CZĘŚĆ TRZECIA

Odzyskuję przytomność, gdy jakiś wielki kruk zaczyna dziobać mnie w dłoń. Odrzucam przeklęte ptaszysko. Kruk odlatuje, ale niezbyt daleko. Ciężko wskakuje na kamień.

Ręka mnie boli i krwawi. Unoszę się na kolana.

Kruki! Zleciały się pewnie ze wszystkich okolicznych gór. Niektóre krążą po jasnym niebie. Inne siedzą na kamieniach i ciemnych bryłach, porozrzucanych pomiędzy nimi.

Wstaję. Niebo jest błękitne. Słońce nad górami chyli się ku zachodowi. Źle widzę, wszystko jest jakby osnute mgiełką.

W odległości dziesięciu kroków ode mnie leży Chwytaj, który nie przeżył nawet swojej szesnastej wiosny. Wiatr bawi się futrem na jego krótkiej kurtce bez rękawów. Obok, wyrzuciwszy przed siebie spracowane dłonie, leży Jaś, mistrz z rodu Niedźwiedzia. Młody Rimus leży twarzą ku ziemi i kruk dziobie go w kark. A dalej, na rumowisku kamiennych odprysków, leży ktoś jeszcze, a i na stoku góry, z której zeszliśmy, łażą kruki pomiędzy trupami.

Z Zakładu nikt nie wraca, jak powiadał Głowacz.

Głowacz?!

Potykając się idę od ciała do ciała. Zaglądam w twarze. Poznaję. Spod martwych młodych twarzy coraz jaśniej przebija Wilcza Matka: widzę żółte iskry na dnie jej oczu i słyszę jej ochrypły, głuchy głos. „Przyniesiesz nieszczęście trzem rodom…"

Przyniosłam im nieszczęście. Ja i tylko ja winna jestem ich śmierci. Wilcza Matka miała rację, a Głowacz się pomylił.

Ale Głowacz nie leży nigdzie pośród martwych. Ożywa we mnie iskierka nadziei.

Odpędzam kruki, one jednak wcale się mnie nie boją. Kraczą. Słyszę ich głosy i uświadamiam sobie, że moja głuchota minęła. Martwa cisza, która wygubiła mój oddziałek, odstąpiła.

Podnoszę z ziemi trombitę. Odpędzam nią jak pałką przeklęte ptaszyska, a potem unoszę wylot ku niebu i nabrawszy w piersi tchu, zaczynam grać.

Trombita wydaje z siebie donośny ryk. Kruki zeskakują z ciał i rozbiegają się na wszystkie strony. Niektóre wzbijają się w powietrze. Nad górami rozlega się pogrzebowy płacz. Jeżeli usłyszy go ktoś z trzech rodów, zrozumie, co się stało i zaniesie wieść do osady.

Opuszczam trombitę. Czekam: może odezwie się ktoś, kto pozostał przy życiu? Cisza. Czuję tylko, że w plecy wbija mi się ciężkie, jakby ssące spojrzenie.

Natychmiast się odwracam.

I widzę, że wrota Zakładu nie zamknęły się całkowicie. Między żelazną płytą i betonową ścianą została ciemna szczelina. I mnie wzywa. Ciągnie ku sobie.

Podchodzę bliżej i pojmuję, czemu skrzydło drzwi się nie zamknęło. Pomiędzy nim a ścianą leży ciało Głowacza. Stary szczerzy zęby – jak wilk. Zmierzwioną brodę pokrywają skrzepy krwi.

Siadam obok. Kładę dłoń na zimnym czole. Język mi martwieje: nie mogę wydusić z siebie zarzutu. Nie mogę rzec: przecież to ty skrzesałeś we mnie tę nadzieję. Tyś widział rozwidlenie i dwie drogi w przyszłości… Ale przyszłość nigdy nie odsłania się w całości. I kogóż winić za to, że prawdziwą okazała się wizja Wilczej Matki?

Ze środka przez czarną szczelinę wieje ciepłe powietrze. Pachnie żelazem i rozgrzaną izolacją.

– Zostanę z wami – mówię głośno. – Nie mogę teraz wrócić. Nie mogę im spojrzeć w oczy. Powiedz mi, po co ocalałam?

Głowacz nie odpowiada. Wspominam jego słowa: „… wtedy można będzie wejść do środka. I wetknąć klingę w Serce Zakładu. Coś mi podpowiada, że ono jest miękkie, że można je przebić stalą".

Przecież on trzyma dla mnie drzwi!

Nawet po śmierci mi pomaga i wskazuje drogę. No oczywiście, właśnie po to zostałam przy życiu. Oto dlaczego umarł Głowacz, przytrzymując otwarte drzwi. Oto powód, dla którego zginęli młodzi z trzech rodów – najlepsi, najbardziej weseli i najodważniejsi…

Zdejmuję z pasa Głowacza jego świetny, szeroki nóż. Dziękuję mu w myślach.

Rozglądam się. Kruki znów się zleciały na ucztę. Powinnam pochować poległych…

Ale Głowacz trzyma drzwi. A szczelina – widzę to teraz zupełnie wyraźnie – zmniejsza się z każdą sekundą.

Zacisnąwszy zęby, prosząc w myślach towarzyszy o przebaczenie, ponownie odwracam się ku Zakładowi. Z mrocznego wnętrza wieje ciepłem i nagle pojmuję, że tam nie wejdę. Nie wejdę do Zakładu. Z własnej woli nie wejdę.

Cofam się o kilka kroków. Ponownie się rozglądam. Powinnam ich pogrzebać, a potem wrócić do osady i patrząc ich matkom w oczy powiedzieć…

Nie!

Idę ku wrotom. Tak delikatnie, jak tylko się da, odciągam z przejścia ciało Głowacza. I nie dając sobie czasu na zastanowienie, wciskam się do środka, w mrok.


* * *

Wewnątrz nie jest ciemno. Nie wiadomo skąd sączy się czerwonawa poświata. Oglądam się na drzwi: zamykają się. Jakby kruk machnął skrzydłem: trzask – i szczeliny nie masz. Moi martwi przyjaciele z Głowaczem – wszyscy zostali na zewnątrz.

Pokonując strach szczerzę zęby jak wilk. Gdzieś tutaj, w tym dusznym półmroku, bije serca Zakładu. Powinnam je znaleźć i przebić. Wtedy śmierć moich towarzyszy nie będzie daremna.

Wystawiwszy nóż przed siebie idę tam, skąd ciągnie ciepłem.

Wiatr dmie coraz mocniej. Powietrze jest bardzo suche, zaczynają mi łzawić oczy. Teraz słyszę – odczuwam całą skórą – wibracje ścian i sufitu. Włosy stają mi dęba – to pierwotny strach przed trzęsieniem ziemi.

Liczę kroki. Doliczam do trzystu siedemdziesięciu dwóch i dostrzegam w półmroku źródło wiatru. To wentylator z łopatkami wielkości człowieka. Pracuje widocznie na połowie mocy. W przerwach pomiędzy łopatkami przepływają strzępy żółtawego dymu, które wiatr niesie ku mnie, ale rozpływają się, nie dotarłszy do mojej twarzy.

Cofam się. Potem podchodzę bliżej. Za wentylatorem widać jeszcze jeden korytarz, do połowy zasnuty żółtą mgiełką.

Łopatki tną powietrze. Nie są podobne do wiatracznych łopatek w mieście – są piękniejsze i bardziej wymyślne. I pracują bardziej rytmicznie – wiatr w mieście to dmie silniej, to słabiej, a ten dmie z jednakową, stałą mocą.

Możliwe, że przy próbie przedarcia się na drugą stronę zostanę przecięta na pół. Ale możliwe, że…

Rytm jest prosty. Trzeba go tylko podchwycić. Raz, dwa, trzy, cztery…

W takich chwilach ważne jest, żeby nie myśleć, tylko wsłuchać się w rytm. Odbijam się mocno od betonowej posadzki i skaczę. Na mgnienie oka staję się częścią wielkiego koła, jedną z łopatek. Wkręcam się w ciasną przestrzeń pomiędzy dwiema śmierciami, czuję, jak wentylator tnie kosmyk moich włosów… Wlatuję w mgłę. Padam na podłogę – tu już nie ma betonu. Jest stalowa siatka. Wpija się w moje dłonie i boleśnie wrzyna się w kolana. Podrywam się…

Moja głowa unosi się nad mgłą. Widzę tylko kołyszącą się i falującą powierzchnię żółci, a nad nią zardzewiałe sklepienie pokryte wapiennymi naciekami. Korytarz kończy się po dziesięciu krokach, i nie ma bocznych przejść ani zakrętów.

Ślepy zaułek?

Nabrawszy w płuca powietrza ponownie daję nura w żółtą mgłę. Kładąc się na brzuchu usiłuję zobaczyć, co jest w dole, pod siatką. Widzę jakiś ruch i żółtawe światło. Zbitki mgły przepływają niczym fale i niemal w całkowitej ciszy zwijają się w kłęby.

Szkoda, że nie zostałam na zewnątrz, ze swoimi. Tam tylko trupy i kruki, ale to w końcu nie takie straszne…

Wystukuję rytm – na siatce, ostrzem noża. Dźwięk jest głuchy i nieprzyjemny, ale rytm mi przypomina, kim jestem i po co tu przyszłam. We mgle przesuwam się ku przodowi i macam na oślep po ścianach. Siatki nie da się przerwać – każdy pręt ma grubość mojego palca i są posplatane jak nici dobrej tkaniny. Trzeba szukać innego przejścia…

I znajduję wąski komin wiodący pionowo w dół. Z komina walą kłęby żółtego dymu. Jakoś nauczyłam się nim oddychać, choć wysycha mi krtań i do oczu napływają łzy.

Odrywam od koszuli drewniany guzik i rzucam w dół. Słyszę dźwięczne uderzenie, jakby guzik padł na membranę bębna.

Strasznie mi się nie chce włazić w tę rurę. Siedzę oślepiona w tej mgle, trzymam się kraty podłogi i wspominam widowisko energii. Wspominam, jak lataliśmy z Aleksem… jak z Jasnym przyzywaliśmy wiosnę. Ogarnia mnie taka gorycz, że zaczynam płakać. Zatykam nóż za pas i spuściwszy najpierw nogi zeskakuję do rury – muszę rozeprzeć łokcie na boki i wczepiać się w pordzewiałe ściany łokciami, kolanami i stopami, ale zaraz rura się zwęża i zsuwam się prawie bez wysiłku.

A potem utykam w jednym miejscu. Nie mogę złazić w dół, ani podejść w górę. Nie mogę nawet jak należy wypełnić płuc powietrzem, choćby pełnym tego żółtego świństwa. Przez długą, straszną minutę czuję się jak człowiek, którego za życia zagrzebano w grobie.

W ustach mam posmak żelaza. Na wargach krew. Pot spływa mi po plecach, po skroniach, po czole i zalewa mi oczy. Będę tu umierać długą i straszną śmiercią, sama jedna w tych ciemnościach…

Nigdy – ani przed obliczem kontrolera energii, ani na dachach wieżowców, ani podczas pojedynków – nie musiałam zebrać w sobie tyle męstwa, ile teraz trzeba mi było, żeby przestać się miotać w panice. Żeby się po prostu rozluźnić, odetchnąć i pomyśleć, co dalej.

Do góry nie można, znaczy trzeba w dół. Muszę znaleźć sposób, żeby się przecisnąć przez tę przeklętą rurę. Przecież nie może się ciągnąć bez końca! Nie może być nawet za bardzo długa – słyszałam jak upadł guzik, gdzieś niedaleko!

I nagle przeszywa mnie druga myśl – a co, jak tam nie ma wyjścia? Co będzie, jeżeli ta rura zamknięta jest jakimś włazem?

Ponownie ogarnia mnie panika. Zaczynam się dusić, na wargi występuje mi piana. Może właśnie tak, zapędziwszy człowieka do rury, Zakład odbiera mu energię i siłę życia – wszystko, bez reszty?!

Dzika energia…

Przypominam sobie, jak tańczyliśmy Arkan. Jak sam z siebie zapalał się chrust. Jaka byłam silna. Jaka szczęśliwa. Jaka pewna siebie… I co, mam teraz oddać to wszystko, kropla po kropli? Zakładowi?!

Opróżniam płuca z powietrza. Zebrawszy się w sobie, wyciągam się w nitkę rury. I powolutku, cichutko, obracając się wokół osi, zaczynam się zsuwać w dół.

Z braku tlenu ciemnieje mi w oczach. Zatrzymuję się. Wciągam powietrze – odrobinę, na ile pozwalają mi zgniecione płuca. Czekam chwilkę, aż zniknie mi czerń sprzed oczu. Robię ponowny wydech i wciskam się dalej, obracając wokół osi jak wiertło.

Poruszam się bardzo powoli, ale się poruszam. Teraz już na pewno nie dam rady wspiąć się do góry, ale o tym akurat staram się nie myśleć. Co tam w końcu zostało? Rura się zaraz skończy i zeskoczę…

I rzeczywiście, kończy się nagle i lecę w dół. Skręcam sobie kostkę, na szczęście niezbyt boleśnie. Ścięgna i kości są całe.

Wokół mnie snują się kłęby żółtego dymu podświetlone czerwienią. Nic nie widać. Idę, wyciągnąwszy ręce przed siebie – i wpadam na ścianę. Idę wzdłuż ściany i natykam się na drzwi.

Ten, kto bardzo chce znaleźć wyjście, zwykle je znajduje. Zza drzwi pachnie powietrzem – prawdziwy, czystym i pełnym wilgoci. Stoję i ocieram łzy grzbietem dłoni. Oddycham głęboko, biorę nóż w dłoń i ruszam przed siebie.


* * *

Nie wiem, czemu to zawdzięczam, szczęściu czy wyczuciu, ale pobłąkawszy się trochę po niskich, mrocznych korytarzach pełnych żelaznych złącz i przejść, znajduję w końcu źródło światła. Światło jest sztuczne i białe – takie, jakie rozjaśniało pokój Długiego, gdy uruchamiał wszystkie swoje wiewióry naraz. Tyle że światło, które teraz przecina z boku mój korytarz, jest znacznie silniejsze i bardziej jaskrawe.

Muszę odczekać chwilę, aż wzrok przywyknie do blasku. Potem przylegam plecami do ściany – i cichutko, bezgłośnie, przesuwam się ku przodowi.

Jak wygląda Serce Zakładu? Czyżby potrzebne mu było światło?

Wyobrażam sobie ogromny, skórzany, pulsujący miarowo wór, który przez wszystkie korytarze Zakładu przepędza powietrze i żółtawy dym. A może to ogromne wiewiórcze koło, które kręci się samo z siebie? Albo jakiś mechaniczny potwór? „Coś mi podpowiada, że ono jest miękkie…" – mówił Głowacz.

Nie czuję strachu. Dziwię się – tam, w tych napełnionym dymem korytarzach, w po trzykroć przeklętej rurze, gotowa byłam umrzeć z przerażenia. A teraz, gdy przeczucie mi podpowiada, że cel jest o dwa kroki ode mnie…

Nie czuję strachu.

Zatrzymuję się przed zwykłymi, uchylonymi drzwiami. Światło pada właśnie zza nich. Coś tam się porusza – słyszę stuknięcia, szelesty, jakieś poskrzypywania… Jest tam. Serce Zakładu. A ja stoję tutaj, z nożem w ręce.

Bezgłośnie ruszam przed siebie. Widzę wysoko sklepione pomieszczenie. Może światła, ogromny pulpit z migotliwymi ekranami, a między mną i pulpitem stoi zwrócony do mnie plecami – człowiek.

