wiem, jak z nimi rozmawiać. Przecież niewiele brakowało, a by mnie zabili. A teraz wyrwali mnie z łap policji energetycznej i nie mówiąc ani słowa przytaszczyli ponownie na swoją wieżę. Przy okazji, jak to zrobili? Naprawdę „na skrzydłach"! A zachowują się, jakby nic się nie stało.
– Przebieraj nogami i odpychaj się od ściany. Uważaj, żeby wiatr nie zniósł cię w bok. Wiatr jest twoim głównym wrogiem… no, gotowa? Lifter! Na trzy – puszczaj!
Raz. Dwa. Trzy. Szarpnięcie.
Lina ciągnie mnie w górę tak szybko, że piętra tylko migają mi przed oczami. Przebieraj nogami? Akurat! Ledwo nadążam z odpychaniem się od ściany, kiedy się do niej zbliżam. Wiatr znosi mnie w lewo – co i raz pojawia się przede mną okno zamiast ściany… Zaczepię o górną krawędź okna, lina targnie w górę i łeb mi urwie!
Powoli zwalniam. Zawisam na linie jak pajączek na końcu nici przed jakimiś drzwiami na balkon. Balkonu nie ma – drzwi otwierają się na pustkę. Na drzwiach wisi tabliczka „Gniazdo Przepiórki". I jeszcze jedna: „Witaj gościu – wytrzyj nogi!". I kołatka na łańcuszku. Niczego sobie młoteczek.
Nie mogę sięgnąć do kołatki. Stukam, jak mogę, butami. Mało to grzeczne, ale co mam robić?
Drzwi się otwierają. Na progu, wiodącym donikąd, stoi mniej więcej trzydziestoletnia kobieta. Zupełnie zwyczajna.
– Witaj – mówi jakby nigdy nic. – Jesteś dzika?
I podaje mi dłoń.
Mówią na nią Przepiórka. Jest żoną Maurycego-Stacha… znaczy Maura. W gnieździe żyje piętnaście, może osiemnaście ludzi. Policzyć trudno, bo „tych troje wiecznie gdzieś hula po dachach".
Przepiórka nigdy nie schodzi na dół. Po prostu żyje w gnieździe. Gotuje posiłki i naprawia rzemienne rynsztunki. Z miedzianych płytek i przewodów robi młoteczkami i dłutem piękne ozdoby. I jeszcze – ma dzieci.
Prawdziwe dzieci! Chłopczyka i dziewczynkę. Dziesięć i siedem lat. Kiedy Przepiórka widzi moje zmieszanie – i po części strach – na widok dzieci, parska głośnym śmiechem. Ale jej oczy wcale się nie śmieją.
– U nas na dole jest mało dzieci – mówię tonem usprawiedliwienia.
– Rozumiem – wzdycha Przepiórka. – A swoich rodziców pamiętasz?
– Nie za bardzo.
– To tak, jak wszyscy. Rodzice nikomu nie są potrzebni, nikomu też nie są potrzebne dzieci… I kto nas zastąpi za dwadzieścia lat? A za sto?
Chłopczyk i dziewczynka bawią się na wygniecionej kanapie, pokrytej siateczką z nici poprzewlekanych przez drewniane paciorki. Na cieniutkich sznureczkach kołyszą się druciane figurki laleczek.
– A co z nimi będzie, jak dorosną? – wyrywa mi się.
Przepiórka rzuca mi ostre spojrzenie:
– Zależy, jaką im zgotujemy przyszłość…
Pomagam jej w przygotowaniu obiadu. Wodę mają tu w ogromnym blaszanym zbiorniku. Jak im się udało podnieść na taką wysokość tyle wody?
– To wszystko Lifter… Skonstruował cały system. W innych gniazdach żyją skromniej.
– A są inne gniazda?
– Ty co, z okna spadłaś, czy jak? Oczywiście, że są! Z niektórymi się przyjaźnimy, z innymi nie utrzymujemy żadnych stosunków… a są i takie, które bijamy po pyskach… jak wetkną ryje, gdzie im nie wolno. Na przykład Krokodyle…
– Krokodyle?!
– Gniazdo Krokodyla. Tak mówią o sobie… sami tak mówią.
– A co to takiego ten krokodyl?
– Dokładnie nie wiadomo. Mówi się, że był kiedyś taki drapieżny ptak…
Swędzi mnie język i zadaję pytanie:
– A Lifter… jaki on system zrobił?
– O, z niego to mądrala co się zowie! W tym wieżowcu szyby wind są obszerne, wiele tu było tych wind… A liny stalowe, i do tej pory nie tknęła ich rdza. Lifter skonstruował system przeciwwag i balansów, szczęk hamulcowych i bloków, a co najważniejsze, podłączył przewody do wielkiego wiatraka na czterdziestym piętrze. Mamy teraz światło po nocach i winda chodzi. Co prawda na zewnątrz, nie za bardzo to wygodne, ale się przyzwyczailiśmy.
Kończymy nakrywać do stołu, gdy do gniazda wpadają Maur, Aleks, Lifter – i ku mojemu zachwytowi głuchoniemy perkusista z klubu „Zerwany Dach".
Nazywają go Loszka.
Górna część wieżowca jest prawie zupełnie zniszczona. Osiadły przegrody pomiędzy kondygnacjami. Rozpadły się ścianki działowe i została tylko konstrukcja nośna. W wielu miejscach nie przejdzie się bez liny, zabezpieczenia i karabińczyka. Mieszkańcy gniazda dawno już do tego przywykli; chodzą po napowietrznych drogach, pomiędzy rozciągniętymi linami jak ja po schodach.
Jest tu za to cicho i bezpiecznie. Przypadkowy przechodzień za nic nie wlezie tak wysoko bez windy. A przeciwko policjantom skonstruowano cały system pułapek. Kontrolerzy dwa razy już próbowali się tu wedrzeć – i odstępowali. Ponosili zbyt wielkie straty. Zapisali ofiary na konto nieszczęśliwych wypadków.
Dokuczliwi są tylko samobójcy. Nie wiadomo dlaczego liczni sinteci, którzy chcą ze sobą skończyć, wspinają się na wieżowce, włażą, jak mogą najwyżej – jakby chcieli jednak opóźnić moment rozstania się z życiem. Maur i Aleks nienawidzą samobójców jak zarazy i darzą ich głęboką pogardą.
– Mięczaki. Mamy tu system ostrzegawczy – zawsze wiemy, kiedy ktoś wlezie powyżej osiemdziesiątego. Zejdziesz na dół, weźmiesz takiego i zaczniesz go wypytywać, dlaczego żyć mu się odechciewa… Oczy latają mu na wszystkie strony… sił nie mam, powiada… dość mam wszystkiego… nudno mi i strasznie… skrajna dziecinada… Przekwitły histeryk… No, to masz gnido to, po coś tu przylazł. Nasze gniazdo zostaw w spokoju. A bo co?
Przepiórka układa dzieci do snu. W gnieździe panuje nienormalna cisza; za dnia jest tu gwarno i głośno. Zwłaszcza odkąd jej chłopak skonstruował sobie – wzorując się na moim – bębenek.
Siedzimy z Loszką i Aleksem przy stole. Loszka czyta Aleksowi z warg. Kiwa głową, potwierdzając słowa Aleksa. Jego palce nieustannie się poruszają: bezgłośnie wybija na stole jakiś rytm.
– Trzeba by klub odrestaurować – mówi Aleks. – Bo inaczej popadnę w depresję.
Muskularny, pokryty bliznami Aleks uwielbia czytać książki z dziedziny psychiatrii. Pod dachem wieżowca zgromadził całą bibliotekę.
– Godzina energii zaczyna się glinom o jedenastej trzydzieści. O dwunastej są już nabuzowani i gotowi do akcji. – Maur uśmiecha się drapieżnie. – No nic… Jeszcze zatańczą, jak im zagramy. Tak? – Patrzy na mnie. Jego oczy, zawsze zimne, rozświetlają się ciepłym blaskiem.
