CZĘŚĆ TRZECIA

Widziałem, jak obydwoje wsiedli na Oarfa, najpierw Nihal, potem Sennar. Byliśmy obecni tylko ja i Soana, tak chcieli. To decyzja, którą rozumiem, i sądzę, że wszyscy powinniśmy ją zaakceptować. Pożegnaliśmy się krótko, zaledwie uścisk i kilka słów. To, co mieliśmy sobie do powiedzenia, powiedzieliśmy już w ciągu poprzedzających odlot wieczorów. Potem Oarf rozłożył swoje wielkie skrzydła i kilka razy machnął na próbę w delikatnym, porannym powietrzu. Potem po prostu wzbił się do lotu, a ja i Soana patrzyliśmy, jak staje się coraz mniejszy, lecąc w kierunku Saaru.

Odeszli, taka jest prawda. I nie wrócą. Odeszli do Nieznanych Krain.

Z zeznań Ida na posiedzeniu plenarnym Rady w sprawie zniknięcia Jeźdźca Smoka Nihal i członka Rady Sennara

20. Ocalenie

Lonerin został sam. W jednej ręce ściskał pustą buteleczkę, drugą podtrzymywał głowę Dubhe. Po całym tym zgiełku panująca na równinie cisza była ogłuszająca.

Oszołomiony rozejrzał się wokół. Po tamtej stronie gruzowiska znajdowało się ciało Rekli, jak mały, czarny tobołek w lustrze krwi. Z drugiej strony, w niemal dokładnym odbiciu pozycji Strażniczki Trucizn, leżał Filia, równie bezładnie.

Lonerin przez kilka chwil zatrzymał wzrok na jego twarzy o otwartych i wypełnionych bólem oczach zwróconych do kobiety, którą kochał. Ostatnia rzecz, jaką widział, jego ostatnia myśl. Nienawiść, jaką czuł do tego mężczyzny, wyparowała całkowicie, przechodząc w litość, która nim wstrząsnęła. Skąd ten cały ból? Dla kogo? Dla Thenaara?

Opuścił oczy na leżącą w jego ramionach Dubhe. Była bardzo blada. Nawet tym razem jej nie uratował. Mimo jego miłości i oddania klątwa miała wkrótce pochłonąć ją na zawsze. Lonerin był zmęczony, nie miał siły, żeby dalej iść. To było zbyt wiele. Przytulił Dubhe do siebie i poczuł słabe bicie jej serca. Chciało mu się płakać.

Potrzebna jest twoja pomoc, idioto, naprzód!

Zebrał się w sobie. Spróbował przeanalizować sytuację, ocenić fizyczny stan Dubhe. Było to jednak trudne: trawił go lęk i troska, i tylko ogromnym wysiłkiem udało mu się utrzymać przytomność umysłu.

Dubhe miała wielkie rozcięcie na piersi i przebitą na wylot dłoń. Zadrapania i wybroczyny widniały w zasadzie wszędzie, jej oddech był słaby, a bladość odbierająca nadzieję. Jeżeli szybko nie podejmie jakiejś decyzji, tym razem naprawdę ryzykuje, że ją straci.

Trzeźwość, Lonerin, musisz zachować trzeźwość!

Mdłości. Poczuł, jak podchodzą mu do gardła, razem ze słonym smakiem łez. Miał ochotę krzyczeć do utraty tchu, błagać niebo o pomoc. Był jednak przerażająco sam.

Drżącą dłonią przesunął po ranach Dubhe: tak naprawdę nie były bardzo ciężkie, ale straciła już zbyt wiele krwi. Należało zatamować krwotok. Lonerin jednak nigdy nie widział nikogo doprowadzonego do takiego stanu i był kompletnie nieprzygotowany do stawienia czoła tego rodzaju sytuacji.

Poczuł, że gwiżdże mu w uszach, a serce wali jak szalone. W jego wnętrzu jakiś głos krzyczał z przerażenia.

Powoli położył Dubhe na ziemi, a następnie złapał się za głowę i owładnęło nim konwulsyjne drżenie. Jego myśli kłębiły się jak szalone wokół obrazów śmierci i opuszczenia, a jedna wizja w szczególności wybijała się ponad wszystkie inne. Było to białe ciało, owinięte w długą, śnieżnobiałą koszulę. Obszerna czerwona plama na wysokości piersi i czarne włosy rozrzucone na czole i na ramionach. Jego matka w zbiorowej mogile.

Dubhe była taka jak ona. Jedna była kobietą, której nie udało mu się ochronić, a druga tą, którą za wszelką cenę chciał uratować. Było tak, jak gdyby dzieliły to samo przeznaczenie, to samo miejsce w jego sercu. Krzyknął rozpaczliwie.

Spokój, spokój! — nakazał sobie i postarał się pomyśleć rozsądnie.

Oddarł kawałek swojej tuniki, zanurzył ją w wodzie, którą miał w bukłaku, i jedna po drugiej zaczął przemywać rany. Było ich zbyt wiele, a krew wszystko mąciła. Nie potrafił się zorientować, jakie ruchy powinien wykonywać. I rzeczywiście, zapas wody wyczerpał się, zanim udało mu się obmyć wszystkie krwawiące miejsca.

Już po nas… nie uda nam się.

Starał się odsunąć te myśli na skraj swojej świadomości, ale nie dawał rady.

Oddarł to, co pozostawało z tuniki, i zrobił z tego pasy. Nie było ich wystarczająco dużo, a co więcej — były dość krótkie. Dlatego wziął płaszcz i podzielił go na kawałki: w jego stanie była to skomplikowana czynność. Zaczął krzyczeć ze złości i z wysiłku.

Pominął bardziej powierzchowne nacięcia i poświęcił się tylko tym głębszym, począwszy od zranionej dłoni. Ścisnął ją z całej siły, jaka mu została, a krew zamoczyła mu palce. Znowu poczuł odruch wymiotny, ale się powstrzymał. Wykrzyczał formułę uzdrowienia, zrozumiał jednak, że nie da rady. Energia płynęła z jego rąk nędznym, przerywanym strumieniem. To zbyt mało.

Już przez to przechodziłeś. Jest tak, jak wtedy na pustyni, no dalej, skoncentruj się!

A przecież wcale nie było tak jak wtedy. On był wykończony, a Dubhe miała się jeszcze gorzej. Nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Byli sami i zagubieni w miejscu, którego nie znali.

Zacisnął opatrunek jak mógł najmocniej, po czym przeszedł do innych nacięć. Przy każdym z nich chociaż przez kilka sekund próbował użyć magii, ale był zbyt zmęczony, żeby móc je uleczyć. Jego wzrok stopniowo zaczął zasnuwać się mgłą, a ręce zaczęły mu drżeć. Niezatarty widok zbiorowego grobu nie przestawał go dręczyć w myślach.

Tym razem będzie inaczej! Gildia nie zabierze mi również i jej!

Kiedy skończył, był bardzo osłabiony. Teraz musiał wziąć Dubhe na ramiona i wyruszyć w drogę na poszukiwanie pomocy. Spróbował raz, ale nogi ugięły mu się pod ciężarem. Przy trzeciej próbie udało mu się zarzucić ją na plecy, chociaż jego równowaga była chwiejna.

Nie miał pojęcia, dokąd ma się kierować, ale najbardziej logicznie było iść naprzód. Pomyślał o Sennarze, miał nadzieję, że jest blisko, ale w tej sytuacji przez chwilę wszystko wydało mu się niedorzeczne. Dopiero wtedy zorientował się, że stracił swój cel.

Został pokonany. Został zwyciężony przez Gildię. Niepotrzebnie dusił w sobie nienawiść i starał się stawać coraz silniejszy, przyłączył się do ruchu oporu i próbował walczyć. Czarny Bóg był potężniejszy i pochłaniał wszystko, co było mu drogie.

Upadł na kolana, miał ochotę odpuścić. Łzy zaciemniały mu wzrok i wypełniały usta, wszystko wokół niego stało się niewyraźne i zamazane.

W tym momencie odniósł wrażenie, że nie jest sam. Szeroko otworzył oczy: krągłe postacie wyłoniły się zza skał po bokach chodnika i kierowały się w jego stronę. Były obecne podczas starcia, przywołane krzykiem Boga Smoka, ale nie ośmieliły się interweniować. Teraz, widząc płaczącego mężczyznę, przestały się bać i wychodziły z ukrycia.

Wykończony Lonerin zrobił zaledwie kilka kroków, ale nie był w stanie się już podnieść. Opadł na ziemię, a Dubhe oparła się na jego plecach z głuchym odgłosem. Przeklął, zwracając się ku niebu; potem, podnosząc oczy, zobaczył wyraźnie jedno z tych stworzeń. Była to najdziwniejsza istota, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać, ale w tej chwili nie zastanawiał się, kim jest ani czego chce. Pomyślał tylko, że nie jest już sam i że może ktoś będzie mógł im pomóc.

Było to stworzenie wielkości gnoma, ale szczuplejsze i bardziej wysmukłe. Włosy i brodę miało długie i ozdobione świecidełkami, których w Świecie Wynurzonym nigdy nie widział. Spod gęstej i najeżonej czupryny o ciemnym kolorze pomiędzy czernią a granatem wystawało dwoje spiczastych uszu.

— Jest ranna! — krzyknął Lonerin. — Pomóżcie nam!

Gnom trzymał w ręku włócznię, a do jego pasa przypięty był długi miecz. Nie miał na sobie koszuli, jedynie skórzane spodnie. Stał nieruchomo i patrzył na niego.

Lonerin wskazał na Dubhe:

— Źle! Pomóżcie nam!

Pojawili się inni, tym razem z wycelowanymi w nich włóczniami. Ich twarze nie były jednak wrogie. Było ich czterech czy pięciu, wszyscy ubrani w ten sam sposób.

Lonerin spróbował się podnieść, ale udało mu się tylko boleśnie przeczołgać na kolanach.

— Proszę was, pomóżcie nam! — wrzasnął, a tamci cofnęli się o kilka kroków.

Popatrzyli na siebie i zaczęli rozprawiać cicho między sobą, wielokrotnie wskazując zarówno na niego, jak i na Dubhe w jego ramionach.

Jeden z nich podszedł bliżej.

— Araktar mel Shirova?

Lonerin stropił się. To dziwne mamrotanie z czymś mu się kojarzyło, ale nic nie mógł sobie przypomnieć. Był zbyt wstrząśnięty i wzburzony, żeby myśleć. Jego głos zniżył się do szeptu:

— Pomocy…

Gnom spojrzał na niego ze smutkiem, po czym dał znak swoim ludziom. Dwoje z nich rzuciło się biegiem i znikło z pola widzenia, zaś inni pomogli mu delikatnie złożyć Dubhe na ziemi.

Lonerin był zdezorientowany.

— Pomocy — mruknął ten, który do niego podszedł.

Lonerin odetchnął z ulgą.

— Tak, tak, pomocy, pomocy… — powiedział i zaśmiał się histerycznie. Był uratowany!

Rzucił się obok Dubhe, głaszcząc ją po włosach.

— Jesteśmy ocaleni… Teraz cię wyleczą, jestem tego pewien… Jesteśmy ocaleni.

Trzymał ją mocno za rękę i nie mógł oderwać od niej oczu. Czuł się tak nieskończenie lekko, tak piekielnie szczęśliwy, przepełniony poczuciem ulgi i… bliski zasłabnięcia. Nie miał już w sobie energii, a oczy mu się zamykały.

Gnom patrzył na niego, jak pochyla się nad Dubhe. Jego mina była nieprzenikniona. Kiedy zobaczył, że chłopak jest już spokojniejszy, spytał go:

— Z tam? — Palcem wskazywał ku horyzontowi wąwozu, z którego wyruszyli.

— Nie rozumiem… — odpowiedział Lonerin zgodnie z prawdą.

Tamten zdawał się myśleć nad tym długo, jak gdyby starał się przywołać w pamięci coś ważnego.

— Erakhtar Yuro… ziemie… z tam… rzeka…

Lonerin musiał się trochę skoncentrować, ale wreszcie zrozumiał. Przytaknął żywo.

— Tak, ze Świata Wynurzonego, i ja, i dziewczyna!

Gnom uśmiechnął się, potakując w odpowiedzi.

— Ghar, ghar… Świat Wynurzony… Erakhtar Yuro.

Lonerin przypomniał sobie, że uczył się tego języka, jak mógł go nie rozpoznać? To był elficki, a przynajmniej coś bardzo podobnego.

Dziwne indywiduum popatrzyło na niego z uśmiechem.

— Mało mówię barbarzyński, mało.

Lonerin nie zastanawiał się, jak mógł przytrafić się taki cud. Nie musiał wiedzieć, kim są te istoty, skąd przychodzą, to nieważne. Były ich wybawicielami, to wystarczyło.

W tym czasie dwóch wysłanych przodem powróciło z większym oddziałem towarzyszy. Wszyscy byli ubrani mniej więcej w ten sam sposób i prowadzili ze sobą przywiązane do łańcucha zwierzę. Z proporcji wydawało się, że jest to młode smoka, nie miało jednak skrzydeł. Z pyska wychodziła mu uprząż przeprowadzona po grzbiecie, do której przymocowane były nosze. Złożyli na nich Dubhe, chociaż jej nogi częściowo poza nie wystawały. Oczywiście, był to środek transportu przystosowany do rozmiarów tych gnomów, a nie istot ludzkich.

Stworzenie przed nim dało mu znak, aby się podniósł.

Lonerin ledwo wstał. Z trudem trzymał się na nogach, ale stanął przy Dubhe, wciąż ściskając jej rękę. Nie chciał jej zostawić. Z wysiłkiem ruszył za swoimi wybawcami.

Był przy niej Mistrz. Trzymał ją za rękę, gładził po czole. Szeptał jej słowa pocieszenia.

„Cieszę się, że wróciłeś…” — powiedziała do niego, patrząc mu w twarz.

Teraz, kiedy znowu widziała jego rysy, zdawała sobie sprawę, jak rozpaczliwie za nimi tęskniła.

„Nie jestem tu, aby zostać, wiesz o tym”.

„No to ja zostanę”.

Mistrz westchnął, wpatrując się w nią z uczuciem.

„Czy nie sądzisz, że nadszedł już czas, żeby zapomnieć i zacząć od początku?”.

Mocno ścisnęła jego dłoń.

„Nie pragnę niczego innego poza tobą”.

„Ale ja odszedłem i nie ma sensu, żebyś dalej mnie szukała. — Popatrzył na nią przeciągle, w sposób, jaki uwielbiała, po czym dodał: — On to nie ja”.

Dubhe chciało się płakać.

„Wiem” — odpowiedziała słabo.

Potem ciemność, w jakiej byli pogrążeni, rozwiała się w chmurze oślepiającego słońca, zabierając ze sobą Mistrza.

„Nie zostawiaj mnie!” — chciała krzyknąć Dubhe, ale gardło straszliwie ją piekło i nie udało jej się.

Jej oczy otworzyły się gwałtownie i oszołomiła ją oślepiająca biel. Poczuła ciężar własnego ciała leżącego na miękkim łóżku oraz głuchy i rozległy ból, który tu i ówdzie skupiał się w ostre, przeszywające ukłucia. Zorientowała się, że jej nogi wystają poza materac z suchych liści na jakieś dwie długości dłoni.

Zamrugała powiekami i światło zaczęło się rozwiewać, nabierając bardziej określonych kształtów. Okno, zielonkawy dach, ława. Wreszcie znane oblicze.

— Wszystko dobrze? — spytał Lonerin, pochylając się ku niej.

Dubhe przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Wychudzony, blady, zmęczony. Poczuła do tej twarzy głębokie przywiązanie, ale nic poza tym. Z bólem przymknęła powieki.

— Masz mnóstwo ran, dlatego tak źle się czujesz.

Dubhe ponownie otworzyła oczy, zmuszając się do uśmiechu. Jednak wspomnienia wynurzały się jedno za drugim, bolesne i nieznośne. Obrazy, które chciała przepędzić, a które znowu były trwale wyryte w jej umyśle. Na końcu — Filia rozpaczliwie wyrywający się z jej uścisku i to imię, które powtarzał obsesyjnie, tak przepełniony miłością i rozpaczą: Rekla.

— Jak widzisz, jesteśmy ocaleni — odezwał się Lonerin, przerywając tok jej myśli.

Dubhe ocknęła się i spojrzała na niego. Za nim dostrzegła kawałek izby, w której się znajdowali. Była to chatka o ścianach i dachu z suchych liści i drewna. Pomieszczenie wyglądało dziwnie, z wyjątkowo niskim sufitem i olbrzymim oknem z widokiem na plątaninę drzew przytłoczonych czerwienią zachodu słońca na pogodnym niebie. Łóżko, dość krótkie, dostosowane było do wzrostu gnoma, a obok niego stało krzesło i ława skrzyniowa, delikatnie ozdobiona fryzami, które przywodziły jej na myśl coś znajomego.

— Pewnie zastanawiasz się, gdzie jesteśmy, prawda? — uśmiechnął się Lonerin.

Dubhe przytaknęła.

— Naszymi wybawicielami są gnomy. Gnomy szczególnego rodzaju, ze spiczastymi uszami i granatowymi włosami.

Na jego twarzy malowało się zadowolenie i entuzjazm. W przeciwieństwie do niej był spokojny. Bo on naprawdę ocalał. Ona natomiast wciąż jeszcze pozostawała ofiarą własnych koszmarów, uwięziona w sieci Bestii. Kolejna różnica między nimi, jedna z wielu.

— Są skrzyżowaniem gnomów z Elfami, które — jak się zdaje — mieszkają wiele mil stąd, na wybrzeżu.

Tym razem serce Dubhe pozostało niewrażliwe na wzmiankę o Elfach, zaginionym i mitycznym ludzie, który kolorował jej dziecięce fantazje.

— Mówią po elficku i nazywają się Huve: to nazwa pogardliwa, myślę, że nadały ją im Elfy. To znaczy: „malcy”, „krasnalki”.

— To oni nas ocalili? — spytała Dubhe zmęczonym głosem.

Tak naprawdę nie interesowało jej poznanie całej historii, ale rozmowa pomagała jej oddalić obrazy śmierci, jakie wypełniały jej głowę.

— Pojawili się właśnie wtedy, kiedy myślałem, że już po nas. Ty byłaś cała we krwi, a ja doszczętnie wyczerpany czarami… Myślałem, że umrzemy, że ty umrzesz, a to było najgorsze ze wszystkiego.

Dubhe nie była w stanie poczuć ciepła na to wyznanie miłości. Teraz przestała już wierzyć w przyszłość z Lonerinem. Przypomniał jej się sen, z którego się obudziła, i słowa, jakie skierował do niej Mistrz. To była prawda. Lonerin nie był Sarikiem i nigdy nim nie będzie. Ona nie szukała w nim niczego więcej, tylko jego, swojego dawnego Mistrza.

Lonerin zaczął ze szczegółami referować jej krótką rozmowę, którą przeprowadził po elficku z gnomami Huve, a potem opowiedział o ich przybyciu do wioski i o tym, ile czasu pozostawała nieprzytomna. Był zadowolony, podekscytowany faktem poznania nowego ludu, a jego dusza odkrywcy ożyła. Dubhe natomiast czuła się od tego wszystkiego nader oddalona, jak gdyby należało to do innego świata, z którego była wykluczona. Powoli zaczęła się wyłączać. Głos Lonerina stawał się coraz bardziej daleki. Zapadała się w swoje osobiste piekło.

— Słuchasz mnie?

Dubhe spojrzała na niego.

— Tak…

— Mówiłem ci o ranach. Żadna z nich nie jest naprawdę ciężka, a ten lud jest bardzo biegły w sztuce kapłańskiej. Szybko dojdziesz do siebie.

Dubhe zdobyła się na lekki uśmiech.

Lonerin zamilkł i długo jej się przyglądał.

— Nie musisz się zadręczać. Nie byłaś sobą — powiedział nagle.

Łatwo powiedzieć — pomyślała Dubhe. Ale jak mu wytłumaczyć, że to się nie liczy? Jak mu powiedzieć, że za każdym razem, kiedy Bestia wychodziła na powierzchnię, coś w niej pękało? Jak dać mu do zrozumienia, że ta klątwa jest częścią jej samej?

— Uwolniłam ją — mruknęła, odwracając wzrok.

— To było jedyne wyjście — skomentował z przekonaniem.

— Ale znowu dokonałam rzezi.

Dubhe utkwiła wzrok w oczach Lonerina i zobaczyła, że on nie jest w stanie zrozumieć. Ten, kto nigdy nie zabił, nie mógł tego pojąć; między nią a światem normalnych, tych, którzy nie zaznali krwi, zawsze była zasłona.

Lonerin westchnął.

— Nie jesteś jedyną osobą, która zrobiła coś straszliwego.

Dubhe była zdumiona. Wyraźnie pamiętała, że zabiła Filię własnymi rękami.

— Niewiele brakowało, a sam zabiłbym tamtego Zabójcę.

W dalszym ciągu patrzyła na niego skonsternowana.

— Chciał cię zabić, nie byłoby w tym nic złego…

— Użyłem zakazanej magii. — Lonerin urwał, prawie ze wstydem. Kiedy jednak zorientował się, że Dubhe nie rozumie, ciągnął dalej: — Magia opiera się na równowadze i wykorzystywaniu sił naturalnych. Czarodziej nigdy nie robi niczego wbrew naturze: ogranicza się do naginania praw natury do własnej woli tak, aby go słuchały. Dlatego są rzeczy, których robić nie wolno. Na przykład ranić za pomocą magii albo zabijać. To działania, które obalają prawa natury, wstrząsają nimi. To magia zakazana, magia, w której zasłynął Tyran. Ten, kto wypowiada zakazaną formułę, ryzykuje własną duszę, zaprzedaje ją złu, aby mieć siłę do wykonania zaklęcia, które pragnie rzucić. To nie są czary, które można robić bezkarnie: ta magia trawi cię od środka, popycha cię do złego, niszczy cię.

Dubhe natychmiast rozpoznała cechy swojej klątwy. Jej pieczęć z pewnością była tego rodzaju magią.

— Rzuciłem ją przeciw mężczyźnie, który był z Reklą. I to nie dlatego, że mnie atakował czy chciał zabić. Wiem, jak obezwładnić nieprzyjaciela, niekoniecznie go wykańczając. — Przełknął ślinę. — Zrobiłem to dlatego, że był Zabójcą. Nie było innego powodu.

Dubhe pomyślała o chwili, kiedy Lonerin runął w przepaść, wiele dni wcześniej, o przepełnionym nienawiścią spojrzeniu, tak nietypowym dla niego i tak palącym, jakie dostrzegła w jego oczach.

— Dlaczego ich nienawidzisz? — spytała.

— Miałem osiem lat i zachorowałem na czerwoną febrę.

Dubhe znała tę chorobę. Zresztą przez całe wieki była to jedna z plag Świata Wynurzonego. Atakowała głównie dzieci i objawiała się niedającymi się zahamować gorączkami krwotocznymi. Prawie zawsze kończyło się to śmiercią z wykrwawienia. Wszyscy w Świecie Wynurzonym panicznie się jej obawiali.

— Moja matka była sama, bo mój ojciec porzucił ją przed moim narodzeniem. Miała tylko mnie. Wtedy poszła do Czarnego Boga, do Thenaara, i zgłosiła się jako Postulantka.

Lonerin przesunął dłonią po twarzy.

Podjął opowieść.

— Wyzdrowiałem, ale moja matka już nie wróciła. Razem z sąsiadką, której mnie powierzyła, poszliśmy nawet szukać jej w świątyni, ale nie było po niej śladu. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się, co się stało. Było takie pole, blisko miejsca, gdzie się bawiliśmy… pełne kości… odkryliśmy je z moimi kolegami… poszliśmy tam… i ona… tam była.

Dubhe wyobraziła sobie tę scenę. Przeszył ją dreszcz. Milczała. Nie było nic, co mogłaby powiedzieć, wiedziała o tym.

— Zabraliśmy ją i pochowaliśmy. Mnie oddano mojemu wujowi. Przez kilka lat myślałem o tym, żeby zemścić się w jakikolwiek sposób. Zniszczyć Gildię, zabić tych wszystkich łajdaków, nawet za cenę życia. Potem poznałem mistrza Folwara, który powiedział mi, że jest inna droga. Żal doprowadziłby mnie donikąd. Musiałem za to pozwolić mu zaowocować i przekształcić go w siłę. Dlatego zacząłem uczyć się magii, aby nadać sens całemu mojemu bólowi i nienawiści. To dlatego dałem się wysłać do Domu jako szpieg, dlatego dalej prowadziłem misję.

Dubhe opuściła wzrok. Oglądała go w nowej szacie, której nie znała.

— Zwęgliłem mu rękę. I sprawiło mi to wielką przyjemność. I chociaż zrozumiałem, że walczył, bo kochał Reklę, pragnąłem, aby zginął. Ale się powstrzymałem.