Tym lepiej. Mrużę oczy. Być może, za sekundę mój nóż przetnie mu tętnicę na szyi…

Skaczę z miejsca, bez trudu pokonując te dzielące nas pięć kroków i wbijam nóż w jego szyję. A raczej wydaje mi się, że wbijam. Bo ów człowiek obraca się błyskawicznie i chwyta mój nadgarstek zimnymi, twardymi palcami.

Widzę jego twarz.

Nie jest młoda, ani stara. Nie ma wieku i wydaje się, że wykuto ją z żelaznych płyt. Widać tylko ich czarne styki. Oczy patrzące ze szczelin. Maleńkie, zimne oczy. Ich spojrzenie sprawia, że nieruchomieję.

– Wiedziałem, że jeszcze się spotkamy – mówi obojętnie.

Te słowa wyrywają mnie z oszołomienia, szarpię się raz i drugi. On chwyta mój lewy nadgarstek, a prawy ściska tak, że zmartwiałe palce puszczają nóż. Przydeptuje ostrze stopą i odrzuca mnie jak szmatę.

Odlatuję ku ścianie. Uderzam w nią tyłem głowy i zsuwam się w dół. Przypominam sobie, jak mój przeciwnik w ciągu kilku sekund załatwił trzech ludzi – zaprawionych w bójkach goryli dilera nielegalnej energii…

Ale ja teraz jestem znacznie silniejsza, niż wtedy!

Wstaję. Łowczyni była ode mnie znacznie większa i silniejsza, miała broń, której mi nie dano – a przecież ją pokonałam!

Czekam, aż mój wróg sam mnie zaatakuje. On jednak nie zamierza wcale się na mnie rzucać. Stoi jakby był z żelaza i patrzy na mnie, jak na dokuczliwego owada. Cóż, jak nie, to nie, zaatakuję ja… Zaczynam zwodniczym ruchem… możliwe, że zechce mnie dopaść, podejmę nóż z podłogi i…

Bez trudu odczytuje moje zamiary. Chwyta mnie za gardło – szybko, precyzyjnie jak automat. Może mnie udusić. Może mi skręcić kark. Jak przedtem, nie czuję strachu, ale świadomość, że wszystko, przez co przeszłam, okazuje się daremne, sprawia, że dławi mnie bezsilna furia.

Ponownie odrzuca mnie pod ścianę. Nie boi się mnie; stoi i patrzy na mnie z góry. Leżę oparta barkiem o ścianę.

– Kim jesteś? – pytam, usiłując zwieść jego uwagę. Czekam na odpowiednią chwilę, żeby spróbować jeszcze raz.

– Jestem Sercem Zakładu – odpowiada, a jego oczy w szczelinach pod czołem ciemnieją jeszcze bardziej. – Jestem jego panem i Zarządcą.

– Łżesz – mówię. Oblewa mnie zimny pot.

– Nie. Przecież mnie szukałaś, prawda? No cóż… znalazłaś.

Milczę. Nie mam nic do powiedzenia. Głowacz pomylił się ponownie. Serce Zakładu wcale nie jest miękkie, ani podatne… nie da się go tak po prostu przebić nożem.

– Przegrałaś – mówi mój pogromca.

Ma rację, przegrałam.


* * *

Wcale mnie nie wiąże, ani nie skuwa kajdankami. Zwyczajnie mnie zamyka w maleńkim, nisko sklepionym pomieszczeniu. Nad drzwiami jest nikło świecąca czerwienią szczelina, jakby złowrogie wąskie okienko. Żelazne ściany, żelazna podłoga. Siadam w kącie i obejmuję kolana ramionami.

Wszystko na darmo. Poległe wilki. Głowacz, który swoim ciałem nie dopuścił do zamknięcia drzwi. Przerażenie, jakie dręczyło mnie w tej przeklętej żelaznej rurze. Wszystko było daremne.

Siedzę bez ruchu godzinę, a potem dwie. Pragnienie skleja mi wargi. Ile mi zostało? Ile długich minut przejdzie, zanim wreszcie umrę?

Bezgłośnie otwierają się drzwi. Na progu stoi Zarządca – widzę tylko jego sylwetkę. Chciałoby się uciec wzrokiem w bok – ale powinnam patrzeć w oczy swojej śmierci.

– Pij. – Stawia przede mną karafkę z wodą. Takie karafki widywałam dawniej w mieście – w drogich kawiarniach.

Siedzę w bezruchu.

– Ty co, chcesz umrzeć z pragnienia?

Milczę.

– Wielka szkoda – mówi. – Zamierzałem ci akurat pokazać coś… związanego z Zakładem. I z miastem. Na pewno by cię to zainteresowało, ale skoro postanowiłaś umrzeć…

Odwraca się ku drzwiom.

– Co takiego? – pytam zeschniętymi, popękanymi wargami.

– Wypij – głową wskazuje wodę.

Po pierwszym łyku już się nie mogę powstrzymać – choćby mi dawano wszystkie skarby świata. Wypijam wszystko do dna, zlizuję ostatnią kroplę i dopiero wtedy się orientuję, że nie jest to zwyczajna woda. Czegoś tam domieszano… napój ma słonawy posmak. Trucizna? Tym lepiej. Patrzę na pana Zakładu czekając, co teraz powie.

– To woda mineralna, ze szczeliny w głębi ziemi, podtrzymuje siły – wyciąga do mnie rękę. – Chodźmy.

Wstaję bez jego pomocy. Mocno kręci mi się w głowie. Opieram się o ścianę, żeby nie stracić równowagi.

– Chodź za mną – mówi Zarządca.

Ma na sobie czarną kurtkę z fosforyzującym wzorem na plecach. Wzór świeci zielonkawo i dobrze go widać nawet w kompletnych ciemnościach. Nie odrywam oczu od splotu zielonkawych linii i im dłużej nań patrzę, tym bardziej przejaśnia mi się w głowie. Zarządca idzie przede mną, podstawiając mi bezbronne plecy. Idąc wyciągam czarny rzemień ściągający kołnierz mojej koszuli. Jest bardzo mocny, spleciono go z kilku cienkich pasm podwójnej skóry. A Zarządca ma odsłoniętą szyję…

Oburącz bez wysiłku przechwytuje moje nadgarstki – jakby tylko czekał na mój atak. Jakby widział przyszłość i znał moje zamiary.

– Jak się nie przestaniesz na mnie rzucać, to ci niczego nie pokażę – mówi zwykłym, beznamiętnym głosem. Rzuca mnie na podłogę, nawet się nie odwracając. Idzie dalej. Wstaję i choć czuję okropne poniżenie, biegnę za nim, by nie zostać z tyłu.

Powoli robi się coraz jaśniej. Powietrze jest duszne i wilgotne: w żółtawych oparach trudno nawet dostrzec własne dłonie. Mój przewodnik się zatrzymuje.

– Widzisz drabinę?

Widzę. Żelazna, niemal pionowa drabina. Brudna, pokryta sadzą i wżerami rdzy. Pośrodku każdego szczebla jest jaśniejsza plama, jakby wypolerowana licznymi dotknięciami.

– Właź, dopóki ci wystarczy sił – mówi mój przewodnik. – Jak się zmęczysz, zatrzymaj się i odetchnij. Ja poczekam.

Chrząkam z pogardą. Ujmuję zimny, żelazny szczebel, podciągam się, stawiam nogę…

Wspinam się.

Miarowy ruch przywraca mi otuchę. Nie siedzę w miejscu – idę naprzód. Jeżeli jest ruch, to znaczy, że coś się zmienia. Jeżeli coś się zmienia, to znaczy, że jest nadzieja. A poza tym to podejście przypomina mi, jak po raz pierwszy wspinałam się na wieżowiec, żeby spotkać się tam z Maurem i Aleksem…

Z początku nie liczę szczebli. Potem zaczynam liczyć. Potem daję temu spokój. Chyłkiem rozglądam się dookoła. Ponownie jestem wewnątrz jakiejś rury – tym razem szerokiej, o ścianach z ciasno ułożonych cegieł. To prawie piękne.

Zwalniam.

– Zmęczyłaś się? – pyta z dołu Zarządca. Wspina się tuż za mną. Jego głos odbija się od ceglanych ścian i powtarza kilkakrotnie: „Zmęczyłaśsię?… czyłaś się?… yłaśsię?

– Nie! – odpowiadam szybko. A echo za mną: „Nie!… nie!… nie!

Wspinam się dalej. Robi się coraz jaśniej. Unoszę głowę i widzę niebo – blade, jak o poranku. Prawdziwe niebo.

Mimo woli przyspieszam, choć palce już mi się zupełnie zmęczyły chwytaniem kolejnych szczebli. Tracę dech – żółtawy dym robi jednak swoje. Ale nade mną jest niebo – niebo!

Krawędź ceglastej ściany opuszcza się coraz niżej. Na razie przez mgłę, ale widzę horyzont. Na horyzoncie – dalekie góry. Promienie słońca przedzierają się przez poranną mgłę, muskają moją twarz… Mrużę oczy wstrzymując łzy. Od słońca te łzy, czy od czegoś innego?

Ledwo już przebierając rękami i nogami uparcie włażę na górę. Mgła rzednie. Moje płuca wreszcie wchłaniają czyste powietrze – poranne, świeże, przesycone zapachem lasu. Widzę podniebny szlak – grubą linę, ciągnącą się skądś z dołu, od ściany Zakładu, ku słupowi na szczycie góry. Ku podporze… no jasne, na czymś ta lina musi się wspierać… Teraz się domyślam, czym są te przeklęte miejsca w górach, o których opowiada się wśród Wilków tyle bajek. Przepadają tam ludzie i zwierzęta – nie zbliżają się do nich myśliwi, nawet pod grozą śmierci… Ten strach chroni tajemnicę słupów lepiej, niż jakikolwiek inny stróż.

Myśląc o słupach wspinam się coraz wyżej i zaczynam pojmować, co to za drabina. Jesteśmy na jednym z gigantycznych odgromników. Żelazna szpila kołysze się nad obłokami żółtawej mgły. Patrzę w dół i czuję zawrót głowy. Pode mną leży Zakład – fragmenty dachu gdzieniegdzie porośnięte niskimi krzewami. Czarne gardła krótkich, grubych rur. Wystające części niewiadomych żelaznych mechanizmów – i dymy… mgła… jakby nad Zakładem krążyły wciąż dusze tych, co oddali mu swoje życie i energię.

A nad tym wszystkim – tuż przede mną – niewzruszona twarz, jakby wykuta z żelaznych płyt. Zarządca patrzy na mnie uważnym, badawczym spojrzeniem.

Ręce odmawiają mi posłuszeństwa. Palce się nie rozginają. Stoję, przyciskając policzek do żelaznego szczebla.

– Zmęczona? – pyta Zarządca. Słyszę jego głos jakby z daleka. – Jeszcze trochę. Tam jest platforma…

Podnoszę głowę i widzę żelazną platformę niemal na samym krańcu odgromnika. To tam powinna była ugodzić błyskawica. Rozglądam się wokół siebie – z mgły sterczą jeszcze trzy odgromniki, jeden bardzo wysoki, i dwa inne, niższe i nadtopione jak świece.

Zaczynam ponownie powolutku się wspinać. Ręce mam już bardzo zmęczone. Kolana nie chcą się zginać. W końcu chwytam za krawędź żelaznego luku i wydostaję się nie niezbyt obszerną platformę bez żadnej bariery wokół niej.

Ależ wysokość! Odgromnik lekko się kołysze. Boję się wstać, więc siedzę, uchwyciwszy się dłońmi podłogi. Wszędzie wokół góry; napowietrzna linowa droga jest ledwo widoczna. Z żadnego wieżowca nigdy nie widziałam tyle przestrzeni, takiego ogromnego, wspaniałego obszaru ziemi.

Zarządca wyłazi z luku i siada obok.

– Patrz tam – mówi przekrzykując wiatr i pokazuje coś w oddali.

Patrzę kierunku wskazywanym przez jego długi palec obciągnięty czarną skórą rękawicy. Mrużę oczy, bo patrzę pod słońce. Osłaniam oczy daszkiem dłoni… i widzę w oddali dziwaczne zarysy. To nie góry, ani odległy las.

– To Miasto – mówi Zarządca. – A teraz spójrz tam.

Jego palec opuszcza się odrobinę niżej. Z początku nie rozumiem, co on mi chce pokazać. Kolejkę linową? Nie, ona jest nieco na boku…

A potem dostrzegam cieniutkie nitki ciągnące się na słupach od Zakładu, przez góry ku miastu. Wiele tych nici – pęki, sznury. Całe sploty. Wszystkie ciągną się tak, że omijają lasy oswojone przez ludzi-wilków. Wszystkie – z punktu widzenia trzech rodów – przebiegają po ziemiach przeklętych, za Zakładem.

Usiłuję przypomnieć sobie, co mi przypominają te nici, ale nie mogę. Od samego patrzenia na nie robi mi się nieswojo i strasznie.

– Co to jest?

– Przewody – odpowiada Zarządca przysuwając wargi do mojego samego ucha. – To energia dla mieszczuchów. Dla wszystkich sintetów. Kiedy wkładałaś opaskę, podłączałaś się przez całą sieć transformatorów, przekaźników i tablic rozdzielczych – do tych przewodów. Otrzymywałaś niezbędną ci do życia porcję energii produkowanej przez Zakład. Chęci do życia, radości… Teraz też – codziennie o północy – setki tysięcy ludzi wkładają opaski, żeby otrzymać swój pakiet. Żeby przeżyć. Pamiętasz godzinę energii?

Jego oczy są tuż przy moich. Patrzę w nie jak w dwie otchłanie. Ale przecież Głowacz mówił… Zakład sam wykorzystuje energię, którą produkuje…

– Nie wierzę ci – mówię.

Kiwa głową ze zrozumieniem.

– To reakcja obronna. Nie chcesz w to uwierzyć. Ale to prawda. Jeżeli Zakład nie będzie zabierać z miasta tych nielicznych szczęśliwców, generatorów żyjących własną siłą, własnym rytmem… jeżeli nie będzie wysysał z nich żywej energii… przestanie działać. I nigdy już nie będzie godziny energii… dla nikogo. Przypomnij sobie swoją przyjaciółkę. Jak ona miała na imię?

– Ewa… – odpowiadam samymi wargami.

– Wszyscy umrą tak jak ona. Zostanie tylko kilkuset ludzi – z całego miasta!

– Nie wierzę ci.

– Ja też nie wierzyłem.

Patrzę na te cieniutkie nici ciągnące się od Zakładu ku miastu. Prawie widzę, jak pełznie nimi czyjaś wypreparowana miłość, zakonserwowana nadzieja, chęć do życia… żeby trafić do wspólnego kotła, zmieszać się i rozbić na maleńkie porcje, które o dwunastej w nocy pojawiają się w mieszkaniach nieszczęsnych sintetów.

Przymykam oczy i nieznacznie przesuwam się ku krawędzi platformy. Przeklęty Zarządca ponownie mnie uprzedza – dopada mnie i przygniata do żelaznej podłogi.

– To najprostsze wyjście – skoczyć w dół… – mówi cicho.

– No… puszczaj! Co ci do tego?!

– Nawet o tym nie myśl! Nie pozwolę!

– Aaaa! Zrozumiałam… chcesz mnie też do tego pieca! Żeby energia nie przepadła. Ale spóźniłeś się. Nie chcę już żyć. Stałam się sintetem.