Dni po tej pamiętnej wieczornej zabawie były dla mnie ciężką próbą. Brakowało mi sił. Wydawało mi się, że umieram pozbawiona energii.
Maur, Aleks, Lifter, Loszka i Przepiórka całymi dniami przesiadywali ze mną. Ani przez sekundę nie byłam sama.
– Jesteś sintetem? – grzmiał Aleks, tocząc wokół strasznym wzrokiem nalanych krwią oczu. – A popatrz, co narobiłaś? To przecież twoja robota, twoje światło, rozpaliłaś wszystkich, rozumiesz? Jest w tobie więcej energii niż w nas wszystkich razem wziętych! Musisz tylko uwierzyć w siebie!
Ale najbardziej ze wszystkich pomógł mi podczas tych ciężkich dni głuchoniemy Loszka. Siadał naprzeciwko mnie i rozmawialiśmy, przekazując sobie bębenek: okazuje się, że rytmem można powiedzieć to, czego słowami się nie da.
Dowiedziałam się od niego, że nigdy wcześniej reflektory spod Dachu nie świeciły tak jasno. Owszem, czasami zapalały się nikłym blaskiem, kiedy energetyczny rytuał rozwijał się szczególnie udanie. Nikt się nie spodziewał, nikt nawet nie wiedział, że pordzewiałe żelastwo może rozgorzeć z taką intensywnością.
On, Loszka, od razu pojął, że ja mogę. Jak tylko wskoczyłam na bęben i spotkały się nasze spojrzenia. I zaczęliśmy rozmawiać. Jak teraz…
Loszka nie słyszy – absolutnie niczego. Ale znakomicie wyczuwa wibracje. Całym ciałem. Rytm wyczuwa całą powierzchnią skóry. I dlatego został perkusistą, mistrzem bębniarzy.
Spędzam z nim wiele godzin. Z nim jest lekko. Pojmuje i w lot chwyta rytm. Jest zdumiewająco interesującym rozmówcą.
Z Maurycym-Stachem sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. W ogóle jest skomplikowanym człowiekiem i według mnie zbyt surowym. Ale mnie traktuje inaczej.
– Maur – zadaję mu raz pytanie – jeżeli człowiek wyrzeknie się godziny energii…
– Sintet…
– Niech ci będzie. Jeżeli sintet postanowiłby wyrzec się godziny energii i o dwunastej przyszedłby do klubu… znaczy, nie jest już sintetem?
– Są dwa warianty. Albo stanie się dzikim, albo trupem.
– To znaczy… nie wszyscy mogą się podładować od rytuału?!
Wzdycha ciężko.
– Dziewczyno, to nie jest takie proste. Rytuał sam z siebie nikomu nie daje energii. Pokazuje tylko, czy możesz sobie zabezpieczyć paliwo sam z siebie, czy nie. Jeżeli możesz – zostajesz dzikusem. Nie możesz… no, to jak los da. Niektórym udaje się dotrzeć do jakiegoś dilera. A innym nie.
– Ale te reflektory…
– Tak. Tamtego razu energia przelała się przez krawędź… dzięki tobie. Prawdziwa energia.
I Maur opowiada mi o energetycznym rytuale. Okazuje się, że nie bez powodu odbywa się dokładnie o północy. Słońce wtedy znajduje się w nadirze.
– Gdzie?
– W nadirze. To punkt na sferze nieba położony naprzeciwko zenitu. Pod nogami, znaczy. Widziałaś kiedyś Słońce w zenicie? W najwyższym punkcie nieba?
– Nie.
Maur wzdycha.
– Ja też nie. A mimo wszystko tam, za obłokami, ono wzbija się do zenitu. A w nocy opada do znajdującego się pod naszymi nogami nadiru, i ponownie zaczyna ruch w górę.
Wydaje mi się, że mój rozmówca bredzi. Ale mimo wszystko słucham bardzo uważnie.
– … i w takiej chwili wszystko jest możliwe. Wszystko. Niekiedy zrywa się wiatr, tak silny, że można się nalatać na kilka dni z góry… Tam w klubie – nie miałaś poczucia, że się kąpiesz w słońcu? W słonecznym blasku?
Bardzo trafnie opisuje moje wrażenia. Czyli z nim było tak samo. Mówię mu o tym, a on się uśmiecha:
– Dla mnie reflektory nigdy się nie zapaliły. Tylko dla ciebie. Taki nadmiar energii… Ale i to nie wystarczy. Trzeba umieć kierować energią. Trzeba ją gromadzić, przekazywać, zbierać. A my tego nie potrafimy. Tej siły, która z ciebie wtedy trysnęła, wystarczyłoby na podładowanie dwóm, może trzem ludziom. To jeszcze nie Zakład.
A mnie się wydało, że słońce z nieba zdejmuję!
– Zakład? Mówisz o Zakładzie?
Marszczy brwi.
– Nie, to tylko zwrot retoryczny… W rzeczywistości Zakład oczywiście istnieje. Ale my tam nigdy nie trafimy.
– A gdyby spróbować?
Milczy i rozmyśla przez długą chwilę.
– Wiesz co? – odzywa się wreszcie. – Ja bym tam swoje dzieci wysłał… do tego Zakładu. Mówi się, że tam obok jest osiedle… osiedle, w którym żyją szczęśliwi ludzie. Absolutnie szczęśliwi.
– Tak nie bywa.
– Nie bywa… – wzdycha w odpowiedzi.
– Nie trap się z powodu dzieci. Są podobne do ciebie. I do Przepiórki.
– Dziękuję. Wiem.
Po raz pierwszy od wielu lat patrzę na energetyczne widowisko z boku. To marzenie i jednocześnie koszmar każdego piksela. Jeżeli ci się śni, że patrzysz na spektakl z boku – to znaczy, że się spóźniłeś. I w konsekwencji – wylali cię.
Kto teraz pracuje na moim miejscu?
Wspominam Ewę. Nie mogę jej nie wspominać, kiedy na ekranie zapala się ten idiotyczny napis: „Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!".
Zwiesiwszy nogi na zewnątrz siedzę na okiennym parapecie. Pięćdziesiąte szóste piętro. Odbity na obłokach ekran widzę stąd niemal w całości. No, powiedzmy, że lewy dolny róg jest trochę zasłonięty ścianą sąsiedniego wieżowca.
Efekt jest wstrząsający. Nie mogę na ekranie rozróżnić punkcików pikseli. Ekran wydaje się jednolity i nasycony wszystkimi barwami… tęczy? Tak mi mówiono w dzieciństwie. Ale nie mam pojęcia, czym jest tęcza. Obrazki są ruchome – ludzie chodzą i rozmawiają, bezgłośnie poruszając ustami. Prawdziwi ludzie. Potem zastępują ich narysowani. Potem prawdziwi i narysowani mieszają się ze sobą. Zabawnie się popychają, walą jeden drugiego poduszkami, obrzucają się ciastkami… Nagle okropnie zachciewa mi się ciastek. Wydaje mi się, że całe wieki ich nie jadłam.
Pokazują światłowce, na których rośnie fosforyzująca wełna. Pokazują, jak się je strzyże. Pokazują odzież z takiej wełny. Fajne. To reklama.
Pokazują… Mrużę oczy. Tylko przez jedną sekundę pokazują ogromną zieloną przestrzeń porośniętą drzewami. Jedne są wyższe, inne niższe. Może to właśnie są góry?
„Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!" Nie spostrzegłam się nawet, kiedy minęło dwadzieścia minut. Ekran powoli gaśnie – od góry ku dołowi. W dole długo jeszcze biegnie napis: „Policja energetyczna uprzedza: nielegalny zakup energii niebezpieczny jest dla waszego…"
Ekran gaśnie całkowicie.
Teraz wszyscy piksele, rozradowani i podnieceni, walą tłumnie do szatni. Mogłybyśmy teraz iść z Ewą tak razem z innymi.
Czy tego właśnie bym chciała?