No właśnie. Taka była między nimi różnica. On miał jeszcze wybór, mógł zatrzymać się przed otchłanią. Ona nie. Ona za każdym razem zostawała pociągnięta dalej.

— Ja też popełniłem błąd. Też uległem. Nie musisz czuć się winna.

Dubhe uśmiechnęła się gorzko.

— Naprawdę chcesz porównywać swój moment słabości z masakrą, jakiej dokonałam tam, na skale?

— Nie byłaś sobą, nie miałaś innego wyboru. Czy naprawdę sądzisz, że lepiej by było pozwolić, by Rekla cię zabiła? Co byś przez to zyskała?

Dubhe opuściła wzrok. Nie wiedziała, ale wszystko było lepsze od bólu, który teraz czuła, przerażenia i wstrętu do siebie samej.

— To klątwa, to ta przeklęta pieczęć. To ona cię pożera i sprawia, że tak się czujesz. To nie ty, rozumiesz? — Lonerin siłą wziął jej rękę, ścisnął ją i długo, wymownie popatrzył jej w oczy.

— Ty nigdy nie zabiłeś, nie możesz zrozumieć… Tu nie chodzi o powód, dla którego to robisz, Lonerinie. Nie liczy się, czy miałeś rację, zabierając to życie; nie liczy się, czy był to wypadek, czy coś innego. Liczy się, że to zrobiłeś. I już nic nie jest takie, jak wcześniej. Śmierć wchodzi do twoich żył, zatruwa cię. Mój Mistrz… to dlatego umarł. A Bestia… ona nie jest poza mną, jest we mnie.

Lonerin gwałtownie potrząsnął głową.

— Nie, całkowicie się mylisz. Ty nie jesteś morderczynią, nigdy nią nie byłaś. To okoliczności, a teraz klątwa cię do tego sprowadziły. Ale ty, ty nie masz nic wspólnego ze śmiercią.

Jego wzrok był intensywny i szczery. On w to wierzył albo przynajmniej chciał w to wierzyć. Dubhe poczuła ukłucie bólu.

Gdyby naprawdę mnie kochał, zrozumiałby. A gdybym ja naprawdę go kochała, wystarczyłoby mi to spojrzenie.

Ale nie wystarczało jej. Była sama. Sama ze swoim przerażeniem. I chociaż on wszystko widział, nie zrozumiał. Nie kochał tego wszystkiego, czym ona była, nie kochał jej dłoni splamionych krwią. Kochał jej obraz, jej kruchość i jej słabość. A ona? Kochała to, co w nim przypominało jej Mistrza, kochała jego świat, gdzie możliwe było podejmowanie decyzji, jego pewność.

— Przysiągłem ci, że cię ocalę, i zrobię to. Uwolnię cię od klątwy, nie zatrzymam się przed niczym i już nigdy nie będziesz musiała uczynić niczego tak straszliwego. Z moją matką nie udało mi się, ale z tobą będzie inaczej. Zobaczysz, kiedy usunę klątwę, wreszcie będziesz wolna.

Jak to fałszywie brzmiało! Nawet gdyby udało mu się uwolnić ją od klątwy, nie mógł jej ocalić. Bo jej klatką była nie tylko pieczęć. Jej więzienie było bardziej rozległe, a on nigdy go nie dostrzegał.

A jednak Dubhe uśmiechnęła się. Ścisnęła jego dłoń. To jego usiłowanie kochania jej i tak ją wzruszało.

— Dziękuję — mruknęła głosem nabrzmiałym od płaczu.

Lonerin odnalazł jej usta na długi pocałunek, a ona wiedziała, że będzie to ostatni.

21. Dawny dług

Dohor wkroczył do świątyni marszowym krokiem. Yeshol już tam na niego czekał, klęcząc w ławce przed posągiem Thenaara. Modlił się i Dohor już od drzwi słyszał jego monotonny głos. Skrzywił się. Sam nigdy nie był religijny. Jego żona często kurczowo czepiała się wiary, zwłaszcza tuż przed śmiercią, kiedy choroba ją już zniszczyła. On nie. Postrzegał religię jako czyste narzędzie władzy i dlatego odczuwał litość dla tych, którzy naprawdę w to wierzyli.

„Bogowie istnieją, Dohorze, i w końcu i ty będziesz się musiał z nimi rozliczyć” — powiedziała mu kiedyś jego żona. W odpowiedzi tylko zaśmiał jej się w twarz: z jego punktu widzenia były to jedynie głupie przesądy.

— No i? — spytał donośnym głosem, stanąwszy za Yesholem.

Zobaczył, jak plecy starca prostują się na chwilę, po czym znowu usłyszał jego modlitwę. Nigdy nie mógł nadziwić się impertynencji tego człowieka w stosunku do swojej osoby. Zresztą to właśnie z uwagi na jego niezależność tak go cenił.

Kiedy Yeshol skończył, podniósł się. Pokłonił się przed Dohorem, pochylając głowę.

— Modliłem się.

To usprawiedliwienie zaskoczyło Dohora swoją niesłychaną prostotą i bezczelnością. Stwierdził jednak, że nie ma potrzeby stawania w obronie swojego autorytetu.

— Oczywiście, ty słuchasz pana stojącego wyżej ode mnie, czy tak? — spytał drwiąco.

Yeshol ograniczył się do enigmatycznego uśmiechu, po czym spoważniał.

— Kazałem was wezwać, bo muszę przekazać wam bardzo poważną wiadomość.

Dohor wcale się tym wstępem nie przejął. Dla Yeshola wszystkie wiadomości, jakie mu przekazywał, były nadzwyczajnej wagi.

— A więc? — popędził go już zniecierpliwiony.

— Nieprzyjaciel wykradł z rąk jednego z moich najlepszych Zwycięskich chłopca, którego potrzebowaliśmy.

Tak jak podejrzewałem, wiadomość zupełnie bez znaczenia — pomyślał król.

— To twoje problemy — odpowiedział. — Sam musisz rozwiązywać tego typu sprawy, wiesz o tym. Już i tak za bardzo ci pomogłem; przypominam ci również, że z twojej winy straciłem już smoka i jeźdźca.

— Tym nieprzyjacielem jest Ido.

Te słowa spowodowały, że w całej świątyni zapadła ciężka cisza. Dohor poczuł, jak jego serce się zatrzymuje. Już przynajmniej trzy lata nie słyszał tego imienia i szczerze mówiąc, miał nadzieję, że nigdy więcej go nie usłyszy.

— To niemożliwe — powiedział, starając się nadać tonowi swojego głosu naturalną barwę. — Trzy lata temu znaleziono w Krainie Słońca zwęglone resztki — był to z pewnością jego smok. Ido nie żyje.

— Gnom bez oka, z długą białą blizną przebiegającą przez całą lewą stronę twarzy. Zabił jednego z moich Zwycięskich, a drugiego pozostawił nieprzytomnego na granicy między Wielką Krainą a Krainą Ognia. To on opisał mi go tymi słowami, dodając, że była to osoba w podeszłym wieku, ale bardzo doświadczona w sztuce walki.

Dłonie Dohora zadrżały i nie był w stanie tego ukryć.

— Gdzie on jest? — Jego głos był przepełniony powstrzymywanym gniewem.

Yeshol potrząsnął głową.

— Tego dokładnie nie wiemy. Prawdopodobnie jeszcze w Krainie Ognia, liże sobie rany gdzieś w ukryciu. Z tego, co mi powiedział mój człowiek, nie był w dobrym stanie.

Te słowa rozbudziły w Dohorze dawne i irytujące wspomnienia. Ruch oporu w akwedukcie Krainy Ognia, ciągłe wypady Ida przeciwko jego ludziom, długa wojna i ostatnia bitwa w podziemnych kanałach. Stracił tam na dole z tysiąc ludzi, a to wszystko po to, żeby wykurzyć jakąś setkę rebeliantów.

— Akwedukt — powiedział ledwo słyszalnie.

— Tak właśnie sądzimy. Zdaje się, że nie jest całkiem zalany.

Dohor nie wiedział o tym. Kiedy kazał otworzyć śluzy, liczył po prostu na potęgę wody. Ale to nie wystarczyło.

— Ja się tym zajmę — powiedział szybko, podnosząc się.

— Nie wątpiłem w to. — Yeshol się uśmiechnął. — Kiedy tylko Sherva podał mi imię nieprzyjaciela, byłem pewien, że będziecie chcieli rozwiązać sprawę przy pomocy własnych ludzi.

Dohor przytaknął sucho.

— Możesz uważać go już za martwego. Wkrótce przyprowadzę ci chłopca.

Yeshol skłonił się.

— Zdaję się na was. Moja przyszłość jest w waszych rękach.

Kiedy Learchos wszedł do komnaty, jego ojciec, Dohor, już siedział na tronie i na niego czekał. Kazał go wezwać zaraz po powrocie. Learchos zauważył, że był w czarnym płaszczu, który wkładał tylko na ważniejsze podróże. Nie wiedział, jakie są jego zamiary, ale z pewnością chodziło o istotną sprawę. Kiedy dowiedział się, że został wezwany, przez kilka minut ociągał się, kontemplując swoje spojrzenie w lustrze wiszącym w jego pokoju.

Nie dało się ukryć, był niesamowicie podobny do swojego ojca. Te same włosy, tak jasne, że wydawały się białe, to samo spojrzenie. Tylko zieleń oczu wziął od swojej matki, Sulany. To zbyt mało, aby zaznaczyć różnicę między nim a rodzicem. Za kilka lat odziedziczy królestwo i będzie musiał dalej walczyć o sen, który do niego nie należał. Gdyby to zależało od niego, zrezygnowałby z dokonywania tych rzezi, ale nie mógł, takie było jego nieuniknione przeznaczenie.

Podszedł do tronu marszowym krokiem. W końcu był poddanym, nikim innym, tylko posłańcem śmierci swego ojca. Kiedy znalazł się przy nim, uklęknął. Zawsze tak między nimi było, ich stosunki były chłodne i formalne. Nigdy żadnego serdeczniejszego słowa czy uścisku. Teraz, jak się nad tym zastanowił, zdał sobie sprawę, że po raz ostatni dotknęli się za czasów jego dzieciństwa, kiedy w Makracie, w obecności świętującego ludu, król wziął go w ramiona i pokazał z radością poddanym. Potem już nic więcej.

— Podnieś się.

Learchos usłuchał, ale trzymał opuszczony wzrok. Nie lubił ojca oglądać.

— Mam dla ciebie misję. I spójrz na mnie, kiedy do ciebie mówię, jesteś dziedzicem tronu, a nie byle jakim chłopem.

Learchos zrobił to niechętnie — patrzenie w twarz ojca od dawna uważał za nieznośne. Czuł się wówczas tak, jak gdyby przeglądał się w lustrze, i nie mógł ścierpieć myśli, że jest do niego podobny. Jego oblicze zdobywcy, za którym kryła się wina za niezliczone żałoby i wojny, denerwowało go.

Król wytrzymał jego spojrzenie z chłodem.

— Nadal masz minę zbitego psa, która ci nie przystoi.

— Jestem tylko zmęczony, ojcze, nic więcej — skłamał chłopak.

Dohor mu nie uwierzył. W każdym razie Learchosa to nie obchodziło. Nic z tego, co robił, nigdy nie zadowalało ojca. Zawsze okazywał się poniżej jego oczekiwań, nic, tylko go zawodził.

— Ido nie zginął, przeżył i właśnie udaremnia nasze plany.

Learchos zesztywniał.

— Ma przy sobie chłopca wartego tyle złota, ile sam waży. Wiedzie go ze sobą do Krainy Wód, a tam prawdopodobnie znajdzie sposób, żeby go gdzieś ukryć. Misja, jaką ci powierzam, jest bardzo prosta: znajdź i zabij tego przeklętego gnoma, zabierz chłopca i przyprowadź mi go.

Learchos zacisnął pieści. To nie była misja, którą chciałby wypełnić, zresztą jak każda z tych, które zlecał mu ojciec. Przez kilka lat był zadowolony, że mu służy, i miał nadzieję, że wcześniej czy później uda mu się wywrzeć na nim wrażenie swoimi osiągnięciami i zdolnościami wojennymi. Potem zrozumiał, na czym opierała się władza Dohora, i jednocześnie zorientował się, że jest absolutnie niezdolny, aby zaspokoić jego żądania. Od tamtej pory każda misja była tylko kolejnym powodem upokorzenia i bólu. Ale było też coś innego. Król to zauważył.

— Masz mi coś do powiedzenia, synu?

— Ależ skąd, ojcze, wypełnianie waszych rozkazów jest przyjemnością.

Learchos znowu wbił wzrok w ziemię.

— Czy zrozumiałeś, dlaczego wysyłam właśnie ciebie?

Chłopak podniósł na niego oczy. Wydawało się, że siedzący na umieszczonym na podwyższeniu tronie Dohor dominuje nad nim swoją potężną posturą.

— Sądzę, że tak.

— Sposób, w jaki pozwoliłeś uciec Idowi w Krainie Ognia, był niegodny, to plama, której w żaden sposób nie można tolerować na osobie przyszłego króla. Oczekuję, że potraktujesz mojego najgorszego nieprzyjaciela tak, jak sobie zasłużył, czy to jasne? Chcę jego głowy podanej na srebrnej tacy. Od ciebie nie zadowolę się niczym mniejszym.

Learchos opuścił głowę na znak zgody. Nie było mowy o dyskutowaniu z rozkazami ojca, chociaż w większości przypadków nie podzielał jego poglądów.

— Czy szpiedzy wiedzą, gdzie on się znajduje?

— Niemal zabił jednego człowieka w Wielkiej Krainie, niedaleko granicy z Krainą Ognia. Wydaje się, że został ranny. Można przypuszczać, że obierze najkrótszą bezpośrednią drogę, aby dotrzeć do Krainy Wody. Najlepszym momentem, aby go pochwycić, będzie przeprawa przez pustynię. Tam będzie całkiem odsłonięty i bez żadnej możliwości znalezienia schronienia, aby się ukryć.

— Oczywiście — odpowiedział Learchos obojętnym głosem.

— Weźmiesz Xarona.

Learchos kiwnął głową. Przynajmniej będzie latał.

— Jeżeli to wszystko…

— Nie zawiedź mnie. — Spojrzenie króla stało się przenikliwe i złe. — Do tej pory dałeś mi niezliczoną ilość powodów, aby cię wydziedziczyć, ale niestety jesteś moim jedynym spadkobiercą. Nie zmuszaj mnie, abym zrobił to, czego nie chcę.

Learchos skłonił się głęboko, podczas gdy serce waliło mu w piersi jak młotem. Potem podniósł się i opuścił salę.

Był zmieszany, a słowa ojca stanowiły ostrzeżenie, więc po wyjściu z pałacu, zamiast skierować się do stajni swojego smoka, obrał drogę na długi balkon, idąc coraz szybszym krokiem. Kiedy znalazł się na zewnątrz, przed jego oczami rozciągnęło się szaleństwo pogmatwanych ulic Makratu. Zachodziło słońce, powietrze było świeże. Learchos odetchnął pełnymi płucami. Potrzebował tego. W jednej chwili przypomniał sobie kwaśny odór siarki, cuchnące wyziewy Thala. To tam po raz pierwszy spotkał Ida.

Learchos siedzi na grzbiecie swojego smoka. Lata nad polem bitwy, wypatrując niedobitków, jest wykończony i doskonale zdaje sobie sprawę, że nie jest posłuszny rozkazom swojego wuja — Forry. W jego żyłach jeszcze płynie podniecenie walką; spopielał nieprzyjaciół oddechem swojego rumaka, przebijał rebeliantów, jak mu kazano, samodzielnie: to niemało jak na czternastoletniego chłopaka, chociaż był już Jeźdźcem Smoka.

Czuł się trochę jak Nihal, był wojownikiem, żołnierzem śmierci, z którego jego ojciec powinien być tylko dumny. Żaden gnom, dorosły czy dziecko, nie miał szans się przed nim uratować.

Learchos w głębi serca jednak wie, że powód tego jego raptownego wypadu jest zupełnie inny i nie ma nic wspólnego z walką czy męstwem. Teraz, bez swego wuja ani innych, którzy mogliby go skarcić, może swobodnie dać upust swoim uczuciom. Nikt go nie wyśmieje. Nikt nigdy nie będzie mu wytykał jego niechęci wobec wojny i wobec ojca. Learchos czuje się więźniem i nie ma wyboru. To ojciec go tam wysłał: jego syn musiał przygotowywać się do roli wielkiego wojownika oraz godnego następcy jego tronu. Czy jest jakieś lepsze miejsce, aby wystawić go na próbę, aniżeli najokrutniejsze pole bitwy w Krainie Ognia, tam, gdzie biło i nie poddawało się serce ruchu oporu? Learchos miał ochotę odejść, ale nie mógł. Jakaś jego część miała obowiązek pozostania tam i nic nie mogło wzruszyć tego jego przekonania.

Skrzydła jego smoka w milczeniu gną się w powietrzu. Pod nim same ruiny i trupy. Wytęża wzrok i tylko przypadkiem kątem oka dostrzega przebiegające za nim migotanie. Ledwo zdąża dobyć miecza i odwrócić się, aby odeprzeć cios. Gnom bez zbroi, dosiadający olbrzymiego czerwonego smoka, trzyma broń z okrągłą drewnianą gardą i zakrzywionym ostrzem wymierzonym właśnie w niego.

Jego twarz przecięta jest długą białą blizną. Learchos obserwuje go przez chwilę, potem przechodzi go dreszcz.

Ido.

— Kogóż my tu mamy… — mruczy dziko gnom.

Learchos kieruje się instynktem i próbuje uciekać. Cóż innego może zrobić? Ido jest legendą, niezwyciężonym wojownikiem.

Gnom rzuca się naprzód z niewyobrażalną prędkością, a jednocześnie czerwony smok chwyta wierzchowca księcia za ogon. Zwierzę ryczy z bólu, a Learchos z trudem utrzymuje się na grzbiecie.

Umrę, myśli. Umrę!

Czerwony smok wytęża się i udaje mu się odrzucić daleko drugiego smoka.

Learchos nie rozumie już, gdzie się znajduje, i otumaniony spada na ziemię. Ido jednak nie atakuje go. Patrzy na niego bezlitośnie, kiedy on niezgrabnie podnosi się na nogi.

Chłopak przygotowuje się do obrony, pewien, że nie ma ratunku. Ściska miecz w obu dłoniach i wyciąga go przed siebie.

Ido wskazuje na broń.

— Widzę, że wciąż jeszcze przekazujecie go sobie z ojca na syna — mówi drwiąco.

Learchos pojmuje. To miecz jego ojca.

— Wiesz, kim jestem?

— Ido.

Gnom uśmiecha się.

— Twój ojciec był mniej więcej w twoim wieku, kiedy upokorzyłem go w Akademii. Trzymał w ręku ten sam miecz, co ty teraz. Na pewno ci o tym opowiadał.

Nie, nigdy tego nie zrobił. W korytarzach pałacu rzeczywiście często szeptano o tym, jak Ido upokorzył przyszłego króla przed wszystkimi uczniami Akademii, pokonując go w trzech atakach na trzy, aby napiętnować jego zuchwałe zachowanie.

Learchos mocno ściska miecz w dłoniach. Dobrze wie, co teraz nastąpi. Ido jest zaprzysięgłym wrogiem jego ojca, nie przepuści takiej okazji. Zemści się na Dohorze poprzez niego. Zabije jedynego spadkobiercę króla, a najpierw będzie go torturował i go poniży. To będzie koniec.

Czuje lepkie od potu dłonie i wilgotne czoło. Zimno mu.

Będę walczył — myśli. — Zrobię to, czego mnie nauczyli, zachowam się tak, jak chciałby mój ojciec, z honorem.

Ido atakuje z zaskoczenia, a jemu ledwo udaje się odeprzeć cios. Cofa się od razu, gwałtowność ataku nieprzyjaciela jest ogromna. Gnom czuje się panem sytuacji, czyta to w jego oczach, i ma rację. Atakuje bez spoczynku, bawi się, cieszy, a on jest kompletnie na jego lasce.

Ido zwiększa tempo, a Learchos czuje pieczenie w ramieniu. Trafiony. Koniec nieprzyjacielskiego ostrza jest czerwony. To jego krew. Pierwszy raz zostaje zraniony mieczem. Do tej pory był tylko bicz Forry.

Wyrywa mu się lekki jęk, opuszcza głowę, ale potem podejmuje walkę. Musi zachować honor. Być może umrze, ale jego ojciec będzie z niego dumny. Nigdy jeszcze nie był, Learchos wie o tym. Dlatego tak ważne jest, aby zachował się odważnie, to jego ostatnia szansa. Postanawia trzymać miecz tylko jedną ręką.

Ido wraca do natarcia, a jego ciosy trafiają celu z większą precyzją. Małe cięcia, lecz przy każdym z nich z ust Learehosa wyrywają się ciche jęki. — Próbuje je zdusić, ale mu się to nie udaje. Czuje się słaby i głupi, chce mu się z tego powodu płakać.

Powiedzą mojemu ojcu, że byłem tchórzem.

Dobry jesteś — mówi mu Ido. — Ale niedoświadczony — dodaje, uśmiechając się sarkastycznie.

Uderza z boku w jego ostrze i naciska z taką siłą, że wykręca mu nadgarstek — To wystarcza, miecz Learchosa odlatuje daleko. Jeszcze patrzy, jak kreśli na niebie świetlisty łuk, kiedy Ido kopie chłopca w środek klatki piersiowej.

Książę ma wrażenie, że się dusi, i osuwa się na ziemię.

Zapada nagła cisza. Learchos słyszy tylko swój zadyszany oddech. Miecz gnoma znajduje się o włos od jego gardła. Ido też ma zadyszkę i czubek jego ostrza się trzęsie. Chłopak czuje, że przecina mu gardło, tam, gdzie wystaje mu jabłko Adama. Przełyka ślinę, zamyka oczy.

Wie, że ta chwila nadeszła, ale nie boi się tak bardzo, jak sądził. Jego serce nagle zwalnia. Podnosi więc głowę i odsłania gardło.

— Jeżeli musisz uderzyć, po prostu to zrób.

Zdanie godne głupiego bohatera — myśli, takiego jak postacie zaludniające historię, do których czytania zmusza go jego ojciec. A jednak czuje, że pasuje do tej chwili, że wyraża to, czego naprawdę pragnie.

Ido patrzy na niego poważnie, cały czas mierząc mieczem w jego gardło.

— Co tu robisz sam? Gdzie jest reszta?

Pytanie, którego Learchos do tego stopnia się nie spodziewa, że musi zastanowić się nad odpowiedzią.

— Odeszli razem z więźniami. Już wszystko zniszczyli i wzięli to, co chcieli.

Gnom patrzy na niego twardym spojrzeniem.

— Oni? A ty gdzie byłeś, chłopczyku, kiedy źli walczyli?

Learchos czuje, że to zdanie uderza go mocniej niż miecz. Ucieka spojrzeniem, przenosi wzrok na niezbyt odlegle od niego skały, wyblakłe od wiatru i dymu wulkanu.

— Byłem z nimi — szepcze.

To wyznanie kosztuje go więcej niż cały wstyd, jaki czuje, asystując przy każdej rzezi dokonanej przez jego ojca.

— Zostawiono cię tu, żebyś na nas czekał? Czego szukałeś?

— Niczego.

— Ido pochyla się ku niemu, nie przesuwając miecza. Learchos czuje teraz, jak jego oddech ogrzewa mu szyję.

— Nie opłaca ci się mnie oszukiwać. Nie zabiję cię, dopóki nie dowiem się tego, czego chcę, i gwarantuję ci, że mam swoje metody, aby zmusić cię do mówienia. Jeżeli dalej będziesz się opierał, zabiorę cię ze sobą i pożałujesz tego mojego momentu łaskawości, czy to jasne?

Learchos pozostaje obojętny. Już nie czuje strachu: to, co przed chwilę wyznał, pozwoliło mu przekroczyć barierę przerażenia.

— Patrzyłem na to, co zrobiłem. Szukałem jakichś pozostałych przy życiu.

— Nie opowiadaj mi bzdur — odpowiada sucho Ido.

— Byłem pewien, że mi nie uwierzysz, i wcale mi na tym nie zależy. To prawda.

Learchos czuje, że ta ostentacyjna pewność siebie wkrótce go opuści. Chce, żeby wszystko się skończyło, na zawsze i szybko.

— Uderz mnie — mówi z przekonaniem.

Naprawdę tego chce, czeka na ostateczne pchnięcie mieczem.

Ido stoi przed nim nieruchomo. Jest zdumiony, a mimo to nie traci czujności. Powoli jednak jego spojrzenie się zmienia. Dla niego ten chłopak nie jest już wrogiem. W końcu wzdycha, po czym opuszcza miecz wzdłuż boku.