– Nie, ty chcesz żyć… – szepcze mój wróg. – Jest w tobie prawdziwa dzika, żywiołowa energia. Ta, która chce żyć, nawet kiedy życie staje się nie do zniesienia. Jeżeli mnie posłuchasz, zrozumiesz, o czym mówię.

– Nie chcę!

Odgromnik huczy i się kołysze. Rzucam się jak opętana – chcę już tylko skoczyć z krawędzi i polecieć ostatni raz… Ale mój przeciwnik jest ogromnie silny i ciężki. Wgniata mnie w żelazne kraty podłogi.

– Posłuchaj, żadne z nas nie może niczego zmienić. Chcesz ich wszystkich zostawić bez energii?! Wszystkich? Zabić wszystkich za jednym zamachem?

– Niczego nie chcę! Chcę umrzeć!

– Nie, chcesz żyć!

– Po co?

– Dla samego życia. Dlatego, że poddać się śmierci bez walki, jak sintet – to hańba!

– Co ty wiesz o hańbie?!

– Wszystko! – tym razem jego krzyk niemal mnie ogłusza. – Wszystko wiem, smarkulo! Wiem to, o czym ty nawet pojęcia nie masz!

Nadal mnie przygniata. Brak mi tchu.

– Wiesz, że dzikich jest coraz mniej? Wiesz, że miastu zaczyna brakować energii? Wiesz, czym jest konieczność codziennego wyboru, kto ma jeszcze pożyć kilka dni, a kto ma zdechnąć? Nauczyłaś się pięknie umierać i prowadzić innych na piękną śmierć?! No to skacz! Zakończ swoje nikczemne życie tak samo godnie, jak żyłaś!

I nagle mnie puszcza. Leżę na krawędzi żelaznej platformy. Wokół mnie – niebo i żółtawe kłęby mgły otaczającej Zakład. Jeden ruch – i znajdę się w połowie drogi ku śmierci.

Nie boję się umrzeć w walce. Nie boję się umrzeć osłaniając przyjaciela. Gwiżdżę na śmierć. Co mi tam… Ale po tych jego słowach…

Zawsze wiedziałam, że z dachu skaczą, albo się wieszają tylko sintety. Prawdziwy dziki nigdy nie wyrzeknie się życia jak zepsutej zabawki, ot tak, z rozpaczy. Co robić?

Mija długi czas. Słońce wzbija się wyżej. Jest takie spokojne, jakby nic się nie stało. Nikt nie przywiódł przyjaciół na bezsensowną śmierć. Nie ma podniebnej drogi ani trakcji przewodów, wiążących Zakład z miastem. Jest tylko Słońce – czysta, dzika energia.

– Złaźmy na dół – mówi Zarządca głuchym głosem.

– Zejście jest długie…


* * *

W korytarzu, pełnym żółtego dymu, natykamy się na procesję potworów. Na przedzie jedzie skryty na poły we mgle ogromny pojemnik na gąsienicach. Za nim człapie na trzech składanych i ugiętych łapach coś w rodzaju kroczącego dźwigu – platforma, i zakończony trzema hakami wysięgnik. Procesja wyłazi spod łukowatego przejścia po lewej i znika w korytarzu po prawej. Skrzyp, zgrzyty i ciężkie kroki szybko cichną w oddali.

– Co to było? – pytam szeptem.

– Słudzy Zakładu. Oddział grabarzy.

Natychmiast pojmuję, dokąd idą te potwory i co będą tam robić.

Chciałabym położyć się na ziemi i przestać istnieć. Zarządca bierze mnie za łokieć i ciągnie dalej – prawie siłą. Odzyskuję świadomość w głębokim krześle, skórzanym i zimnym.

Podsuwa pod moje usta szklaną karafkę z tą słonawą wodą. Nie wytrzymuję i zaczynam pić. Zachłystuję się. Kaszlę.

– Dlaczego ich pozabijałeś?!

– Zabił ich obronny system Zakładu.

– Nie mogłeś go wyłączyć?

Oczekuję kłamstwa, on jednak nie zamierza się do niego zniżać.

– Mogłem. Ale nie wyłączyłem.

Przypominam sobie morderczą ciszę, która unicestwiła mój plan i wytraciła moją armię; on zaś jakby się domyśla, co mi chodzi po głowie.

– W chwili niebezpieczeństwa – mówi mój dręczyciel – Zakład wytwarza antyrytm – fala dźwiękowa nakłada się na falę powrotną. Monotonna rytmika przeciwbieżna – na wyjściu otrzymujesz ciszę, zero. Zatrzymuje się serce, zamierają wszelkie procesy w tkankach i komórkach… żywa istota przestaje być żywą. I automaty przystępują do grzebania.

– Dlaczego?! – wyrywa mi się.

– Bo z Zakładu nikt nie wraca. Takie jest prawo. Im dalej od tego miejsca będą się trzymały miejscowe plemiona, tym więcej z nich pozostanie przy życiu.

– Morderca! – usiłuję wstać, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa, – Mnie też? Do pieca?

– W Zakładzie nie ma żadnego pieca.

– A co jest?

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Jego twarz robi się niepodobna do żelaznej maski.

Wciskam się z rezygnacją w oparcie krzesła.

– Pozwólcie i mnie… pogrzebać moich przyjaciół. Chcę być z nimi.

– Nie. Ty nigdy nie wyjdziesz poza granice Zakładu. Wiesz to, czego nikt inny wiedzieć nie może.

I odchodzi, zasuwając za sobą żelazną sztabę rygla.


* * *

Mija kilka kolejnych, nieznośnie długich dni. A może tygodni. Moja cela nie ma okien ani zegara. Jest tylko skórzane krzesło z bardzo wygodnym, rozkładanym oparciem. I jeszcze ubikacja – zamknięta kratą rura w podłodze.

W kącie od czasu do czasu otwiera się okienko, z którego wysuwa się niczym jęzor taśma transportera. Taśma przywozi mi kubki z wodą i miski z parującą cieczą – ni to kasza, ni to zupa. Nie mogę jeść. Tylko piję – i zasypiam na nowo.

Okienko transportera jest bardzo wąskie. Nie da się w niego wcisnąć nawet głowy. Drzwi są stalowe. Nie mam dokąd uciec. Raz za razem ostukuję ściany, macam stalowe szwy i nity, usiłując znaleźć ukryte wyjście. Ściany pancerne – można w nie walić młotem – one nawet się nie zegna. A jednak po raz setny i tysięczny szukam szczeliny, nie znajduję – i zasypiam, zwijając się w kłębek na skórzanym krześle.

Śni mi się Chwytaj – wspina się po pionowej ścianie drapacza chmur. Śni mi się Aleks tańczący Arkan. Śni mi się Jasny – ale wtedy staram się wyrwać z objęć takiego snu. Śni mi się Ewa – płacze i błaga o możliwość doładowania. A ja nie mogę jej pomóc. Potem Ewa przemienia się w Bezimienną, która mówi z nienawistną radością: „Mówiłam! Zgubiłaś wszystkich przez swoją pychę!".

Stopniowo moje sny zlewają się z jawą. We śnie biorę kubek wody z okienka podajnika. Na jawie – lecę ponad Overgroundem obok Przepiórki. Zasypiam w locie i już się nie budzę. We śnie macam zakładki na ścianach – może się poluzowały? Może jedna nagle się uchyli, otwierając wyjście?

Drzwi się otwierają. Przeciskam się czarnym, wciąż coraz węższym korytarzem. Grzęznę wreszcie i nieruchomieję – nie mogę się wyrwać, choćbym nie wiedzieć jak się szarpała. Wzywam na pomoc Jasnego – on jednak przechodzi obok i nie reaguje nawet jednym spojrzeniem. Postanowił się ożenić z Bezimienną, która spodziewa się teraz jego dziecka…

Budzi mnie stukanie moich zębów o brzeżek szklanki z wodą. Leżę prawie na krześle. Krzesło to samo, ale pomieszczenie inne. Całą ścianę zajmuje pulpit z ekranami. Serce Zakładu siedzi obok – jedną dłonią podtrzymuje mój kark, drugą podaje mi szklankę z jakimś płynem.

A na ekranie za jego plecami trwa energetyczne widowisko. Poznaję zabawkę. Potem barwna fala – niebiesko-pomarańczowa, od rogów ku środkowi. „Widowisko energetyczne – dla was, kochani mieszkańcy miasta! Za uczciwą pracę – dodatkowy pakiet!"

Ekran jest płaski, podobny do tego, jaki miałam ustawiony w domu w mieście, na kierownicy roweru bez kół. Ale tu nie trzeba kręcić pedałami – ekran działa sam z siebie, widzę ruchome obrazki: dwaj klowni – niebieski i fioletowy – okładają się dmuchanymi pałami.

No, teraz to już na pewno śpię. Choć dziwne jest, że słonawa woda jest równie chłodna i smaczna, jak na jawie.

– Łanio – mówi Zarządca. – Ocknij się. No… zbudź się!

Nazywa mnie imieniem, jakie nadała mi Wilcza Matka. Kręcę głową, chcąc odegnać sen, on jednak uparcie trzyma mnie w objęciach. No, można powiedzieć, że nie jest to najgorsze, co mogło mi się przyśnić.

Na ekranie nadal coś się dzieje. Leci reklama elektrycznych wiewiórek, lista wolnych miejsc pracy w kombinacie utylizacji i recyklingu śmieci; wiem że robota tam ciężka, a pakiet niewielki – sześćdziesiąt energo. Znów zajawka i ruchomy obraz: chłopak i dziewczyna jadą na rolkach przez ciemne ulice, chłopak kręci nad głową trzymaną za ogon ogromną, świecącą rybą… Migają odbłyśniki na ścianach domów, na szyldach, miga tablica z nazwą ulicy…

– Chcę do domu – mówię głośno. Wszystko mi jedno, że to sen.

– A gdzie jest twój dom? Gdzie?

Patrzę na ekran. Wrotkarze podjeżdżają bliżej, chłopak podnosi rybiszona na wyciągniętych rękach. Na błyszczącym boku ryby ciemniejsze łuski układają się w napis: „Energetyczny konkurs «Wolna myśl». Bonusowa energia – moneta życia!"

– Skąd znasz moje imię?

– Majaczyłaś.

– Majaczyłam? A teraz nie…

– Nie, teraz odzyskałaś przytomność. Patrzysz na widowisko energii. Zostało jedenaście minut.

Unoszę się nieco na łokciach. Rozglądam się wokół siebie; widzę pomieszczenie, w którym po raz pierwszy natknęłam się na Zarządcę i przegrałam walkę. Widzę ekrany – czarno-białe albo zielonkawe i ten jedyny kolorowy, na którym teraz widać napis składający się z wielkich liter: „Oszczędzajcie automaty handlowe! Nie pozwalajcie wandalom na ich niszczenie!".

– Co jest na tym ekranie?

Podchodzi do pulpitu i dotyka panelu. Obraz się powiększa, widzę tylko kilka liter, potem fragment litery D, wreszcie barwne punkty… Jeden punkt – czerwony – na cały ekran. I wszystko się powtarza w odwrotnej kolejności – obraz jakby odjeżdżał w głąb ekranu. Wizerunek też się zmienia – teraz pokazują reklamę energooszczędnych wiatraków.

– To piksele?!

– Tak. Tyle że tu, na tym ekranie, są po prostu punktami. A tam, w mieście – to ludzie.

Wstrzymuję oddech.

Daleko, daleko ma zboczu góry tysiące ludzi tańczą rytmicznie, poddając się rytmowi, który słyszą w nausznikach. Szczyt wzgórza zalewa potok słonecznego blasku, obraz odbija się na obłokach i inni mieszkańcy miasta też widzą to, co teraz widzę ja… Szeleszczą szerokie poły szat. Bose pięty stukają o wyziębione, nieco szorstkie platformy. Tak wyraziście sobie to przedstawiam, że sama na chwilkę staję się dawnym pikselem – pojedynczym punkcikiem, przewodnikiem rytmu, przetwornikiem dźwięku i ruchu w barwę.

Zarządca dotyka klawiatury. Czerwień na obrazku nabiera głębi i intensywności, a zieleń blaknie. Zmiany z początku prawie nie widać – ale jest.

– Czyli to ty nimi kierujesz – mówię drewnianym głosem.

Moje słowa brzmią idiotycznie. Miasto jest bardzo odległe. Wzgórze zalewa się słonecznym blaskiem. Oblepiający je ludzie piksele robią po prostu swoje, zarabiając na kolejny pakiet energetyczny… Jak może nimi kierować z Zakładu ten straszny i dziwny człowiek?

A jednak wiem z całą pewnością, że mam rację.

– Owszem – kiwa głową mój pogromca. – Uruchamiam program. W trakcie widowiska mogę co nieco poprawić, jak teraz. Albo po prostu zmienić program w trakcie przekazu. Ale sygnał na wszystkie bloki rytmiczne idzie stąd. Z tego pomieszczenia.

Na chwilkę zamykam oczy. A gdy je otwieram, ekran zalewa czerwień. Koniec widowiska.

– Chcesz coś zjeść? – pyta Zarządca.

I nagle pojmuję, że jestem głodna jak wilk.


* * *

Mój gospodarz ma piec, jak ludzie-wilki, tyle że nie gliniany, a żelazny, i pali w nim nie drewnem, ale jakimiś czarnymi, podługowatymi, regularnymi bryłkami, podobnymi do sprasowanego węgla. Odgrzewa mi zupę, w której pływają kawałeczki mięsnej konserwy. Łykam łapczywie, nieomal się parząc i nie czując smaku, a Zarządca siedzi naprzeciwko i wpatruje się we mnie bez słowa.

– Myślałem, że popełniłem błąd – zaczyna, gdy wyławiam łyżką ostatnie krople z dna. – Prawie umarłaś… Pomyślałem sobie, że zupełnie już nie zostało w tobie nic z dzikiej energii. Ale jesteś silniejsza, niż myślałem. Twojej energii wystarczyłoby Zakładowi na cały tydzień. Albo i więcej.

– A twojej? – patrzę mu w oczy, ale widzę tylko ciemne szczeliny.

– No, mojej mniej więcej na tyle samo – odpowiada wcale nieskrępowany. – Gdybym mógł swoją energią uratować dziesiątki tysięcy ludzi, to sam bym chyba skoczył na membranę rozkładcza. Ale Zakład pożre ciebie, mnie i zażąda więcej. A miasto nie ma żadnych zapasów… tak to się mówi w żargonie sintetów?

– Nie ma zapasów – powtarzam i znów wspominam Ewę. I natychmiast wracam do rzeczywistości. – Co to jest rozkładacz?

– Ty nazwałabyś to miejsce piecem. Chcesz zobaczyć?

– Nie.

– Ono wcale nie jest straszne, to miejsce. Zwykły okrągły placyk… membrana… bardzo sprężysta batuta. Pod spodem są czujniki i transformatory, a z wierzchu wyciąg. To wszystko.

Przełykam ślinę.

– I jak… jak się to odbywa?

– Poczuwszy ciężar człowieka, jego rytm i ciepło, membrana zaczyna wibrować. Ta wibracja wszczyna konflikt z rytmem ludzkiego ciała i go unicestwia, uwalniając energię. Człowiek rozsypuje się w proch. Wyciąg unosi popioły. Czujniki rejestrują odbiór energii przez transformatory… a dalej już przewodami do miasta. Do stacji przeznaczenia.

Milczę, usiłując sobie wyobrazić to, o czym on mówi. Wspominam siatkę nad ogniskiem i Wilczą Matkę, leżącą u moich stóp. Wiatr, rozwiewający jej popioły…

– Ognisty Krąg – wymawiam z trudem. – Ludzie-wilki mają…

Z trudem dobierając słowa opowiadam mu o pojedynku z Wilczą Matką.