Ewa umarła. Przypadkowo potknęła się podczas widowiska, a nie miała zapasowej porcji energii. Gdyby się nie potknęła, nie wlepiliby jej kary. Gdyby nie wlepili jej kary, nie poszłybyśmy szukać dilerów. Gdybyśmy ich nie znalazły…
Może wszystko potoczyłoby się innym torem?
A może nie…
Przez kilka dni utrzymuje się tak gęsta mgła, że ani z pięćdziesiątego, ani z dwusetnego piętra nic nie widać. Nie ma miasta, nie ma sąsiednich baszt. Nie ma nawet wiatru. Nikt nigdzie nie lata.
Lifter smaruje bloki. Przepiórka uczy dzieci czytania. Aleks i Maur siedzą spokojnie na parapecie, zwiesiwszy nogi na zewnątrz i trzymają w dłoniach megafony.
Z nudów rozmawiają z sąsiadami.
Megafony mocno zniekształcają dźwięk. Ale choć jest metaliczny i nieprzyjemnie brzmi, leci daleko i przebija się nawet przez mgłę. Przepuszczonej przez megafon ludzkiej mowy nie da się prawie zrozumieć. Dlatego tu, w Overgroundzie, na takie przypadki wypracowano specjalny język, składający się wyłącznie z samogłosek.
Aleks ni to mówi, ni to śpiewa. Wychodzi z tego jakby ptasi krzyk, który ulatuje we mgłę i po kilku sekundach słyszymy odpowiedź. Nic z niej nie rozumiem, ale Aleks i Maur pojmują doskonale. Maur mocno szarpie zwisający z rękojeści megafonu sznurek [co powoduje doładowanie maleńkiego akumulatorka] i krzyczy coś krótko i dźwięcznie. Gdy dolatuje do nas odpowiedź, obaj z Aleksem wybuchają takim śmiechem, że niemal spadają z parapetu, a ja stoję, czując się jak kompletna idiotka. Czemu mi niczego nie przekładają?
Wieże we mgle wyglądają jak dziwaczne budowle z parafiny. W kompletnej ciszy, pośród białej zorzy, słychać przekrzykujące się niby ptasie głosy.
Warto posłuchać.
Gdy wracają wiatry, Aleks uczy mnie sterować. Mam na sobie dziwaczną uprząż. Do pasa przyczepiono mi karabińczyk. Wiszę nad przepaścią, wiatr dmie jakby diabła powiesili, a mnie miota z boku na bok niby papierek.
Aleks coś krzyczy. Oczywiście niczego nie słyszę. Wszystkie instrukcje przekazał mi wcześniej: powinnam sterować lotem za pomocą skrzydeł, które wdziano mi na plecy jak płaszcz. Rozwinąć skrzydła jest bardzo trudno – brakuje mi siły, trzeba by mieć muskuły jak Aleks. Za to, kiedy już jakoś uda mi się rozwinąć skrzydła, wszystko staje się łatwiejsze, bo zaskakują zatrzaski podobne do tych w konstrukcji parasola. Skrzydła zbudowano ze stali, skóry i tkaniny.
Niezbyt zręczny nawrót – znosi mnie w prawo i prawie rozbijam się o ścianę. Pospiesznie wyrównuję lot. Aleks krzyczy i macha rękami. „Sintekut" – dolatuje do mnie. W ustach Aleksa to najgorsze przekleństwo: „sintekut" znaczy do niczego niezdatny.
Usiłuję zmienić kąt nachylenia skrzydeł, tak jak mi Aleks pokazywał. I nagle jakoś mi się udaje. Wzlatuję wyżej. Unoszę się jak latawiec na uwięzi. Jeszcze wyżej! Ponad Aleksa! Już nie krzyczy – stoi i patrzy na mnie, przyciskając dłonie do piersi.
Mam ochotę go zaskoczyć i zadziwić. Nachylam skrzydła pod bardziej ostrym kątem. I nagle się załamują. Nie wytrzymują naporu wiatru. Lecę w dół – nie pionowo, zawisam przecież na linie. Opisuję krąg jak ogromne wahadło i zbieram się w sobie, bo zaraz z całą siłą rąbnę w ścianę.
Przede mną jest okno.
Sama nie wiem, jak mi się to udało, ale przelatuję przez otwór lekko tylko uderzywszy się w łokieć. Miotam się na czworakach i piorunem odczepiam karabińczyk. Z otworu w suficie zeskakuje Aleks. Wytrzeszcza gały i patrzy na mnie, jak na ducha.
– Wszystko w porządku – uśmiecham się dzielnie. – No, załamały się. Bywa.
Odzyskuje oddech i ociera pot z czoła.
– Wlatywania przez okno jeszcze nie ćwiczyliśmy. Dwa dyżury poza kolejnością!
Dyżur – to oczywiście kara. Maurowi to dobrze: przez cały czas korzysta z urządzeń Liftera i prawie nie chodzi po schodach. A ja muszę liczyć każdy stopień!
Dyżurni pomagają zaopatrzeniowcom. Zaopatrzeniowcy to ci, którzy zdobywają żywność na dole. Część kupują. A część kradną z magazynów. To trudne i niebezpieczne, ale bardzo szanowane zajęcie, a mimo to zaopatrzeniowcy ciągle się zmieniają. Któż miałby ochotę na spędzanie połowy życia wśród sintetów?
W piwnicy każdego domu jest schowek. Tuż przed godziną energii, kiedy sintety czekają na podłączenie i nie myślą o niczym innym, dyżurni spuszczają się do schowka, pakują do worka konserwy, pakiety i racje żywnościowe, a potem taszczą wszystko na trzydzieste piętro. Tam już czeka Lifter, który posługując się swoim systemem przeciwwag przejmuje ładunek i odstawia go na górę, do gniazda.
Ale ten worek trzeba zanieść na trzydzieste piętro!
Waży mniej więcej tyle, co ja. Oddycham przez zaciśnięte zęby. Na dwudziestym piętrze, tam gdzie schody się urywają, pomaga mi Loszka: najpierw przeciąga na linie worek, a potem mnie. Chce wziąć worek na plecy, ale nie pozwalam. Przepędzam go. Skoro Aleks wlepił mi dyżur poza kolejnością, to trudno! Nie jestem gorsza od innych! Jeżeli on myśli, że poproszę o litość…
Pot zalewa mi oczy. Na dwudziestym piątym piętrze pojawia się przede mną jakaś przeszkoda. Przez minutę trykam w nią głową, jak ślepe kocię, aż wreszcie podnoszę wzrok.
Przede mną, wsparłszy się pod boki, stoi Aleks.
– Dobra, koniec dyżuru. Oddaj worek Loszce.
– Spadaj – chrypię. – Co, myślisz, że nie doniosę?
– Doniesiesz. Ale ja cię zabieram do sąsiadów, mają dziś pokazówkę. Pójdziesz ze mną?
W Overgroundzie często chodzi się w gości. Nikt nie przejmuje się tym, że wieżowce z gniazdami wcale nie stoją jeden przy drugim. No i latać z dachu na dach dzicy nie mogą, nie są przecież motylami.
Aleks dawno już mi obiecał, że jak będzie się wybierał w gości, weźmie mnie ze sobą. I wreszcie dziś zobaczę, jak to się robi. Mam na myśli podróż po niebie.
Kodeks gościnności w Overgroundzie jest prosty i nieskomplikowany. Jeżeli ktoś wybiera się do kogoś w gości, napina na dachu ogromny samostrzał i strzela żelaznym hakiem [nie wiadomo dlaczego nazywa się tu „zalogowaniem"]. Hak leci, ciągnąc za sobą cienką linkę. Doleciawszy do celu, zaczepia się o parapet, albo część armatury. Jeżeli gospodarze mają ochotę na odwiedziny, przywiązują do haka grubszą linę i zwalniają hak, żeby goście mogli ją przeciągnąć do siebie. Jeżeli nie, strącają hak na dół. Bez urazy.
Tym razem Aleks postanowił sterować skrzydłami sam. Mocno przyczepia mnie do swojego pasa. Wypuszcza nas Lifter; rozwija nieco linkę z zatrzaskiem i opuszcza jak ciężarek za okno. Aleks spuszcza się po lince kilka pięter w dół, rozpościera skrzydła i zaczyna się wznosić jak ciężki latawiec. Wiatr dziś jest czysty i mocny. Bez wiatru podróżować po niebie się nie da.