— Idź sobie — mówi mu rozkazującym tonem.

Learchos patrzy na niego zdumiony.

— Mogę jeszcze zmienić zdanie, więc gdybym był w twojej sytuacji, natychmiast bym uciekł.

Młody książę pozostaje na swoim miejscu, z rękami na ziemi. Nagle nie chce odchodzić. Nie chce ocalenia, nie zasługuje na nie. Pochyła więc głowę i zaczyna płakać. Wytrzymał aż do tej chwili, ale teraz już nie może. Czuje się zagubiony i głupi.

Ido stoi nieruchomo, nie wie, co zrobić.

— Powiedziałem ci, że jesteś uratowany, nie każ mi tego powtarzać.

Learchos podnosi się, ociera łzy. Bezimienny lęk ściska go w piersi.

— Przepraszam. Za wszystko. — Jest w stanie powiedzieć tylko tyle.

Potem biegnie przez równinę. Mija swojego zabitego smoka leżącego pod łapami drugiego zwierzęcia. Biegnie, biegnie i chciałby zniknąć. Myśli tylko o tamtym mieczu wymierzonym w jego gardło i o owych słowach, które otworzyły drogę całemu temu bólowi.

„Byłem z nimi”.

Learchos wzdycha. To było przykre wspomnienie. Wielokrotnie wracał do niego myślą, ale nigdy nie sądził, że będzie mógł jeszcze zobaczyć Ida. Kiedy dowiedział się, że prawdopodobnie nie żyje, z jakiegoś dziwnego powodu zrobiło mu się przykro.

W końcu skierował się do stajni. Zastanawiał się, co jego ojciec ma zamiar zrobić z chłopcem, jakie inne okropieństwa kryje w sobie to zadanie, ale były to niepotrzebne pytania, które tylko przygniatały jego duszę. W końcu, mimo tego wszystkiego, co wiedział o Dohorze, nadal pozostawał głupim dzieciakiem, który pragnie sprawić ojcu przyjemność.

Pomyślał o Idzie, o długu, jaki miał wobec niego. Prawdopodobnie byłoby lepiej, gdyby gnom zabił go tamtego dnia pod Thalem, ale i tak był mu winien życie. A teraz rozkazali mu go zabić.

Wszedł do stajni z opuszczonym wzrokiem, zamknął na moment oczy i przygotował się do tego, co go czekało.

— Wyprowadź Xarona, mam misję — powiedział do stajennego.

22. Wioska

Pobyt u ludu Huve minął jak we śnie. Dubhe większość czasu spędziła w łóżku, ogarnięta straszliwym zmęczeniem. Nie mogła wstawać, rany szaleńczo ją bolały, ale to przede wszystkim znużenie psychiczne powstrzymywało ją od jakiejkolwiek reakcji. Myślała, że za tą wioską, za puszczą, którą mogła dostrzec z okien swojego pokoju, problemy, które podążały za nią do tej chwili, tylko czekają, aby doszła do siebie, chcąc ją znowu pochwycić. Kiedy już wyjdzie z tego chronionego obszaru, nic jej nie uratuje.

Przede wszystkim pozostawała niewiadoma sprawa eliksiru: Lonerin, aby wydrzeć ją śmierci, zużył całą zawartość buteleczki i nic więcej nie zostało. Dubhe czuła, że Bestia śpi lekkim snem: uwolnienie jej było ryzykowną decyzją, za którą wcześniej czy później będzie musiała drogo zapłacić. Teraz miała jedyną, słabą nadzieję: dotarcie do Sennara na czas, zanim to się stanie. Właśnie, Sennar… Kto mógł im zagwarantować, że jeszcze żyje i że uda im się go odnaleźć? A przy tym wszystkim, jak powinna się zachowywać wobec Lonerina? Umysł Dubhe był plątaniną tysięcy myśli i miała szczęście, że jej towarzysz w tych dniach był zajęty.

— Muszę nauczyć się sztuki medycznej tych ludzi, może wśród tutejszych roślin są jakieś, które mogłyby zmniejszyć skutki twojej klątwy — powiedział jej.

Od tamtej chwili był zawsze na dworze, nie wiadomo gdzie. Przychodził do niej dopiero wieczorem, z podkrążonymi oczami i często podrapanymi rękami. Lekki pocałunek w policzek, po którym wypytywał o jej stan zdrowia, skrupulatnie oglądając rany.

Ich związek zdawał się kręcić już wyłącznie wokół tego. Lonerin zachowywał się, jak gdyby miał na tym punkcie obsesję, a Dubhe jeszcze nie miała odwagi, żeby jasno postawić przed nim sprawę. Była przekonana, że wcześniej czy później będzie musiała stawić czoła tej konfrontacji. Na razie jednak nie czuła się na to gotowa.

I tak spędzała dni, wpatrując się w kwadrat okna, śledząc niebo, które z godziny na godzinę zmieniało kolory, i słuchając odgłosów puszczy. Z tego łóżka wszystko wydawało jej się odległe i mgliste.

Przez kilka dni jedynym, co łączyło ją z ludem Huve, była osoba kapłana, który ją leczył. Był to zaledwie chłopak, mieszały się w nim groteskowo cechy Elfów i gnomów: szpiczaste uszy odznaczały się na ogolonej głowie, a długa broda w głębokim, ciemnoniebieskim kolorze pozwalała domyślać się koloru jego włosów. Chodził z gołym torsem, a na jego piersi widniał czerwony tatuaż, który w sposób szczególny wyróżniał się na bladej skórze. Był to spory i skomplikowany rysunek Ojca Puszczy, przedstawionego w najdrobniejszych szczegółach. Spodnie, które nosił, miały dziwny krój i wydawały się uszyte z giemzy. Kapłan wchodził do pokoju w milczeniu i nigdy nie zwracał się do niej ani słowem. Nie patrzył jej nawet w oczy, ograniczając się do sprawdzenia stanu jej ran, nie pozwalając spojrzeniu błądzić gdzie indziej po ciele.

W jego obecności Dubhe czuła się zakłopotana. Z jednej strony znowu odnosiła wrażenie, że jest tylko przedmiotem do analizowania i manipulowania, tak jak zawsze, kiedy ją leczono lub kiedy jakiś kapłan sprawdzał stan jej klątwy. Z drugiej — niemożność porozmawiania z nim i podziękowania mu. Jego dłonie były naprawdę nadzwyczajne. Za każdym razem, kiedy dotykał jej rozcięć, recytował dziwne formuły, coś w rodzaju litanii w nieznanym języku, która jednak przynosiła jej natychmiastową ulgę. Z jego dłoni rozchodziło się lecznicze ciepło, a stan zdrowia dziewczyny poprawiał się w oczach. Skóra zabliźniała się, a tam, gdzie była uszkodzona i potłuczona, wracała jak nowa. To był cud. Dzięki okładom i masażom Dubhe z dnia na dzień czuła się lepiej, a nawet jej dłoń, którą z wielkiego bólu na początku nawet nie poruszała, powoli odzyskiwała swój pierwotny wygląd.

W końcu, po czterech dniach zabiegów i pielęgnacji, rany prawie całkiem się zabliźniły. Dlatego Dubhe postanowiła przejść się po wiosce. Po całym tym czasie, kiedy była zamknięta w pokoju, miała ochotę na świeże powietrze i pragnęła rozjaśnić swój umysł.

Znaleźli dla niej kij. Jak na jej wzrost był zdecydowanie za krótki, ale wystarczał, aby mogła się poruszać, nie prosząc nikogo o pomoc. To Lonerin się o niego postarał. Nauczył się porozumiewać w języku elfickim, wprawdzie nieco akademickim i na poziomie elementarnym, dlatego nietrudno mu było wytłumaczyć jednemu z ludzi Huve, czego potrzebują. Podał go Dubhe z wahaniem.

— Jesteś pewna, że dasz radę?

Uśmiechnęła się.

— Po całym tym czasie spędzonym w łóżku może mi to zrobić tylko dobrze.

Lonerin pomógł jej wstać, podtrzymując ją za ramiona, a kiedy tylko był pewien, że sama stoi na nogach, pocałował ją znienacka w usta.

— Bądź ostrożna — wyszeptał jej do ucha.

Uśmiechnęła się zakłopotana.

Wyszła za drzwi na drżących nogach. Mimo tego przymusowego odpoczynku była jeszcze bardzo słaba.

Światło dnia oślepiło ją, a powiew lekkiego porannego wietrzyka sprawił, że zadrżała. Kiedy była w stanie otworzyć oczy, ze zdumienia stanęła jak wryta. Przed jej stopami rozciągał się zawieszony mostek zbudowany z drewna i lin, prowadzący do szeregu chatek przycupniętych wzdłuż skalnej grani. Wydawały się gniazdami jaskółek i były rozmieszczone na różnych wysokościach. Każdy domek był połączony z innymi za pomocą wiszących mostów, takich samych jak ten, który wychodził od drzwi jej chatki, a różne piętra wioski łączyły drewniane drabinki, zawsze zawieszone nad próżnią. Zmyślni Huve pomyśleli też o takich, którzy tak jak ona nie mogli się sprawnie poruszać: małe kabiny pozwalały przemieszczać się z jednego poziomu na drugi dzięki uczynnym pracownikom, którzy podnosili je i opuszczali w miarę potrzeby.

— Miłego spaceru — uśmiechnął się do niej Lonerin, przechodząc obok, by wejść na most.

Dubhe spokojnie przemierzyła całą wioskę i zorientowała się, że nie jest ona zbyt wielka. W sumie jakieś dwadzieścia chatek skonstruowanych z ciemnego drewna odcinającego się na jasnej skale, z dachami wykonanymi ze splecionych suchych liści.

Pracowitość tego ludu była niesamowita. Wszystko mieli tam doskonale przemyślane. Kanały doprowadzały wodę do wielkich, zawieszonych cystern, a system ruchomych mostów pozwalał w razie ataku odseparować jedną chatkę od drugiej. Wszystko zbudowano z wykorzystaniem materiałów puszczy, a pomysłowość i dokładność tych konstrukcji były takie, że nie sposób się było nimi nie zachwycać. Między innymi dlatego, że ze skrajną mechaniczną funkcjonalnością szła w parze wyszukana estetyka: wszędzie bowiem pojawiały się wycinane w drewnie ornamenty, dowodzące wielkiego kunsztu tutejszych artystów. Wiele z tych dekoracji przedstawiało lądowe smoki, którym prawdopodobnie oddawano niemal boską cześć. Dubhe zauważyła, że Huve używali jako wierzchowców zdecydowanie mniejszej i łagodnej odmiany tych stworzeń. Nierzadko można było zobaczyć grupki myśliwych poruszających się w kierunku wąwozu, jakąś setkę łokci poniżej, dosiadających tych dziwnych rumaków.

Najpierw pomyślała, że muszą żyć głównie z polowania, ale wytężając wzrok, zorientowała się, że trudnili się również rolnictwem. W głębi wąwozu znajdował się niewielki ogrodzony obszar nawadniany siatką kanałów, gdzie kobiety uprawiały różne warzywa. Rozpoznała jednak tylko kilka gatunków: w większości były to rośliny, których nie znała.

Nieco dalej dostrzegła znów owe majestatyczne smoki, które po raz pierwszy napotkali na polanie. Jak się zdawało, Huve zbudowali wioskę blisko ich gniazda, i pomyślała, że pewnie nie było to przypadkowe. Potwierdziło się to, kiedy zorientowała się, że na szczycie ściany, wzdłuż której położona była wioska, znajdowało się coś w rodzaju drewnianego totemu, na którym z wielkim realizmem przedstawiono jedno z tych ogromnych zwierząt. Obok rosło olbrzymie drzewo w jakiś sposób przypominające Ojca Puszczy, pod którym zatrzymali się w połowie ich podróży. Wokół pnia stała długa chata, lepiej wykończona w porównaniu do innych, o drewnianym dachu. Za każdym razem, kiedy ktoś z ludzi Huve przechodził w jej pobliżu, podnosił dłoń do serca. Najwyraźniej było to miejsce kultu lub miało dla wioski strategiczne znaczenie.

Po zakończeniu spaceru Dubhe przepełniało zdumienie. Zauważyła też, że ludzie, których spotykała, również mierzyli ją spojrzeniem z mieszaniną sympatii i ciekawości. Dzieci ukrywały się za rogiem chatek albo szły za nią, a dorośli patrzyli na nią spod oka, pokazując w jej kierunku i mówiąc coś między sobą. Poczuła natychmiast skrępowanie. Przyzwyczaiła się do tego, że nie jest zauważana, a tam nieuchronnie znajdowała się w centrum uwagi. Jednak owa postawa przychylnego zainteresowania rozczuliła ją. Ich proste i pracowite życie, ich elegancki i cichy krok, a nawet ich tak śmieszne ciała uświadamiały jej, jakie mogłoby być jej życie w Selvie, gdyby nie przydarzyło się całe to zło. Lud Huve prowadził życie z pozoru pokojowe, na które przez te wszystkie lata ona mogła tylko patrzeć z daleka i z zazdrością.

Po południu wykończona schroniła się w swojej chatce, ledwo zdążając na leczenie. Lonerin wszedł w momencie, kiedy kapłan właśnie rozsmarowywał jej ziołową maść.

Twarz miał ściągniętą i zmęczoną, ale z jego spojrzenia biła radość. Trzymał w dłoniach bukłak.

— Oto on! — powiedział triumfalnie.

Dubhe poczuła, jak bicie jej serca przyspiesza. Nie śmiała w to wierzyć.

— Niewiele było trzeba, wystarczyło dodać ambrozji, co zresztą było oczywiste. Widziałaś, prawda, Ojca Puszczy na szczycie skalnej ściany? To ostateczny składnik, razem z kilkoma absolutnie niezwykłymi roślinami, jakie rosną w tych stronach.

Lonerin mówił tak szybko, że z trudem za nim nadążała.

— Czy to eliksir? — spytała z obawą.

— Oczywiście, że tak! Najnowsza wersja, a teraz, kiedy znam już rośliny do jego produkcji, mogę zawsze zrobić go tyle, ile zechcę.

Miał na twarzy wyryty szeroki uśmiech. Włożył jej w dłonie bukłak, odsuwając młodego kapłana i, nie zważając na niego, objął ją. Dubhe odsunęła się szybko, a Lonerin spojrzał na nią zaskoczony. Trwało to zaledwie sekundę.

— Dziś wieczorem jesteśmy zaproszeni na posiłek do domu wodza wioski.

Dubhe przypomniała sobie długą chatkę znajdującą się na szczycie urwiska.

— Są dobre wieści. — Uśmiechnął się zagadkowo. — Przyjdę po ciebie o odpowiedniej porze.

Dubhe obudziła się po długim i regenerującym popołudniowym śnie. Od razu zauważyła, że na ławie coś leży. Podniosła się ciekawie i zobaczyła ubrania. Jej własne zresztą były w bardzo złym stanie; ktoś je wyprał, ale na rozcięcia i rozdarcia nie można było nic poradzić.

Usiadła na brzegu łóżka i przyjrzała się nowemu odzieniu. Było skórzane, z tego rodzaju giemzy, którą zdawali się nosić wszyscy w tych stronach. Spodnie wyglądały na może nieco przykrótkie, ale jeżeli wsunie je w wysokie buty, nie będzie tego widać. Koszula natomiast miała dobry rozmiar: była bez rękawów, a na piersi wyhaftowano na czerwono wspaniałego lądowego smoka.

Dubhe przebrała się natychmiast i nagle poczuła się dobrze. Nie były to już szaty Zabójcy i nie były to także ubrania złodziejki. Były czymś odmiennym, nowym.

Jej wzrok padł na odzienie, które właśnie zdjęła. Wśród czerni skóry dostrzegła coś białego. Jej serce drgnęło. List Mistrza.

Wzięła go do ręki. Był wyblakły od tych wszystkie momentów, kiedy go czytała i głaskała.

Po raz kolejny rozłożyła go wzdłuż głębokich bruzd, które go rysowały, przesunęła palcami po atramencie, po zagięciach papieru. Ileż łez wylała nad nim przez cały ten czas.

Sądzę, że Cię kocham. Kocham ją przez Ciebie.

Słowa, które w swoim czasie rozpaliły jej serce miłością i bólem. Teraz rozumiała je do głębi, nagle wszystko stało się dla niej jasne. Zamknęła list i odłożyła go tam, gdzie był wcześniej, razem ze swoimi starymi ubraniami.

— Jesteś gotowa?

Dubhe odwróciła się w kierunku drzwi. Lonerin czekał na nią, też ubrany w stylu Huve. Miał koszulę taką jak ona, ale dekoracja na jego piersi przedstawiała olbrzymie drzewo pełne poskręcanych gałęzi i wielkich liści.

— Tak — przytaknęła, biorąc kij.

Kiedy wyruszyli w drogę, Lonerin poinformował ją o tym, co powinna wiedzieć przed wieczorem. Wytłumaczył jej, że wódz wioski to po prostu osoba wybrana przez wszystkich mieszkańców, aby kierować losami tej małej wspólnoty, i że chatka, do której zmierzali, była wybudowana wokół tutejszego Ojca Puszczy.

— Huve mają dwóch bogów: jednego dla Puszczy, Ojca Puszczy, i jednego dla zwierząt, Makhtahara, smoka lądowego. Tutaj mają szczególne szczęście, bo jest też smocze gniazdo.

— A ta kolacja? — spytała Dubhe.

— Wódz wioski chce z nami porozmawiać. Ze mną już miał okazję to zrobić i opowiedziałem mu naszą historię, ale oczywiście pragnie poznać też ciebie. Dlatego pozwala nam uczestniczyć w kolacji, jaką spożywają na cześć Ojca Puszczy co dwadzieścia osiem dni, przy pełni księżyca.

Dubhe lekko się zasępiła.

— Co mu o mnie powiedziałeś?

— Wie o twojej klątwie.

— A o mojej pracy?

Lonerin milczał przez kilka chwil.

— Wie, że ściga nas Gildia, ale nie wie, że jesteś złodziejką.

To jej się nie podobało. Wieczór zaczynał się pod złą gwiazdą.

Kiedy jednak weszli do wielkiej sali, wydawało się, że napięcie opada. Stał tam wielki stół wybudowany wokół monumentalnego pnia drzewa. Ojciec Puszczy był znacznie mniejszy niż tamten, którego napotkali jakiś czas wcześniej, ale należał do tego samego gatunku i promieniował takim samym tajemniczym i mistycznym czarem. Wydawało się, że to on oświetla całą salę.

Przy stole siedzieli praktycznie wszyscy mieszkańcy wioski, każdy w świątecznym ubraniu. Kobiety miały na sobie kolorowe, jaskrawe tuniki udekorowane geometrycznymi i abstrakcyjnymi wzorami, a mężczyźni nosili koszule przykrywające ich zazwyczaj nagie torsy, przyozdobione czerwonymi figurami o najprzeróżniejszych formach. Uczesania kobiet były szczególnie okazałe. Niektóre z nich poprzeplatały włosy kolorowymi wstążkami lub przykryły je turbanami wykonanymi z szerokich pasm dekorowanej tkaniny, inne miały skomplikowane fryzury ustrojone najprzeróżniejszymi ozdobami, od smoczych zębów po ptasie piórka. Słychać było lekki szmerek podekscytowania i wszystko — od zaproszonych po rozmieszczone w regularnych odstępach płonące pochodnie — nadawało temu miejscu świąteczny nastrój.

Dubhe i Lonerin usiedli koło wodza wioski. Nie był aż tak stary, jak dziewczyna sobie wyobrażała. Gęstą brodę miał splecioną w cienkie warkoczyki, a jego długie i lśniące włosy połyskiwały ciemnym jak noc granatem. Siedział na poduszce ze skrzyżowanymi nogami, jak wszyscy przy tym stole, i uśmiechnął się miło do swoich gości, kiedy tylko do niego podeszli.

Lonerin pozdrowił go, mówiąc w ich języku, a Dubhe tylko uśmiechnęła się zawstydzona.

Wódz popatrzył na nią życzliwie i głęboko.

— Nie martw się, już nie będę wymieniał z twoim przyjacielem słów w języku, którego nie rozumiesz.

Uśmiechnął się do niej. Wyrażał się poprawnie, z lekką cudzoziemską naleciałością, która nadawała jego mowie ton elegancji.

— Dziękuję wam niezmiernie za pomoc, jakiej nam udzieliliście — powiedziała z ulgą Dubhe.

— Krzyk Makhtahara poprowadził nas do was. Pokonaliście jego nieprzyjaciela, nie mogliśmy wam nie pomóc.

Najwyraźniej gnom mówił o Rekli.

Rozpoczęła się kolacja. Najpierw była modlitwa dziękczynna, którą Lonerin próbował jej z grubsza przetłumaczyć, a potem wszyscy zaczęli jeść. Okazja musiała być naprawdę wielka, sądząc po obfitości wszelkiego rodzaju dań. Przynajmniej jeden talerz każdej potrawy był składany u stóp Ojca Puszczy jako ofiara. Wódz zabawiał ich, objaśniając sens każdej rytualnej tradycji swojego ludu.

Był taktowny: żadnego pytania o nich, tylko spokojne opowiadanie o swoim ludzie i jego zwyczajach, i Dubhe powoli zaczęła przesiąkać atmosferą, która wydawała jej się prawie rodzinna. Gnom był uprzejmy, a ruchy, z jakimi Huve składali swoje ofiary, harmonijne i niezmienne od wieków, ich twarze zaś uśmiechnięte i gościnne.

Kolacja zakończyła się późną nocą przebłagalnym tańcem w pełni księżyca. Z oddali powietrze wypełniały ryki smoków.

— Słyszycie? Makhtahar nam odpowiada, uczestniczy w naszym śpiewie. To on podarował nam to cudowne miejsce i sprawia, że puszcza zawsze nas karmi i chroni przed Elfami.

Takie stwierdzenie dotyczące Elfów wydało się Dubhe dziwne. Zawsze myślała o nich jako o ludzie nastawionym pokojowo i nie mogła sobie wyobrazić, żeby mogły być w jakikolwiek sposób zagrożeniem dla tego spokojnego i hojnego plemienia. Nie skomentowała tego jednak i ograniczyła się do milczącego uczestnictwa w ceremonii.

Dopiero kiedy wszystko się skończyło, wódz przeszedł do konkretniejszych rozmów. Poprowadził ich do pokoju położonego nieco dalej w tej wielkiej chacie, usiadł przed nimi i kazał im się rozgościć.

— Wolałem zaczekać, aż poczujesz się dobrze, żeby z wami porozmawiać — zaczął, zwracając się do Dubhe. — Jesteście towarzyszami podróży, jak mi powiedział Lonerin, i dzielicie to samo przeznaczenie. Wiem zatem, co was tu sprowadziło, i wiem, jak wam pomóc.

Serce Dubhe zaczęło bić mocniej, ale zauważyła, że Lonerin nie był zaskoczony. Najwyraźniej coś wiedział.

— To Sennar nauczył was naszego języka, prawda? — spytał.

Wódz uśmiechnął się przyjaźnie.

— Pochodzimy ze Świata Wynurzonego, przenieśliśmy się stamtąd wieki temu, kiedy Elfy jeszcze nie zaludniły wybrzeża. Ale niewiele pamiętamy z waszego języka. Potem, prawie czterdzieści lat temu, przybył tu mężczyzna, którego szukacie.

Zarówno Lonerin, jak i Dubhe nadstawili uszu.

— Przez długi czas był moim bliskim przyjacielem, to od niego nauczyłem się waszego dialektu. Widywaliśmy się często, ale od kilku lat przestałem go odwiedzać.

Młodzi zesztywnieli.

— Zrozumiałem, że towarzystwo nie sprawia mu już przyjemności, że samotność jest jego jedynym pragnieniem. Od tego czasu kontaktujemy się wyłącznie listownie.

— Czyli jeszcze żyje? — przerwał mu Lonerin, oddychając z ulgą.

Wódz przytaknął.

— Nasza misja jest niezwykle ważna, już miałem okazję, żeby wam to wytłumaczyć. Odnalezienie Sennara jest dla nas nadzwyczaj istotne. Tu chodzi o ocalenie Świata Wynurzonego oraz o przeżycie mojej towarzyszki.

Gnom uśmiechnął się.

— Nie staram się was zniechęcić. Przyjmijcie tylko do wiadomości, że on może nie chcieć was przyjąć.

To był problem absolutnie drugorzędny.

— Gdzie on się znajduje? — spytała Dubhe.

— Sami was tam zaprowadzimy, kiedy tylko będziecie chcieli. To sześć dni drogi stąd.

Dubhe była zmieszana. Wystarczy sześć dni, a potem będzie wiedziała. Wydawało jej się to niemożliwe. Wybawienie od klątwy było dla niej zawsze czymś dalekim i niewyraźnym jak sen. Teraz natomiast było bliżej niż kiedykolwiek.