Kiwa głową.

– Owszem, górale wykorzystują technikę Zakładu, choć sami nie zdają sobie z tego sprawy. Wygląda na to, że ten Ognisty Krąg przekazuje zwycięzcy energię pokonanego. No, co najmniej sporą jej część. A zakładowy rozkładacz energię każdego, kto na niego trafi, przekazuje Zakładowi.

– A może to Zakład wykorzystuje technologię opracowaną przez górali? Ludzi-wilków?

Kręci głową.

– Wątpię. Ale pewien nie jestem. Po prostu nie wiem.

– Ty nie wiesz?

– Co się tak dziwisz? Myślisz, że to ja zbudowałem Zakład? Przecież ja przyszedłem tutaj tak samo jak ty… chciałem coś zmienić!

Uchyla żelazne drzwiczki piecyka i podrzuca nowy czarny kęs na tlące się jeszcze węgle. Płomień wydobywa z półmroku jego ciężką, jakby skutą z pancernych płyt twarz. Na dnie szczelin oczodołów rozbłyskują iskierki – blask ognia odbija się w źrenicach głęboko osadzonych oczu.

– I udało się? – pytam.

– Nie. – Przymyka żelazne drzwiczki. – Umarła.

– Kto?

Sięga na półkę po butelkę z wodą i zębami otwiera kapsel. Wyciera czoło grzbietem dłoni.

– Moja żona.

– Miałeś żonę?!

Milczy. Patrzy w mrok.

– Ale Zakład jest wam posłuszny? – pytam, żeby cokolwiek powiedzieć.

– Tak. Jestem jego Sercem. Myślisz, że to metafora, piękne słowa i nic więcej? Nie. Stałem się częścią Zakładu. Zrosłem się z nim. Czasami, rzadko zresztą, pozwalam sobie na wycieczki do miasta. Niedługie.

– Tak – mamroczę. – Przecież ja ciebie widziałam… i zrozumiałam, że nie jesteś kontrolerem. Potem. Powiedziano mi…

– Owszem. Po prostu przechadzam się po ulicach. Czasami zabijam dilerów. Jeżeli któregoś przyłapię. Ale przeważnie patrzę tylko na ludzi. Obserwuję. Muszę widzieć, jak żyją, szczególnie po godzinie energii. Rozumiesz?

– Nie. Mówisz o dilerach, jak o… karaluchach.

Uderza pięścią w stół, aż podskakują szklanki.

– Energii nie wystarcza dla wszystkich. Już to mówiłem. Z każdym rokiem jest jej coraz mniej. Też to już mówiłem. A oni robią forsę na ludzkim życiu. Nie przeżytym do końca. Słyszałaś o życiojadach?

– To bajki…

– Wcale nie! Oczywiście nie są potworami o paszczach otwierających się aż do podłogi. Wyławiają samobójców na wysokich piętrach, na moment przed skokiem. Wysysają z nieszczęsnego sinteta, który postanowił umrzeć, mizerne resztki energii – ostatnie krople. Potem zrzucają martwe ciało w dół. Albo wrzucają do kolektora nieczystości. A z energii – o ile tak to można nazwać – z tego, co wyssali, robią fałszywe ładowarki. I sprzedają je sintetom, których dla jakichś tam powodów pozbawiono kolejnej porcji. Energopolicja ściąga dolę z każdej transakcji!

Mówi jak człowiek, który od lat nie otwierał ust do nikogo – głosem rwącym się i ochrypłym, ale słowa, które nagromadził podczas długiego milczenia i tak wyrywają się na zewnątrz.

– A ci, którzy dostają po kilka ładunków za noc… – mamroczę.

– Ci to inna sprawa. Najczęściej dostają prawdziwą energię. Na przykład za jakiegoś ukaranego biedaczynę. Ale gdy człowiek otrzyma więcej energii, niż mu jej potrzeba, zaczyna umierać. Po kilku miesiącach nie nasyci się całą energią, jaką produkuje Zakład.

Przypominam sobie człowieka, który umarł na moich oczach w bramie. I Grigorija.

– Przecież to ty im płacisz… – nie poznaję swojego głosu.

– Sam im płacisz dodatkowymi porcjami, żeby ci służyli.

– Tak. Inaczej się nie da. Stacja transformatorowa… to zwykła podstacja energetyczna, która rozdziela energię na całe miasto. Wokół niej gromadzą się najwyżsi rangą funkcjonariusze policji energetycznej. Są zwykłymi sintetami. Potrzebują na każdą noc ponad sto energo. To samo dotyczy ich żon, krewnych przyjaciół… Ich doradców i popleczników. Pojmujesz. Sintetów przyłapanych na nielegalnych kombinacjach z energią pozbawia się pakietu, skazując delikwenta na powolną śmierć. A dilera puszcza się wolno. Ludzi od brudnej roboty, którzy – na przykład – prowadzą wagoniki kolejki linowej – przyzwyczaja się do multiporcji; to znaczy kilku porcji podczas jednej nocy. Szybko się przy tej pracy zmieniają. Tak naprawdę niczego nawet się nie dowiadują – umierają, a na ich miejsce bierze się drugich – i tak bez końca.

– Wiesz o tym wszystkim – i niczego nie próbujesz zmienić?!

Śmieje się, choć się nie uśmiecha. Nie rozchyla nawet warg. Nieprzyjemny widok.

– Ja chcę tylko, żeby centralna rozdzielnia pracowała normalnie. Żeby do domów sintetów szła energia. Straty są nieuniknione. Opór linii przesyłowych powoduje większe straty, niż całe to stado energetycznych hien i szakali. Tyle, że gdy zachodzę do miasta i przyłapuję jakiegoś dilera na gorącym uczynku, to go zabijam. I zabijam wszystkich, którzy brali w tym udział.

– Ale nas nie zabiłeś.

– Zrobiło mi się was żal. Od czasu do czasu mogę sobie pozwolić na taki luksus, żeby się nad kimś zlitować.

– A tych, których tu przywożą wagonikami, to ci nie żal?!

– Wtedy mogłem sobie pozwolić na to, żeby zmienić twój los. Ich losu zmienić się nie da. Co za różnica, żałuję kogoś, czy nie? – Urywa na chwilę i z trudem odzyskuje oddech. – Zapytasz, czemu pozwalam żyć tej całej bandzie, co narosła wokół stacji transformatorowej? Nie chodzi nawet o to, że gdy przepędzę albo unicestwię tych drani, pojawią się nowi… nie w tym rzecz! Sęk w tym, że najważniejszej zasady nie mogę zmienić ani ja, ani nikt inny. Zakład potrzebuje żywej energii i musi regularnie pożerać młodych i silnych. W świecie, w którym coś takiego jest możliwe, nie ma sensu troszczyć się o sprawiedliwość, albo o cokolwiek w tym guście.

Ściany drgają. Nie jest to dźwięk i nie zwykła wibracja. Mój rozmówca podnosi głowę: w Zakładzie wydarzyło się coś nowego.

– Co to jest?

– Przyjechała zmiana – mówi rzeczowo i włącza boczny ekran.

– Nie mam pojęcia, czego się spodziewać, ale widzę tylko zwykły grafik na ekranie – dziesięć zielonych słupków, jedne wyższe, inne niższe, a z boku skala z podziałką. Po prawej dysk podzielony na segmenty; trzy czwarte to zieleń, jedna piąta jest żółta i wreszcie wąski cienki pas ciemnej szarzyzny. Po ekranie… przebiegają pasma zakłóceń.

– No tak – mówi Zarządca, patrząc na ekran. – Sama widzisz – zielone pole to dzika energia, żółte to zwykła syntetyczna. Do pełnego doładowania brak pięciu procentów, ale to nic; bywało, że brakowało dziesięciu.

– Co to jest? – powtarzam, mimowolnie kuląc się na swoim krześle.

– Paliwo dla Zakładu – odpowiada sucho Zarządca.

– To ludzie?!

– Ty co, ślepa jesteś? To grafik. Dziesięć jednostek o ogólnej pojemności…

– To ludzie!

Kładzie mi dłoń na ramieniu. Ściska – czuję ból, ale wolę się nie ruszać. Jest w nim coś… obezwładniającego. Pozbawiającego odwagi.

– Ja wiem, że to ludzie – mówi szeptem. – Jak sądzisz, po co jeżdżę do miasta po godzinie energii? Patrzę na nich. Na szczęśliwych sintetów. I mówię sobie: ot masz odpowiedź na pytanie, po co to wszystko! Zapisuję ich radość na taśmie, przywożę do Zakładu i montuję program dla widowiska energii. Przeglądam te taśmy raz po raz i mówię sobie: oto cel tego wszystkiego! Zrozumiałaś?

– Jesteś bardzo nieszczęśliwym człowiekiem – mówię szeptem. Zęby mi dzwonią tak, że trudno mi to wymówić.

– Ja?

Zapada cisza. Słyszę, jak wibrują ściany. Gdzieś niedaleko zsypuje się piasek.

– Co z nimi… teraz się robi?

– Teraz przewoźnik zwala ich na taśmę transportera. Oni są senni i ogłuszeni. Nie pojmują, co się dzieje.

– Przewoźnik?

– Człowiek, który ich tu przywozi. Po sześciu minutach Zakład uruchamia wsteczny bieg kolejki i wagonik odjeżdża z powrotem ku miastu.

– Razem z przewoźnikiem?

– Owszem. Jeżeli odbiór przeszedł pomyślnie, przewoźnik znajduje w wagoniku dodatkowe pakiety.

– A jeżeli nie? Jeżeli w drodze… kogoś zagubiono? Nareszcie puszcza moje ramię.

– Wtedy przewoźnik nie dostaje nic.

No tak, Grigorij nie na darmo tak o mnie walczył. Do ostatniej chwili.

– A ludzie?

– Zmiana? Teraz jadą na transporterze. Za trzy minuty wylądują na rozkładaczu.

Zaciskam dłonie na podłokietnikach.

– I nic się nie da zmienić?

Siada obok mnie i obejmuje moje ramiona.

– Nic. Nic się nie da zmienić. Pamiętaj o dziesiątkach tysięcy ludzi, którzy…

– A niechby te wszystkie sintety wyzdychały! – Krzyczę ogarnięta nagłą furią. – Trupojady! Niechby się podławili tą cudzą energią…

– A ty sama? Twoja przyjaciółka? A wszyscy twoi znajomi, przyjaciele… rodzice?

Milczymy. Drżą ściany. Dopala się ogień w piecyku.

– Moja żona też była sintetem – mówi szeptem mój gospodarz. – Nigdy w życiu nie zrobiła nikomu nic złego. Nie można jej winić za to, że nie chciała żyć. Uczciwie się starała. Dla mnie. Dla naszego dziecka, które miało przyjść na świat…

– Masz… dziecko?

Ścianami Zakładu wstrząsają nieustanne dreszcze. Drobne, prawie niezauważalne. Wydaje mi się, że widzę ten transporter, jakby drgający z łakomstwa, obrzydliwy jęzor.

– Nie zdążyłem – mówi Zarządca. – Zdobyłem dla niej dodatkowy pakiet, ale za późno. Nie mam dziecka.

Wibracja narasta. Rytm jest urywany, kurczowy, jakby Zakład odczuwał nadchodzące konwulsje. Usiłuję coś powiedzieć, ale nie znajduję odpowiednich słów. Chciałabym się obudzić z tego koszmaru.

– Teraz transporter zwala ich na membranę – mówi Zarządca. – Słyszysz… ściany już tak nie dygoczą. – Przytula mnie nagle do siebie. Zapiera mi dech w piersiach. – Sintety nie płodzą dzieci. Prawie. Dawniej w mieście żyły miliony ludzi, teraz jest ich znacznie mniej. Niedługo nie będzie już nikogo nadającego się do… przeróbki na energię. Wtedy Zakład stanie tak czy tak, i sintety powymierają. Rozumiesz? Nie stanie się to jutro, ani pojutrze. Jest jeszcze czas. I ostatecznie każdy z nas kiedyś umrze, ale czy to powód, żeby skakać z wieży głową w dół?!

Wydaje mi się, że majaczy. Jego ręka coraz mocniej obejmuje moje ramiona. Przez cały ogromny Zakład niesie się ni to westchnienie, ni to konwulsja.

– Zaczęło się – mówi Zarządca. – Ruszył rozkładacz.

W głębinach Zakładu rodzi się nowy rytm. Moje zęby zaczynają dzwonić, jakby ogarnął mnie wielki mróz. Mocniej zaciskam szczęki. Trzęsie mnie. Mój pogromca wyczuwa te dreszcze, usiłuję się wyrwać, on jednak nie puszcza. Nieruchomieję.

– Niekiedy trwa to godzinę – mówi. – Wszystko zależy… Ale dziś pójdzie szybko. Sama zobaczysz.

W głębi Zakładu coś pęka z głuchym stukiem. Czuję, jak po każdym korytarzu i każdym szybie przeciąga wiatr. Muska moje policzki, poświstuje w szczelinach, gwiżdże ponuro poprzez kraty i w rurach. Porywa i niesie ze sobą strzępy żółtawego dymu. Jaśniej bucha ogień w piecyku. Z podłogi unosi się pył, tańczą nad nią maleńkie wiry.

Potem ogień w piecu przygasa. Przeciąg słabnie i zanika.

– Już po wszystkim – mówi Zarządca, puszczając moje ramiona.


* * *

Siedzę na szczycie odgromnika. Patrzę na dalekie góry. Pode mną kołysze się metaliczna platforma. Wspięłam się tu o świcie, a teraz słońce znika za horyzontem.

Lato. W górach dojrzewają jagody. Nigdy ich nie widziałam, znam je tylko z opowiadań Jasnego… Wciąż jeszcze nie mogę o nim nie myśleć. Ale wspominam go coraz rzadziej.

Po zachodzie słońca spuszczam się na dół. Okazuje się, że na dole czeka na mnie Zarządca. Smaruje tłuszczem zawiasy i przeguby odrażającej mechanicznej stonogi.

– Coś ty tam robiła?

– A bo co?

– Za każdym razem, jak tam włazisz, boję się, że już nie wrócisz – mówi Zarządca z powagą. – Że skoczysz.

– Jestem dzika – zmuszam się do uśmiechu. – Dzicy gardzą samobójcami.

Popycha stonogę i ta, chrzęszcząc stawami, rusza w głąb bocznego korytarza.

– Co to za stwór?

– Czyściciel. – Zarządca wyciera dłonie szmatką. – Chcesz, to ci pokażę coś, co cię rozweseli?

– Akurat… – sceptycznie marszczę brwi.

– No, w najgorszym przypadku cię zainteresuje. To co, idziemy?


* * *

Ponownie idzie przodem. Migocze zielonkawy wzór na jego kurtce. Wiem już, że to sensory – prawie jakby miał oczy na plecach.

Przyprowadza mnie do piwnicy. Jak inaczej jeszcze można nazwać podziemne pomieszczenie?

Otwierają się przed nami ciężkie żelazne drzwi – prawie tak wielkie jak te, przez które weszłam. Zarządca zapala latarnię, a ja otwieram gębę ze zdziwienia: przede mną otwiera się podziemny korytarz! Szeroki tunel wiedzie w głąb, na posadzce połyskują szyny, a na nich stoi wparta w ziemię żelaznymi buforami platforma na czterech kołach. Słychać szemranie wody – pod żelazobetonową konstrukcją, pod szynami płynie strumień.

– Nie potknij się – ostrzega Zarządca.