Wisimy na dwóch linkach. Jedna, naciągnięta jak struna, jest z naszego wieżowca. Druga, nieco luźniejsza – z sąsiedniego.
– Krrryzys… – warczy mi nad uchem Aleks. – Delirium tremens. Sintekut…
– Co?
– Nie mogę dosięgnąć karabińczyka. Przeszkadzasz mi.
– No… wybacz. To co, mam zeskoczyć?
– Nie. Po prostu wyczep się, kiedy ci powiem. Tylko wtedy, gdy ci powiem! Ani sekundy wcześniej, czy później!
– A możesz policzyć do trzech?
– Jaja sobie robisz? Podliczam potoki, tu wszystko dzieje się nagle… Ot i teraz, przepuściliśmy moment… Gotowa?
Dotykam palcami karabińczyka.
– Gotowa.
Długo milczy. Wiatr bawi się nami i miota z jednej strony w drugą. Skrzydło wydaje niski buczący dźwięk. Obca wieża rysuje się we mgle jak ciemne widmo. Zaczyna mi się wydawać, że Aleks zasnął i o mnie zapomniał, kiedy nagle wydaje dziki okrzyk:
– Teraz!
Palce, które zdążyły mi już zdrętwieć, same wykonują polecenie. Zwalniam karabińczyk i zaczynamy spadać. Skrzydła trzeszczą. Tempo spadku nieco maleje. Ześlizgujemy się w dół, lecimy lotem koszącym… Jedyna lina, ciągnąca nas ku miejscu przeznaczenia, napina się niczym struna.
Ponownie lecimy jak latawiec. Powoli unosi nas ku sąsiedniej wieży. Nasze życie tkwi w dłoniach tego, który stoi przy szpuli i powoli, zwój za zwojem, nawija linę. Ni stąd, ni zowąd przypomina mi się opowiadanie Przepiórki, jak kiedyś pokłócili się dwaj mieszkający w różnych gniazdach bracia; jeden zaprosił drugiego w gości, podciągnął prawie do samego okna i przeciął linę. O wzbudzającym zaufanie człowieku, mówi się tu: „Powierzyłbym mu moją szpulę"…
– No, przyjechaliśmy – mówi kłótliwym tonem Aleks. Mógłby choć powiedzieć, że dolecieliśmy…
Z początku czuję się trochę nieswojo. Wygląda na to, że trafiliśmy z Aleksem na jakieś zgromadzenie: ludzi na tej baszcie zebrało się nie mniej, niż na placu po godzinie energii. Ale jacy to są ludzie!
Niektórzy mają na ubraniach pióra i skrzydła ptaków, których imieniem nazwali swoje gniazda. Inni w ogóle niczego na sobie nie mają oprócz uprzęży i skórzanych spodni. Uprzęż też mają rozmaitą: jedni specjalnie prostą i bez ozdób, inni ponaszywali sobie na rzemienie miedziane, srebrne i brązowe płytki, a karabińczyki powykuwali na kształt zębatych paszczy. Skrzydła też mają różne: widziałam na przykład jaskrawoczerwone z jedwabiu. Widziałam stalowe, mechaniczne… Skrzydła utkane z delikatnej siateczki. Skrzydła z wizerunkiem wyszczerzonego pyska. I zwykłe skórzane, jak u nietoperza…
Mężczyźni. Kobiety. Jedni z włosami do pasa, inni ogoleni na zero. Ale wszyscy poruszali się w szczególny sposób, lekko się kołysząc, jakby chodzili po cienkim gzymsie nad przepaścią.
I jeszcze ich oczy.
Nie trzeba było patrzeć na skrzydła, czy uprząż. Wystarczyło spojrzeć któremuś w oczy, żeby zrozumieć: masz honor z dzikusem. Każdy jest sam dla siebie energią. Żyją wśród chmur i na resztę świata patrzą z pogardą.
Wszyscy o mnie słyszeli, wszyscy wiedzą o tym, że rozpaliłam reflektory w „Zerwanym Dachu". Sami podchodzą i się przedstawiają. Mówią z szacunkiem, jak równi z równą. Jestem dzikuską pomiędzy dzikusami.
Potem zaczyna się pokazówka – taką niedbałą nazwą określają paradę mistrzostwa i zuchwałości, zawody podniebnych asów, dla których pionowe ściany i cienkie liny są naturalnym środowiskiem życiowym.
Dziesięciu chłopaków wspina się po zewnętrznej ścianie – obserwujemy ich, stojąc na podwieszonej platformie. Każdy ze wspinaczy ma w dłoniach dwa noże. Chłopcy znajdują szczeliny w starym betonie, wtykają w nie ostrza i podciągają się na rękach – na jednej ręce! – a potem ponownie szukają oparcia. Ten, który idzie na czele, już dwa razy prawie runął w przepaść.
Kilka metrów przed metą łamie mu się nóż. Wstrzymuję oddech. Chłopak zawisa na jednej ręce a drugą wyciąga nóż zapasowy, znajduje szczelinę, sprawdza pewność zaczepu… I podciąga się, po raz kolejny zawierzając swoje życie kruchej stali i niepewnej ścianie…
Stwierdziłam, że obgryzam paznokcie. Szybko rozglądam się na boki. Wszyscy patrzą na zawodników, jedni z powagą na twarzach, inni z nieco kpiącym uśmiechem, ale nikt nie przeżywa tego tak mocno, jak ja!
Zmuszam się do założenia rąk za plecy. Zmuszam się, żeby nie zamykać oczu – chcę zobaczyć wszystko do końca.
Mimo wszystko ten chłopak wygrywa. Dociera na dach jako pierwszy. Odzyskawszy oddech wchodzi na platformę. Uśmiecha się. Ma nie więcej niż szesnaście lat! Policzek przecina mu świeża blizna. A przy jego pasie brak karabińczyka od linki ubezpieczenia.
– Aleks! Czemu on nie skorzystał z zabezpieczenia? A jakby spadł?
– Głupstwo! On jest dzikusem! Dzikus żyje z miłością – i umiera bez strachu.
Milknę. Boję się palnąć jeszcze jakieś głupstwo.
Chłopak zwycięzca podchodzi do mnie. Ściskam mu pokrytą odciskami rękę. Jego dłoń jest bardzo ciepła.
– To ty urządziłaś iluminację w „Zerwanym Dachu"? – patrzy na mnie z zachwytem. – Jak będziesz rozpalać jeszcze raz, wezwij mnie, dobrze?
Obiecuję, że go uprzedzę.
A potem każdy, kto chce, popisuje się swoimi umiejętnościami. Aleks też pokazuje co nieco – on tak mistrzowsko włada prądami powietrza, że przestajesz zwracać uwagę na liny. Wydaje ci się, że leci – swobodnie żegluje w powietrzu, unosząc się na prawdziwych, nie mechanicznych skrzydłach.
Kibicuję Aleksowi ze wszystkich sił, drę się do utraty tchu. I postanawiam w duchu, że będę ćwiczyła codziennie, w każdej wolnej chwili, ale muszę się nauczyć latać nie gorzej od niego. A może i lepiej. I następnym razem, kiedy przylecimy na pokazówkę, też będę miała się czym popisać…
Nad moją głową ciężko łopoczą skórzane skrzydła – mimo woli przysiadam. Zawody trwają: na linach i bez, w plecionce lin, które dzicy powyciągali ze starych szybów wind i wyciągów. Jakaś dziewczyna, ogolona na zero, lata z wyjcem – niewielkim śmigiełkiem, które poruszane wiatrem wydaje niski, groźnie brzmiący dźwięk. Dziewczynę nazywają Karlson. Może tak ma na imię?