Reszta rozmowy rozwiała się dla niej w niewyraźnej gadaninie. Lonerin i wódz wymieniający się uprzejmościami, data, kiedy mieli wyruszyć. Jej umysł przepełniała myśl, że Sennar żyje i jest blisko.

Potem zobaczyła, jak Lonerin wstaje, a wódz żegna go uprzejmie.

Machinalnie podniosła się i ona, pochyliła głowę.

— Dziękuję za waszą pomoc — wymruczała bezdźwięcznie.

— Ufaj, Dubhe. Wiem, że Makhtahar przez chwilę się ciebie bał. Moi wojownicy to widzieli.

Dubhe zadrżała.

— Jednak ostatecznie krzyk Makhtahara był krzykiem bólu. Rozumiesz mnie? Jest w tobie o wiele więcej niż otchłań, którą zamieszkuje potwór.

Nie miała odwagi nic dodać. Znowu pokłoniła się i wyszła z chatki pod ramię z Lonerinem, oszołomiona.

Wyszli na świeże nocne powietrze, pachnące trawą i rosą.

— Odprowadzę cię — powiedział Lonerin.

Dubhe, z głową przepełnioną myślami, pozwoliła się łagodnie prowadzić. Klątwa, eliksir, wędrówka i to, co się im przydarzyło. Wszystko się rozwiązywało. Czy Sennar naprawdę ją uzdrowi?

Przy drzwiach jej kwatery Lonerin stanął przed nią. Widziała, jak wykręca sobie dłonie. W świetle księżyca jego zadrapania były jeszcze wyraźniejsze.

— Wyruszymy za trzy dni, zgadzasz się? Musisz porządnie dojść do siebie.

Dubhe kiwnęła głową.

— No to dobranoc — ucięła krótko.

Jednak kiedy się odwracała, on chwycił ją za ramię.

— Chcę zostać z tobą dziś w nocy.

Serce Dubhe zatrzymało się na sekundę.

— Nie możemy.

Starała się nadać spojrzeniu twardość, ale nie mogła. W końcu Lonerin był jej towarzyszem podróży, osobą, która uratowała ją niezliczoną ilość razy, ostatnio przynosząc jej eliksir za cenę nieprzespanych nocy i tych wszystkich zadrapań na dłoniach.

Przez moment był zdumiony.

— Chcę tylko spać razem z tobą, nic więcej…

— To nie o to chodzi. — Jej głos drżał.

Wciągnęła go do środka i zamknęła za sobą drzwi, opierając się o nie plecami.

— Czy coś jest nie tak? — spytał Lonerin.

Wydawało się, że niczego się nie spodziewa.

Dubhe podniosła wzrok i utkwiła go w jego oczach.

— Popełniliśmy błąd.

Zdawał się nie rozumieć.

— Ja — Nie możemy być razem.

Te słowa wyszły z jej ust z niewypowiedzianym trudem. Ciążyły jak głazy.

Lonerin zamarł, po czym uśmiechnął się pobłażliwie.

— Jaką znowu historię wymyśliłaś, żeby odmówić sobie szczęścia, co? Jesteśmy blisko Sennara, zapomniałaś? On cię uwolni, doprowadzimy też do końca naszą misję. Wszystko idzie dobrze, wreszcie będziesz wolna…

Potrząsnęła głową, wbijając wzrok w podłogę.

— To nie to. Ja myślę, że cię nie kocham.

Popatrzyła na niego. Nie dowierzał.

— I jestem pewna, że gdybyś spojrzał w głąb swojego serca, zorientowałbyś się, że ty też mnie nie kochasz.

— Mylisz się, i to bardzo. Szukasz tylko wymówek, aby mnie odsunąć, bo się boisz. Przez tak długi czas przyzwyczaiłaś się do braku nadziei, że teraz kochasz swoje cierpienie i nie chcesz się od niego oderwać. I to jest normalne, uwierz mi. Musisz tylko przezwyciężyć ten moment.

Zbliżył się, żeby ją objąć, ale ona przycisnęła plecy do drzwi, umykając mu. Czuła, jak pieką ją oczy.

— Było pięknie, nie mogę temu zaprzeczyć. I próbowałam dać się ponieść, po prostu brać to, co mi dawałeś, nie zastanawiając się nad tym. Ale to nie jest możliwe. Nie jestem w stanie. Nie potrafię roztopić się w twoich objęciach, nie potrafię rozpalić się pod twoimi pocałunkami. A chciałabym, naprawdę bym chciała… Dla mnie pozostajesz tylko przyjacielem, najlepszym i prawdopodobnie jedynym. Ale nic ponadto.

Twarz Lonerina była jeszcze bielsza niż przenikające do pokoju światło księżyca. Wydawał się jakby sparaliżowany, jego ręce wciąż były ku niej wyciągnięte.

— Wtedy w grocie tak nie było. Odpowiadałaś na moje pieszczoty, pragnęłaś ich tak samo jak ja — zaprotestował.

Dubhe zamknęła oczy, opierając głowę o drzwi. Pomyślała o liście ukrytym w swoich ubraniach i o śnie, jaki miała, zanim się tu obudziła.

— Kochałam tylko raz i tą osobą był mój Mistrz. On był sensem mojego życia, moją siłą, uratował mnie i wszystkiego nauczył. Kiedy on umarł, otworzyła się we mnie pustka, której do tej pory nie potrafiłam zapełnić. Przez te wszystkie lata nie robiłam nic innego, tylko szukałam jego, wszędzie. Cokolwiek robiłam, było to dla niego, dla jego pamięci. I w tobie, Lonerinie, znowu szukałam tylko jego obrazu.

Stał z osłupiałym spojrzeniem, z rękami zwieszonymi wzdłuż ciała.

— Nie mówisz chyba serio…

— Przez jakiś czas wierzyłam, że możesz być osobą, której chcę. Wierzyłam, że mogę uczepić się ciebie i ocalić się, ale tak nie jest. — Mimo tego, co wydarzyło się w grocie, dalej rozumuję tak, jak gdybym była sama i czuję się sama. Ty z kolei jesteś przekonany, że aby mnie ocalić, wystarczy pokonać klątwę, i wszystkie twoje wysiłki krążą wokół tego. Miłość, którą wydaje ci się, że do mnie czujesz, jest tylko litością dla mojej sytuacji, czytam to w twoich oczach za każdym razem, kiedy na mnie patrzysz. Dla ciebie nie jestem niczym więcej, tylko ofiarą Gildii, kimś, kogo należy wyrwać twoim odwiecznym nieprzyjaciołom.

— Nawet nie próbuj!

Dubhe wzdrygnęła się. Gniew Lonerina wybuchł niespodziewanie, przestraszył ją.

— Nie waż się przekonywać mnie, że to dla naszego dobra! — krzyknął. — To ty mnie nie chcesz, to ty nie chcesz zrozumieć, że mógłbym cię ocalić, po prostu cię kochając.

Dubhe osunęła się powoli wzdłuż drzwi, o które była oparta. Teraz siedziała, niezdolna do dłuższego przeciągania tej nieznośnej rozmowy. Raniła go śmiertelnie, ale nie było innego sposobu. Pomyślała o krzywdzie, jaką wyrządziła Jennie, o tym, jak niemożliwe było dla niej poruszanie się bez sprawiania bólu innym, nawet kiedy nie miała najmniejszego zamiaru tego czynić.

Lonerin nachylił się do jej wysokości i wziął jej dłonie w swoje.

— Powiedz mi, że to tylko chwila, proszę cię. Prześpij się z tym, zobaczysz, że jutro rano wszystko będzie jak wcześniej.

Dubhe potrząsnęła głową. Chłopak mimo to zbliżył się i nadstawił usta. Spróbowała się wymknąć.

— Nie chcę…

Odwróciła się bokiem, ale Lonerin wziął jej twarz w dłonie i nie zważając na nic, pocałował ją siłą. Dopiero kiedy usłyszał, że szlocha, oderwał się. Miał błędny wzrok.

Rozpłakała się wówczas bez żadnego umiaru, podnosząc dłonie do oczu. Usłyszała skrzypienie drewna, kiedy siadał przed nią.

— Wybacz mi… — mruknął. — Ja nie wiem… a raczej wiem. Nie mogę bez ciebie żyć.

Dubhe odsłoniła twarz i popatrzyła na niego.

— Chciałabym móc cię kochać, chciałabym naprawdę. Czy myślisz, że lubię tę samotność i to osamotnienie? Myślisz, że podoba mi się moje życie? Ale nie potrafię, nie potrafię!

Łzy zdusiły jej głos. Lonerin spróbował wziąć ją za rękę, ale ona ją wyrwała.

— Popełniasz błąd i krzywdzisz nie tylko mnie, robisz to przede wszystkim sobie samej — powiedział głosem, który wydawał się do niego nie należeć.

Następnie podniósł się, a ona odsunęła się na tyle, ile wystarczyło, żeby pozwolić mu otworzyć drzwi i odejść. Kiedy usłyszała, jak zamykają się znowu za jej plecami, rozszlochała się na dobre, wypłakując cały ból, jaki w niej pozostał.

23. Ostatnia podróż

Lonerin przemierzył most pędzony wściekłością. Czuł, że się dusi, szedł przez wioskę coraz szybszym krokiem, aż wreszcie zaczął biec. Świeże nocne powietrze chłostało jego rozpaloną twarz.

Dotarł do swojej kwatery, gwałtownie otworzył drzwi, po czym zatrzasnął je za sobą. Dopiero wtedy się zatrzymał. Ciszę wypełniał wyłącznie jego udręczony oddech. Stał i patrzył na zwyczajność swojego pokoju. Wytarta z jednej strony tunika z wydartymi kawałkami, których potrzebował do przemycia ran Dubhe. Zioła i buteleczki, których używał, żeby destylować dla niej eliksir, stojące porządnie na stoliku pod oknem. Łóżko ze starannie złożoną pościelą. Nagle ta scena wydała mu się nieznośnie niedorzeczna. Dlaczego wszystko było normalne, dlaczego w jego rzeczach nie było ani śladu tego, co się przed chwilą zdarzyło?

Poczuł, jak ślepa wściekłość uderza mu do głowy. Rzucił się do stołu i przewrócił go. Ampułki spadły i się potłukły, a zioła rozlały się na drewno pod jego stopami. Nie zwrócił na to uwagi, wziął z łóżka pościel i zrzucił na podłogę, cisnął o ścianę tym, co pozostało z jego koszuli. Krzyknął. Ciekawe, co pomyślą gnomy… Z pewnością się obudzą, ale nie dbał o to.

Upadł na kolana, blisko ławy, i zaczął okładać ją pięściami. Nie przerwał, dopóki nie poranił sobie rąk; wreszcie zatrzymał się. Złość wrzała w jego żyłach niczym trucizna, ale on doskonale wiedział, że nie wystarczyłoby mu nawet zniszczenie całego pokoju, żeby się lepiej poczuć. Fakt, że Dubhe już do niego nie należy, był prawdą straszliwą i nieuniknioną, której nikt nie mógł zmienić.

Ciche łzy zaczęły spływać mu po twarzy. Jak dawno już mu się to nie zdarzało…

Dzielni chłopcy nie płaczą. No już, Lonerinie, otrzyj sobie buzię.

Jego matka zawsze powtarzała mu to, kiedy był mały. To on musiał być mężczyzną w domu, skoro jego ojciec odszedł.

Nie rozumiał, dlaczego te wspomnienia wróciły do niego akurat teraz.

Podniósł dłonie do twarzy i zaczął szlochać, jak chwilę wcześniej Dubhe. Przez moment znowu ją zobaczył skuloną na ziemi, przy drzwiach, po tym, jak siłą zmusił ją do pocałunku. Nie czuł się winny temu, co zrobił, nie potrafił, jej odrzucenie zacierało wszelkie ślady zrozumienia. A jednak było mu źle, łzy przeciekały mu przez złączone palce, a czerwone oczy piekły od płaczu.

Nie było tak, jak mówiła. Nie było tak i już. Gildia nie miała z tym nic wspólnego. On ją kochał. On ją ocali. Kiedy był dzieckiem, Czarny Bóg dał mu życie w zamian za życie jego matki, a on nie mógł nic zrobić. Tym razem będzie inaczej. A jednak, mimo jego zaangażowania i oddania, Dubhe wciąż odrzucała jego miłość i upierała się, aby dalej rozkoszować się tym niedorzecznym bólem z przeszłości.

Lonerin był zdruzgotany. Chciałby, żeby Dubhe była przy nim, pragnął kontaktu fizycznego z nią bardziej niż czegokolwiek innego. Chciał się poczuć tak jak dawniej, gdy jego matka sprawdzała mu gorączkę albo kiedy przygarniała go po tym, gdy jako mały chłopiec gubił się na targu w kolorowym zgiełku kupców. Było tak samo. To samo wrażenie błogości i szczęścia.

Rozkoszował się tymi strzępkami wspomnień do końca, całkiem pogrążając się w melancholii i samotności, chociaż wiedział, że łatwo może zgubić drogę powrotną.

Miał jeszcze nadzieję, że Dubhe przyjdzie. Prawie ją widział, jak otwiera drzwi i biegnie ku niemu z oczami spuchniętymi od płaczu. Powie mu, że się pomyliła i wszystko będzie jak dawniej.

Czekał skulony w tej samej pozycji przez całą noc, ale nikt nie przyszedł.

Obudził go gnom, który zazwyczaj przynosił mu rano śniadanie. Lonerin usłyszał, jak puka do drzwi. Nawet się nie zorientował, że jest już dzień. Noc była niewyraźną magmą, w której nie istniały godziny, a czas zatrzymał się na wiecznej, lepkiej teraźniejszości.

— Proszę!

Gnom wszedł ostrożnie. Lonerin słyszał odgłos jego uważnych kroków miażdżących odłamki szkła, jakie pozostały na podłodze. Podniósł głowę i zobaczył, jak stoi nieruchomo na środku pokoju z tacą w rękach, jak gdyby przyłapano go na gorącym uczynku. Miał spojrzenie pełne obawy, najwyraźniej Lonerin musiał wyglądać strasznie, ale chłopak nie przejął się tym. Nastała chwila milczenia, po czym gnom zaryzykował zadanie kilku pytań dotyczących jego stanu zdrowia.

— Sa makhtar ani — odpowiedział Lonerin, uśmiechając się słabo. Wszystko dobrze, chociaż ani on, ani gnom nie wierzyli w to naprawdę. — Nar kathar — dodał.

Nie chciał jedzenia. Gnom ograniczył się do postawienia posiłku na podłodze, po czym szybko zniknął za drzwiami. Lonerin chciał go zapytać, gdzie jest Dubhe, ale nie zdążył. Zresztą jedyne, co się liczyło, to fakt, że nie przyszła. Prawdopodobnie nawet słyszała, jak krzyczał, i świadomie odwróciła się do niego plecami. Podwójna zdrada.

Popatrzył na dymiące miski i poczuł, jak kurczy mu się żołądek. Omiótł pokój spojrzeniem. Bałagan był straszliwy, a leżący na ziemi stół miał ułamaną nogę. Było mu wstyd za siebie. Widok efektów wczorajszego wybuchu gniewu sprawił nagle, że poczuł się zażenowany i stwierdził, że musi stąd wyjść.

Na zewnątrz było nadzwyczaj ciemno. Niebo było ponure i gęste; smoki pod skałą milczały w swoich pieczarach. Kilka błyskawic przecięło dolinę, po czym rzęsisty i zarazem łagodzący deszcz zaczął obmywać ziemię. Jak wtedy na początku podróży, w lesie. To było silniejsze od niego: przy tej myśli jego spojrzenie automatycznie padło na chatkę Dubhe, ledwo dostrzegalną w oddali.

Powinienem zobaczyć, jak się czuje, podleczyć jej rany, sprawdzić, czy wzięła eliksir.

Zamknął oczy i jego stopy ruszyły same.

Wioska zdawała się pusta. Drewniane mosty były śliskie od wody. Przeszedł przez kilka z nich, zszedł na niższy poziom, potem znowu wszedł wyżej. Serce zaczęło bić mu szybciej, kiedy tylko chatka Dubhe znalazła się w zasięgu jego wzroku. Wyobraził sobie, że dziewczyna jeszcze siedzi z plecami opartymi o drzwi.

Zatrzymał się. Ciemne drewno zmoczonej deszczem konstrukcji stało się prawie czarne. Popatrzył na drzwi i okna. Zaryglowane. Nie mógł iść dalej. Stał tam jak skamieniały z już przemoczonymi włosami.

W ułamku sekundy pojął, że powiedziała mu prawdę. Nie kochała go. Nigdy go nie pokocha. Minęło zaledwie kilka godzin, a jego złudzenia spływały teraz razem z deszczem. Usiadł pod jakimś daszkiem, nie miał już siły, żeby do niej iść ani żeby wracać do swojego pokoju. Siedział i patrzył na padający deszcz, a ubrania kleiły mu się do skóry.

Trzy następne dni Dubhe spędziła zamknięta w swojej chatce. Była zmęczona, a w każdym razie nie miała najmniejszej ochoty, żeby znowu wychodzić. Na zewnątrz przebywał Lonerin i była pewna, że nie jest w stanie znieść jego spojrzenia.

Nigdy by nie uwierzyła, że powiedzenie mu „nie”, odpędzenie go, będzie takie bolesne. Ta pełna i bezlitosna świadomość, że skrzywdziła osobę, która uratowała jej życie, niszczyła ją. Czuła się tak, jak na początku podróży, tak, jak gdyby cofnęła się w czasie. Znów była naznaczona, a jej przeznaczenie ścigało ją, zmuszając do uderzania i ranienia, nawet kiedy nie chciała, jak gdyby śmierć i ból były jedynym, co jej pisane.

Dlatego zaryglowała drzwi i zamknęła okiennice. Nie miała ochoty na światło. Ciemność bardziej jej odpowiadała, tak jak wtedy, gdy w dzieciństwie, po śmierci Gornara, zabarykadowała się na strychu.

Jej samotność przerywały tylko spotkania z kapłanem. Okazał się niebywale taktowny. Nie zapytał o powód jej odosobnienia, nie próbował otwierać okien. Uszanował jej milczenie i nie patrzył jej w oczy. Zamiast tego dalej pełnił swoją rolę, dwa razy dziennie przynosząc jej jedzenie. Jego milcząca obecność była dla niej w jakiś sposób pocieszająca.

Tymczasem jej ciało zdrowiało i powracały jej siły. Jednak jej umysł jakby trwał w zawieszeniu. Część niej zastanawiała się, czy gdzieś się nie pomyliła, czy nie popełniła jakiegoś straszliwego błędu. W jakiś sposób brakowało jej Lonerina. Nie potrafiła jednak znaleźć żadnej odpowiedzi. Wówczas zadawała sobie pytanie, dlaczego wybieranie musi być takie trudne i dlaczego każda decyzja była niczym skok w ciemność.

Potem, pewnego dnia, ktoś przerwał jej osamotnienie. W jasnym kwadracie drzwi nie pojawił się ten młody kapłan co zwykle, ale inny gnom, wyższy i dorosły.

— Dzisiaj dzień odjazdu — powiedział z uśmiechem.

Miał bardzo wyraźny akcent, ale nie był on wcale drażniący.

Następnie podniósł dłoń do piersi i dodał:

— Jestem Yljo, wasz przewodnik. Poczekam na ciebie na zewnątrz, przygotuj się.

Zamknął za sobą drzwi tak samo cicho, jak wszedł.

Dubhe przez kilka sekund siedziała na brzegu łóżka w półcieniu pokoju.

Nadszedł czas — pomyślała. Błyskawicznie się ubrała i po raz pierwszy, odkąd dotarli do tej wioski, wzięła swoją broń. Jeden po drugim powkładała noże do rzucania, wsunęła sztylet do pochwy, przewiesiła przez ramię łuk. Wracała do życia wojownika. Odkryła, że w jakiś sposób brakowało jej ciężaru broni.

Na końcu zobaczyła list. Leżał na ławie, tam, gdzie jej stare ubrania, których nikt nie zabrał. Poczuła ucisk w gardle. Był jej życiem przez wiele lat. Czuła przemożne pragnienie ponownego wzięcia go ze sobą, położenia go na piersi. A jednak to był koniec, wiedziała o tym. Kiedy powiedziała „żegnaj” Lonerinowi, w rzeczywistości pożegnała się z Mistrzem. Pozwoliła mu wrócić na jego miejsce pośród cieni, zrezygnowała z niego na zawsze. Dlatego jednym ruchem szeroko otworzyła okno i odetchnęła świeżym powietrzem docierającym z lasu. Powiew wiatru zrzucił list na ziemię. Nie podniosła go. Zrobiła kilka kroków i wyszła na zewnątrz.

Zobaczyła Lonerina z daleka, kiedy próbował dosiąść jednego z tych małych smoków, które miała okazję widzieć podczas swojej wycieczki po wiosce. Dostrzegła trzy, uczepione skały. Najwyraźniej miały być ich środkiem transportu.

Dubhe poczuła pokusę nakrycia głowy kapturem, ale oparła się jej. Byłoby to całkiem niepotrzebne. Zostawiła sobie udrękę i poczucie winy. Nie mogła ich uniknąć, a w dodatku z całą pewnością na nie zasługiwała.

On nie zauważył jej od razu, więc mogła dzięki temu pozwolić sobie na dawną przyjemność obserwowania go jeszcze przez kilka chwil, nie będąc widzianą. Poruszał się trochę niezgrabnie, jakby przestraszony tymi zwierzętami, i był zmęczony, czytała to w jego twarzy. Zaczerwieniła się, opuściła wzrok i podeszła.

Gnomy odwróciły się w jej stronę, a Yljo uśmiechnął się do niej uspokajająco.

Dubhe pozdrowiła skinieniem głowy wszystkich obecnych i starała się skupić na nich wzrok, unikając spojrzenia Lonerina. Stali tam opiekunowie smoków i wódz, którego Dubhe uczciła głębszym ukłonem. Następnie prawie nonszalancko oparła się na kiju, którego wciąż używała do chodzenia, bo czuła się słaba.

To Yljo wyrwał ją z impasu. Wskazał jej jednego z mniejszych smoków.

— Pojedziemy na Kagua. Najkrótsza droga prowadzi przez spadziste ścieżki, po których tylko one potrafią się poruszać.

Dubhe po raz pierwszy widziała je z bliska. Były bardzo podobne do smoków lądowych: te same łuski, chociaż mniejsze i mniej pancerne, oraz te same kolory. Ich pyski były z kolei mniej wydłużone, a czub z tyłu głowy mniejszy. Przede wszystkim jednak nie miały skrzydeł, wyposażono je za to w uprząż dla wygody tych, którzy je dosiadali.

— Przed odjazdem zmówmy modlitwę do naszego boga — zarządził wódz.

Koło platformy, na której się znajdowali, stał wielki drewniany posąg wyraźnie przedstawiający lądowego smoka. Huve uklękli przed nim i pokłonili się, dotykając ziemi czołem. Dubhe poszła za ich przykładem i kątem oka widziała, że Lonerin zrobił to samo. Wódz powtórzył kilka słów, których nie zrozumiała.

— Powtórzcie: „Hawas”.

Dubhe i Lonerin usłuchali.

Mężczyzna odwrócił się do niej.

— Modliłem się do Boga Smoka, Makhtahara, aby czuwał nad waszą podróżą i pozwolił wam dotrzeć na miejsce bez szwanku. Twoja odpowiedź znaczyła: „Prosimy cię”.

Uśmiechnął się, a Dubhe kiwnęła potakująco głową.

Cała trójka podniosła się i dosiadła swoich Kagua.

— To młodsze dzieci Makhtahara, skrzyżowanie naszego boga i wielkich rzecznych gadów. Bardzo wygodne do dalekich podróży.

Rzeczywiście, jeżeli chodzi o wygodę, nie wydawały się gorsze niż konie i Dubhe od razu znalazła sposób, żeby bez problemów siedzieć prosto. Mięśnie trochę ją bolały, ale nie było to nic, czego nie można by znieść.

— Niech wasza podróż będzie bezpieczna i wygodna, i obyście mogli znaleźć to, czego szukacie — powiedział wódz przed pożegnaniem.

— Dziękujemy za waszą nieocenioną pomoc — odpowiedział Lonerin.

Jego głos był ochrypły i cichy. Dubhe zastanawiała się, czy długo płakał.

Potem wyruszyli.

Wioska szybko znikła, pochłonięta przez jeden z pierwszych zakrętów, jakie przebyli. Przed nimi otwierały się nowe nadzieje i tyle samo otchłani.

Chód Kagua był dość dziwaczny: chodząc, znacznie kiwały się na boki, a to nastręczało jeźdźcom trudności w utrzymaniu równowagi. Dubhe miała przewagę przebytego wyszkolenia i trzymając mocno lejce, szybko znalazła właściwy rytm. Inaczej było z Lonerinem, który od razu przywarł płasko do grzbietu swojego Kagua, blady jak prześcieradło.