Podchodzę bliżej. Na platformie jest ogromny przezroczysty bęben postawiony bokiem jak wiewiórcze koło. Na błyszczących bokach coś miga. Zatrzymuję się.

– To drezyna na kulkowych mięczakach – mówi Zarządca.

– Na czym, proszę?

– To zdumiewające stworzenia. Lepsze od każdego mechanizmu. Spójrz tylko!

Przenosi latarnię bliżej. Przezroczysty bęben w jednej trzeciej pełen jest oleistej, gęstej cieczy. Do ścian to tu, to tam, poprzylepiały się wielkie, szare nagie ślimaki. Każdy ma na podeszwie narośle w postaci błyszczących niczym rtęć kulek.

– Potrafią rozwinąć ogromną szybkość – mówi mój gospodarz. – Parzą się tylko na lądzie. Tu, w kole, są same samce. A tu – otwiera pojemnik z boku – samice…

Zaglądam do pojemnika. Ciemno, niczego nie widać.

– Wyglądają tak samo, są tylko większe i różowe – mówi Zarządca.

– Po co to wszystko?

– A po to, że jeżeli samice wrzuci się do bębna z samcami, wszystkie natychmiast rzucą się w poszukiwaniu suchego miejsca. Koło jest tak skonstruowane, że wydostać się z wody mogą tylko z jednej strony – do przodu. Są bardzo ciężkie, a poruszają się szybko… i koło zaczyna się obracać. W tunelu drezyna rozwija ogromną szybkość. Nie ma w nim prawie zakrętów czy podejść. Szyny są gładkie. W drodze powrotnej masz już drugie, nowe pokolenie tych ślimaków – najważniejsze, żeby zaraz po przybyciu na miejsce spuścić wodę. I w porę porozdzielać samców i samice.

– A dokąd wiedzie ten tunel? – pytam z namysłem.

– Mój rozmówca zamyka pojemnik. Szczęka żelazna klapa.

– Po co ci to wiedzieć?

– Do Miasta – odpowiadam sama sobie. – Tak się tam dostajesz. Przecież nie w wagoniku.

– Chodźmy – odpowiada sucho Zarządca. – Pora spać.


* * *

Zakład żyje swoim rytmem, tak samo niezmiennym, jak zmiany nocy i dni. Zaczynam go odczuwać równie wyraźnie, jak sintet odczuwa dobę – okres pomiędzy dwiema kolejnymi godzinami energii. Czuję ten rytm, gdziekolwiek bym była. To takie buczenie, którego nie złowisz uchem, ale czujesz je skórą. Ruch mechanizmów, syk pary. Napięcie wciąż rośnie, dopóki na rampę odbiorczą nie przybędzie kolejna zmiana.

Zaczynam chyba rozumieć Zarządcę. Nienawidzę go – ale rozumiem. Żeby tu nie zwariować, trzeba widzieć zmienników nie jako ludzi, ale jako słupki na grafiku. Pełznie transporter, zrzuca jednostki paliwa na membranę; w tych chwilach zawsze stoimy z Zarządcą obok siebie. To nie jest przypadek. Obojgu nam trzeba mieć wtedy obok siebie żywego człowieka – jakiegokolwiek, ale żywego.

Zarządca mówi niewiele – zadaje raczej pytania. Nie mam ochoty na spowiedź, ale on zawsze jakoś potrafi rozwiązać mi język. Opowiadam o Ewie i o tym, jak pracowałam w charakterze piksela. O tym, jak graliśmy w ogarek, jakie słuchy krążą po mieście o życiojadach. O tym, jak raz zaszłam do sklepu muzycznego…

W ostatniej chwili gryzę się w język. Jeżeli opowiem o miłośniku bębenków Rimusie – nawet nie wymieniając jego imienia – to zechce go odszukać albo napuści na niego swoje gończe psy. Rimus to nić, po której można trafić do dzikich. A dzicy byliby wspaniałym paliwem dla Zakładu. Aleks, Maur, Lifter, głuchoniemy Loszka, Przepiórka z dwojgiem swoich dzieci…

Wyobrażam sobie ich na transporterze. Słupki na grafiku, nie ludzie. Jeżeli do Zakładu przywiozą choćby Przepiórkę, czy starego Rimusa, albo Jasnego, nie dowiem się o tym – drgną tylko ściany, zawieje wiatr… muśnie włosy na karku… i tyle.

– Co z tobą? – pyta Zarządca.

Z trudem otwieram zaciśnięte pięści.

– Nic – odpowiadam, jakby nic się nie stało. – Słyszałam… jeden człowiek mi mówił, że dawniej Zakład pobierał energię żywiołów. A potem żywioły się zbuntowały i Zakład się przeistoczył… Czy to prawda?

– Nie wiem.

– Jeżeli to prawda… Czy on nie mógłby przeistoczyć się jeszcze raz?

W odpowiedzi Zarządca obojętnie wzrusza tylko ramionami.


* * *

Śni mi się, że wszyscy oni żyją.

Śni mi się, że pośrodku połoniny wzniesiono stos pod ognisko ze zrąbanych do korzenia świerków – wysoki do nieba. Ogień płonie jak Słońce. Trzy rody tańczą Arkan całą osadą – położywszy dłonie na ramionach przyjaciół.

Widzę ich sylwetki na tle ognia. Mężczyźni tańczą ustawieni w krąg mocno chwyciwszy się dłońmi z toporami, a na ich barkach stoją kobiety, obejmując jedna drugą ramionami, a jeszcze wyżej wyrostki, dziewczynki i chłopaczkowie, których ciemnowłose główki niemal sięgają wierzchołków drzew.

Chcę, żeby ten sen trwał wiecznie. On jednak się urywa.


* * *

Korytarze Zakładu oświetlone są nierównomiernie. W niektórych króluje mrok. W innych ze szczelin wydobywa się czerwona poświata. Jeszcze w innych świeci sufit – nikłym, niebieskawym blaskiem. Gęsta mgła zalega niczym woda, sięgając kolan albo do pasa. Bywają i takie korytarze, które całe są zasnute mgłą – do tych staram się nie zaglądać.

Gospodarz właściwie nie ogranicza mojej wolności. Mogę łazić, gdzie chcę. Tylko dokąd miałabym łazić? Jasne, że z Zakładu się nie wyrwę. Próbowałam wiele razy; korytarze są kręte, w niektórych można się natknąć niespodziewanie na wyłaniające się z mgły odrażające mechanizmy lub jakieś urządzenia. Jedne stoją nieruchomo, podniósłszy żelazne manipulatory na wysokość moich oczu. Inne coś robią – bez sensu i pożytku, gdyby mnie kto zapytał. Pucują do połysku betonową posadzkę. Oczyszczają ściany. Filtrują powietrze, wsysając jedną rurą żółtawą mgłę i wypuszczając ją drugą, taką samą, tylko rozgrzaną. Darzę te żelazne stwory nienawiścią i obrzydzeniem…

Brakuje mi mojego bębenka. Brak mi rytmu. Niekiedy zachodzę do odległych korytarzy – obszernych i niemal nieoświetlonych – i tańczę. Śpiewam bez słów i wsłuchuję się w swoje ciało. Spod podeszew rozbryzgują się drobne kałuże, wzbija się mgiełka. Tańczę i na krótko staję się sobą – Łanią. Dziką. Silną. Spokojną. Tańczę w ciszy i mroku.

Tańczę tak chyba przez kilka godzin bez odpoczynku. Padam niemal na twarz ze zmęczenia i pragnienia – ale czuję się znacznie lepiej. Przestaję się bać spotkań z Zarządcą twarzą w twarz.

Zarządca siedzi u siebie w pomieszczeniu rozrządu. Mon – tuje najbliższe energetyczne widowisko. To jego jedyne zajęcie, które lubię obserwować. Siadam w kącie, na czarnym krześle, przyciągam kolana do brody i obejmuję je ramionami. Mój gospodarz udaje, że mnie nie dostrzega.

„Widowisko energii, dla was, kochani mieszkańcy miasta!" Litery mienią się czerwienią, zielenią i żółcią, tylko tło pozostaje białe. Wyobrażam sobie, jak piksele na krawędzi zamierają, odwróciwszy się ku słońcu białymi grzbietami i tylko niecierpliwie postukują bosymi stopami o kamienne płyty platformy – wybijają rytm. A środkowe – te, którym zawsze się dostaje najciekawsza i najtrudniejsza praca, tańczą, połyskując połami szat, i zmieniają, zmieniają, zmieniają barwy…

Patrzę jak dłonie Zarządcy – sprawne, niemal czarne, z długimi, haczykowatymi palcami – wystukują słowa na klawiaturze. Na ekranie pojawia się napis: „Dziecko – to twoja przyszłość! Musisz mieć dziecko!".

– To coś nowego – wyrywa mi się.

Zarządca marszczy brwi.

– Bez sensu. Strata czasu… Ale pomyślałem…

Ponownie kładzie dłonie na klawiaturze. Napis się zmienia. „Dziecko – to oznaka społecznej pozycji. To prestiż! Musisz mieć dziecko!".

– Zakładowi brak paliwa – mówię. – Trzeba hodować nowe dzieci. Na karmę dla Zakładu.

Nie reaguje na moją prowokację żadnym gestem czy słowem.

– Powiedz, czy ci… kontrolerzy, łowcy, energopolicjanci – wiedzą o tobie? Kim jesteś, co robisz, jak i gdzie żyjesz? Co możesz i czego nie możesz? Czy o tobie w ogóle ktoś wie?

– Piksel nie może dostrzec obrazu – mamrocze pod nosem mój rozmówca. – Tym ludziom z SINT-u dostępne są tylko fragmenty informacji, jedni wiedzą więcej, inni mniej – ale całej prawdy nie zna nikt.

– Co to jest SINT? – pytam, marszcząc brwi. Przypominam sobie opaskę do ładowania energią, przypominam sobie jej ucisk nad łokciem. Przypominam sobie, jak na skórze pojawia się wzór z liter… znikający po kilku godzinach. S. I. N. T.

– Stacja Impulsowej Niekomercyjnej Transformacji – mówi Zarządca manipulując dźwigienkami na pulpicie. – Niezbyt szczęśliwie dobrana nazwa… Ale tak jakoś wyszło, historycznie.

– Niekomercyjnej?

– Za pieniądze można kupić tylko fałszywą energię. Na prawdziwą można tylko zapracować. Jako piksel, robotnik, policjant, dyżurny, agent do specjalnych poruczeń… Zapracować. Nie kupić. Będziesz obserwować dzisiejsze widowisko?

Milczę.

– Mam coś dla ciebie.

Odchodzi na bok i otwiera podłużną niszę w ścianie. W pierwszej chwili wydaje mi się, że wyjmuje z niej trombitę. Nieruchomieję – i z trudem tłumię westchnienie rozczarowania.

To nie trombita. Dziwny, skórzasty materiał złożony w harmonijkę, jak składany wachlarz. Zarządca go rozkłada; po ciemnym polu rozbiegają się jaskrawozielone błyski.

– Sensory – mówi mój rozmówca. – Jak na mojej kurtce. To ekran sensorowy.

Ekran jest bardzo duży: nawet tylko na poły rozłożony przegradza niemal sterownię. Materiał przypomina w czymś żywą tkankę – przecinają go żyłki i drobniutkie naczyńka, jak wewnętrzną powierzchnię powieki. Dotykam go. Wydaje się delikatny i nietrwały, ale w rzeczy samej jest bardzo mocny.

– Przydatna rzecz – mówi Zarządca. – Możesz patrzeć na widowisko bez wychodzenia z pokoju. Możesz go nastroić jako zwierciadło. A możesz po prostu postawić jako parawan chroniący przed przeciągami.

– Dziękuję – rzucam obojętnie.


* * *

Znalazłszy się w swoim pokoju usiłuję nastroić ekran, ale jest chyba niesprawny. Udaje mi się znaleźć tylko trzy kanały – zwierciadlany [przeraża mnie widok wychudzonej, bladej twarzy w krzywym zwierciadle i dopiero po chwili pojmuję, że to ja sama], kanał widowiska energii [działa tylko w ciągu dwudziestu minut na dzień] i jeszcze jeden, odtwarzający wizerunek układu sensorów na kurtce Zarządcy. Wychodzi: gapię mu się na plecy, codziennie, co godzinę – i mimo wszystko nie wiem, czym on się zajmuje. Sensory przygasają, gdy on siedzi albo stoi, a migoczą nieco jaśniej, gdy się porusza. To wszystko.

Złożywszy ekran stawiam go w rogu pokoju. Sama wychodzę na środek, zamykam oczy i zaczynam tańczyć, przyspieszając nieustannie tempo ruchów.

Ponownie – któryż to już raz? – zmęczenie i przygnębienie oklejające mnie niczym lepka kora pękają i opadają, wypuszczając mnie ze swoich uścisków. Wraca mi odwaga. Znaczy – wróci mi i powodzenie…

Czuję się jak odgromnik. Żywy, tańczący odgromnik. Czekam na błyskawicę, przyciągam ją… i trrrach!

Błyskawica – myśl bezgłośna i niewidzialna – razi mnie tak, że niemal padam na ziemię. Widzę drogę do wolności. Taką prostą i oczywistą, że chce mi się płakać.

Która godzina? Na zewnątrz jest pochmurnie, czy słonecznie? Ile zostało do zachodu słońca? Potrzebuję, żeby najpierw było jasno, ale potem żeby szybko ściemniało…

Pochwyciwszy pod pachę ogromny, niemal nieważki ekran, puszczam się biegiem po korytarzach. Co i raz dopada mnie strach: wydaje mi się, że Zarządca umie czytać moje myśli na odległość. Dlatego gdy zza zakrętu wyłania się jego wysoka postać, nie czuję niemal zdziwienia. Tylko serce mi zamiera – raz stuka, i już.

– Dokąd się wybierasz? – pyta mój ciemiężyciel ze zwykłą obojętnością w głosie.

– Wypróbować ekran. – Pierwsza wymówka, która mi przychodzi do głowy.

– Biegając z nim po korytarzach?

– Chciałam…

– Idź do centralki.

– Ale ja…

– Marsz!

Nie znajduję w sobie sił na sprzeciw.

Może jutro, podpowiada mi moja nadzieja. Nie ma się co spieszyć. Nie trzeba ściągać na siebie jego uwagi, może wyczuć pismo nosem. Jest przenikliwy… już się w nim zrodziło podejrzenie.

Odwracam się i tonąc po kolana w tej żółtej mgle idę do rozdzielni-centralki. Może już ma mnie dość? Uznał mnie za zbyt kłopotliwą zabawkę? Może postanowił wysłać mnie na membranę… akurat dzisiaj?

W centralce jest pusto. Migają ślepe ekrany. Jeden płonie czerwienią. Straciłam rachubę czasu – zaraz powinno się rozpocząć widowisko. Oglądam się ku drzwiom. Zarządca został z tyłu. A może wcale nie zamierzał za mną gonić? Może zadowoli się tym, że będę siedziała w centralce jak w domowym areszcie? Stawiam zwinięty ekran pod ścianą. Podchodzę do pulpitu. Widzę klawiaturę i na poły starte zielonkawe litery na białych klawiszach.