Na koniec pojawiają się gospodarze i organizatorzy pokazówki. Demonstrują „Wieczny Silnik" – taką szczególną sztuczkę. Żeby ją obejrzeć, wszyscy spuszczają się na setne piętro, gdzie w ścianę wmontowano ogromny wiatrak z trójkątnymi płatami. Patrzymy, wychylając się z okien [czego jak czego, ale okien w tym wieżowcu nie brakowało].
Udział w pokazie biorą wszyscy mieszkańcy gniazda, a jest ich wielu. Kolejno wyskakują z okna, chwytają za łopatki śmigła i swoim ciężarem zmuszają je do obrotu. Przejechawszy się na łopatce zeskakują z niej, zawisają na linie, a potem podciągają się i dają nura w położone o pięć pięter niżej okno. Biegiem wracają na górę, żeby znów wyskoczyć i pojechać w dół na łopatce. Karuzela kręci się tak szybko, że zaczyna mnie ćmić w oczach. Jak to się dzieje, że żaden z nich nie zapłacze się w linę drugiego śmiałka?
Ale okazuje się, że główna część widowiska jest jeszcze przed nami.
Łopatki obracają się oraz szybciej. Mechanizm, który tak długo chłonął energię, zaczyna ją oddawać. Zrywa się wiatr, jakby zadął gigantyczny wentylator. I wtedy dwoje młodych ludzi, ująwszy się za ręce, zeskakuje z siedemdziesiątego piętra i zawisa w strumieniu powietrza na wprost wiatraka.
Utrzymująca zakochanych linka jest tak cienka, że jej nie widzę. Po prostu patrzę, szeroko otwarłszy usta, jak tych dwoje lata, to obejmując się, to się odpychając, jak się rozwiewają ich włosy, jak się całują, zawisając pomiędzy niebem i ziemią, splótłszy skrzydła na sprężystej poduszce powietrznej; jacy są dzicy – i jak okazują sobie czułość.
Zapominam o wietrze i strachu. Patrzę, jak darzą się pieszczotami i nagle robi mi się duszno – chciałoby się poluzować rzemienną uprząż na piersi.
– Szkoda, że nie ma tu Liftera – mówi Aleks, ale ja go prawie nie słyszę. – Jak urządzimy pokazówkę w naszym gnieździe, trzeba go będzie poprosić… niech też coś zademonstruje. Wiesz… te przeciwwagi w szybach wind… można je wykorzystać na różny sposób…
Numer już się zakończył. Aleks mówi i mówi, a ja patrzę w niebo i uśmiecham się bez powodu.
Potem siedzimy, zwiesiwszy nogi nad przepaścią i odpoczywamy; nadstawiwszy uszu słucham rozmowy. O tym, że jakiemuś Rudemu zrobiło się za ciasno w rodzicielskim gnieździe i przetarł szlak na południowy zachód, bardzo skomplikowaną trasę pośród powietrznych prądów. „Zechciej zauważyć, dwieście metrów swobodnego lotu!". Na drugim końcu tej trudnej trasy natrafił na szczyt niezamieszkanego wieżowca. „Uwije tam sobie nowe gniazdo?" – „A jakże! Wiesz, ile dziewcząt się wokół niego już kręci?".
W tym momencie rozmówcy łypią ku mnie oczami i dalszą część rozmowy prowadzą szeptem. Aleks uśmiecha się znacząco. Z niewiadomego powodu czuję skrępowanie; coś jest w ich wzroku, jakby jakieś iskierki… W dole, wśród sintetów, nigdy nikt tak na mnie nie patrzył.
Po kilku godzinach goście się rozlatują. Aleks długo bada wzrokiem obłoki, a potem stwierdza, że w drugą stroną skrzydła nas nie poniosą. Trzeba będzie pojechać wahadłowo, zawisłszy na karetce.
Odprowadza nas ten sam chłopak, który wygrał zawody we wspinaczce. Ma dziwne imię: „Chwytaj". Jest bystry i trzyma się lin jak pajączek.
– No to cześć, Dzika! – woła puszczając linę. – Do zobaczenia, Aleks!
Nie odpowiadam, bo zaczynamy spadać. Kiedy spadasz na uwięzi, nie za wiele da się powiedzieć… Ale my spadamy nie pionowo, ale po łuku.
Zgrzyta karetka – dwa bloki połączone ze sobą skomplikowanym systemem sprężyn. Nasze życie zawisa teraz na dwóch linach: naszej [przy kołowrocie jest Lifter] i obcej [kołowrót nawija Chwytaj]. Mniej więcej na wysokości setnego piętra mijamy punkt równowagi – dwie liny jednakowej długości są tak samo naciągnięte. Potem – jak gigantyczne wahadło – niesie nas dalej, w górę, ku domowi.
Aleks klnie, tak na wszelki wypadek. Rzemienie wpijają mi się w żebra. Niewygodnie mi. Naprawdę mam już dość tego, że wobec Aleksa jestem tylko ciężarem. Muszę się nauczyć latać sama…
Zawisamy w najwyższym punkcie, kilka metrów na lewo od napisu: „Serdecznie witamy!". Jednocześnie chwytamy za wystające ze ścian pręty zbrojeniowe. Uczciwie mówiąc, trzęsą mi się ręce.
– No, przyjechaliśmy! – sapie Aleks. – Ejże, jest tam kto? Przynieście jakieś szmatki!
W domu czeka nas niespodzianka. Za stołem w pokoju Przepiórki siedzi Rimus.
Rzucam mu się na szyję. Sama się nie spodziewałam, że jego widok tak mnie uraduje; nie widziałam Rimusa od czasu, kiedy mi opowiedział o klubie „Zerwany Dach". A potem powiedział bezbarwnym głosem: „No to żegnaj… Wszystkiego najlepszego".
– Rimus! Witaj!
– Witaj, Dzika. – Poklepuje mnie po plecach. – Co, latasz od czasu do czasu?
Mam mu mnóstwo do powiedzenia. Ale brak na to czasu: okazuje się, że Rimus pokonał tę niebezpieczną drogę na górę, żeby przynieść wiadomości Maurowi.
I mnie.
Maur jest ponury jak nieszczęście. Nigdy go takim nie widziałam. Ma bardzo groźną minę: gdybym go teraz spotkała w bramie, bez namysłu rzuciłabym się do ucieczki.
– Szukają cię, Dzika. Zawzięli się na ciebie – mówi przez zęby.
– Kto mnie szuka? – pytam beztrosko. Człowiek, który potrafi latać, nie będzie się bał jakiejś tam energetycznej policji.
– Kum borsuka – odpowiada Rimus. – Nie kontrolerzy. Inni.
– Jacy inni? Pojęcia nie mam…
– Jest wiele spraw i rzeczy, o których nie masz pojęcia – gasi mnie Maur. – Opowiedz jeszcze raz, jak to było z tą twoją przyjaciółką, która potem zginęła.
Opowiadałam im już o Ewie. Teraz opowiadam jeszcze raz, starając się nie zaniedbać żadnego szczegółu. Dokładnie opisuję kontrolera, który nas wtedy wypuścił. Próbuję nawet nakreślić na ścianie jego portret – twarz jakby zestawioną z pancernych płyt. Oczy patrzące z głębokich niczym strzelnice szczelin. Wydrapany rysunek jest według mnie dość podobny.
Rimus długo się weń wpatruje.
– Nie – mówi w końcu. – Nigdy takiego nie widziałem… a jakbym zobaczył, tobym zapamiętał. Takich twarzy się nie zapomina.
– Ale on nie jest kontrolerem?
– Nie. Należy raczej do tych, którzy cię szukają.
– To czemu mnie wtedy wypuścił?
Rimus wzrusza ramionami.
– Uważam, że tamci się domyślili, iż jesteś generatorem. Z początku pomylili cię z tą drugą dziewczyną… A raczej wzięli ją za ciebie…
– Kim są ci… „generatorzy"?.
– To ludzie, którzy mogą generować energię. Nie tylko dla siebie, ale i dla… – Nie dokończywszy zdania Maur zwrócił się do Rimusa. – Jak myślisz, czy oni wiedzą, gdzie ona teraz jest?
– Pojęcia nie mam. Ale mój sklep jest na okrągło inwigilowany.