Yljo roześmiał się.

— Nie martw się, przyzwyczaisz się. Parę godzin i wszystko będzie w porządku.

Lonerin uśmiechnął się słabo, ale było widać, że cierpi. Potem popatrzył na nią. Pierwszy raz wymienili spojrzenia i Dubhe poczuła się przeszyta jego wzrokiem na wskroś. Zauważyła, że ma opuchnięte oczy jak ktoś, kto nie spał i płakał, i ten dowód jego słabości sprawił jej ból. Poczuła się winna, dobrze znała to płynne wrażenie w piersiach. Chłopak długo się w nią wpatrywał, jak gdyby chciał jej pokazać swoją ściągniętą i cierpiącą twarz, po czym przeniósł wzrok gdzie indziej.

Przez cały dzień jechali, nie odzywając się do siebie ani słowem. Yljo dbał o to, aby wypełnić ciszę. Huve, jak się zdawało, byli ludem raczej jowialnym i wesołym, a zwłaszcza kochającym pogawędki. Yljo dokształcił ich w kwestii natury Kagua, ich zachowań, legend dotyczących sposobu, w jaki zostały oswojone. Dubhe przysłuchiwała się niechętnie, ciesząc się tylko, że ta paplanina maskuje milczenie pomiędzy nią a Lonerinem. Nie zatrzymali się na obiad, ale zjedli w siodle, nie przerywając jazdy. Kagua były niezmordowane, a Yljo nie omieszkał podkreślić, jak bardzo są wytrzymałe i ile mil mogą przebiec bez zmęczenia.

Zatrzymali się dopiero wieczorem, kiedy zapadła już ciemność.

Zjedli skromną kolację, dozując prowiant, i dziwnym zrządzeniem losu Yljo natychmiast zapadł w sen. Dubhe i Lonerin zostali sami przy ognisku. Przez jakiś czas wpatrywali się weń w milczeniu, a Dubhe zastanawiała się, czy nie do niej należy przerwanie krępującego momentu słowami, że jest już późno i może lepiej pójść spać.

— Trzymaj.

Kiedy poczuła, jak dłoń Lonerina muska jej ramię, zadrżała. Popatrzyła na nią. Trzymała bukłak. Natychmiast zrozumiała, co to jest, i poczuła, jak ściska jej się serce.

— Eliksir, zapomniałaś o nim. A podobno tak bardzo chcesz żyć.

Dalej patrzyła na nią w osłupieniu. W jej piersi znów rozgościło się owo oślizgłe poczucie winy.

— Lonerin, ja…

— Bierz to i już, dobra? I wypij do jutra rana, bo inaczej wkrótce znowu zaczniesz się źle czuć.

Dubhe wzięła bukłak. Wciąż było na nim ciepło ciała Lonerina.

— Przykro mi, że sprawiłam ci ból, naprawdę, nawet nie wiesz, jak bardzo.

— Nie czuję się na siłach, żeby poruszać ten temat. Mamy wspólny cel: dotrzeć do Sennara. Po prostu to zróbmy, a potem każde odejdzie w swoją stronę.

Dubhe przełknęła łzy i pociągnęła nosem.

— Jak chcesz.

— Nie, to ty tego chciałaś. Nie staraj się przerzucić winy na mnie.

— Masz rację.

— Jest późno. Ja idę spać i radzę ci zrobić to samo.

Dubhe po prostu kiwnęła głową. To ona zalała ogień wodą. Ciemność opadła na las, wypełniony tylko syczącymi oddechami smoków Kagua. Zobaczyła ostentacyjnie odwrócone plecy Lonerina. To naprawdę był koniec. Koniec, do którego doprowadziła i którego chciała.

Owinęła się płaszczem i opuściła się na dywan suchych liści i paproci. Kto wie, czy będzie mogła uwolnić się od całej reszty tak, jak zrobiła teraz z miłością Lonerina. Kto wie, może to on miał rację, a jej decyzja podyktowana była tylko przyjemnością, pragnieniem pogrążenia się w bólu w nadziei znalezienia pokoju dla zbyt wielu zmarłych. Będzie się to wiązało z cierpieniem, ale może pewnego dnia niczym wąż zmieni skórę i odrodzi się. Wydało jej się to mglistym i niemożliwym do osiągnięcia celem.

Zamknęła oczy i pozwoliła się ukołysać oddechowi nocy.

24. Książę, który nigdy nie będzie królem

Ido postanowił wyruszyć w nocy. Aby dotrzeć jak najszybciej do Laodamei, opłacało się przeciąć Wielką Krainę. Było to jednak niebezpieczne, ponieważ on i chłopiec byliby odsłonięci przez większość czasu. Dlatego mądrzej było wykorzystać ciemność, nawet kosztem spania w dzień.

Na wszelki wypadek na krótko przed odjazdem poprowadził ze sobą Sana do starej zbrojowni.

W wielkiej owalnej sali panowały kurz i pleśń. W rogach wisiały pajęczyny, a wzdłuż ścian — zardzewiała broń. Wystarczyło jednak otworzyć kufry, żeby znaleźć jeszcze jakieś dobre ostrza. Zbrojownia znajdowała się w wyjątkowo suchej części akweduktu, w głębi korytarza przebiegającego dość daleko od wszelkich kanałów, wyżłobionego przez ludzi Ida w okresie działalności ruchu oporu.

Ido wziął ze stosu miecz, który wydawał mu się w najlepszym stanie, i podszedł do tarczy, żeby go naostrzyć.

— Po co ci ten miecz? Nie masz już swojego? — spytał San piskliwym głosem.

— To dla ciebie.

Chłopiec zbladł.

— Nie martw się, to tylko na wszelki wypadek.

Zapadło między nimi milczenie.

— Umiesz się nim posługiwać?

San przytaknął niepewnie.

— Mój ojciec dawał mi lekcje, ale nigdy nie miałem okazji, żeby naprawdę walczyć.

— No to miejmy nadzieję, że tym razem też nie będzie takiej konieczności. Musisz jednak uświadomić sobie, że powinieneś być gotowy na wszystko.

Kiedy tylko skończył, włożył mu do ręki broń razem z dość wytartą skórzaną pochwą. Przez chwilę ćwiczyli, zaledwie tyle, aby odświeżyć podstawy, i Ido ocenił, że chłopiec jest dobry jak na swój wiek: może trochę szkolny, ale uzdolniony. Lekcje, jakich mu udzielano, były fachowe.

Zauważył jednak, że San jest zniechęcony i zdezorientowany.

— Powiedziałeś mi, że lubisz walczyć mieczem.

— No bo tak jest. — Chłopiec zdekoncentrował się. — Tylko nie rozumiem. Powiedziałeś, że będziesz mnie chronił, a teraz dajesz mi do rąk broń, a ja…

— San, jestem ranny i będę czuł się pewniej, jeżeli ty też będziesz uzbrojony. Ale nie będzie takiej potrzeby, nie dręcz się tym.

Ido zobaczył, jak oczy chłopca znów stają się błyszczące. Tkwiące w nim dziecko gwałtownie powracało.

— Nie pozwolę, żeby coś ci się stało — dodał Ido pewnym tonem. — Ty jednak musisz zrozumieć, że trzeba brać pod uwagę wszystkie możliwości. To cecha dobrego wojownika: niczego nie zaniedbać. A ja przecież jestem wojownikiem co najmniej bardzo doświadczonym, nie?

San rękawem koszuli otarł łzy z policzka. Kiwnął głową.

— Doskonale. Idź spać. Wyruszamy jutro w nocy.

Koń był w formie. Umieścili go w stajni i dali mu do jedzenia wszystko, co jadalnego znaleźli w spiżarni. To była dobra wiadomość, bo dzięki temu będą mogli podróżować bez postoju, wykorzystując każdą chwilę, którą ofiarowywała im ciemność. Zatrzymywanie się na sen na nizinie z pewnością będzie ryzykowne, dlatego mieli sobie na to pozwalać tylko przez kilka godzin.

Wyruszyli, kiedy nie było jeszcze nawet księżyca. Gdy tylko postawili nogę na zewnątrz, Ido poczuł, jak San sztywnieje za jego plecami.

— Nic nie widać.

— Tylko dla tego, kto nie chce widzieć… — odpowiedział gnom.

On sam miał już na swoim koncie tysiące nocnych marszów, znał wszystkie formy i pułapki ciemności i potrafił się w nich poruszać. Długo trenował w tym celu swoje jedyne oko, a kiedy wskutek starości zaczęło tracić sprawność, zaczął bardziej używać innych zmysłów.

Jechali całą noc i po przebyciu porządnego kawałka drogi zatrzymali się tylko na chwilę, żeby coś zjeść. Dopiero o świcie naprawdę zsiedli z konia, żeby odpocząć.

Ido zamontował coś w rodzaju płachty, którą ze sobą zabrał. Była ona wykonana z owej tkaniny, której używali do ukrywania wejść do akweduktu, i świetnie nadawała się do wykorzystania jako namiot. Dzięki niej mieli większe szanse, żeby przemknąć się niezauważeni. Ido rozłożył ją tak, żeby przykryła ich obu.

— Będziemy spać na zmianę — powiedział. — Każdy po dwie godziny. Jeżeli zachce ci się spać podczas twojej warty, daj mi znać, jasne?

San przytaknął, ziewając.

— Najpierw jednak muszę cię znowu poprosić o przysługę, żebyś jeszcze podleczył mnie twoją magią. Potrzebuję tego, żeby dojść do siebie.

San nałożył dłonie na rany bez wielkiego zapału. Widać było, że jest zmęczony, a w każdym razie wciąż używał czarów z pewną niechęcią.

Ido jak zawsze patrzył z podziwem na światło promieniejące z jego palców.

— Kiedy cała ta historia się skończy, oddam cię na szkolenie do jakiegoś czarodzieja — powiedział mu nagle.

Chłopiec popatrzył na niego prawie przestraszony.

— Lepiej nie.

— Czy to z powodu twojego ojca?

Dłonie Sana stały się nagle zimne. Tak działo się za każdym razem, kiedy była mowa o Tariku.

Ido starał się znaleźć odpowiednie słowa.

— Fakt, że twój ojciec miał taką wizję magii, nie oznacza, że jest ona zła sama w sobie. To była tylko jego opinia, rozumiesz?

San nie był przekonany.

— Tyran był czarodziejem, na przykład… A przynajmniej taki przykład dawał mój ojciec, kiedy była mowa o tych sprawach.

Ido poczuł niepokój. Myślał już o tym kilka razy. Z tych niewielu faktów, jakie znał z biografii Tyrana, wynikało, iż był on cudownym dzieckiem, dokładnie tak jak San. Zaczął się zastanawiać, czy to wszystko nie stanowiło części planu Yeshola.

— To skrajny przypadek. Weź na przykład twojego dziadka, on dokonał wielkich rzeczy za pomocą czarów, nie sądzisz? — powiedział, żeby zmienić temat.

San nie umiał na to odpowiedzieć.

— To wszystko kwestia tego, w jaki sposób używa się swoich darów. To przecież dobrze, że teraz mnie leczysz, nie? A czy zastanawiałeś się, jak udało ci się uwolnić, kiedy byliśmy z Zabójcą w Wielkiej Krainie?

San zaczerwienił się.

— Ja nie chciałem, prawie nie zdawałem sobie sprawy z tego, co zrobiłem… Moje dłonie same stały się ogniem, a kiedy popatrzyłem w dół, sznury były na wpół przepalone.

Ido pogratulował sobie w myślach. Dobrze zatem widział.

— To była magia, San, i ona pozwoliła ci się uratować. Ocaliła też mnie.

Chłopiec dalej go leczył, nie komentując.

Ido nie był pewien, czy był dość przekonujący.

— Masz nadzwyczajny dar. Twój dziadek tak zaczynał. Wiedziałeś, że mówił do smoków?

San natychmiast nadstawił uszu.

— Naprawdę?

Ido kiwnął głową.

— Ty mówisz do zwierząt, San. To są nadzwyczajne dary, których nie można marnować. To dlatego radziłem ci, żebyś się uczył.

Rozumiał jego opory. Jego ojciec zmarł niedawno i chłopiec z pewnością bał się zdradzić jego pamięć, robiąc coś, czego mu zakazywano.

Nie masz obowiązku zostać czarodziejem — ciągnął Ido. — Zrobisz to tylko, jeżeli będziesz chciał, w przeciwnym razie możesz obrać taką karierę, jaką zechcesz, może nawet w Akademii.

Uśmiechnął się szeroko i San odpowiedział mu z ulgą, ale trwało to tylko chwilę.

— A co będzie później, Ido? Nie mam domu, nie mam żadnych krewnych.

Gnom dobrze rozumiał jego poczucie zagubienia.

— Jesteś młody i masz tysiące drzwi otwartych przed tobą. Nie bój się, sam będziesz wiedział, gdzie iść i co robić.

San opuścił wzrok.

— Czasami myślę o tym w nocy. Budzę się i mówię sobie, że mam mało czasu, zbyt mało. Każdy kolejny dzień to o jeden mniej i boję się. — Przełknął ślinę. — Boję się, że to wszystko nigdy się nie skończy, boję się, że Gildia mnie odnajdzie, i boję się Tyrana…

— Nie powinieneś o tym myśleć, musisz patrzeć naprzód. Tyran został pokonany. To, co nadciąga teraz, to tylko jego blady cień i na zawsze zostanie tylko tym: cieniem.

San kiwnął głową. Było widać, że ślepo wierzy w to, co mówi Ido; potrzebował tylko jego słów pocieszenia, żeby móc kontynuować swoją drogę.

— Zaufaj mi. Wszystko pójdzie dobrze, również dlatego, że ja będę cię bronił nawet za cenę życia, San, zgoda?

Chłopak przytaknął zdecydowanie.

— Nie ma nikogo, komu bym ufał tak jak tobie.

Ido uśmiechnął się, a on rzucił mu się na szyję. Żebro zakłuło boleśnie.

— Powoli… — szepnął gnom, ale był szczęśliwy z tego uścisku i przyciągnął Sana do siebie.

Ido obudził się z dziwnym uczuciem. Maszerowali już osiem dni i w sumie wszystko szło gładko. Nocą przemieszczali się, a przed świtem zatrzymywali się na odpoczynek. Trzymali warty, ale tak naprawdę gnom nigdy nie pozwalał sobie na zbyt głęboki sen. W końcu byli ścigani.

W ciszy wsłuchał się w swoje ciało. Nie potrafił powiedzieć, co czuje w kościach, ale miał złe przeczucie. Sądząc po cienkim pasku wyblakłego błękitu, który można było dostrzec na zachodzie, ciemność musiała zapaść niedawno. Noc wydawała się identyczna jak inne, tylko jaśniejsza, z wyjątkowo wspaniałą ćwiartką księżyca. A jednak coś było nie tak.

Obudził Sana, nie wtajemniczając go we własne myśli. Nie było sensu niepotrzebnie go straszyć, już i tak był wystarczająco zdenerwowany.

— Wyruszamy natychmiast.

Chłopiec przetarł oczy.

— Nie jemy?

— Zrobisz to podczas jazdy.

Wsiedli na konia i Ido zmusił zwierzę do szybszego biegu.

— Czy coś jest nie tak? — spytał podejrzliwie San.

Ido wzruszył ramionami.

— Nic.

— Nigdy tak nie biegliśmy.

— Im szybciej dotrzemy, tym lepiej.

Powietrze wibrowało niską i niewyraźną nutą. Może to wciąż dręcząca go skwarna atmosfera robiła mu przykry dowcip, chociaż oddalał się od Krainy Ognia. Ido jednak czuł jakby dawne wezwanie szepczące mu do ucha; w tym wibrującym dźwięku było coś, co był w stanie rozróżnić tylko chwilami.

Potem nagle zrozumiał. Odgłos był jeszcze daleki i słaby, ale wkrótce miał stać się aż nazbyt wyraźny i bliski. Gnom popędził konia do galopu i położył dłoń na rękojeści miecza.

Instynktownie pomyślał o Vesie, o tym, jak by mu się przydał przy tej okazji i jak jego boki zawibrowałyby mu pod udami na dźwięk tego odgłosu. Tak, bo to, co słyszał, było krzykiem smoka, rykiem, który przez tyle czasu oznaczał dla niego przyjaciół i sprzymierzeńców, ale od kiedy Dohor był przy władzy, zwiastował tylko śmierć.

Koń nigdy nie mógł wygrać ze smokiem, ale on i tak popędził zwierze, docisnął je do granic możliwości i wyciągnął miecz.

— Cokolwiek się stanie, ty uciekaj, jasne?

— Nie zostawiaj mnie! — wrzasnął przerażony San.

— Twoje przeżycie jest ważniejsze niż wszystko inne, więc zrób, co ci powiedziałem!

Powietrze zadrżało i wiatr zaczął popychać ich w plecy.

Poczuli, jak przelatuje nad ich głowami, niezmierzony i pulsujący. Przez chwilę unosił się w powietrzu, zasłaniając księżyc, po czym odwrócił się w ich stronę i znalazł się przed nimi. Stanowił ciemną, zakrywającą horyzont masę o ledwie oświetlonych zarysach. Jego skrzydła były przejrzyste, a pysk przypominał płonący piec. Rozdziawił gardziel i ściana płomieni spaliła drogę, jaką mieli przed sobą.

Blask ognia całkowicie oświetlił cielsko smoka, jego jaskrawozieloną skórę i czerwone łuski na grzebieniu i na grzbiecie. W środku podnosiła się ciemna i złowroga sylwetka Jeźdźca Smoka.

Ido zawrócił gwałtownie konia i popędził wzdłuż ściany ognia w poszukiwaniu wyjścia, jednocześnie przygotowując się do obrony.

Smok wyłonił się spośród płomieni ze swoim srebrzystym jeźdźcem na grzbiecie — tak małym, że w porównaniu z rozmiarami zwierzęcia wydawał się zaledwie żołnierzykiem. Jedna z łap uderzyła konia w locie i Ido potoczył się na ziemię pośród czarnych drzazg pustyni razem ze swoim rumakiem. Krzyk Sana natomiast dobiegł go z daleka. Uciekł? Został złapany przez smoka?

Przeturlał się daleko od konia, żeby go nie przygniótł, starając się jednocześnie utrzymać orientację, z dłonią gotową na rękojeści. Kiedy udało mu się wstać, ledwo zdążył zobaczyć drobną sylwetkę wijącą się pod łapą olbrzymiego zwierzęcia. Bez wątpienia koń z Sanem na grzbiecie. Ido poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach. Zaraz potem kolejny krzyk, a chwilę później oślepiło go coś w rodzaju błyskawicy.

Kiedy otworzył oczy, na ziemi, niedaleko niego, leżał teraz bezwładnie gigantyczny kształt z dwoma niewyraźnymi tobołkami z boku. Smok, koń i San.

— San! — krzyknął Ido i już miał rzucić się pędem, kiedy jego bieg został zatrzymany przez syk ostrza, które przemknęło mu o włos od głowy. Uskoczył w bok, podniósł się i natychmiast rozpoznał swojego nieprzyjaciela.

Minęło pięć lat i stał się naprawdę mężczyzną. Drobna i wychudzona sylwetka chłopca zmieniła się w szczupłe, umięśnione ciało młodego mężczyzny, ale w jego oczach i twarzy przetrwało jeszcze coś, co przypominało mu chłopca, któremu ocalił życie pod Thalem. Chłopca, który chciał wtedy zostać zabity i wrócił, żeby szukać niedobitków.

Miał intensywnie zielone, nieprzeniknione i zimne oczy, a jego krótkie i potargane włos były tak jasne, że w matowym świetle księżyca można było wziąć je za białe.

— Learchos! — wykrzyknął Ido.

Chłopak stał niewzruszony, ściskając w dłoni wycelowany w niego miecz. Jego zbroja powalana była ziemią. Prawdopodobnie spadł z grzbietu smoka, kiedy nastąpił błysk światła.

— Mój ojciec chce chłopca. Oddaj mi go, a wszystko będzie dobrze.

Jego głos był zimny i pozbawiony wszelkiego wyrazu.

Ido uśmiechnął się ironicznie.

— Jeżeli dobrze pamiętam, pięć lat temu nie byłeś w stanie dyktować rozkazów. A wręcz, jeśli pamięć mnie nie zawodzi, uratowałem ci życie…

— Ido, ja chcę tylko chłopca.

A zatem nie wziął go jeszcze, czym zatem był ten nagły blask? Gnom nie potrafił tego sobie wyjaśnić, jednak nie było na to czasu. Musiał walczyć.

Rzucił się na niego z impetem, ale żebro odpowiedziało na ruch ramienia ukłuciem, które zaparło mu dech w piersiach. Learchos natychmiast odparował. Tak, nie był już chłopczykiem sprzed pięciu lat.

Ido nigdy się nie zastanawiał, co się z nim stało. Był przekonany, że szybko przestanie walczyć, że ojciec go wydziedziczy albo że umrze na jakąś chorobę. Taki był los takich jak on, wrzuconych w horror wojny zbyt młodo, obarczonych odpowiedzialnością, na którą nie byli gotowi. Życie niszczyło ich i umierali przedwcześnie. Kompletnie nie spodziewał się, że znowu go spotka.

Nie dał się zmieszać tym pierwszym odparciem niczym z podręcznika. Nie zważając na ból, obrócił ostrze, uwolnił je od miecza przeciwnika i podjął atak. Postanowił pracować nadgarstkiem, jak to zwykle robił z młodzieżą. Zawsze dezorientowało to niedoświadczonych przeciwników, których tak hipnotyzowały ruchy jego dłoni, że zapominali kontrolować, dokąd zmierza jego oręż.

Nie zadziałało. Learchos najwyraźniej był wprawiony w boju, bo zaczął naśladować adwersarza, odpowiadając ciosem za cios. Zmiany rytmu nie zwodziły go, nigdy nie tracił koncentracji, był gotowy, zwinny. Ostatni cios i Ido odsunął się na bezpieczną odległość.

— Poprawiłeś się.

Nie odpowiedział. Jego oczy i twarz były gdzie indziej.

— Wiesz, dlaczego twój ojciec chce chłopca?

Learchos wydawał się zaskoczony.

— Wydał mi rozkaz, a ja jestem jego podwładnym i go wykonuję.

Zaatakował bez uprzedzenia niestandardowym uderzeniem od dołu i Ido był zmuszony odeprzeć go z pozycji dla niego niezwykłej. Stracił przewagę i Learchos zaczął go atakować. Gnom musiał zacząć się cofać. Zdarzało mu się to po raz pierwszy od długiego czasu. W ciągu wielu lat walk nigdy tak naprawdę nie znalazł się w trudnej sytuacji. Owe ciemne lata intryg nie zdołały wydać na świat nikogo nawet dalece przypominającego Deinofora, Jeźdźca Czarnego Smoka, który wyłupił mu oko, a którego on sam zabił podczas Wielkiej Zimowej Bitwy. To on był najstraszliwszym z jego przeciwników.

Stopa gnoma natrafiła na jakieś wgłębienie i Ido upadł do tyłu. Już widział swoją zgubę, miecz Learchosa już szukał jego gardła, ale udało mu się przetoczyć w bok, na coś o dziwnej konsystencji.

Miecz księcia zatrzymał się tuż nad ziemią, tyle, ile wystarczyło, żeby Ido go odepchnął i znów przyjął pozycję.

Rzucił okiem na swoją przeszkodę. Było to skrzydło smoka, który został przez coś obalony, prawdopodobnie przez tamten błysk światła. Czyżby to San?

— Zdaje się, że straciłeś pomocnika — skomentował, nawiązując do wierzchowca swojego przeciwnika.

— Umiem walczyć bez niego — odparł.

Ido potrząsnął głową.

— Widać, że twój ojciec nigdy nie nauczył się mojej lekcji… Jeździec Smoka walczy zawsze ze swoim zwierzęciem u boku, nawet kiedy leży bezbronny na ziemi. Fakt, że pozwoliłeś, aby twój towarzysz został w ten sposób powalony, pokazuje jasno, jak ci jeszcze daleko do bycia prawdziwym jeźdźcem.

Learchos wymierzył cios, ale był on podyktowany czymś w rodzaju tłumionego gniewu, więc okazał się słaby i niezgrabny. Ido wykorzystał to na wypad. Młodzieńcowi udało się uskoczyć w bok, ledwo unikając śmiertelnego uderzenia. Ostrze musnęło go jednak.

Tym razem to on odzyskał bezpieczny dystans, przechylając się lekko na zranioną stronę. Jego twarz na chwilę poddała się grymasowi bólu.

— Wiesz czy nie, dlaczego twój ojciec chce tego chłopca?

— To nie ma znaczenia!

Learchos zaczynał się denerwować. Zmienił rękę i zaatakował lewą, bez żadnej zasadniczej różnicy w łatwości, z jaką manewrował mieczem. Ido dostosował się i też zmienił dłoń.