Nie mam pojęcia, jakim sposobem przekazuje się na ekran program widowiska. Ale teraz, na kilka sekund otwiera się przede mną przyszłość…

Możliwe, że…

Nie trafiam palcami w niektóre klawisze, napis wychodzi więc nieco koślawy…

ZAKŁAD ISTNIEJE POŻERA ENERGIĘ LUDZI NIE WIERZCIE KONTROLEROM ENERGII I ŁOWCOM SZUKAJCIE SINT TO JA ŁANIA

Naciskam wielki klawisz z napisem „Enter". Nie wierzę niemal, że to możliwe, ale moje koślawe słowa wyświetlają się na ekranie. Natychmiast po tradycyjnym powitaniu: „Widowisko energii… "

W korytarzu słychać kroki.

Pojmuję, że już po mnie. Ostatecznie i na zawsze.

Rzucam się do ucieczki, chwytając ekran jak swoją ostatnią nadzieję.

Znikam za zakrętem w tej samej chwili, w której z drugiej strony – zaledwie dwadzieścia kroków ode mnie – pojawia się Zarządca.


* * *

Pędzę, jak nigdy dotąd nie biegłam. Zarządca potrzebuje paru minut na odkrycie mojej działalności artystycznej. A potem pogna za mną.

Słyszę jego kroki. W każdej sekundzie spodziewam się, że chwyci mnie za włosy.

Teraz trzeba skręcić. Drugi korytarz na lewo. A może trzeci? Zatrzymuję się. Tracę czas. Jeden z tych korytarzy to ślepy zaułek, a ja nie widzę przyszłości. Nie wiem, gdzie mam skręcić.

Kroki Zarządcy dźwięczą coraz bliżej. Na złamanie karku skaczę w pierwszy korytarz, na jaki się natykam. Przede mną kłębi się gęsta mgła.

Ślepy zaułek?

Automat-stonoga! Przeskakuję przez niego i daję nura w pierwszy korytarz z prawej. Teraz już wiem, gdzie jestem. Jeszcze sto kroków i będzie wylot ceglanego komina!

U podnóża żelaznej drabiny tracę jeszcze kilka sekund, żeby wsunąć zwinięty ekran za pas na grzbiecie. Mój prześladowca wypada zza zakrętu, kiedy stawiam stopę na pierwszym żelaznym szczeblu.

– Stój! Psiakrew!

Jeżeli ma pistolet, lub cokolwiek, co strzela, już po mnie. Zwinięty ekran mocno mi przeszkadza, obija się o plecy; żebyż choć się nie wysunął! Żeby nie spadł!

Wspinam się po żelaznej drabinie, na szczeblach zostają pewnie strzępy mojej skóry z dłoni. Niczego nie czuję. Gram w berka ze śmiercią. W górę!

Drabina się trzęsie. Mój prześladowca wspina się za mną. Albo nie ma pistoletu, albo chce mnie rozerwać gołymi dłońmi. Uwzględniając, że ma ode mnie znacznie więcej sił…

A… to się jeszcze zobaczy!

Dłonie robią mi się lepkie. Nie czuję bólu. Choćby nie wiem co, muszę się dostać na żelazną platformę. Wtedy będę miała szansę.

– Stój! Zabiję!

Prawie czuję jego dłonie na swoich kostkach. Przyspieszam. Kołysanie odgromnika, szczęk żelaznych szczebli, i mój własny ochrypły oddech rodzą rytm, łapię go i przymierzam się do niego, on zaś mnie podejmuje i niesie niby bystra woda.

– Idiotka!

Chyba się zmęczył. Nie za bardzo, ale się zmęczył. Nie zmniejszam szybkości. Teraz! Jeszcze odrobinę!

Otóż i on, żelazny luk. Podciągam się ostatni raz – i wypadam na żelazną platformę na ogromnej wysokości.

Słońce chyli się ku zachodowi. Leżące wokół góry wyglądają jak zęby ogromnej korony – zielony łańcuch, za nim błękitny, a daleko w głębi złocisto-dymny. Wiatr niesie zapach trawy i igliwia. Zamieram w bezruchu, jak odgromnik czekający na uderzenie błyskawicy…

– Stój, dziewczyno!

Widzę jego twarz w otworze luku. Jego oczy po raz pierwszy wychynęły ze szczelin i mogę zobaczyć ich barwę. Są jasnozielone.

Jednym rzutem wynosi swoje wielkie, potężne ciało na krawędź platformy. Cofam się. Dzielą nas dwa kroki, nie więcej.

– Stój – mówi on. – Posłuchaj, nic strasznego się nie stało. Popełniłaś głupstwo. Tylko tyle. Nie będę cię karał. Nie będę nawet…

Jednocześnie robi krok ku mnie – a ja cofając się, wyrywam zza pasa zwinięty ekran.

– Zatrzymaj się!!

Jego palce chwytają powietrze milimetr od mojej piersi. A ja już padam w tył. Lecę, a wiatr śpiewa mi w uszach.

– Łaniooo!!!

Wiatr mną miota, jakbym była pustą torebką po kanapce. Przewijam się raz, drugi, tracę orientację i mylę górę z dołem, ciemnieje mi w oczach… I na krawędzi świadomości rozwijam ekran.

Rrraz! Natychmiast przestaję lecieć w dół jak kamień. Potem ponownie nabieram szybkości. Widzę jak z trudem, pokonując opór powietrza rozchylają się zakładki i błony, jak nagle połyskują zielenią sensory, jak napina się każda żyłka i niteczka mojego skrzydła…

Poruszając rękami wyczuwam nośne żebra mojego skrzydła i łowię wiatr. To jedyne, co może mnie uratować. Wiszę na rozwiniętym skrzydle, wczepiam się dłońmi w szorstkie błonki i wciąż jeszcze spadam w dół…

A potem ostry poryw wiatru, niby podstawiona dłoń, przemienia upadek w lot ślizgowy.

Unoszę się w powietrzu jak ptak. Widzę świat z góry. Widzę góry, lasy i rzeki. Przez niezbyt szczelną powłokę chmur tu i ówdzie przebijają się promienie słońca – niczym świetlisty wachlarz rozpostartych palców. Nad głową barwne niebo, w dole kolorowa ziemia, migoczący zielonkawo ekran tuż nade mną – jakby skrzydełko ważki… Lecę…

Poryw wiatru unosi mnie w bok. Wprost na mojej drodze, w odległości niemal wyciągniętej ręki, wyrasta przede mną betonowy mur.

Ostro zmieniam kąt przechyłu skrzydła…

Podrzuca mnie w górę i przenosi nad ścianą – zgrzytają po betonie podeszwy moich trzewików. I znów spadam – tylko teraz jest pode mną rudawy, mizerny las…

Upadek ponownie przechodzi w ślizg. Teraz lecę prawie poziomo. Ułamek sekundy…

I wpadam na jakiś iglasty krzew.

Bardzo kłujący.


* * *

Skóra ma moich dłoniach jest porozdzierana do żywego mięsa. Twarz mam podrapaną, boli mnie głowa, na czole mam guza wielkiego jak jajo. Ale żyję. Jestem wolna!

Zakład jest gdzieś obok. Blisko. W kilka sekund po moim upadku wokół zalega cisza. Zwalnia moje serce. Ta cisza rodzi panikę i strach.

Biegnę całą sobą rwąc tę okropną watę głuchoty i po chwili zaczynam słyszeć chrzęst igliwia i gałęzi pod stopami. Własne serce. Ochrypły oddech. Wyszłam ze strefy antyrytmu. Oglądam się za siebie z tryumfem na twarzy.

Tylko po to, żeby zobaczyć przez gałęzie mizernego lasku, jak żelazna paszcza wrót – nie mogę patrzeć na nią bez dreszczu grozy – otwiera się, wypuszczając na poły ukryte w żółtawym dymie mechanizmy.

Zarządca śledził mój lot. Chce się upewnić, czy żyję. Automaty mają mu przynieść mojego trupa. Albo żywą, ale pozbawioną przytomności. Albo zauważą ruch, schwytają mnie, obezwładnią i przytaszczą z powrotem.

Pokonując ból wspinam się na najwyższe drzewo. I siedzę wysoko, przytulając się do pnia, otoczona kłującymi gałązkami.

Automaty są coraz bliżej. Rozstawiają się w półokrąg. Co chwila wyrzucają przed siebie swoje gibkie macki z sensorami. Jeden strąca ptaka w locie. Sypią się pióra, niby czarny śnieg.

Muszę się stać częścią pnia. Stopić się z nim w jedność. Ostygnąć, oddać drzewu całe ciepło… Drzewo, drzewo, uratuj mnie!

Jeden z automatów – kroczące urządzenie na trzech nogach z trzema szponiastymi manipulatorami – ogląda sąsiednie drzewo. Macki wyciągają się na dziesięć metrów w górę i przetrząsają gałąź za gałęzią. Lecą na ziemię szyszki. Przeszukawszy obiekt mechanizm kieruje się ku sąsiedniemu drzewu, temu, na którym siedzę ja.

Mam ochotę zawyć i rzucić się w dół. Spróbować ucieczki. Choćby spróbować! Ale siedzę – i dopiero teraz przypominam sobie, że tam, na dolnych gałęziach, została moja krew. Krew z poranionych dłoni.

I automat ją znajduje.

Jego sensory rozbłyskują wściekle zielonym ogniem. Wysuwa się antena – przekazuje sygnał Zarządcy? Macki – dwie – obejmują pień z obu stron. Powoli, niespiesznie, przesuwają się coraz wyżej. Przeszukują gałąź za gałęzią.

Przytulam się całym ciałem do pnia. – Jestem drzewem. Jestem jego częścią. W moich żyłach płynie żywica. Jestem nieruchoma. Zamieram…

Macka dotyka podeszwy mojego buta. Całą siłą woli wstrzymuję się od drgnięcia z odrazy.

Macka przesuwa się wyżej. Muska spodnie. Pełznie po pniu, obmacuje korę, dotyka mojej piersi.

Przestaję oddychać.

Przede mną pojawia się druga macka. Przez chwilę marudzi, a potem muska moją twarz.

Nie ruszam się. Jestem drzewem. Drzewu wszystko jedno, kto go dotyka. Z drzewem igra wiatr, po jego gałęziach łażą ptaki, dzięcioł dłubie w korze…

Macki spływają w dół z nieco gniewnym brzęczeniem. Momentalnie wciągają się w korpus mechanizmu. Kołysząc się na trzech nogach automat idzie ku następnemu drzewu.


* * *

Siedzę na gałęzi przez całą noc. Słyszę, jak automaty przeszukują las. Cały czas czekam, aż wrócą. Czekam, aż pojawi się Zarządca; poszukiwania ciągną się bez końca, przy świetle i po ciemku. W końcu automaty cofają się do Zakładu.

Boję się, że zostawiły wartownika, który zaczeka, aż zlezę z drzewa i wtedy mnie złapie. Dlatego siedzę na gałęzi do rana.

Rankiem las budzi się do życia. Rudy, jakby zardzewiały las. Drzewo, które dało mi schronienie, okrywa się rosą. Chciwie oblizuję każdą igiełkę. Potem zsuwam się w dół – ręce i nogi tak mi zdrętwiały, że niemal spadam.

Rosa – na moim ubraniu, twarzy, dłoniach… Rosa zmywa krew z mojej twarzy i rąk. Myję się rosą i ożywam. Jakby nie było tej strasznej nocy. Jakbyśmy po prostu przechadzali się po lesie z Jasnym…

A przecież Jasny został w osadzie trzech rodów! I może na mnie czeka? Może, jeżeli wrócę i opowiem wszystkim prawdę, on mi przebaczy?

Nie decyduję się na wyjście na otwartą przestrzeń. Kryjąc się za pniami podchodzę bliżej, widzę wzgórki rdzawej gliny i pozwalane na nie poszarpane bębny, połamane trombity, pogięte tamburyny. Cmentarz moich przyjaciół. Cmentarz naszych nadziei.

Rosa wysycha. Wstaje słońce. Do osady – pół dnia drogi. Jak mnie tam powitają? Co zobaczę, kiedy wrócę?

Siadam na trawie. Okropnie chce mi się jeść. I bardzo chciałabym odpocząć. Pragnę spokoju. Normalnego ludzkiego życia. Ognia w piecu. Rozmów. Widoku męskich i kobiecych twarzy. I dzieci; ogromnie mi brak tych natrętnych, wiecznie się kręcących pod nogami hałaśliwych dzieciaków, których pełno jest w całej osadzie!

A jeżeli automaty trafiły i tam?

Zarządca niczego mi nie mówił, choć wielokrotnie go o to pytałam. Te słupki na ekranie, ta wibracja ścian, ten wiatr w korytarzach Zakładu… Może wszystkie trzy rody trafiły już tam? Dzieci też?

Pojmuję, że to niemożliwe. Za każdym razem przed pochłonięciem, przyjeżdżał wagonik z Miasta.

Z Miasta.

Co pomyśleli ludzie przeczytawszy na ekranie moją wiadomość? Błąd programu, awaria, przekłamanie na stykach? Przecież nie można winić pikseli – wszyscy działali zgodnie z poleceniami słyszanymi w nausznikach.

„Szukajcie SINT…” Mogłam poradzić im coś mądrzejszego. „Nie wierzcie kontrolerom, łowcom…” A skąd niby mają wiedzieć, kto jest łowcą, a kto nie?

Muszę się dostać do miasta. Nie do osady – lecz do miasta. Dlaczego ta prosta myśl nie objawiła mi się wcześniej? Trzeba uprzedzić dzikich. Uratować tych, których się jeszcze da…

Powinnam im powiedzieć, jak jest naprawdę. Oni przecież nic nie wiedzą! Może dojdą do wniosku – oni, nie ja! – że Zakład trzeba unicestwić za wszelką cenę. Zbierzemy wtedy ogromny tłum, przyjdziemy pod ściany Zakładu i… zwyciężymy?

Wstaję – i zatrzymuję się, wtulona w żywiczny pień. Do osady będzie pół dnia drogi. A do miasta? Jak się dostanę do miasta? Przecież dzielą mnie od niego nieprzebyte góry…

Strasznie chce mi się spać.

Idę przed siebie i patrzę pod nogi. Znajduję trochę jagód i grzyby, które mi kiedyś pokazywał Jasny. Jem wszystko, jak leci i na surowo. Natychmiast zaczyna mnie mdlić. Żebym się tylko nie otruła…

Słyszę strumień. Podchodzę bliżej. Strumień jest spory, szerszy od tego, na którym kiedyś ścigaliśmy się z Jasnym po lodzie… Znów te przeklęte wspomnienia!

Kładę się na brzuchu i piję jak zwierzę. Stękam z zadowoleniem. Potem zamykam oczy.

Wszystkie moje nieszczęścia biorą się z tego, że chcę za wiele. Nie dość mi tego, co jest. Chciałam czegoś więcej – i polazłam na wieżowiec, do dzikich. Chciałam czegoś więcej – i poszłam zaatakować Zakład. A przecież miałam wszystko – miłość i…

Do wody wpadają łzy.

Strumieniem płynie na poły zanurzony w wodzie ułamany fragment pnia z jedną jedyną gałęzią. Sama nie wiedząc dlaczego, chwytam za koniec gałęzi i przyciągam drewno do brzegu.

Kawałek pnia. Dokąd płynie?

Puszczam gałąź. Drewno płynie dalej, niespiesznie, majestatycznie i za zakrętem niknie mi z oczu.

Dokąd zmierza ta rzeczułka?

Z jakiegoś powodu myśląc o tym odczuwam podniecenie. Muszę przypomnieć sobie coś bardzo ważnego. Siedzę prawie przy samym Zakładzie, choć powinnam jak najszybciej się stąd zmywać – może się włączyć antyrytm, automaty mogą ruszyć na jeszcze jedno przeszukanie okolicy… a drugi raz nie da się ich oszukać!

Czemu nie gnam gdzie oczy poniosą, w góry?