– Czyli przyprowadziłeś ich do naszego wieżowca?! – wybucha Aleks.
Rimus z zimną krwią marszczy brwi.
– No, no, chłopczyku… Nie ucz starego lisa, jak zgubić ogon…
Zapada cisza. Każdy o czymś rozmyśla. Ja kręcę głową i usiłuję pojąć, co ich tak zaniepokoiło. Tu, na wieży, nikt mnie nie dosięgnie!
Głośno mówię to, co myślę.
– Może i masz rację – mruczy Aleks z namysłem w głosie.
– Ale może mi objaśnicie, co to za jedni? Jeżeli to nie kontrolerzy i nie policja… Życiojady, czy jak?
Wydaje mi się, że to przedni żart. Ale oprócz mnie, nikt się nie śmieje.
– Na mnie już czas – mówi Rimus. – Bo nie zdążę na godzinę energii.
Maur i Aleks odprowadzają go do windy. A raczej do przeciwwagi, którą Lifter opuszcza daleko w dół, na czterdzieste piętro. Patrzę za nim i nijak nie mogę zrozumieć: Rimus jest sintetem, czy co? Dlaczego w takim razie Maur i Aleks darzą go takim szacunkiem?
Maur wraca. Przechodząc mimo kładzie mi na ramieniu ciężką dłoń.
– Żebyś mi nogą nie stąpnęła poza gniazdo. Jasne?
W gnieździe codziennie jest jakaś robota. Są kilometry lin, które trzeba oczyszczać, rozplątywać i nawijać na szpule kołowrotków. Sprężyny i bloki, które trzeba smarować i oliwić. Skrzydła, które trzeba łatać i naprawiać. A jeszcze treningi: z Aleksem lub bez niego, ale teraz trenuję codziennie.
Moje marzenia, związane z własnym programem na pokazówce, rozwiewają się niczym mgła na wietrze. Nic mi nie wychodzi. Dokładniej mówiąc, nie umiem ustalić powodzenia czy sukcesu. Jednego dnia mi się wydaje: dobra jestem, nauczyłam się. A następnego dnia wiatr się trochę zmienia – i znów się miotam w powietrzu, jak wór waty. Przepiórka współczuje i powiada, żebym się nie załamywała. Aleks klnie i nazywa mnie niezgułą. Dni lecą jeden za drugim, podobne do siebie, jak pordzewiałe pręty zbrojeniowe. I pojawia się nieproszone uczucie, że niczego ciekawego i prawdziwego nie powinnam się już od życia spodziewać.
Dopiero wieczorami, kiedy biorę w dłonie swój bębenek, wracają mi siły i optymizm. Perkusista Loszka gra na niewielkim zestawie, który mu zrobił Rimus. We dwójkę urządzamy małe widowisko energetyczne; wszyscy – nawet Maur – klaszczą rytmicznie. I wiatr za ścianami wtóruje temu rytmowi. Lampka na suficie też miga w tym rytmie; zasilana jest podmuchami wiatru. Jest tak jaskrawa, że nocami trzeba ją wyłączać.
Obok nas sadowią się dzieciaki Przepiórki. Dziewczynka klaszcze głośniej niż inni. Chłopczykowi błyszczą oczy; w takich chwilach bardzo jest podobny do Maura.
A potem przychodzi nieszczęście.
Widywał oczywiście, jak wielokrotnie robią to starsi. Ale nie wziął pod uwagę, że skrzydła, karabińczyki i cały system zabezpieczeń są obliczone na osobę dorosłą. Na mocne ręce i spory ciężar.
Obserwował moje ćwiczenia i postanowił poćwiczyć sam. I popełnił błąd. Rąbnął o ścianę. Dorosłego takie uderzenie by zabiło. On był leciutki – złamał sobie tylko rękę i nogę.
Nie krzyczał. Leżał pozieleniały z bólu, aż w końcu zemdlał bez jednego jęku, kiedy lekarz gniazda – nazywali go Sława – składał kości otwartego złamania. Przepiórka też nie płakała, jak przystoi kobiecie dzikusów. Ale jej oczy… Strach było w nie spojrzeć.
Lekarz wziął rękę chłopaka w łubki. I kazał czekać. Powiedział, że niczego więcej zrobić nie może.
Chłopiec leżał cichutko i bez jęku. Całe gniazdo było przesycone jego bólem. Wydaje mi się, że nawet pogwizdujący na zewnątrz wiatr czuł ten ból.
– Przepiórko – mówię. – Trzeba mu dać jakiś środek przeciwbólowy. I coś na obniżenie gorączki. I coś jeszcze… żeby nie rozwinęło się zapalenie.
– A skąd ty wiesz? Lekarzem jesteś?
W rzeczy samej… U nas w bloku nie ma lekarza, przychodzimy do apteki, opisujemy, co nam dolega i odbieramy lekarstwa. Rok temu jeden chłopak też złamał nogę…
– A ty co? Nie masz żadnych lekarstw?
– Dzicy nie potrzebują leków – odpowiada Przepiórka z godnością. – Sami się leczymy. Siłą własnej woli.
Siadam obok chłopczyka i wygrywam mu rozmaite rytmy. Gram o dalekim wietrze, o wysokich górach i cichej wodzie. Malec zasypia. Ale po kilku minutach się budzi. Nie może wytrwać we śnie. Jego naprawdę bardzo boli.
W gnieździe panuje cisza. Maur jest na górze, gdzieś na dachu. Aleks z samego rana gdzieś poleciał. Lifter coś tam kombinuje z tymi swoimi przeciwwagami. Dziewczynka siedzi przy posłaniu brata jak malutki posążek.
Przepiórka poi synka wodą z łyżeczki. Mówi, nieprzerwanie mówi o tym, że wszystko będzie dobrze, że nie należy poddawać się strachowi, że tylko męstwo może nas uratować, a strach…
Cichutko, tak żeby nikt nie usłyszał, wychodzę na schody.
Będę biegła co sił w nogach. Gdyby poprosić Liftera, żeby mnie spuścił na dół… Ale nie można, nie wolno dopuścić do tego, żeby oni się dowiedzieli, co zamierzam zrobić. Nikt nie powinien wiedzieć.
Pospiesznie biegnę na dół. Przeskakuję przez stopnie. Ustanawiam chyba rekord – nikt nigdy nie spuścił się tak szybko z dwusetnego piętra…
Między pięćdziesiątym i trzydziestym piątym piętrem porozkładano ostrzegacze; nastąpisz, powiedzmy, na stopień i poślesz sygnał do gniazda. Ale ja zdążyłam już poznać te pułapki, sama pomagałam Lifterowi w przeglądzie czy remoncie każdej z nich. Dlatego schodzę bez zbędnego szumu.
Na dwudziestym drugim zatrzymuję się przed przerwą. Po raz pierwszy przychodzi mi do głowy pytanie: a jak ja wyglądam? Czy sintety nie powariują na widok biegnącej ulicami dziewczyny z rzemienną uprzężą na zwykłym ubraniu?
Szybko rozpinam pas. Starannie składam rzemienie i ukrywam je pod stertą budowlanego śmiecia. Nikt ich tu nie znajdzie; wrócę szybciutko. Całość operacji zajmie mi może kwadrans.
W pierwszej chwili chcę też zostawić bębenek – będzie mi przeszkadzał w biegu. Ale potem postanawiam wziąć go ze sobą. Przyzwyczaiłam się do niego – a poza tym on mi przynosi szczęście.
Niżej na schodach natykam się na staruszkę. Kiwa ręką, jak znajomej. Może się już gdzieś widziałyśmy?
Przed przekroczeniem progu zatrzymuję się na sekundę. Oto on, świat sintetów. Byłam jego częścią, nie tak znów dawno temu…
Robię krok.
Ale numer! Zapomniałam, jak się chodzi po twardym gruncie! Zapomniałam, że można biec nie patrząc wciąż pod nogi… i jakie to zdumiewające uczucie – pewne oparcie pod stopami!