Znowu zaczęli na siebie nacierać, a forma księcia dalej była doskonała. A jednak Ido czuł, że jest tylko szkolna. Nie chciał naprawdę wygrać, to nie nienawiść w stosunku do niego popychała go do działania ani tym bardziej oddanie dla własnej misji. Być może było to poczucie obowiązku, ale będące celem samym w sobie.

On natomiast był gotowy na wszystko, żeby ocalić Sana. Słyszał, jak chłopiec słabo jęczy, i zaczerpnął z tego sił, żeby znowu uderzyć.

Learchos zaczął się cofać.

— Trzeba naprawdę chcieć wygrać, żeby zwyciężyć! — krzyknął Ido i ciął z góry na dół. Tym razem żadnej litości, a nie tak, jak pięć lat wcześniej, kiedy ratując go, pozwolił mu stać się tym, kim był teraz.

Wydawało się, że Learchos traci czujność, jak gdyby chciał umrzeć. Wydawało się, że opada w tył z absolutną pustką w oczach. Ido nie wzruszył się, tylko lekko skorygował trajektorię. Wówczas młodzieniec podniósł miecz i zmusił go do szerokiego ruchu ramieniem. Tym razem żebro sprawiło, że Ido wrzasnął z bólu, stracił koordynację i potknąwszy się, padł do przodu. Tam czekała na niego noga Learchosa.

Potoczył się na ziemię z niedowierzaniem. Nie upadł w walce od niepamiętnych czasów. Powalony przez chłopca.

Leżąc na wznak, poczuł miecz księcia oparty z boku jego głowy. Podniósł czoło, żeby na niego spojrzeć.

Młodzieniec był całkowicie obojętny. Ani radości zwycięstwa, ani pragnienia krwi. Nic nie poruszało absolutnego spokoju jego twarzy. Oddychał z lekką zadyszką.

— Czasami, żeby wygrać, wystarczy być lekko nielojalnym.

Ido uśmiechnął się. Miał jeszcze miecz w dłoni. Była to rozpaczliwa myśl, ale może mogło mu się udać. Nie chciał się poddać.

— To się nazywa spryt.

— Mylisz się, to nielojalność. Niczego innego się nie nauczyłem od czasu, jak spotkałem ciebie.

Chłód jego głosu wydobywał się z niezgłębionych otchłani. Kim naprawdę był ten młodzieniec? Czego chciał i co nim kierowało?

— Czy wtedy to była prawda? Przyszedłeś szukać ocalonych?

Oczy Learchosa wypełniły się bólem. Ido ścisnął rękojeść miecza.

— To była prawda.

— Twój ojciec chce chłopca, żeby go zabić. Zawarł pakt z Gildią, zaprzedał duszę dla władzy. Naprawdę chcesz mu pomóc?

Learchos opuścił wzrok. Jego miecz lekko zadrżał.

Ido skoczył na nogi, ostrze przeciwnika przesunęło mu się po ramieniu, ale nie zatrzymał się. Jego broń zatoczyła obszerne koło i na piersi Learchosa zarysowało się długie, czerwone rozcięcie. Książę padł w tył, ale udało mu się zahamować przed dotknięciem ziemi.

Mógł go powstrzymać, Ido wyraźnie to zauważył. Sztuczka, jakiej użył, była banalna, wystarczyło nieco owej gotowości, którą chłopak okazał wcześniej, żeby go zablokować. Ale nie zrobił tego.

Learchos uniósł dłoń do piersi. Było to tylko zadrapanie, ale musiało boleć.

— Zabierzcie go.

Ido popatrzył na niego.

Learchos podniósł oczy.

— Raz uratowałeś mi życie, uciekaj z dzieckiem.

Potem rzucił miecz na ziemię.

Gnomowi trudno było w to uwierzyć, ale nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać.

San był obok smoka. Trzymał się dłonią za kostkę i leżał na ziemi, najwyraźniej nie mogąc się podnieść. Kilka łokci od niego dostrzegł konia, nieruchomego, z rozdartym brzuchem.

— Wszystko dobrze? — szepnął gnom.

San przytaknął słabo.

— Nie wiem, co się stało, światło, bałem się…

— Wszystko w porządku.

— Wziął go na ręce. Koń nie nadawał się do niczego. Trzeba było uchodzić na piechotę.

Learchos patrzył na nich nieruchomo, nie mówiąc ani słowa.

Ido odwrócił się do niego.

— Nie masz obowiązku iść za twoim ojcem. Nie miałeś tego obowiązku wtedy, a tym bardziej teraz.

— Jestem jego synem — powiedział Learchos ze smutnym uśmiechem.

Gnoma uderzyły te słowa. Przypomniał sobie własne dzieciństwo, syna pozbawionego tronu króla, który wychował go w nienawiści i pragnieniu odwetu. Jego też oplątywała nierozerwalna sieć obowiązku i uczucia.

Nie dodał nic więcej. Wziął Sana na ramiona i zniknął pośród nocy. Tym razem czuł, że jeszcze zobaczy Learchosa, że jego historia z całą pewnością jeszcze się nie wypełniła.

25. Koniec wszelkich złudzeń

Podróż do domu Sennara przebiegała spokojnie. Długie marsze na grzbiecie Kagua, ciche noce pod gwiazdami. Wieczorami było chłodno i musieli spać blisko smoków, żeby się ogrzać. Tylko raz padało. Wówczas schronili się w obszernej grocie.

Wkrótce góry znowu zanurzyły się w lasach, a krajobraz stał się identyczny jak tamten po drugiej stronie gór: dzika puszcza pełna wysokich roślin o ogromnych liściach.

— Od jak dawna Sennar żyje w odosobnieniu? — spytał pewnego dnia Lonerin.

— Przynajmniej od trzech lat — odpowiedział Yljo.

— Jak to się stało? To znaczy, czy wypędził gości, a może pokłócił się z wodzem?

— Nic z tych rzeczy. Nasz Muyhar sam zrozumiał, że czarodziej pragnie samotności. Po prostu przestał go odwiedzać i my też się powstrzymaliśmy. Tylko od czasu do czasu zostawiamy mu jakiś podarunek w wydrążonym drzewie niedaleko jego domu. Następnego ranka znajdujemy dziuplę pustą. To tam was doprowadzę.

— A jak daleko od tamtego miejsca jest jego dom? — wtrąciła się Dubhe.

— Niedaleko. Znajdziecie go, nie bójcie się.

— Problem w tym, co tam znajdziemy… — zastanawiał się głośno Lonerin.

Yljo uśmiechnął się.

— Czarodziej jest wielkim bohaterem waszych ziem, prawda? Nie macie się czego obawiać.

— A ty go poznałeś? Rozmawiałeś z nim?

Yljo przytaknął.

— Raz w wiosce, kilka lat temu. Był osobą samotną i może trochę smutną.

Dubhe nietrudno było w to uwierzyć. Kroniki mówiły o nim i Nihal jak o czymś w rodzaju nierozłącznej jedności. Jej śmierć musiała być nieuleczalnym bólem, nie mówiąc już o kłótni z synem i jego odejściu. Było tego dość, aby zerwać stosunki z całym światem.

Dotarli na miejsce po południu.

— To jest wydrążone drzewo, o którym wam mówiłem — powiedział Yljo, wskazując na nie. — Teraz już kolej na was.

Dubhe rozejrzała się wokół. Oprócz ziemnej ścieżki wiodącej w gęstwinę nie dostrzegła w lesie nic szczególnego.

Kiedy zauważyła, że Lonerin już zsiadł z Kagua, zrobiła to samo.

— Dziękujemy, że przyprowadziłeś nas aż tutaj. Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy — powiedział młodzieniec.

Yljo uśmiechnął się jak zawsze, po czym raptownie odszedł tam, skąd przyszedł.

Dubhe i Lonerin zostali sami. Chłopak natychmiast wszedł na dróżkę i bez słowa ruszył przodem. Dubhe po prostu za nim poszła. Była zakłopotana. Po krótkiej kłótni, jaką odbyli na początku podróży, nie zwrócili się do siebie ani słowem. Ona nie mogła nawet spojrzeć na niego, nie odczuwając bólu.

— Myślisz, że to daleko? — zaryzykowała nagle drżącym głosem.

— Yljo powiedział, że blisko.

Szli przez dobre pół godziny, nie widząc nic na horyzoncie. Potem Dubhe poczuła w uszach dziwne zakłócenie, jakby odległy i niski dźwięk, który wydawał się zbyt niski, żeby można było go usłyszeć. Powietrze wokół nich zadrżało. Lonerin zatrzymał się i rozejrzał wokół ze skupieniem.

Wtem zabrzmiał rozdzierający krzyk, straszliwy ryk, który wstrząsnął drzewami, i hałas stał się wyraźny. Było to bicie skrzydeł.

Potężny wiatr przygiął ich do ziemi. Dubhe podniosła oczy. Nad jej głową przeleciało olbrzymie stworzenie w kolorze pięknej, błyszczącej zieleni.

— Smok! — krzyknął Lonerin.

Kiedy tylko przeleciał, znowu się podnieśli i między drzewami zobaczyli, jak zatacza koło i powraca z rykiem. Zatrzymał się nad nimi ze skrzydłami napiętymi z wysiłku utrzymywania się w powietrzu. Zatrząsł drzewami kolejnym rykiem i wysunął w ich stronę pazury.

Dubhe i Lonerin natychmiast rzucili się do ucieczki. Otoczyło ich uderzenie ognia. Dziewczyna krzyknęła, a on instynktownie przywołał magiczną tarczę. Płomień nie doszedł do nich, ale część ciepła tak. Rzucili się na ziemię pod zwalonym pniem.

— Nie jest taki jak te, które widzieliśmy w wąwozie. To prawdziwy smok, taki jak te ze Świata Wynurzonego! — powiedziała Dubhe zadyszana. Nigdy nie widziała tak wielkiego smoka. Był przerażający.

— To oczywiste — powiedział Lonerin prawie ze spokojem, mimo że też był zdyszany. — Powinnaś rozpoznać tego smoka.

Dubhe spojrzała nań pytająco.

— To musi być Oarf — odpowiedział na jej niewypowiedziane pytanie.

Dubhe otworzyła usta. Czytała o nim nieskończenie wiele razy. Wiedziała wszystko o Oarfie, najsłynniejszym ze smoków, na którego grzbiecie Nihal przeżyła większość swoich przygód. Dziwnie się poczuła, widząc go przed sobą, co więcej w pełni sił.

Usłyszeli jak zawraca, jak znów na nich ryczy.

— W nogi! — krzyknęła Dubhe i wyskoczyli spod pnia. Za swymi plecami czuli bicie skrzydeł i słyszeli ryk Oarfa, który ich ścigał.

Zanim zdążyli się zorientować, znaleźli się na polanie: żadnego drzewa, tylko trawa aż po horyzont. Smok natychmiast pojawił się przed nimi z oczami w kolorze żywej czerwieni. Trzymał skrzydła szeroko rozpostarte, był olbrzymi i piękny. Ale Dubhe nie miała czasu nawet o tym pomyśleć. Zdała sobie tylko sprawę, że przyprowadził ich tam specjalnie: teraz byli odsłonięci, nie mieli gdzie się schować.

Oarf rozwarł paszczę i zionął na nich językami ognia. Lonerin błyskawicznie przywołał tarczę, ale potęga płomienia sprawiła, że natychmiast upadł na kolana. Dubhe przywarła do ziemi najbardziej, jak tylko mogła, zamknęła oczy i zastanawiała się, czy tak właśnie miała umrzeć, spalona przez legendarnego smoka. Pomyślała, że życie prowadzi po naprawdę dziwnych ścieżkach.

Kiedy znalazła odwagę, żeby otworzyć oczy, wokół nich rozpościerał się ognisty krąg, a Lonerin dyszał ciężko, cały spocony.

Rzuciła się do niego.

— Wszystko dobrze?

— Tarcza… wysysa… wiele energii.

Zobaczyli, jak Oarf zatacza kolejny okrąg, i zrozumieli, że są zgubieni. Potem płomienie zniknęły w mgnieniu oka, a smok przeleciał nad nimi, nie rycząc ani ich nie dotykając.

W kurtynie dymu, jaka się podniosła, zobaczyli, jak siada kilka metrów od niewyraźnej postaci.

— Kim jesteście i czego chcecie?

Serce Dubhe zamarło. To mogła być tylko jedna, jedyna osoba.

Dym rozrzedził się i ich oczom ukazał się starzec o długich białych włosach i tak samo śnieżnej brodzie. Miał na sobie czarną, wytartą tunikę ozdobioną czerwonymi aplikacjami i opierał się na wielkim, surowym kiju. Jednak tym, co było niepowtarzalne i wyjątkowe, były oczy, oczy, o których Dubhe i Lonerin czytali w wielu książkach. Jasnoniebieskie, prawie białe, niepokojące.

— Dubhe i Lonerin, w imieniu Rady Wód.

Starzec stał w miejscu z ręką opartą na opuszczonym pysku Oarfa, który nadal patrzył na nich z nienawiścią.

— Ze Świata Wynurzonego?

— Tak! Czy wy jesteście Sennar? — spytała Dubhe, skacząc na równe nogi.

Starzec zacisnął oczy.

— Nie mam wam nic do powiedzenia. Tym razem uratowałem wam życie, ale uważajcie, żeby już więcej się tu nie pokazywać.

Odwrócił się i Oarf opuścił skrzydło, aby łatwiej mu było wsiąść. Starzec poruszał się z pewnym wysiłkiem, mimo że jego ciało wydawało się jeszcze w pełni sił.

— To coś ważnego, dotyczy waszego syna! — krzyknął Lonerin.

Sennar zatrzymał się, jak gdyby pochwycony jakąś niewidzialną dłonią. Jego ramiona lekko zadrżały.

— Skąd wiesz o moim synu?

— Jest w niebezpieczeństwie. Cały Świat Wynurzony też. Ja jestem czarodziejem i wyruszyliśmy w tę długą podróż, aby prosić was o pomoc i radę.

Sennar stał odwrócony plecami i nie odpowiadał, z dłonią wciąż opartą o skrzydło Oarfa. Wreszcie zdecydował się wsiąść na grzbiet i popatrzył na nich.

— Dom jest z drugiej strony, idźcie ścieżką na północny zachód. Tam będę na was czekał.

Podniósł się do lotu i znowu zostawił ich samych.

Dom Sennara był skromną chatką, jakich wiele można było zobaczyć w Świecie Wynurzonym. Dubhe i Lonerinowi przez moment wydawało się, że wrócili na swoje ziemie. Była to najbardziej swojska rzecz, jaką napotkali od dwóch miesięcy.

Niewielka, zbudowana z kamieni siedziba miała tylko jedno piętro przykryte wdzięcznym, stromym dachem. Wokół znajdował się ogródek otoczony chwastami, ale w sumie zadbany. Oarf siedział skulony z boku, ze skrzydłem opartym na dachu. W dalszym ciągu patrzył na nich, jak gdyby nie marzył o niczym innym, tylko o tym, aby ich zaatakować, a z jego nozdrzy wychodziły dwie cienkie smużki dymu.

Dom był dość stary i zapuszczony. Okiennice miał połamane, a między kamieniami w wielu miejscach widniały szpary. Mógł wydawać się niezamieszkany.

Na progu nikt na nich nie czekał. Miejsce to wydawało się niegościnne i Dubhe zatrzymała się przed wejściem.

— No co? — spytał Lonerin zdenerwowany.

Dziewczyna potrząsnęła głową i zdecydowała się na wejście.

Przeszli pod ostrym spojrzeniem Oarfa i znaleźli się przed przymkniętymi drzwiami.

— Czy można?

Dotarł do nich tylko odgłos kulejących kroków.

Lonerin wszedł, a Dubhe za nim.

Wnętrze było co najmniej w tak samo złym stanie, jak obejście. Wyposażenie przedstawiało się bardzo skromnie: para krzeseł, kamienne palenisko, kredens i stół. Na ziemi leżały rozrzucone księgi i kartki, czasami pokryte dziwnymi symbolami, którym Lonerin przyjrzał się z osłupieniem. Wszędzie królował kurz razem z chwytającą za gardło wonią pleśni.

Sennar stał przy stole i starał się zrobić na nim miejsce, odsuwając całkowicie go przykrywające książki. Poruszał się z trudem i powłóczył nogą, jak gdyby była bezwładna.

Kiedy zwolnił wystarczająco dużo miejsca, usiadł w milczeniu.

Wcale nie był taki, jakim wyobrażała go sobie Dubhe. Jego twarz, prawie całkiem zakryta włosami i brodą, była jedną wielką plątaniną zmarszczek, na której tle wyróżniały się żywe, jasnoniebieskie oczy. Dłonie były zniszczone, wysuszone, sczerniałe nie wiadomo od czego i drżały w sposób dość wyraźny. Był to starzec, nic więcej, obraz bardzo daleki od postaci młodego bohatera, o którym czytała w książkach.

— A więc?

Lonerin oprzytomniał. On też wydawał się w jakiś sposób poruszony i dalej trzymał wzrok utkwiony w leżących na ziemi pergaminach.

Sennar podążył za jego wzrokiem.

— Jesteś członkiem Rady?

Chłopak potrząsnął głową.

— Jestem uczniem obecnego członka Rady z Krainy Morza.

— To dlaczego jesteś taki zgorszony moimi księgami o zakazanych formułach?

Lonerin zaczerwienił się gwałtownie.

— Jestem pewien, że ty też studiowałeś zakazaną magię, a może i nawet jej używałeś.

Młodzieniec wzdrygnął się, a Sennar uśmiechnął się złośliwie.

— Jasne, że jej użyłeś, i to jeszcze jak…

Omiótł ich spojrzeniem, które wcale nie było przyjazne.

— Streszczajmy się. Im wcześniej sobie pójdziecie, tym lepiej. Co macie mi do powiedzenia?

Lonerin starał się odzyskać panowanie nad sobą, wziął krzesło i usiadł przed czarodziejem. Dubhe zrobiła to samo.

Chłopak odchrząknął i zaczął swoją opowieść. Musiał wcześniej długo myśleć o tym, co powiedzieć i jak, bo przemawiał tak, jak gdyby czytał. A jednak był czerwony jak pomidor i cała pewność siebie, jaką zazwyczaj okazywał, mówiąc publicznie, gdzieś się rozwiała. Połykał słowa, przerywał, tracił wątek.

Sennar siedział i słuchał z dłonią opartą na policzku. Mierzył go zarozumiałym wzrokiem, przesuwając zimne oczy po każdym centymetrze jego ciała. Wydawał się wręcz rozbawiony jego zawstydzeniem i nie robił nic, żeby go uspokoić. Jeżeli chodzi o Dubhe, co jakiś czas rzucał na nią ukradkowe spojrzenie. Koszula, którą dali jej Huve, pozostawiała dobrze na widoku symbol pieczęci na jej ramieniu.

— Przychodzicie z wioski Ghuara? — spytał nagle i spojrzał na Dubhe.

Lonerin zatrzymał się w połowie opowieści o osobie Dohora i o tym, jak doszedł do władzy.

— Przychodzimy z wioski Huve, to oni pokazali nam drogę do waszego domu — pospieszył z odpowiedzią.

Sennar znowu zacisnął oczy, a jasna blizna, którą miał na policzku, stała się wyraźniejsza. Cały czas przyglądał się Dubhe.

— Najwyraźniej Ghuar postanowił złamać naszą niepisaną umowę.

— Nie, to my nalegaliśmy, a on uwierzył, że mamy dobre powody.

Tak, jakby nic nie powiedziała. Sennar znowu odwrócił się do Lonerina.

— Nie musisz przytaczać mi historii Świata Wynurzonego od momentu, kiedy odszedłem. Ido pisał do mnie przez te wszystkie lata, a zresztą nawet gdyby tego nie zrobił, i tak już bym wszystko wiedział. To takie banalne, ten cały Świat Wynurzony, takie powtarzalne… Czy nazywa się Dohor, czy Tyran, i pochodzi z Krainy Nocy czy Ognia, to nie ma znaczenia. Zawsze w którymś momencie ktoś się pojawia i pokój znika. Świat Wynurzony zawsze stoi na krawędzi wojny, zostaje zniszczony, a potem powstaje z popiołów, tylko po to, aby przygotować się na nadejście nowego nieszczęścia. Aż pewnego dnia skończy w krwi, w rzezi, bo do tego dąży od czasu swojego powstania.

Lonerin milczał przez kilka chwil.

Dubhe przeniosła spojrzenie z Lonerina na Sennara i z powrotem.

— Ale przecież to jest krąg, czyż nie? Jak sami napisaliście w Kronikach Świata Wynurzonego. To nieskończony krąg, który doprowadzi… — zaczął Lonerin skonsternowany, ale nie udało mu się skończyć.

Sennar wybuchnął śmiechem. Zły, gorzki i pełen rozpaczy śmiech wypełnił przestrzeń domu.

— Widzę, że czytałeś uważnie… To ta książka jest jeszcze w obiegu? Myślałem, że już została spalona albo przynajmniej zapomniana.

Lonerin tym razem siedział z otwartymi ustami, nie znajdując odpowiedzi.

— Brednie. Głupstwa. Majaczenia niedojrzałego i szczęśliwego chłopaczka, jakim wtedy byłem. Kiedy jesteś szczęśliwy, powiedziałbyś wszystko, jesteś gotów uwierzyć w cokolwiek, co tylko pozwoli ci się łudzić, że tak będzie zawsze. Ale to nigdy nie trwa wiecznie.

Oparł się na krześle i odrzucił głowę do tyłu. Wydawał się zmęczony.

— Chcesz znać prawdę? Prawda jest taka, że istnieją tylko krótkie okresy przygotowania. Po kilku latach ludzie się nudzą, starzy wrogowie zostali pokonani i trochę to trwa, żeby sprawić sobie nowych. Ale te nieliczne i krótkie lata mają tylko jeden sens: przygotowanie nowego morza krwi. Iloma latami pokoju cieszył się Świat Wynurzony? Pięcioma? Po wojnie, która trwała lat czterdzieści.

Lonerin potrząsnął głową.

— No dobrze, ale to nie o to chodzi. To prawda, rzeczywiście dla Świata Wynurzonego narodziła się nowa groźba, ale nie obchodzi mnie powód jej pojawienia się. Istnieje sekta czcząca krwiożerczego boga kochającego śmierć, Thenaara, która stara się przywrócić do życia Astera.

Sennar zrobił dłonią niecierpliwy gest.

— I dla tej nudnej przemowy przyszedłeś aż tutaj? Słuchałeś, co ci powiedziałem do tej pory? Jeżeli przeczytałeś moje przeklęte książki, to wiesz, ile siebie samego dałem Światu Wynurzonemu. Po pierwsze nogę oraz wszystkie moje nadzieje, wszystko, w co wierzyłem. Walcząc z Tyranem, straciłem moje pewniki, walcząc z nim, zabiłem, oddałem też pięć cennych lat mojego życia z Nihal, spędzonych na spalaniu się, aby budować pokój!

Jego głos stał się grzmiący i gniewny.

— Oddałem z siebie wszystko, ta przeklęta ziemia wydarła mi wszelką energię i wolę, i nie mam zamiaru dawać jej więcej. Już nie zostało mi nic więcej, zabrała mi nawet mojego syna. Mam tylko moją samotność: to wszystko, co mi pozostaje i Świat Wynurzony jej nie dostanie. To ziemia zgubiona, przesiąknięta nieodwracalną nienawiścią i nie ma żadnej siły, która mogłaby uratować ją przed końcem. Gdyby nawet tobie się to udało i podarowałbyś jej to wszystko, kim jesteś i czego nie straciłeś podczas drogi do mojego domu, przyszedłby ktoś kolejny i jeszcze następny. Świat Wynurzony spada nieodwracalnie w otchłań, za każdym razem pogrąża się głębiej, a ten upadek jest nie do powstrzymania.

Lonerin był skonsternowany.

— No więc co proponujecie? Pozostawić go jego losowi?

— I tak upadnie.

— Ale przecież walczyliście za ten świat, sami tak mówiliście!

— No i na co się to przydało? Przyszedł ten Dohor i znowu jest tak jak wcześniej, czy nie?

— No tak, ale…

— Nawet Aster powróci na ziemię, tak jakbym ja nigdy nie istniał, jak gdyby Nihal nigdy nie istniała, jak gdyby wojna nigdy się nie odbyła.

Lonerin żywo potrząsnął głową.

— To nie jest tak, wcale nie tak. Teraz mamy nowe narzędzia, a ja…

— A kto walczy, możesz mi powiedzieć? Czterdzieści lat temu byłem Ja, Ido, Nihal i Akademia, nie mówiąc już o Wolnych Krainach, z których przychodziły gromady młodych, gotowych się poświęcić. A teraz?