Szmer strumienia. Przypominam sobie, gdzie ostatnio słyszałam taki szmer. W tunelu, gdzie stoi drezyna napędzana przez te ślimaki!

A podziemny korytarz wiedzie wprost do Miasta…

Skradam się przygięta i przemykam wzdłuż brzegu, jakbym się przymierzała, jak to jest być rzeką. Zakład jest coraz bliżej. Korony rudawych sosen, pod którymi można wszystko ukryć, są coraz rzadsze. A Zarządca ma w swojej centralce ekrany do obserwacji terenu.

Potem widzę drewno, które ugrzęzło na zakręcie i natychmiast się domyślam, co powinnam zrobić.

Woda jest lodowata. Ale w nie takiej już pływałam. Tak jak stoję, w ubraniu włażę do strumienia, który zdążył już stać się niewielką rzeczką i kładę się na pniu, obejmując go ramionami. Pień obraca się wokół podłużnej osi i zanurza mnie w wodzie.

Wydostaję się na powierzchnię burząc muł na dnie. Znajduję na brzegu pustą wewnątrz, giętką łodyżkę. Przecinam ją zębami i robię z niej rurkę. Ponownie kładę się na wodzie, obejmuję pień i oddycham przez rurkę.

Pniak przez chwilę się namyśla, ale w końcu wolno rusza z prądem. Płynie – a ja pod nim. Główny nurt rzeczki jest dostatecznie głęboki, żeby nie wlec mnie po dnie.

Drewno wypływa na otwartą przestrzeń. Przez błonkę wody widzę zbliżające się mury Zakładu. Mam nadzieję, że na małym ekranie nie da się zobaczyć moich wczepionych w drewno dłoni… Pokryte są mułem, czarne i mają barwę mokrej kory… i są kurczowo zaciśnięte. Zimno. Ledwo wytrzymuję.

Rzeka wpływa do specjalnie zrobionej dla niej rury. Robi się ciemno. Rozluźniam chwyt, puszczam pień i wstaję.

Woda sięga mi do pasa. Jest lodowato zimna. Uwolnione od mojego ciężaru drewno płynie dalej i grzęźnie na stalowej kracie.

No przecież! Ślizgając się po lepkim dnie rury podchodzę bliżej. Krata jest stara i w kilku miejscach przeżarła ją rdza. Nie widzę, co jest za nią – wodę zmącił muł i piach, które sama poderwałam z dna. Ale kratę można wyłamać, trzeba ją wyłamać – ona, krata, zamyka mi drogę do miasta!

Chwytam jeden z prętów, zapierając się jednocześnie nogami o drugi. Raz, dwa… trzyyyy!

Pręt lekko się wygina. Ale za to cała krata zrywa się nagle z zawiasów i pada na mnie, wgniatając mnie w wodę. Krztuszę się i parskam.

Pień powoli i majestatycznie płynie naprzód. Trzymam się go i płynę dalej. Nie mam pojęcia, co mnie czeka dalej – oprócz drezyny i kulkowych ślimaków.

Widzę nad głową szyny. Konstrukcja z żelazobetonu. Chwytam i podciągam się resztkami sił. Jeszcze centymetr… Wysuwam nad szyny głowę, potem ramiona, a potem sama walę się na nie niczym wielka ryba.

Wszystko.

W tunelu panuje półmrok. Drezyna stoi, gdzie stała. Poziom cieczy w szklanym kole jest nieco niższy niż za mojej poprzedniej wizyty. Samce kulkowych ślimaków, podługowate szare cienie, drzemią przyssane do matowego szkła.

Zostawiając za sobą kałuże podbiegam do zbiornika na ścianie. Podnoszę wieko. Wygląda że i damy są na miejscu. Trzeba by tylko dolać nieco cieczy do koła.

Tuż obok, w skrzynce bez zamka, znajduję wiszący na sznurku czerpak. Nabieram cieczy ze zbiornika dla samic. Ciecz jest ciężka, bardzo ciężka. Polewam nią ślimaki w kole – natychmiast się ożywiają. Tym samym czerpakiem usiłuję łowić samice, te jednak ześlizgują się z krawędzi i spadają z powrotem do swojego zbiornika.

Szukam w skrzyni jakiegoś bardziej poręcznego czerpaka i znajduję noktowizor z jednym pękniętym szkiełkiem. Dar losu. Wygląda na to, że szczęście znów mi sprzyja. Straciwszy cierpliwość zaczynam łowić samice dłonią. Okazuje się, że wcale nie są niemiłe w dotyku i bardzo piękne – duże i różowe. Mimo woli zaczynam się zastanawiać, jak się je wpuszcza do zbiornika z samcami. Po kolei, czy wszystkie naraz?

Przechodzę do koła. Liczę samce. Jest ich z pół setki. Samic powinno być więcej – czy mniej?

Zasycha mi w gardle. Nie mogąc wytrzymać nabieram dłonią wody ze strumienia i piję. Ponownie wyławiam samice, liczę je i układam wprost na platformie drezyny. Próbują się rozłazić. Łapię je jedną za drugą i wrzucam do koła.

Ciężka ciecz zaczyna się kotłować i na jej powierzchni pojawiają się bąble – jakby wrzała. Niemal pionowo wypływa na powierzchnię samiec, a za nim różowa samica. W następnej sekundzie wszystkie ślimaki cała masą napierają na ścianę koła. Nakrywa je fala cieczy, one znów wspinają się wyżej i ponownie nakrywa je fala. Koło się obraca.

Ale platforma stoi w miejscu.

Biorę się w garść. Wkładam noktowizory i uważnie oglądam drezynę. No jasne, żeby koło sprzęgło się z systemem napędu, trzeba je opuścić. Oto odpowiednia dźwignia.

Dźwignia się nie poddaje. Łamię paznokcie. Koło ze ślimakami obraca się coraz szybciej, grzechocze coraz głośniej, w każdej chwili może się tu pojawić Zarządca… Uch! Dźwignia szczęka z wysiłkiem. Koło opuszcza się niżej, sprzęgają się zębate tarcze, napina się łańcuch… Drezyna rusza z miejsca.

Przez kilka chwil stoję i patrzę, jak oddala się nasyp. Jak żelazne wrota Zakładu odpływają w dal. Grzmot kół odbija się od glinianych ścian tunelu. Ślimaki jak oszalałe rwą po śliskiej ścianie. Błyszczą rtęciowe kulki na ich podeszwach. Koło się obraca, ślimaki znów nikną pod wodą, ponownie wyłażą na suche miejsce… a drezyna mknie coraz szybciej.

Kiedy światło w tunelu gaśnie ostatecznie, po raz pierwszy spoglądam przed siebie. W noktowizorze wszystko jest bure i czerwonawe. Widzę ściany tunelu i ginące gdzieś w przedzie szyny.

Im dłużej patrzę naprzód, tym bardziej ulegam złudzeniu, że połknął mnie ogromny wąż. A ja ślizgam się jego przewodem pokarmowym. Wyrastające gdzieniegdzie ze ścian korzenie wyglądają jak żebra. Odwracam się. Siadam na wytartej skórzanej poduszce, plecami do kierunku ruchu. Zdejmuję okulary.

Pachnie wilgocią i pleśnią. Mam mokre ubranie i teraz marznę. Obejmuję ramiona rękami. No proszę. Wszystko się udało, teraz tylko jeszcze troszeczkę…

Ślimaki pomykają po szklanych ścianach, błyskają kulkami na podeszwach, pragną przedłużyć rodzaj. A ja mknę przez mrok podziemnego korytarza. Co mnie czeka w mieście?

I tak usiłując zachować resztki ciepła zapadam w płytką drzemkę. Budzi mnie szczęki szarpnięcie. Kurczowo chwytam za poręcz.

Drezyna gdzieś skręciła.

Co tam szczęknęło pod kołami. Była tam jakaś strzałka, rozwidlenie dróg, czy tylko mi się wydało? Może po prostu na szyny spadł jakiś kamień?

Rozjazd.

Widzę rozwidlenie, mówił Głowacz. Kto był mądrzejszy, on z tymi swoimi prawdopodobieństwami, czy Wilcza Matka, zawsze widząca przed sobą jeden cel i jedną jedyną drogę? Głowacz jest martwy. Ale i Wilcza Matka też już nie żyje. Kto mi teraz powie, co robić?

Zasypiam. Jestem koszmarnie zmęczona – podczas nocy spędzonej na gałęzi nie zmrużyłam oka. Trzęsą mną dreszcze i wszystko mnie boli.

Drezyna jedzie i jedzie. Jak długo tak jeszcze? Wagonik kolejki linowej pełznie prawie całą dobę. Ale on jedzie nie po prostej i porusza się wolniej.

Śpię, trzymając się poręczy. Śni mi się jakaś młoda kobieta. Prowadzi mnie za rękę. Jestem malutka. Byłam wtedy dzieckiem; niedobrze, że pamiętam te czasy dość mętnie. Same urywki. I oczywiście nigdy mi się nie śnią rodzice.

Chcę zobaczyć twarz tej kobiety. Jest za wysoko. Przez cały czas coś odciąga jej uwagę: odwraca się ode mnie oglądając witryny, lub natyka się na znajomego i długo z nim rozmawia, a ja wspinając się na palce usiłuję zajrzeć jej w twarz. W końcu tracę cierpliwość i tupię nóżką: mamo, spójrz na mnie!

Drezyną znów coś wstrząsa, budzę się i chwytam za poręcz. Jeszcze jeden rozjazd? Czy może to część snu? Ślimaki tak się rozpędziły, że wiatr gwiżdże mi w uszach a kurtka niemal wyschła…

W przedzie pojawia się jakieś światło. Podrywam się na nogi: Ileż w końcu przespałam?!

Drezyna zwalnia i podjeżdża do ziemnego nasypu. Wpada na bufory, zbijając mnie prawie z nóg. Szczęka dźwignia i szklane koło unosi się w górę – ślimaki wciąż jeszcze gnają przed siebie, ale część napędowa już się odłączyła.

Zeskakuję z drezyny. Widzę otwarte wrota. Widzę człowieka z latarką w ręce. Kto to jest? Kto mnie tu wita?

– Najeździłaś się? – pyta znajomy głos.

Zarządca świeci mi w twarz latarką.

– Łanio, czy ty mnie uważasz za idiotę? Myślałaś, że pokazałem ci to miejsce po to, żebyś mogła bez trudu uciec? Tam jest labirynt! Pułapka dla durniów!

Uderzam go w twarz. Usiłuję uderzyć. On z łatwością blokuje mój cios i odrzuca mnie, nieomal łamiąc mi rękę. Z ledwością utrzymuję się na nogach.

– Mało ci ludzi, których już zakopano pod ścianami? Przywiedziesz tu innych?

Na ułamek sekundy przed oczami robi mi się bardzo jasno. Odlatuję wstecz i uderzam tyłem głowy o ścianę. Ciepła krew z nosa zalewa mi wargi i podbródek. Dopiero wtedy orientuję się, że on mnie uderzył.

Osuwam się po ścianie. Padam na ziemię. Pokonałam Wilczą Matkę, ale on jest dla mnie za silny. I jego moc jest innego rodzaju.

Idzie ku mnie. Widzę, jak miękko stąpają po pomieszanym z gliną żwirze jego buty. Chcę zamknąć oczy, ale zmuszam się, żeby patrzeć.

Pochyla się. Bierze mnie za kołnierz. Podciąga wyżej… i nagle bierze mnie na ręce.

Żelazne drzwi zamykają się za jego plecami. Ponownie trafiam do Zakładu. Ponownie czuję odrażający zapach żółtej mgły. Ponownie słyszę nienawistny rytm – dudnienie i huk na granicy słyszalności.

Zarządca niesie mnie bez słowa. Niesie tak ostrożnie i delikatnie, jakbym była jego największym skarbem.


* * *

Pojąc mnie słonawą wodą opowiada, jak w młodości ścigał się w tunelach pneumatycznych. Okazuje się, że przed wieloma laty był w mieście system transportu pneumatycznego: wewnątrz wąskich naziemnych i podziemnych tunelów przemieszczano ładunki za pomocą powietrza pod ciśnieniem. Zuchwali chłopcy i niemniej zuchwałe dziewczęta latali po tych tunelach na samodzielnie wykonanych skrzydłach i powietrznych deskach ślizgowych – jak zrozumiałam, właśnie tam, w tych pneumatycznych tunelach zrodziła się sztuka lotu, którą później opanowali dzicy mieszkańcy wieżowców.

A Zarządca, który jeszcze wtedy nie był Sercem Zakładu, latał razem z nimi.

Było to niebezpieczne, znacznie bardziej niebezpieczne, niż dzisiejsze loty dzikich. Pneumonauci – a było wśród nich wiele dziewcząt – często ulegali kontuzjom, a nawet ginęli, pękały im bębenki i broczyli krwią z nosów. A jednak się ścigali – latali w wąskich tunelach, na ułamek sekundy wyprzedzając kupę lecących za nimi worków czy paczek, zawsze z wiatrem w zawody, zawsze starając się wygrać za wszelką cenę – a zwycięzcą zostawał ten, który docierał do mety pierwszy bez skaleczeń czy złamań.

Zarządca opowiadał mi wszystko ze szczegółami: jak robiono skrzydła, jak wygładzano ślizgowe deski, jak to wszystko razem działało – a ja doskonale wiedziałam, że nie kłamie. On rzeczywiście tam był i przeżył. I latał najpewniej jako jeden z pierwszych.

Leżę i słucham. Nie zadaję żadnych pytań. Nie mogę mówić: mam silną gorączkę, głowa ciąży mi jakby była odlana z ołowiu, z oczu płyną mi łzy – wcale nie dlatego, że płaczę. Po prostu łzawią mi oczy. Wszystkie moje rany i zadrapania się zaogniły – on smaruje je jakąś maścią. Poi mnie i karmi łyżeczką. Nosi mnie na rękach do wygódki. Nie mam sił na sprzeciwy. I co bym zresztą bez niego zrobiła?

– Ekran w zasadzie nie powinien był wytrzymać. Po prostu złapałaś odpowiedni wiatr. To bardzo trudne i rzadkie.

Zaraz zapyta, kto mnie tego nauczył. Nie powiem, nawet gdyby mnie wziął na męki.

Ale on o nic nie pyta. Opowiada, wciąż tym samym beznamiętnym głosem, że najtrudniejszy był nie start, a finisz. I długo opowiada mi o dziewczynie, która tak uporczywie usiłowała go zawsze wyprzedzić, że niekiedy podejmowała szaleńcze ryzyko.

– Zginęła? – pytam ochrypłym głosem.

– Nie, coś ty! Potem… wyszła za mąż. Urodziła chyba dziecko, dziewczynkę.

Milknie.

Jego dłoń spoczywa na moim czole. Nie mogę jej zrzucić. Jej dotyk koi ból.

– Pamiętasz swoich rodziców?

Mniej więcej o to samo pytał mnie kiedyś Rimus. Stary Rimus, ze sklepu z instrumentami perkusyjnymi.

– Pamiętasz?

– Mgliście…

– Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że ta dziewczyna… została potem twoją matką. Jesteś do niej podobna.

– Naprawdę?

– No… tak. Od razu to zauważyłem, kiedy zobaczyłem cię na tamtym śmietniku… obok tych dilerów. Nienawidzę tych bydlaków!

– A twoja żona… – ciężko mi mówić. – Ona… nie ścigała się w pneumotunelach?

– Nie, była typową sintetką… Cichą. Nieśmiałą. Ta dziewczyna z tunelu była jak trawa, która przebija się przez asfalt. A moja żona była jak kwiatek na otwartej przestrzeni.