Biegnę – po pierwsze dlatego, że się spieszę. Po drugie – na wieżowcu sobie nie pobiegasz… Polecieć, owszem, proszę bardzo. Ale biegać… to też pięknie!
Przechodnie gapią się na mnie, ale bez przesadnego zdziwienia. Ot, dziewczyna ma dobry humor, energię i chce jej się pobiegać.
Skręciwszy za róg widzę aptekę. Wchodzę. Staram się ukryć zdenerwowanie.
– Macie środki przeciwbólowe? Obniżające gorączkę? Witaminy dla dzieci? Antybiotyki?
Wypalam to wszystko jednym tchem.
Aptekarka – sympatyczna kobieta o pyzatej twarzy, patrzy na mnie z przestrachem.
– Macie w rodzinie chorą osobę?
– Tak, dziecko!
– Takie leki wydaje się tylko za okazaniem karty obywatelskiej. Masz ją przy sobie?
Jak to dobrze, że jej nie wyrzuciłam! Leży w wewnętrznej kieszeni kurtki. Wyjmuję ją i podaję aptekarce.
– Dostanie pani resztę – trzaska gałkami liczydeł. – Przeciwbólowe… przeciwgorączkowe… wszystko razem…
Za moimi plecami otwierają się drzwi. Odwracam się.
W drzwiach stoi dwóch ludzi. Patrzą na mnie taksująco. Jeszcze jeden niespiesznie wychodzi z zaplecza. Aptekarka robi taką minę, jakby się prędzej śmierci spodziewała, niż tego typa w aptecznym magazynku.
Wybacz mi, dobra kobieto…
Z miejsca skaczę w witrynę. Bokiem z półobrotu. Mimo wszystko przydały się długie godziny ćwiczeń ze skrzydłami.
Paczki lekarstw lecą na wszystkie strony. Dźwięczy pękające szkło. Może nawet się pokaleczę. Zobaczy się potem.
Na przeciwległej stronie ulicy stoi czekająca na klientów rowerowa ryksza. Rykszarz ma swoją wielką godzinę. Wyrzucam go z siodełka. Chwytam kierownicę i naciskam na pedały. Ruszam przed siebie ścigana dzikim piskiem policyjnego gwizdka.
Rower ma dobrą przekładnię i całkiem wygodne pedały – przeszkadza tylko ławeczka dla pasażerów: podskakuje po bruku i utrudnia nabranie prędkości. Niestety, nie ma czasu na to, żeby ją odczepić.
Gnam przed siebie, unosząc się nad siodełkiem. Napotkani ludzie pospiesznie pryskają na boki. Z bocznej ulicy wyjeżdża policyjny wóz obłożony nitowaną blachą. Ostro skręcam… Za ostro. Ryksza traci równowagę i wali się na bok. Zrywam się na nogi…
I wtedy mnie biorą.
Siedzę na posterunku przywiązana do żelaznego krzesła. Bębenek – jedyny należący do mnie przedmiot osobisty – leży na stole. Za stołem siedzi dwóch ludzi – jeden – solidny i tęgi policaj, a drugi… diabli wiedzą, kim jest ten drugi. Na oko bardzo sympatyczny młody człowiek. Gdybym go spotkała na ulicy, z przyjemnością bym sobie z nim porozmawiała…
A teraz wzbudza we mnie większy strach, niż ten energopolicaj.
„Nie kontrolerzy. Inni".
„Jacy inni?".
„Jest wiele spraw i rzeczy, o których nie masz pojęcia".
To oni mnie szukali. Tropili. I udało im się.
– Naruszenie porządku publicznego – dudni policaj – to tylko powód formalny! Przeczytaliśmy jej kartę, nigdzie nie pracuje już prawie od miesiąca. Zechciejcie mi powiedzieć, gdzie ona zdobywa pakiety? Czym się żywi? To już nie jest zwykłe chuligaństwo! To pachnie nielegalnymi transakcjami energetycznymi – i to na wielką skalę!
Czarujący nieznajomy spogląda na mnie przelotnie i pisze coś na kartce papieru. Pokazuje to policjantowi.
– A co mnie obchodzi… – zaczyna policaj z rozdrażnieniem w głosie. Nagle się zamyka. Czyta uważnie, a potem patrzy na rozmówce, jakby dopiero teraz zobaczył go naprawdę.
– Tak – mówi nieznajomy cichym i łagodnym głosem. – Takie, widzicie, sprawy… Zamknijcie dochodzenie – zabierzemy ją do siebie.
Policjant zwleka i grzebie za czymś w szufladzie stołu, wychodzi do sąsiedniego pomieszczenia i długo przerzuca się z kimś przekleństwami przez interkom. Czaruś bierze ze stołu mój bębenek. Ogląda go. Potem patrzy na mnie – mierzy mnie wzrokiem, jakby zdejmował miarę na trumnę. Szkoda, że ręce mam przywiązane do podłokietników.
– Nie bój się – mówi do mnie szeptem. – Wszystko w porządku. Pojedziesz do Zakładu.
– Komu powinnaś zanieść te lekarstwa. Wymień adres – poślę kuriera.
– Akurat! Kurierzy tam nie docierają!
– Zrozum, dzika, nie mogę pozwolić, żebyś łaziła tam sama. Zwyczajnie cię zabiją. Policja cię dopadnie i zostaniesz zabita podczas próby ucieczki. Wiesz, jak się wściekli, kiedy cię zabrałem? Przecież za każdego zatrzymanego dostają premię energetyczną.
To akurat słyszałam już wcześniej.
– Ale tam jest dziecko. Bardzo chore.
– Jest samo?
– Nie, ale…
– Matka jest przy nim? Ojciec?
– Tak, ale…
– To czemu myślisz, że jesteś mądrzejsza od innych? Wcale tak nie myślę. Zapędził mnie w kozi róg.
Na imię ma Stefan.
– Mów mi po prostu Stef. Albo Łowca.
– Dlaczego Łowca?
– Wyławiam dobrych ludzi z policyjnych sieci. Kto mnie zna, wie, co to znaczy… Nie zimno ci?
– Nie, co też…
Stefan [albo Łowca] ma własny welomobil z kierowcą. Nigdy w życiu nawet nie rozmawiałam z ludźmi posiadającymi welomobil.
– Czy jestem wolna?
– Oczywiście. Zechciej tylko wziąć pod uwagę, że policja wciąż ma cię na oku. Trzymaj się mnie. Nie odchodź nawet na dwa kroki. Jutro rano ruszamy w drogę.
Nie wierzę własnym uszom.
– Do Zakładu? Nie żartujesz?
– A skądże! Pojedziesz z kilkoma jeszcze młodzikami, których ostatnio wyłowiłem. Zabierzecie się w zamkniętym wagonie. Nie wyglądajcie przez okna, dopóki nie wydostaniecie się poza granice miasta. A w górach naprawdę trzeba uważać: żyją tam ludożercy, którzy strzelają zatrutymi strzałami. Podróż będzie trwała cały dzień. Nasze wagony jadą z ogromną szybkością.
– Nasze? Stefan… a kim wy jesteście?
Mój wybawca śmieje się cichutko.
– Zobaczysz. Wszystkiego się dowiesz na miejscu.
Nocujemy w maleńkim pokoiku z piętrowymi łóżkami. Jedną dziewczynę znam: była na balandze w „Zerwanym Dachu", zanim klub ostatecznie diabli wzięli. Innych – pięciu chłopaków i czterech dziewczyn – nigdy nie widziałam. Wszyscy są radośnie podnieceni i nie mogąc zasnąć, długo wiercą się na swoich pryczach.
Noc spędzam pogrążona na poły we śnie, na poły w jakimś dziwacznym koszmarze. Śni mi się, że na sąsiedniej pryczy leży Ewa. Uśmiecha się do mnie i mówi: „A widzisz? Mówiłam, jedziemy do Zakładu!".
Śni mi się też ten chłopczyk, syn Przepiórki. Lepiej mu? A może mu się pogorszyło? Może któryś z zaopatrzeniowców domyśli się, że trzeba mu kupić lekarstwa?