— Jest Rada Wód, jestem ja, jest ona. — Lonerin wskazał na Dubhe.

Sennar uśmiechnął się ironicznie.

— Twoja przyjaciółka nic nie mówi. Ona ma inne problemy, prawda? Jest tu w swojej sprawie i dostosowuje się do twojego pragnienia zgrywania bohatera.

Dubhe poczuła się upokorzona prawdą tych słów, tak samo Lonerin, który wydawał się coraz bardziej wzburzony.

— Nie możecie naprawdę wierzyć w to, co mówicie…

Sennar uśmiechnął się gorzko.

— Mam sześćdziesiąt lat, jestem stary i zgubiony. To raczej ty nie widzisz rzeczy we właściwym świetle, bo jesteś jeszcze chłopcem. W twoim wieku myślałem właśnie tak jak ty i popatrz na mnie teraz. Złudzenia wcześniej czy później się kończą.

Lonerin opuścił wzrok. Jeszcze kilka dni wcześniej spojrzałby na Dubhe, szukałby w niej siły i argumentów. I być może Dubhe by mu pomogła. Nie teraz. Ona też nie wiedziała, co odpowiedzieć.

— Nie prosimy was o wiele — zmusiła się do powiedzenia.

Sennar prześwidrował ją spojrzeniem.

— Przebyliśmy tę długą drogę, żeby prosić was o pomoc, o prostą radę. Chcemy tylko wiedzieć, jakimi czarami Gildia może przywrócić Astera do życia i jak można temu zapobiec.

— A ty kim jesteś? On jest czarodziejem, a ty?

Dubhe opuściła wzrok.

— Ja jestem złodziejką. Sekta Zabójców siłą przymusiła mnie, abym dla nich pracowała.

— I jesteś tu dlatego — wskazał symbol na jej ramieniu.

Dubhe przytaknęła.

— Zatem skoncentruj się na własnych interesach i unikaj udawania kogoś innego tylko po to, aby sprawić przyjemność swojemu przyjacielowi.

— Nie sprawiam mu przyjemności.

— Ach nie?

— Kiedy z nim poszłam, zgodziłam się, żeby pomóc mu w jego misji i ją z nim dzielić. — Czuła, jak Lonerin przygląda jej się spod oka. — Nienawidzę Gildii, a to oni nałożyli na mnie tę pieczęć.

Sennar długo przyglądał się najpierw jej, a potem jej znakowi.

— Czy wiesz, kim jest Thenaar?

Dubhe potrząsnęła głową, skonsternowana.

— To inne imię, pod którym jest znany Shevraar.

Dziewczyna osłupiała. Znała tego boga, czytała coś o nim w balladach o Nihal. Był to elficki bóg, któremu ostatnia przedstawicielka Pół-Elfów została poświęcona, będąc jeszcze w pieluszkach. W tamtych czasach Pół-Elfy już były prześladowane przez Astera. Wioska, w której mieszkali rodzice Nihal, została zaatakowana przez Famminów, a jej matka uczyniła ślub: jeżeli uda jej się ocalić, poświęci własną córkę Shevraarowi, bogu wojny i ognia, stwórcy i niszczycielowi.

— Czytałem pewne dokumenty Astera, te, które udało mi się odnaleźć przed wyjazdem. Do grona współpracowników rekrutował fanatycznych wielbicieli elfickiego boga, sektę narodzoną wśród ludzi bezpośrednio po odejściu Elfów. Oni widzieli w Shevraarze tylko jego część destrukcyjną. W ciągu lat imię boga przemieniło się w Thenaara, ale bóstwo jest to samo.

Dubhe poczuła się dziwnie. To było tak, jak gdyby przeszłość i teraźniejszość były powiązane jedną nicią, a ją i Nihal coś w głębi łączyło.

— Taka jest istota Świata Wynurzonego: wziąć wszystko, co jest w nim piękne, i zepsuć to do szpiku, wypaczyć i przekształcić w coś niegodziwego.

Sennar westchnął ze zmęczenia i bólu.

Znowu zwrócił się do Lonerina.

— Przepraszam cię za moją twardość, przykro mi z powodu twoich snów i uwierz mi, szanuję wiele rzeczy, w które wierzysz. Ale czas pozwala sporo zrozumieć i ty niestety też to zrozumiesz. Powiedział mi o tym dawno temu Varen, hrabia Zalenii, Świata Zanurzonego, gdzie poszedłem szukać pomocy do wojny z Tyranem. Czas nagina ludzi.

— Wiem — powiedział Lonerin. — Czytałem o tym.

— Sądziłem, że to nieprawda, ale jednak tak jest. I nie chodzi tu tylko o to, że lata cię męczą, ile o zrozumienie prawdziwej istoty świata i poczucie, że zostało się przez nią unicestwionym. Ja przez to przeszedłem, a kiedy ci się to przytrafia, już nie możesz się podnieść. Jestem skończony, nie jestem już tym, który napisał Kroniki Świata Wynurzonego, nie jestem już osobą zdolną do znalezienia argumentów obalających rozumowanie Astera. Gdybym miał z nim teraz rozmawiać, być może przyznałbym mu rację.

— Nieprawda, jesteście tylko zmęczeni. Utrata Nihal, ucieczka waszego syna… Rozumiem, jak to może zniszczyć — upierał się Lonerin.

Wydawało się, że Sennar został śmiertelnie ugodzony przez proste wspomnienie o tych dwóch wydarzeniach. Zgiął się wpół, jak gdyby starał się złagodzić ból. Potem potrząsnął głową.

— Przykro mi. Nic więcej nie mogę dla was zrobić. Nie mogę już walczyć, brakuje mi przekonania.

Lonerin ścisnął głowę w dłoniach, a Dubhe poczuła, że musi mu pomóc. Nie rozumiała, jak to się stało, ale w jakiś sposób ta misja stała się też jej misją, jak gdyby młody czarodziej przekazał ją dziewczynie w trakcie podróży.

— Wobec tego zróbcie to dla waszego syna.

Sennar podniósł się i utkwił w niej przenikliwy wzrok.

— Wiecie, gdzie jest? Widzieliście go?

Dubhe potrząsnęła głową.

— Ale wiemy, że jest i że grozi mu niebezpieczeństwo.

Oczy Sennara rozpaliły się gorączkowym lękiem.

Teraz Lonerin zabrał głos, zachęcony zrywem Dubhe, widząc nagle szansę na przełamanie rozpaczy starego czarodzieja.

— Przywódca Gildii ma na imię Yeshol.

Sennar kiwnął głową.

— Znalazłem jego imię w tamtych dokumentach, o których wam mówiłem. Był młodym współpracownikiem Astera, jednostką ożywianą niezmierzonym uwielbieniem dla swojego wodza.

Dubhe rozpoznała w tym opisie straszliwego człowieka, który spętał ją łańcuchem Gildii.

— Temu człowiekowi udało się przywołać z martwych ducha Astera.

— Widziałam go — wtrąciła się natychmiast Dubhe. — Widziałam niewyraźny obraz chłopca unoszący się w świetlistej kuli w podziemiach Domu, siedziby Gildii.

— A skąd wiesz, że to był on? — Sennar zdawał się nabierać zainteresowania ich słowami.

— Był podobny do posągów, jakie stoją w Domu, Gildia wielbi go jako mesjasza.

Sennarowi wymknął się gorzki uśmiech.

— Teraz szukają ciała. Ciała Pół-Elfa — podjął Lonerin.

Starzec niedostrzegalnie wyprostował plecy, a jego oczy wypełniły się błyskiem zrozumienia. Wreszcie wszystko stało się dla niego jasne.

— Tarik…

— Wasz syn?

— Albo jego ewentualne dzieci… — ciągnął dalej Sennar drżącym głosem, jakby myśląc głośno.

— Dlatego przyszliśmy tutaj, aby prosić was o pomoc również dla waszego syna.

Ale on już pogrążył się we własnych wspomnieniach i myślach.

— Życie znowu mnie biczuje, nie zmęczyło się cierpieniami, jakie już mi wymierzyło…

Wydawał się jeszcze starszy, mówił głosem bezbarwnym i pełnym bólu. Dubhe poczuła się rozdarta współczuciem, uczestnicząc w jego cierpieniu.

— Odszedł w wieku piętnastu lat, zatrzaskując mi drzwi przed nosem. Dla niego istniała tylko matka i nigdy nie mógł ścierpieć, że nie byłem w stanie zapobiec jej śmierci.

Zamknął oczy, jak gdyby podążał za dalekimi obrazami.

— Chciałbym go znaleźć, zobaczyć, móc wrócić w przeszłość i zmienić to, co się stało.

Jedna tylko łza zeszła po suchym policzku, niemożliwej do napojenia pustyni. Otworzył oczy, starając się wrócić do rzeczywistości.

— Jeśli chcecie, możecie spać w spichrzu. Oarf już nic wam nie zrobi. Jest późno, a ja jestem zmęczony, zbyt zmęczony, aby podjąć jakąkolwiek decyzję. Jutro jeszcze porozmawiamy, ale teraz potrzebuję odpocząć, proszę was o to…

Dubhe i Lonerin przytaknęli i podnieśli się.

Sennar zaprowadził ich do spichrza i z trudem przygotował im dwa posłania. Zniknął na trochę, po czym powrócił z dwiema miskami pełnymi zupy. Postawił je na ziemi obok nich. Nie wypowiedział ani słowa, zamknięty w upartym milczeniu. Potem, bez najmniejszego hałasu, rozpłynął się za drzwiami.

Dubhe i Lonerin jedli, nie wymieniając się żadnymi komentarzami, chociaż teraz nie było już między nimi zawstydzenia. Wydarzenia dnia i dyskusja z Sennarem wydawały się zmieść ich osobiste problemy. Czym zresztą była ich kłótnia wobec tego, co im opowiedział stary bohater? Drobnostką dzieciaków, głupią historią bez znaczenia. I tak oboje myśleli o nim, o tym, jak czas go zmienił, jaki był cyniczny i zrozpaczony.

Lonerin zastanawiał się, czy on też tak skończy, pokonany i zwyciężony, czy zwalczanie przez cały ten czas nienawiści, walka, którą Sennar określił jako niepotrzebną, naprawdę czemuś posłuży. Jak zawsze nie było na to odpowiedzi. Tylko trud życia dzień po dniu, rozliczanie się z samym sobą i z własnymi najmroczniejszymi pragnieniami.

Dubhe natomiast rozmyślała o własnym życiu, jak dalekie było od tych tak wielkich i szlachetnych problemów. Jej egzystencja była nędzna i pusta, i przed Sennarem wreszcie z bezlitosną jasnością odczuła jej straszliwą prostotę i brak jakichkolwiek wartości.

Odstawili puste miski na ziemi prawie jednocześnie, po czym położyli się na swoich posłaniach.

Dubhe już ułożyła się na boku, kiedy poczuła, że Lonerin dotyka jej ramienia. Drgnęła i odwróciła się do niego. Młodzieniec uśmiechnął się do niej i dziewczyna poczuła się tak, jak gdyby zobaczyła kwiat wyrastający na pustyni.

— Dziękuję za twoje słowa — powiedział do niej. Słowa te ją wzruszyły.

Trwało to tylko przez moment. Lonerin odwrócił się i znowu zamknął w sobie. Dubhe przez kilka chwil przyglądała się jego plecom.

— Dziękuję — mruknęła i ona.

26. Grób w lesie

Lonerin obudził się dość wcześnie. Światło poranka przebijało się przez luźno ułożone belki spichrza.

Od początku podróży po raz pierwszy po przebudzeniu czuł się niemal przepełniony spokojem, jak ktoś, kto wreszcie wypełnił swój obowiązek. Teraz wszystko było w rękach Sennara. Mógł pozwolić sobie na dzień odpoczynku.

Odwrócił się i zobaczył obok siebie Dubhe, leżącą na boku i pogrążoną we śnie, z dłonią blisko rękojeści sztyletu, jak zwykle. Rana, którą mu zadała, była już tylko głuchym i pełnym melancholii bólem w głębi serca. Może to ona miała rację, może miłość, którą czuł, była tylko litością i niczym więcej. On też gonił w jej spojrzeniu za czymś, czym ona nie była, i próbował to pokochać i uchronić.

Przy tych myślach dłoń instynktownie powędrowała mu do piersi. Zdziwił się, czując pod palcami woreczek. Rozpoznał go natychmiast. Zawierał włosy, które Theana obcięła sobie przed jego wyjazdem. Jej wspomnienie, pięknej i miłej jak zawsze, ogrzało mu serce. Potem opuścił spojrzenie na Dubhe i ów mglisty obraz rozwiał się. Może nie była ona kobietą jego życia, ale kiedy widział ją taką bezbronną i potrzebującą pomocy, nie mógł jej się oprzeć.

Podniósł się gwałtownie, wziął swoje rzeczy i pod wpływem nagłego impulsu wyszedł na zewnątrz, ostrożnie otworzywszy drzwi spichrza. Mieć Dubhe o krok od siebie i czuć, że jest tak nieskończenie daleka, było ponad jego siły.

Na zewnątrz powietrze poranka było świeże, a światło go oślepiło. Kiedy oczy się przyzwyczaiły, rozejrzał się po okolicy, spacerując bez celu, rozkoszując się po prostu faktem bycia tam, u kresu podróży, bez żadnych myśli w głowie, nie licząc tego delikatnego smutku, który w końcu stawał się wręcz w jakiś sposób prawie słodki.

Ścisnęło mu się serce, kiedy dostrzegł Sennara kuśtykającego w kierunku gęstwiny. Trudno mu było naprawdę uwierzyć, że ma obok siebie jednego z największych czarodziejów wszech czasów, bohatera, autora kilku z jego ulubionych książek.

Lonerin poszedł za nim, nie wiedząc dokładnie, dlaczego to robi. Niewątpliwie takie zachowanie wobec własnego gospodarza było niegrzeczne, ale chłopak był ciekawy. Sennar zainspirował go w życiu na tysiące sposobów. Mistrz Folwar wyszkolił go w świetle jego mitu, zawsze przedstawiał mu go jako wzór do naśladowania. On też był sierotą, jego też kusiła nienawiść… To wszystko były sprawy, na które Lonerin patrzył z podziwem, zastanawiając się, czy pewnego dnia uda mu się stać tak wielkim jak Sennar.

Zachował dystans kilku kroków, przyglądając się kołyszącemu chodowi starego czarodzieja. Poruszał się z wysiłkiem. Prawie całkiem powłóczył nogą, opierając się na kiju. Dziwnie było widzieć go tak zmęczonym i pokonanym. Jego kościste ramiona wystawały z tuniki i Lonerin poczuł z bólem, że to, kim był, chyba zostało w końcu bez litości strawione przez lata.

Spacer nie trwał długo i Sennar zatrzymał się na malutkiej polance pomiędzy drzewami. Stał tam nieduży biały kamień nagrobny pokryty bluszczem. Z wielkim trudem udało mu się przed nim uklęknąć, a następnie usiąść ze skrzyżowanymi nogami. Położył dłoń na kamieniu, zamknął oczy i pochylił głowę.

Lonerin szybko odwrócił wzrok, czując, że jego obecność jest tam zdecydowanie nie na miejscu. Nie powinien był iść za nim, a przede wszystkim tam zostawać i profanować tak smutnej i osobistej chwili tego mężczyzny, którego tak podziwiał. Zamknął oczy, a nagła myśl podsunęła mu obraz płyty nagrobnej jego matki, w Krainie Nocy. Jako dziecko siedział przed nią przez cały dzień. Było to na krótko przed wyjazdem razem z wujem i przeprowadzką. On nie chciał odjeżdżać, nie mógł oderwać oczu od tamtego kawałka drewna, na którym były wyryte tylko dwa wyrazy i data.

Oparł się o pień, ogarnięty falą gorzkich wspomnień.

Kiedy znowu podniósł głowę, zobaczył Sennara stojącego o krok od niego. Patrzył na niego szklistymi oczami, a jego dłoń była kurczowo zaciśnięta na kiju.

— Przepraszam, ja… — Ale nie było żadnego dobrego usprawiedliwienia.

— Byłeś ciekawy, tak? Chciałeś zobaczyć, czy jest tu mauzoleum, posąg czy coś w tym stylu?

— Nie… ja… naprawdę nie wiem… w sumie nie było żadnego powodu…

Zdawało się, że Sennar złagodniał na widok jego zakłopotania.

— To prywatne miejsce, rozumiesz? To nie jest pomnik, który wszyscy mogą zwiedzać, ten kamień jest tu tylko dla mnie. Nie jest twój, nie jest Świata Wynurzonego, jest mój, Nihal i Tarika, jeżeli kiedykolwiek tu wróci.

Lonerin opuścił wzrok.

— Rozumiem to, przepraszam… Nie sądziłem, że tutaj przyjdziecie, po prostu obudziłem się i miałem ochotę się przejść.

Sennar uśmiechnął się krótko, po czym zrobił niedbały gest ręką.

— Czasami jestem zbyt surowy.

Usiadł z trudem obok kamienia, patrząc prosto przed siebie.

— Przychodzę tu co rano. To głupi rytuał, wiem, ale jest dla mnie niezbędny.

Lonerin też usiadł.

— Wcale nie jest głupi. Rozumiem go doskonale.

Sennar odwrócił się i spojrzał na niego.

— Ty też kogoś straciłeś?

Lonerin przytaknął.

— Tamten grób jest daleko, nigdy nie udało mi się tam powrócić. Spędziłem przed nim jako dziecko tyle czasu, w nadziei, że coś się wydarzy… Wrócę tam dopiero wtedy, kiedy Gildia zostanie unicestwiona.

Sennar zamilkł, Lonerin z nim. Nie mógł jednak powstrzymać się przed zerknięciem na płytę. Była prosta, tak jak tamta na grobie jego matki, tyle że kamienna. Bluszcz zakrywał ją prawie całkowicie, ale imię i data były czytelne. Umarła prawie trzydzieści lat wcześniej.

— Jak to się stało? — spytał instynktownie.

Sennar zesztywniał i młodzieniec natychmiast pożałował swojego pytania.

— W sposób bardzo głupi. Stało się to z winy Elfów zamieszkujących wybrzeże. Kiedy tylko tu przybyliśmy, po licznych perypetiach na tych ziemiach, poszliśmy do nich. Nihal chciała zobaczyć swoich przodków. — Westchnął. — Często coś sobie w jakiś sposób wyobrażamy, ale rzeczywistość jest całkiem inna. Elfy to lud wrogi, nienawidzący wszystkich ras Świata Wynurzonego, bo dawno temu został zeń wygnany. Przy pierwszej podróży złapały nas i wrzuciły do celi. Potrzeba było całej naszej dyplomacji, żeby wytargować wolność, ale kiedy wyszliśmy, nakazano nam, abyśmy już nigdy nie postawili nogi w tamtych stronach. Zastosowaliśmy się do tego nakazu. Zresztą, zaczęliśmy nawiązywać kontakty z ludem Huve i nie odczuwaliśmy już potrzeby, żeby chodzić na wybrzeże.

Sennar przerwał, wpatrując się w ziemię.

— Pewnego dnia jednak zdarzył się wypadek. Nie wiem dokładnie, jak to się stało, moje wspomnienia są dość mgliste. Od kiedy tutaj przybyłem, prowadziłem eksperymenty nad zasobami magicznymi tego miejsca. Na pewno zorientowałeś się, że różni się ono głęboko od Świata Wynurzonego.

Lonerin przytaknął. To wszystko, czego on i Dubhe doświadczyli podczas swojej podróży, było dziwne i szczególne; nawet energia Ojca Puszczy jawiła mu się niepodobną do czegokolwiek, co poznał w Świecie Wynurzonym.

— Tutaj duchy są bliższe istotom ludzkim, myślę, że to zrozumiałeś. Niektóre to duchy zmarłych, które w jakiś sposób nasycają tę ziemię. Słyszysz, jak krzyczą w nocy, widzisz, jak krążą wśród drzew i czegoś szukają. Inne to istoty, których natury do dziś w pełni nie pojąłem. W każdym razie istnieją utajone moce, których można by użyć do celów magicznych, i odkąd tu jestem, cały swój czas poświęcałem na próby zrozumienia, jakie one są i jak je wykorzystać. To wydarzyło się podczas jednego z tych eksperymentów, z jakimiś nektarami, które wydobyłem z roślin. Dopiero później pomyślałem, że prawdopodobnie posiadła mnie jakaś dziwna istota i jej duch. Faktem jest, że zacząłem czuć się źle i gasłem z każdym dniem. Czułem, że mój umysł jest podzielony na pół, jak gdyby ktoś naciskał na krawędzie mojego sumienia, mówiąc mi o zemście, złości i pradawnym zabójstwie. Zacząłem podupadać fizycznie i to był punkt, z którego nie było odwrotu. Nihal spróbowała najpierw użyć tych niewielkich umiejętności magicznych, jakimi dysponowała, a potem zwróciła się do ludu Huve. Oni jednak są głównie kapłanami, wspaniałymi kapłanami, powiedziałbym nawet, ale kompletnie nie znają prawdziwej sztuki. Tymczasem mój stan się pogarszał i coraz bardziej przypominałem ducha, który mnie zamieszkiwał. Dlatego Nihal postanowiła pójść do Elfów.

Nowa pauza. Lonerin był pochłonięty opowieścią, ale zrozumiał, że dla Sennara musiało to być rozdzierające wyznanie.

— Próbowała po dobroci, ale oczywiście nie było sposobu, żeby ich zmusić do rozsądku. Ona jednak się nie poddała i porwawszy ze sobą elfickiego czarodzieja, siłą przyprowadziła go do naszego domu.

Przesunął dłońmi po twarzy, coraz bardziej garbiąc plecy.

— Zmusiła go, aby mnie wyleczył. Elfy to potrafią, żyją w symbiozie z tym miejscem, tak jak w przeszłości w Świecie Wynurzonym. Czarodziej uwolnił mnie od ducha, który mnie zamieszkiwał, tylko po to, aby wrzucić mnie w piekło, z którego do tej pory nie potrafię wyjść.

Głos załamał mu się z emocji.

— Elfy znalazły nas, odebrały czarodzieja i poprowadziły nas do swojej ziemi na proces. Dla nich to, co się stało, było prawdziwym nadużyciem bez precedensu. Nie miały litości nawet dla Tarika, który był dzieckiem, i w końcu wzięły też jego. Nic nie mogłem zrobić, żeby bronić siebie i swojej rodziny. Byłem osłabiony, ledwo trzymałem się na nogach, a moje moce nie istniały. Jako zadośćuczynienia za naszą winę zażądano mojego życia.

Na polanie zapadło milczenie. W tle jakieś dziwne odgłosy, śpiewy pojedynczego ptaka, nic więcej.

— Nihal, aby mnie ocalić, powiedziała sądowi, że wina była jej, że to ona dopuściła się przestępstwa i że to ona powinna za to zapłacić, a nie ja. Gdybym tylko miał moje moce, gdybym tylko dobrze się czuł… Nigdy bym jej na to nie pozwolił, nigdy! Zginąłbym i nigdy nic takiego by się nie wydarzyło.

Jego oczy rozpalone były gorączkową wściekłością, która przeraziła Lonerina. Wypełniało je poczucie winy, które wyryła tam udręka tych długich lat samotności.

— Zrobiła wszystko zbyt szybko. Wystarczyło jej rozbić środkowy kamień medalionu, talizmanu władzy, do którego było przywiązane jej życie. Szybkie uderzenie mieczem, zanim ktokolwiek mógł zainterweniować. Ja i Tarik zobaczyliśmy, jak pada na ziemię bez żadnego lęku, może nawet nie cierpiąc. Widzieliśmy ją i nic nie mogliśmy zrobić. Elfy patrzyły obojętnie, a w końcu powiedziały tylko, że zbrodnia została spłacona i że jesteśmy wolni.

Sennar zacisnął wściekle pięści; pogarda, jaką do siebie czuł, była bezgraniczna.

— Na początku chciałem rzucić wszystko, ból był zbyt wielki. Ale istniał Tarik i przecież nie mogłem zostawić go samego. On stał się sensem mojego życia, siłą, która pozwalała mi iść dalej. Chciałem dać mu całe szczęście, na jakie zasługiwał; to, czego był świadkiem, było zbyt niesprawiedliwe.

Westchnął.

— Nie muszę ci mówić, że to też okazało się żałosną porażką. Tarik nigdy nie zapomniał tamtego dnia i dobrze wiedział, że wina leżała po mojej stronie. Zawsze był tego świadomy, a ja nigdy temu nie zaprzeczyłem. Dorastając, zaczął nienawidzić mnie coraz bardziej, a zresztą ja nie miałem siły, żeby naprawdę go wychować, żeby być dla niego prawdziwym przewodnikiem, prawdziwym ojcem. W wieku piętnastu lat nie chciał już mieć ze mną nic wspólnego i odszedł. Już nigdy go nie zobaczyłem.