Milczę.

Obejmuje mnie. Przytula do siebie. Słyszę jego serce.

– Wiesz… kiedy się ścigasz w tunelach pneumo, bardzo ważne jest, jaką o sobie śpiewasz pieśń. W końcu nie wszystko zależy tylko od szybkości reakcji, czy umiejętności. Bywało, że i doskonale wyćwiczonych rozmazywało o ściany jak pierogi – razem z ich reakcjami. Ale ważny był wybór pieśni. Wierzysz mi?

Myślę. Głowacz śpiewał o sobie, gdy polował albo walczył. I Wilcza Matka chyba też.

– A ja miałem bardzo prostą piosenkę – mówi Zarządca. – Taką, która nigdy mnie nie zawiodła.

Wcale mi się nie spieszy, żeby uwolnić się z jego rąk. Może dlatego, że zupełnie już osłabłam. A może po prostu nie chcę.

Zarządca zaczyna ni to śpiewać, ni to recytować przeciągle i melodyjnie:

Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat. Raz-dwa-trzy, po wszystko sięgaj, nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…” I tak dalej… – Urywa, trochę wstydliwie.

Piosenka dziwna i trochę śmieszna. Nigdy wcześniej jej nie słyszałam, ale z miejsca zapada mi w pamięć: „…nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…” Łapię się na tym, że powtarzam słowa samymi wargami.

Zarządca lekko rozluźnia uścisk rąk. Patrzy na mnie z góry.

– Nie zostawiaj mnie, Łanio – mówi bardzo cicho. – Jesteś ostatnią radością w moim długim, niedobrym życiu. Nie uciekaj ode mnie. Bardzo cię proszę.


* * *

Śni mi się, że lecę w sprężystym potoku powietrza wzdłuż mrocznego tunelu. Na ścianach płoną jaskrawo żółte lampy, które szybko zlewają się w ruchu i przeistaczają w dwie jasne smugi z prawej i lewej strony. Na wirażach deska-skrzydło zgrzyta o ściany, wyrywając z nich snopy iskier. Przypomina to trochę mój wyścig z Jasnym po zamarzniętym strumieniu, ale jest znacznie bardziej niebezpieczne.

Wiem, że wyprzedzam rywala o kilka setnych sekundy; dyszy mi w kark, a gdy przelatujemy obok kolejnej lampy, widzę na ścianie jego cień.

– Nie dogonisz mnie!

Wiem, kim on jest. Ale nie pozwolę mu się jeszcze raz pojmać. Niech sobie śpiewa tę swoją piosenkę do zachrypnięcia.

– Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr…

Chwytam strumień powietrza, próbuję stać się jego częścią i dotrzeć do mety najkrótszą drogą. Niekiedy strumień podrzuca mnie pod sklepienie, niekiedy opuszcza do samej betonowej posadzki, ale gdy dotknę jednego lub drugiego, natychmiast stracę szybkość. Lecę oszalała lotem, miganiem świateł, wolna i swobodna…

I nie wyrobiwszy się na zakręcie, uderzam w ścianę.

Budzę się oblana zimnym potem. Wokół mnie jest beton, żelazo i zamknięte drzwi.

Jestem w więzieniu.


* * *

Wagonik kolejki linowej przybliża się do wejścia na transporter. Widzę jego dach – daleko w dole.

Wagonik wjeżdża do tunelu. Mam sześć minut, zanim przewoźnik wyprowadzi zmianę i zanim automaty odbiorcze porównają zielone słupki z innymi, wysłanymi z SINT-u przy załadunku. Załadowano tylu to a tylu ludzi – wyładowano tyle to a tyle jednostek paliwa o ogólnej pojemności takiej to a takiej, zabezpieczającej tyle to a tyle procentów obciążenia rozkładacza. Jeżeli cyfry się zgodzą, przewoźnik odjedzie z powrotem, pieszcząc przenośny akumulator, w który załadują mu kilka porcji. Jeżeli nie – odjedzie bez akumulatora. Tak czy owak, zostanie mi pięć minut do powrotnej odprawy wagonika.

Rzucam w dół linę. Leci rozwijając się w locie i na koniec zwisa, sięgając niemal wylotu tunelu. Bardzo długo obliczałam jej długość – nie mogę dopuścić do tego, żeby zobaczył ją przewoźnik wagonika. Zostały cztery minuty. Ostrożnie spuszczam się z wąskiego parapetu, na którym przesiedziałam kilka godzin, i przebierając rękami odpycham się nogami od ściany, zaczynając zejście.

Udało mi się prawie całkowicie odzyskać siły po chorobie. Prawie. Sekundy biegną, a ja opuszczam się metr za metrem coraz niżej. Powiązałam na linie supły i według nich oceniam odległość. Staram się oddychać jak najciszej, ale serce wali mi w piersi niczym młot.

Dotarłszy do ostatniego, największego węzła, zatrzymuję się. Wiszę na odchylonej od pionu ścianie Zakładu, wprost nad wejściem. Metr pode mną nikło połyskuje lina nośna wagonika. Buczy generator – zasadniczo pracuje niemal bezgłośnie, ja jednak podczas wielu spędzonych w Zakładzie dni nauczyłam się odróżniać jego głos pośród wielu innych. Do odjazdu wagonika pozostały pojedyncze sekundy, zmiana zaraz zejdzie na taśmę ostatniego transportera…

Słyszę cichy dziewczęcy głosik:

– A teraz dokąd?

– Na taśmę – mówi miękki, prawie pieszczotliwy głos, to oczywiście przewoźnik. – Tam jest ruchoma droga, sama zawiezie was dokąd trzeba.

– A dokąd trzeba?

– Sama zobaczysz! Ja po prostu muszę wracać, tu wszystko jest wyliczone w czasie, sama rozumiesz…

Jego ostatnie słowa zlewają się ze stukiem drzwi kabiny. Pot leje mi się po plecach. Darujcie, chłopcy i dziewczęta, dziś niczego nie mogę dla was zrobić! Wybaczcie mi!

Lina drga. Z tunelu wylania się dach wagonika. Zamarudziwszy tracę bezcenną sekundę i już wyjeżdża karetka – jeżeli zeskoczę teraz, nawinie mnie na blok. Jedyne co mi zostaje, to odczekanie kolejnej sekundy i wtedy…

Rusza transporter. Ścianami Zakładu wstrząsa ledwo odczuwalna wibracja – rozkładacz szykuje się do rozruchu. Kiedy karetka wyjeżdża spode mnie, rozluźniam chwyt i miękko zeskakuje na dach kilka centymetrów od liny nośnej.

Jakkolwiek staram się tego uniknąć, rzuca mną do tyłu. Wagon lekko się zakołysał. Czy przewoźnik mógł tego nie zauważyć? Zaraz wrzaśnie: „Maszyna stop! Sprawdźcie, co z dachem!".

Blok skrzypi. Padam na dach wprost pod liną – twarzą w dół, nogami w stronę zakładu. W kabinie przewoźnik z pewnością patrzy pytająco w dach. Czy przyjdzie mu do głowy, żeby podnieść luk i sprawdzić?

Skrzyp się urywa. Karetka wchodzi w rytm roboczy: bloki toczą się po linie jak przewrócone koła po przewróconych szynach. Wagon lekko się kołysze. Przewoźnik milczy. Leżę i usiłuję stać się płaską jak chusta. Zakład z każdą chwilą odpływa w dal.

Podczas ostatnich dni naruszyłam ustaloną z Zarządcą tradycję wspólnego odbioru zmiany. On wie, że teraz, gdy przyjeżdża wagonik z miasta, kryję się w mrocznych korytarzach i zaszywam gdzieś w mroku. Niech mnie teraz poszuka: w zwykłych skrytkach, w podziemnym tunelu, na platformie odgromnika. A ja tymczasem będę już daleko…

Odwracam lekko głowę.

W górach już jesień. Widzę sine, zielone, różowawe łańcuchy. Widzę ten ogromny świat takim, jakim go widzą najbardziej śmiałe z ptaków.

Widzę sznury przewodów na prawo od podniebnego szlaku kolejki, po których płynie do miasta energia. Na prawo i na lewo od linii ciągną się czerwono-żółte zbocza porośnięte krzakami. Bardzo, bardzo długo zasiedziałam się w Zakładzie…

Ale wyrwałam się na wolność!

Słońce opada ku zachodowi. Jeszcze jest ciepło. Dach wagonika jest prawie gorący – był w drodze cały dzień, nieźle się nagrzał, a podczas sześciominutowego przestoju w tunelu nie zdążył się ochłodzić. Od karetki ciągnie zapach smaru. A z dołu unosi się woń gór, lasu, liści i igliwia.

Dlaczego ludzie nie mogą żyć w pokoju i ciszy jak góry wokół? Wszystko na świecie jest energią. Spalane drwa oddają energię Słońca, którą jako drzewa gromadziły przez całe życie. Ludzie żyją grzejąc się przy ogniu, żywią się świeżą dziczyzną albo bezpłatnym makaronem, ale energię czerpią z zupełnie innych, niekiedy bardzo dziwacznych źródeł; tak mniej więcej mówił Zarządca. Nawet nie zapytałam, jak ma na imię. Przecież z pewnością jakieś ma. Nie powiedział, a ja się nie domyśliłam, żeby zapytać…

Słyszę, jak przewoźnik łazi po kabinie. Ciepły dach wagonika szybko się ochładza, ale mimo wszystko wciąż się czuję, jakbym leżała na patelni. A on w każdej chwili może podnieść luk i mnie zobaczyć.

Oglądam się na Zakład: w świetle zachodzącego słońca widzę tylko jego zarysy, straszne zarysy betonowego sarkofagu. Pora przedostać się nieco niżej.

Szykowałam się do ucieczki od wielu dni i nocy. Obserwowałam wagoniki. Wiem, że są tylko dwa i kursują kolejno. Kiedyś załadowano mnie do jednego z nich. Drugi – właśnie ten – różni się od tamtego jedynie tym, że pod dnem ma wielkie żelazne uchwyty.

I na nich właśnie oparłam swoje rachuby.

Oczywiście niełatwo będzie przetrwać całą drogę siedząc na żelaznym uchwycie pod wagonikiem. Ale trafiały mi się już i noclegi na drzewach – czyżbym nie mogła wytrzymać doby na żelaznej rurze? Teraz nie zima, a prawie lato – choć noce jeszcze bywają chłodne. Mam ze sobą rzemienie i karabińczyki – mogę się i przywiązać i nawet pospać. A najważniejsze, że tam, na dole, nikt mnie nie znajdzie. Nawet jeżeli przewoźnik zacznie specjalnie przeszukiwać wagon, pod dno nie uda mu się zajrzeć, komu zresztą przyszłoby to do głowy?

Wyobrażam sobie, jak przewoźnik usiłuje wcisnąć łeb w otwór sraczyka – tylko w ten sposób mógłby obejrzeć spód. Uśmiecham się. Niechby tak utknął, głową w tej dziurze. Niechby tak przejechał całą drogę…

Wagon mija pierwszy wspornik. Zaczyna się kołysać, co akurat teraz mi odpowiada – podnoszę się na czworaki i wstrzymawszy oddech przekradam się ku tylnej ścianie wagonika: nie ma w niej okna, a raczej jest, ale zamazane farbą. I jest na niej żelazna siatka. Okropnie zgrzyta, gdy na niej zawisam. Zamieram w bezruchu. Na szczęście skrzypią także i bloki, zaciskając zęby zsuwam się jeszcze niżej, znajduję oparcie dla stóp – wiem, że powinno być tu coś w rodzaju stopnia… O, jest… Oddycham głęboko. Teraz zostało już niewiele, drobiazg: trzeba chwycić za ten stopień rękami. Zawisnąć nad przepaścią. I ostrożnie przedostać się na pierwszą poręcz.

Wiszę jak na drążku. Pode mną zbocze – zielonkawe sosny, wysokie… znaczy minęliśmy rudy las wokół Zakładu. Widzę każdy wierzchołek. Jeśli spojrzę uważniej, mogę zobaczyć wiewiórkę na szczycie, i sójkę, i…

A poręczy nie ma.

Przetarłabym oczy, gdybym miała wolne ręce. Nie ma poręczy! Żeby obejrzeć wagon od dołu, musiałam włazić w brudne, zasnute tym obrzydliwym dymem tunele, wyłamywać resztki popękanego betonu ze starych otworów w żelaznym rusztowaniu, przeciskać się przez wąskie szczeliny – po to, żeby spojrzeć od dołu na ten przeklęty wagonik…

Poręcze były. Z pewnością je wyłamało, gdy wagonik niezbyt szczęśliwie wylądował na stacji przeznaczenia w SINT-cie. Z pierwszej zostały pieńki nitów. A druga tak się wygięła, że można się na niej tylko powiesić. Ale to i tak nie ma znaczenia – bez pierwszej i tak się do niej nie dostanę…

Niewiele brakowało, a rozluźniłabym uchwyt. Płoną mi dłonie – ledwo na nich zdążyła narosnąć nowiutka, delikatna skóra.

Wspornik został daleko w tyle. Co teraz?

Biorę się w garść – w przenośni i dosłownie. Ponownie się podciągam. Umieszczam na stopniu kolano. Chwytam dolną krawędź metalowej siatki. Na dachu jest oczywiście wygodniej…

Może przewoźnik tu nie zajrzy? Może się teraz doładuje, z pół godzinki pocieszy się życiem i palnie się spać?

Ściemnia się.

W półmroku ponownie wciągam się na dach i układam jak najdalej od luku. Nad górami unosi się mgła. Raz czy dwa widzę w dole jakiś ogieniek. Może siedzą przy nim pastuchy, warzą wieczorną kaszę? A może tańczą Arkan…

W miarowe poskrzypywanie karetki wplata się ostry dźwięk. I niemal natychmiast słyszę przestraszony głos przewoźnika:

– Tak?

Odpowiedź jest zniekształcona przez zakłócenia. Ale mimo to poznaję głos. I mocniej wciskam się w dach.

– Nie – stwierdza przewoźnik nieco zachrypniętym głosem. – Tu nikogo nie ma. Znaczy, oczywiście popatrzę… Ale przecież ich odebrano zgodnie ze spisem!

Ponownie słucha głosu z odbiornika.

– Tak – mówi już mocno ochryple. – Oczywiście. Zaraz sprawdzę na dachu…

Odpełzam wstecz. Chwytam żelazną siatkę – skrzypi i grzechocze, ale nie zwracam na to uwagi. Spuszczam się w dół i zwisam na rękach… To wszystko, co mogę zrobić. Jest noc, a ja wiszę pomiędzy niebem i ziemią. Jeżeli przewoźnik nie wytęży wzroku, to może mnie nie zauważy.

W uszach wyje mi wiatr. Przez ten jęk słyszę, jak otwiera się klapa luku. Potem pojawia się światło – promień kieszonkowej latarki.

– Tu nikogo nie ma – mówi przewoźnik do mikrofonu. – Powtarzam, na dachu nikogo nie ma.

Zatrzymuje się wprost nade mną. I najwyraźniej dla spokoju sumienia opuszcza promień w dół. Snop światła oświetla mnie i tnie po oczach. Widzę niebieski krąg z białą spiralą w centrum – poblask w na poły oślepionych oczach. Twarzy przewoźnika nie widzę. I bez tego wiem, że widzi mnie jak na dłoni.

No co, rozluźnić palce?!

– Nikogo tu nie ma – powtarza przewoźnik po długiej jak wieczność pauzie. – Pusto.

Загрузка...