Albo choćby ukraść…
Śni mi się moja uprząż ukryta na dwudziestym drugim piętrze pod rumowiskiem gruzu. Wyszłam na pół godziny… I wygląda na to, że nigdy już nie wrócę.
Nie wiem, czego we mnie jest więcej: nadziei, strachu czy tęsknoty… Tęsknoty za Overgroundem… strachu przed niewiadomym… i radosnej nadziei spełnienia w Zakładzie.
A może jeszcze wrócę? Przyjdę po Przepiórkę, Aleksa i Maurycego-Stacha, żeby zabrać ich wszystkich do Zakładu?
Z tą radosną myślą zasypiam, przyciskając do piersi swój bębenek. I od razu – nie minęła chyba minuta – mnie budzą.
Czas ruszać w drogę.
Długo wiozą nas welomobilem. Potem przesiadamy się do wagonu – bez kół, za to z ogromnymi blokami na dachu. Bloki osadzone są na stalowej linie grubej jak męskie ramię. Dzikim w Overgroundzie takie liny nawet się nie śniły.
Wydają nam porcje żywnościowe – każdy dostaje wielkie kartonowe pudło i dużą puszkę energodrinka. Każdy też dostaje karimatę.
– Powodzenia! – Łowca ściska nam dłonie. – Pamiętajcie, podróż trwa dobę. Postarajcie się nie zmęczyć i nie pokłóćcie się. Odpoczywajcie. Odprężcie się. Pojedzie z wami Grigorij. – Kiwa na tęgiego mężczyznę, który z obojętnym wyrazem twarzy stoi obok.
Ten Grigorij nie podoba mi się od pierwszego spojrzenia. Kogoś mi przypomina – i nie jest to miłe wspomnienie.
– Powodzenia! – mówi Stefan.
Wsiadamy do wagonu. Wewnątrz nie ma mebli, tylko poręcze przy ścianach. Z przodu jest kabina oddzielona kratą – i tam zajmuje miejsce Grigorij. Z tyłu jest ścianka z dykty, oddzielająca toaletę – to znaczy zwykły otwór w podłodze.
Rozsiadamy się na zwiniętych matach. Słychać, jak skrzypią bloki na dachu… Jaka to energia wprawia ten wagon w ruch?
Przez kilka metrów wagon wlecze się dnem po ziemi, a potem unosi się w powietrze. Wstaję, trzymając się poręczy i przez mętne szkło widzę, jak ziemia oddala się w dół. Coraz bardziej oddala się całe miasto… Jakbym znów leciała z Aleksem… Żegnajcie wszyscy. Piksele, Długi, Ignat… Żegnaj, Rimus… Żegnaj, martwa Ewo… Żegnajcie, dzicy… Żegnajcie i wy, sintety…
Biorę w dłonie swój bębenek. Moi towarzysze słuchają, siedząc wokół mnie na podłodze.
– Jak ci się to udaje? – pyta cicho dziewczyna, z którą kiedyś spotkałyśmy się w „Zerwanym Dachu".
Grigorij siedzi w swojej kabinie, jakbyśmy go w ogóle nie obchodzili. Niekiedy wyłazi na dach [wagon wtedy mocno się kolebie], smaruje bloki, coś tam sprawdza i złazi na dół. Jemy obiad, a potem kolację.
Mniej więcej o jedenastej wieczorem Grigorij ponownie wyłazi na dach i blok, który przedtem tylko skrzypiał, zaczyna postukiwać. Tuk. Tuk. Tuk-tuk… Dźwięk jest niezbyt natrętny i nawet niezbyt głośny, ale moi towarzysze dość szybko zasypiają.
Sama nie śpię tylko dlatego, że w dłoniach trzymam bębenek. Czuję jego rytm nawet wtedy, gdy milczy.
Przestępując przez śpiących podchodzę do okna. W dole widzę góry. Właściwie to ich nie widzę – odgaduję tylko, że tam są. Na niektórych zboczach i wierzchołkach płoną jakieś ogniki.
Ogniska? Czyżby tam byli ci ludożercy, o których mówił Stefan?
Grigorij wierci się w swojej kabinie. W fosforyzującym świetle bijącym z tablicy rozdzielczej widzę, jak zaciska sobie opaskę na ramieniu.
Dociera do mnie, że teraz jest godzina energii! Czyli Grigorij jest sintetem? A wszyscy, którzy śpią wokół mnie są dzikimi?
Grigorij wydaje z siebie głębokie westchnienie. Podładował się. Dobrze mu… Patrzę w dół, na dalekie, ciemne góry…
Grigorij znowu się wierci. Zgrzyta zębami. Coś tam mamrocze… sypie pod nosem przekleństwami. Nie wierzę swoim oczom – ponownie zaciska opaskę na ramieniu!
Druga porcja?!
Nie widzi mnie. Podładowawszy się po raz drugi przez długą chwilę stoi nieruchomo. Odpręża się. Potem znów stęka przez zaciśnięte zęby.
Trzecie podładowanie.
Rozumiem doskonale, że nie ładuje się z sieci. Ma w kabinie aktówkę podobną do tej, z której podładowali nieszczęsną Ewę. Fałszywa energia? A może Stefan Łowca i jego nieznani towarzysze zdołali załatwić dla Grigorija prawdziwą?
Prawdziwa, tylko dzika – poprawiam się. Ale Grigorij nie przypomina mi dzikiego – nic a nic!
Kiedy ładuje się po raz szósty, przypominam sobie nagle, do kogo jest podobny! Do tego chłopaka, którego dziabnęłam sztyletem w bramie. „Rozumiesz, co to znaczy? Nie pojmujesz, jak to jest… zdechnąć, kiedy ci zabraknie dziewiątej porcji… Albo dziesiątej… Albo dwusetnej…"
Tamten człowiek nie umarł od utraty krwi. On się po prostu wyłączył. Jak mechanizm.
Chyba za głośno wzdycham. Grigorij odwraca się nagle i patrzy na mnie.
– Nie śpisz? – pyta z osobliwym uśmieszkiem na twarzy.
– Nie.
– To błąd. Jak tak możesz… bez podładowania?
– Jestem dzika. Żyję swoim rytmem.
– Jak mówisz?
– Swoją energią. Dziką.
– Czyli… to prawda – mówi z odrazą. – Niepotrzebne ci podładowanie.
– Nie.
Wyszczerza w mroku zęby. Straszny, żałosny grymas.
– A ja potrzebuję sześciu porcji. Jutro będę potrzebował siedmiu. Mają mnie na haku… Wiesz, jak to jest… zdychać, gdy ci zabraknie szóstej porcji?
Słowo w słowo powtarza to, co mówił nieznajomy z bramy.
– Nie – mówię szczerze. – Ale z początku ja też się ładowałam. A potem przestałam. To proste, trzeba tylko…
– Proste? – Jego oczy świecą chyba w mroku. – Jesteś mutantem. Wyrodkiem. Wszyscy jesteście mutantami. Błędami natury. I za to pójdziecie na karmę dla Zakładu! Zakład lubi takich, jak wy. Jesteście drwami dla jego pieca. Jego paliwem. Jest paliwo dla ludzi… i jest paliwo dla Zakładu.
– Kłamiesz – mówię twardo.
Ponownie szczerzy zęby.
– Jutro się dowiesz: kłamię czy nie? Jutro wszyscy wylądujecie w piecu. Albo w tym, co tam jest zamiast pieca… Wiozę cały wagon karmy. Będzie zadowolony… Żarłoczny jest, ten wasz Zakład… Ale nie pożera takich, jak ja. Tylko takich, jak ty.
– Grigorij… – mówię drżącym głosem.
– Od czterdziestu lat jestem Grigorijem! Myślisz, że imałbym się tej roboty, gdyby nie dawali mi sześciu porcji w jedną noc?! Ty… dzika energio żyjesz swoim rytmem… ale jutro przyjdzie na ciebie kryska… A ja może pociągnę jeszcze tydzień… I kto z nas jest bardziej cwany?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, odchodzi w głąb swojej kabiny.
W mrok.