Tym razem Sennar przestał mówić i Lonerin nie wiedział, co dodać. Nie znal słów, które mogłyby pocieszyć go w jego bólu. Po prostu siedział przy nim, blisko nagrobka, w ciszy małej polanki.

— A Ido? — spytał nagle Sennar po pewnym czasie.

Spojrzał na Lonerina błyszczącymi oczami, z wysiłkiem starając się wrócić do bardziej kontrolowanego zachowania, jak gdyby chciał zaprzeczyć temu wyznaniu, którego być może już żałował.

— Napisałem do niego kilka listów, ale od kiedy Tarik odszedł, nie wiem, jakoś straciłem ochotę na kontakty z kimkolwiek.

— Ma się dobrze — uśmiechnął się Lonerin. — Dalej walczy, tym razem sam. Został ogłoszony przez Dohora zdrajcą i przez lata walczył w Krainie Ognia, dopóki było to możliwe. Potem przeszedł do Rady Wód, która jednoczy ostatnie ziemie całkowicie wyłączone spod władzy Dohora: Marchie Lasów i Wody oraz Krainę Morza.

Sennar zdawał się lekko zdezorientowany.

— Sprawy zdecydowanie się zmieniły od moich czasów…

— Właśnie… Ido wybrał się na poszukiwanie waszego syna.

Ślad po nim zaginął, ale wiem, że Ido postanowił go ostrzec przed niebezpieczeństwem i ochronić.

Sennar kiwnął głową.

— Coś, co sam powinienem był zrobić…

— Wy jesteście tutaj, nie mogliście wiedzieć.

— Być może należało wrócić do Świata Wynurzonego, takie było moje przeznaczenie. Ucieczka stamtąd była błędem, za który gorzko zapłaciłem. Ale kiedy Tarik odszedł, poczułem się taki niepotrzebny, skończony. Rozumiałem, że nie mogę go ścigać, wymknął się spod mojej kontroli, był mężczyzną i właściwe było nie narzucać mu już ani mojego bólu, ani samotności.

Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, po czym Sennar wybuchnął gorzkim śmiechem.

— Od wiecznych czasów nie mówiłem o tych rzeczach, a teraz opowiadam to nieznajomemu.

Popatrzył na niego z sympatią, a Lonerin poczuł, jak robi mu się ciepło na sercu.

— Twoja przyjaciółka pewnie już się obudziła, chyba czas iść na śniadanie. Pomóż mi, skoro już tu jesteś: wstawanie z tą przeklętą nogą to naprawdę duże przedsięwzięcie.

Lonerin uczynił to i wydało mu się dziwne, że tak wielki duch jest zamknięty w ciele już tak słabym. Kościste ramię Sennara zdawało się niezmiernie kruche w mocnym uścisku jego dłoni.

Ruszyli bez słowa, ale w tym milczeniu nie było już nic wrogiego, tylko jakiś rodzaj cichego porozumienia, które zdawało się ich teraz łączyć.

Niezbyt daleko od chatki, jeszcze w środku lasu, natknęli się na Dubhe. Dostrzegli ją pośród drzew: poruszała się błyskawicznie niczym kotka, usłyszeli szum jej sztyletów.

Ćwiczyła. Lonerin przypomniał sobie pierwszy raz, kiedy ją przy tym zobaczył, i odczucie wrogości, jakiego doznał, odkrywając, że jest w niej wiele z Gildii. Teraz było inaczej. Teraz, kiedy patrzył na jej zwinność i dokładność ruchów, znajdował ją nieznośnie piękną, doskonałą i niedostępną dla niego. Była zakazanym owocem, zbyt daleko poza jego zasięgiem, i wciąż jeszcze była tajemnicą pomimo nocy, jaką razem spędzili, i przygód, przez które przeszli. Ukryta w głębi serca rana znowu zaczęła piec.

Sennar stał obok niego i patrzył na Dubhe z mieszanką podziwu i melancholii. Kto wie, co przypominała mu ta scena, jakie słodkie i gorzkie wspomnienia przywoływała.

— Śniadanie będzie gotowe za kilka minut — powiedział sucho i Dubhe drgnęła.

Z pewnością słyszała ich i widziała, ale dalej ćwiczyła, jak gdyby nigdy nic. Zatrzymała się gwałtownie i popatrzyła na niego, ale starzec szybko odszedł w kierunku domu, zostawiając dwójkę młodych samych.

Wyraz jej twarzy złagodniał, kiedy tylko napotkała wzrok Lonerina, a jemu zrobiło się przykro. Od tamtej nocy traktowała go zawsze delikatnie, jak gdyby był ze szkła. W mgnieniu oka zrozumiał, co miała na myśli, kiedy mówiła mu, że nie chce, aby patrzył na nią z litością.

— Gdzie byliście?

— Przy grobie Nihal — brzmiała sucha odpowiedź.

Oczy Dubhe nagle zajaśniały.

— Też chciałabym tam pójść.

— Tak jest lepiej, uwierz mi. Oszczędziłaś sobie kolejnej smutnej historii.

Lonerin skierował się ku domowi i usłyszał, jak Dubhe po chwili wahania rusza za nim.

27. Zdrada

To tak odpłacasz mi za moje zaufanie? To tak wygląda szacunek i cześć, jakie masz dla swojego ojca?

Learchos klęczał przed Dohorem w koszuli przesiąkniętej krwią. Ból był silny. Przebył całą drogę ranny, smok był w jeszcze gorszym stanie niż on, a kiedy tylko wrócił, od razu poszedł złożyć ojcu sprawozdanie.

— Wasza Wysokość, on jest ranny… — wtrącił się Volco, jego ordynans. Learchos usłyszał, jak zbliża się do niego nieśmiało, prawdopodobnie chcąc mu pomóc.

— Stój tam, gdzie jesteś! — Głos jego ojca wibrował bezgraniczną złością. — Powinien był umrzeć, nie chcę na moim dworze nieudaczników.

Learchos poczuł, jak wzrok mu się mąci. Rana nie była ciężka, ale stracił dużo krwi i lodowate osłabienie zaczęło rozchodzić się po jego ciele, począwszy od miejsca rozcięcia.

Ojciec zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem. Robił to z pewnością po to, aby wydłużyć jego mękę.

— Czy przynajmniej go zraniłeś? — spytał go wreszcie.

Learchos podniósł oczy z olbrzymim wysiłkiem.

— Tak, mój panie, w ramię.

To było tylko zadrapanie, nic więcej. Nazwanie tego raną było przesadą. A jednak nie był w stanie wyznać mu, że nie trafił Ida.

Nie mógł ścierpieć sposobu, w jaki ojciec na niego patrzył, tego pełnego pogardy wzroku. Tak naprawdę pragnął tylko jego podziwu.

Nieoczekiwanie Dohor uśmiechnął się z triumfem.

— No to przynajmniej się go pozbędziemy.

Learchos był zdumiony. Rzucił szybkie spojrzenie na leżący obok niego na ziemi miecz.

— Świetnie znam twoje dobre serce — ciągnął dalej jego ojciec, nasycając każde słowo pogardą. — Zadbałem więc o swoje interesy, zatruwając twój miecz.

Learchos poczuł, że kręci mu się w głowie i że zaraz zemdleje, bynajmniej nie z powodu krwotoku.

Dohor musiał pochwycić jego zagubiony i zdumiony wzrok.

— Co tak patrzysz? Dałem ci zwycięstwo i zemstę, podałem ci je na srebrnej tacy.

Learchos przeciągle mierzył go wzrokiem z wyrazem zduszonej nagany. Jego rycerski gest, akt spłacenia długu, jaki miał u gnoma, na nic się nie zdał. Mimo iż nie chciał, i tak go zabił. Oszukał go, tak jak jego ojciec uczynił z nim.

— Mogliście mi o tym powiedzieć.

Oczy Dohora wypełniły się głębokim gniewem płynącym wprost z trzewi. Jego syn jeszcze nigdy się na coś takiego nie ośmielił.

Uderzenie było gwałtowne i rozpaliło mu policzek. Learchos zachwiał się; coraz mocniej kręciło mu się w głowie, ale udało mu się nie upaść. Znów na niego spojrzał.

— Po raz kolejny udowodniłeś mi, że nie jesteś wojownikiem, a tylko rozczarowaniem. Nigdy więcej nie ośmielaj się podważać moich planów.

Learchos przytaknął jak na rozkaz. Czuł, jak łzy podchodzą mu do oczu, ale je powstrzymał. Przelewanie ich nie miało sensu.

— A teraz zostań tutaj, na kolanach, przed tronem i nie ruszaj się. Nie chcę cię widzieć w infirmerii przed upływem dobrej godziny.

— Ależ sire, rana może się zainfekować, on potrzebuje natychmiastowego leczenia! — zaprotestował gwałtownie Volco.

Król przygwoździł go spojrzeniem. Nie uznawał dyskusji. Potem ciężkim krokiem wyszedł z sali i zniknął za kolumnami.

Learchos pozostał nieruchomo na swoim miejscu, oddychając coraz ciężej i czując to nieskończone zmęczenie, które zaczynało go trawić. A jednak usłucha. Jak zawsze.

— Przykro mi, mój panie, przykro mi… — Dotarł do niego wypełniony bólem głos Volca. Mimo wszystko miło było mu go słyszeć. Na tym zimnym dworze był jedyną osobą, do której się przywiązał. — Wasz ojciec to twardy człowiek, wiem o tym, ale robi to dla waszego dobra, nawet kiedy wydaje się wam bezlitosny i niesprawiedliwy… Kocha was, jestem tego pewien.

Learchos powoli opuścił głowę, a jego łzy jedna po drugiej zaczęły spadać na marmur posadzki.

— Nie bardzo wiem, jak to się stało.

San szedł z wysiłkiem. Miał na kostce długie rozdarcie. Nie było ono głębokie, ale musiało nieźle go boleć, bo kulał i widać było wyraźnie, że z trudem znosi ból.

— Kiedy nadleciał smok — dodał, pociągając nosem — chyba coś pomyślałem, tak mi się wydaje, potem był błysk światła i chwilę później znalazłem się na ziemi razem z tą olbrzymią bestią.

Ido słuchał go z uwagą, ale nie miał pojęcia, o jakie czary chodziło. Niewątpliwie ten chłopiec był bardzo potężny: udało mu się sprawić, że smok stracił przytomność, a to nie było byle co. Zaczął się zastanawiać, czy za zakazami Tarika nie kryło się coś więcej.

— Nie przejmuj się — powiedział. — Teraz jesteśmy uratowani.

Jednak nie była to cała prawda. Ido czuł się zmęczony i nie mógł złapać oddechu. Może był po prostu utrudzony albo cholernie stary — chociaż bardzo się bronił przed przyznaniem się do tego — ale jego wygląd musiał być straszny, bo San spojrzał na niego przerażony.

— Ido, jesteś blady…

— To tylko zmęczenie, tylko zmęczenie.

Szli przez całą noc, ale gnomowi nie udało się odzyskać sił. Czuł smak krwi w ustach, a jego nogi były miękkie. Postanowił, że lepiej będzie się zatrzymać, zanim wzejdzie świt.

Z trudem rozstawił płachtę. Wydawało mu się, że dłonie nie całkiem się go słuchają. Położyli się razem, ale najpierw Ido przyjrzał się ranie na kostce chłopca. Wziął jeden z bukłaków i polał ją wodą. San zacisnął lekko zęby.

— Otarłeś się, upadając.

Chłopiec przytaknął.

— Boli.

— Wierzę — odpowiedział Ido słabym głosem.

Umył sobie ręce, po czym wziął trochę bandaży, które zabrał ze sobą z akweduktu. Trudno mu było zrobić opatrunek. Ręce zaczęły mu się mocno trząść, a chociaż nie było szczególnie gorąco, pot zraszał mu czoło.

— Dobrze się czujesz?

Ocknął się. San patrzył na niego wyraźnie zmartwiony.

— Tak — odpowiedział z wahaniem.

— Trzęsą ci się ręce.

Ido zacisnął węzeł, po czym zaczął wsłuchiwać się w swoje ciało. Poczuł lekkie pieczenie w ramieniu i przypomniał sobie o ranie poniesionej w walce. Miecz Learchosa zaledwie go musnął, ale pod opuszkami poczuł, że rozcięcie było napuchnięte i bolesne.

— Coś mi się wydaje, że znowu potrzebuję twojej pomocy — powiedział z wymuszonym uśmiechem.

San był spięty.

— Uspokój się. Musisz tylko rzucić okiem na ramię, w które dostałem.

Chłopiec chyba się troszkę opanował, bo podszedł bliżej i spojrzał tam, gdzie gnom mu wskazał.

— Powiedz mi, co widzisz.

Poczuł dłonie Sana oparte na skórze. Wydawały mu się niesamowicie świeże.

— Parzysz.

Właśnie. Zły znak.

— Ramię jest trochę zaczerwienione i jest tu zadrapanie… a raczej rozcięcie. Wokół wszystko jest spuchnięte, a na krawędziach trochę fioletowawe.

Ido niewiele wiedział o truciznach. Była to broń, która nigdy mu się nie podobała. On był wojownikiem, a nie żadnym przeklętym mordercą i jeżeli trzeba było zabijać, to tylko dzięki sile miecza, bez żadnych niepotrzebnych sztuczek. Ale dlaczego Learchos to zrobił? Nie wyglądał na typa, który by kogokolwiek oszukiwał; nawet kiedy spotkał go jako dziecko, widział w jego oczach błysk uczciwości. Może to Dohor miał z tym coś wspólnego.

— Co się dzieje, Ido?

Gnom ocknął się nagle. Odwrócił się do Sana i zobaczył, że chłopiec jest bliski paniki.

Spokój, musimy zachować spokój.

Wziął głęboki oddech, starając się ukryć wysiłek, jakiego wymagał od niego ten gest.

— Potrzebujemy pomocy. Nie możemy dalej iść sami.

— Źle się czujesz?

Ido zignorował pytanie.

Nie miał pojęcia, jak bardzo to było poważne. Rana była powierzchowna, ale wielu truciznom to wystarczało. W każdym razie minęło wiele godzin od momentu, kiedy został ranny, a objawy były dość nikłe. Może jest jeszcze jakaś nadzieja.

Pogrzebał po kieszeniach. Ręce niezbyt go słuchały, a zdolność czucia wyraźnie się zmniejszyła. Zajęło mu trochę czasu, zanim znalazł to, czego szukał. Wreszcie rzucił na ziemię kilka kamieni z dziwnymi symbolami oraz kawałek papieru.

— Potrzebuję, żebyś użył pewnego zaklęcia.

— Ido, przynajmniej wytłumacz mi…

San był bliski załamania. Gnom złapał go za ramiona z mniejszą żywością niż by tego chciał. Popatrzył mu w oczy i starał się wlać w swój głos pewność siebie.

— Musimy poprosić, żeby ktoś po nas przyszedł. Ja nie jestem w stanie dalej iść. Nie jesteśmy daleko od granicy z Krainą Wody i jeżeli ktoś przybędzie na smoku, może nam się udać. Ale musimy prosić o pomoc, jasne?

San kiwnął głową, biały jak prześcieradło.

— Ja znam tylko dwa zaklęcia: rozpalanie ognia i wysyłanie wiadomości. Ale jestem za słaby, aby to zrobić. Potrzebuję, żebyś pomógł mi wykonać zaklęcie, między innymi dlatego, że zawsze byłem fatalnym czarodziejem. Potrząsnął głową. Myśli zaczęły mu się plątać. Nagle przyłapał się na rozmyślaniu o swoim pierwszym zetknięciu z magią, o szkoleniu i całej serii niepotrzebnych wspomnień.

— Musisz zrobić to za mnie.

San przytaknął, ale bez większego przekonania.

— Weź kamienie.

Chłopiec usłuchał. Ido krok po kroku objaśnił mu, co ma robić. Kazał mu rozłożyć kamienie w kręgu, a następnie podał mu pióro oraz kałamarz, które zawsze nosił w sakwie, i podyktował mu wiadomość.

Jesteśmy dwie mile od granicy z Krainą Wody, w kierunku Wielkiej Krainy. Łatwo nas zobaczycie. Ja zostałem otruty.

Dłoń Sana zadrżała i Ido musiał znieść jego przerażone spojrzenie.

— Lekko, tylko lekko, inaczej już bym nie żył — sprecyzował.

— Pisz dalej: Ja zostałem otruty, mój towarzysz ranny. Wyślijcie smoka i czarodzieja. Ido.

San skończył pisać, po czym spojrzał na niego wytrzeszczonymi oczami.

— Teraz potrzeba ognia. — Gnom podał mu dwa krzesiwa.

— Wiesz, jak to się robi?

San przytaknął słabo.

Długo to trwało. Chłopiec był zdenerwowany i wciąż przygniatał sobie palce. Ido go nie pospieszał. Wiedział, że to by tylko pogorszyło sytuację, no i w końcu go rozumiał.

Wreszcie mała iskierka oderwała się od kamieni i spadła na papier.

— Skoncentruj się.

San nie wiedział dobrze, co ma robić, gubił się.

— No dalej, zamknij oczy i wyciągnij dłoń nad papierem! — popędził go Ido.

San usłuchał znowu, ale dłoń mu się trzęsła.

— Pomyśl imię, które ci powiem. Folwar. Pomyśl je intensywnie, jasne? Myśl tylko o nim.

Na szczęście było to proste zaklęcie. San był zbyt wstrząśnięty, aby stawić czoła jakiejkolwiek innej próbie.

Ogień powoli spalił pergamin i w powietrzu szybko rozniosła się niebieskawa smużka.

— Teraz możesz otworzyć oczy.

San zrobił to, a Ido pokazał mu dym.

— To znaczy, że zadziałało. Brawo! — Uśmiechnął się do niego z wysiłkiem, jego ciałem już zaczęły wstrząsać dreszcze.

San patrzył z otwartą buzią na oddalające się niebieskawe kłęby dymu. Przez chwilę dzięki gnomowi zapomniał, w jakiej sytuacji się znajdują.

Ido rzucił okiem na bielejące niebo.

— Teraz pozostaje nam tylko czekać.

Theana rzuciła się biegiem do mistrza Folwara. Rzadko ją wzywał. Przez te wszystkie lata terminowania to zawsze Lonerin był ulubionym uczniem, chociaż nieco mniej zaawansowanym niż ona.

— Mistrz pilnie cię potrzebuje — powiedział ordynans. Pomyślała o najgorszym.

Weszła do pokoju zdenerwowana, gwałtownie otworzywszy drzwi na oścież.

Serce przestało jej bić tak mocno, kiedy tylko zobaczyła, jak Folwar uśmiecha się do niej z krzesła, na którym siedział. Theana zwolniła kroku, ale nie mogła powstrzymać się od wzięcia w swoje dłonie ręki nauczyciela, klęknąwszy przy nim.

— Mistrzu, tak się zdenerwowałam! Wezwaliście mnie z takim pośpiechem, a nigdy po mnie nie posyłacie…

Starzec uśmiechnął się łagodnie. Theana uwielbiała ten uśmiech. Był pociechą jej samotnego dzieciństwa i nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez niego.

— Przykro mi, że mój pośpiech wprowadził cię w błąd, ale sytuacja jest trudna.

Jego twarz przybrała poważny wyraz i Theana wstała. Najwyraźniej nadszedł moment otrzymania jakiegoś rozkazu.

— Właśnie otrzymaliśmy wiadomość od Ida. Leży niedaleko od granicy Krainy Wody, otruty, a chłopiec, który mu towarzyszy, jest ranny. Potrzebuje czarodzieja, czarodzieja, który zna się także na sztuce kapłańskiej.

Theana była zdumiona.

— I wy chcecie, żebym to ja poszła?

Przez jakiś czas pielęgnowała najciężej ranne ofiary wojny, tam, w Laodamei, ale zawsze chodziło o spokojne prace w przyjaznym otoczeniu. Teraz było to coś innego.

Folwar przytaknął.

Theana ograniczyła się do pochylenia głowy. Z pewnością nie zamierzała się wycofywać przed jedynym rozkazem, jaki kiedykolwiek wydał jej mistrz, chociaż sądziła, że jest to zadanie zbyt trudne jak na jej umiejętności.

— Jak sobie życzycie.

— Polecisz z Bjolem i jego smokiem.

Theana podniosła gwałtownie głowę. Nigdy nie latała i bała się smoków. Jej dłonie zadrgały niedostrzegalnie.

— Wyruszycie natychmiast.

Dziewczyna znów przytaknęła.

— Dam z siebie wszystko… i dziękuję za wasze zaufanie.

Folwar uśmiechnął się dobrotliwie.

— Teraz idź. Jestem pewien, że nas nie zawiedziesz.

Przez całą podróż Theana kurczowo trzymała się Bjola. Otoczyła go w pasie ramionami jeszcze przed startem i nie puściła; nigdy dotąd tak bardzo nie tęskniła za ziemią pod swoimi stopami. Powiedziano jej, że potrzeba będzie około dnia podróży. W rzeczywistości to nie smoków się bała, tylko pustki. Za każdym razem, kiedy znajdowała się w wysoko położonym miejscu, musiała się czegoś uchwycić. Zawsze wydawało jej się, że spada. Tak samo też było na grzbiecie tego smoka.

— Spokojnie! — zawołał rozbawiony Bjol.

— Wybacz mi, ale nigdy nie latałam — odpowiedziała słabym głosem.

Czuła się głupio. Nie była ani trochę typem żądnym przygód. Dzieciństwo spędziła odizolowana w swojej wiosce, często zamknięta w domu, i nie miała żadnych skłonności do działania. Pierwszy raz zdarzało jej się tak niebezpieczne zadanie.

Natychmiast pomyślała o uwielbiającym wplątywać się w ryzykowne sytuacje Lonerinie, który wróci jako bohater z podróży do miejsca, gdzie niewielu dotarło. Lekko rozluźniła uścisk. Wspomnienie pocałunku, jaki wymienili, razem z głuchym bólem przepełniły jej umysł. Nie wiedziała, gdzie on teraz jest, przez cały ten czas nie przestała bać się, że już nie wróci, i myślała o nim bez przerwy. Wciąż towarzyszyła jej pamięć ich zimnego pożegnania. Lonerin wyruszył razem z Dubhe po tym, jak zaryzykował własne życie, aby ją ocalić: dało jej to wyobrażenie, jak bardzo mu na niej zależało, na tej mrocznej dziewczynie. Od razu zrozumiała, że dla niej nie było tu miejsca. A jednak nie mogła się z tym pogodzić. Słowa, jakie wymieniali podczas nauk u Folwara, uśmiechy, potem ten pocałunek: ten mały pocałunek bez znaczenia — ale który dla niej był wart całego świata — z pewnością nie mogła tego zapomnieć.

Te myśli w jakiś sposób odwróciły jej uwagę i stopniowo strach przed lataniem gdzieś się rozwiewał. Z kolei Bjol starał się przez cały czas mówić, uspokajając ją błahą i zabawną paplaniną. Theana prawie zawsze odpowiadała monosylabami, niepewnie, przepełniona wstydem z powodu swojego strachu i zakłopotaniem wynikającym z sytuacji. W końcu mocno przytulała się do nieznajomego.

Dotarli na miejsce wieczorem i zaczęli przeszukiwać terytorium wskazane przez Ida. Dla Theany było to przykre przeżycie, bo Bjol kazał jej mieć oczy otwarte.

— Dwie pary oczu to lepiej niż tylko jedna, nie? Jeżeli oczywiście patrzenie w dół nie jest dla ciebie zbyt okropne.

Potrząsnęła głową i zaczęła wpatrywać się w ziemię, czując, jak nasilają się jej mdłości. Zacisnęła zęby. Nie mogła poddać się właśnie ten jedyny raz, kiedy wymagano od niej niewielkiego dowodu odwagi.

Udało im się ich znaleźć dzięki magicznemu ogniowi, który rozpalili. Theana nie miała absolutnie żadnych wątpliwości.

— Tam! — zawołała, wskazując dłonią.

Bjol wychylił głowę naprzód.

— Ja nic nie widzę.

— Ale ja to czuję — uśmiechnęła się. Było to drobne zaklęcie, ale Theanę cechowała nadzwyczajna wrażliwość na magię. Ten wątły ogień był dla niej niczym latarnia morska wskazująca drogę.

Wylądowali i zobaczyli małego chłopca machającego rękami w nadciągającej ciemności. Była już prawie noc.

— Tutaj, tutaj!

Theana zwinnie zeskoczyła z siodła i rzuciła się ku niemu z ciążącą na ramieniu torbą, która ciągłe jej zawadzała.

— Gdzie jest Ido? — spytała od razu, starając się zapanować nad sytuacją.

San ruszył, żeby zaprowadzić ich do niego. Chłopiec był zdruzgotany i blady. Potargane włosy częściowo zakrywały mu czoło, a jego krok z pośpiechu był jeszcze bardziej niepewny. Theana odniosła dziwne wrażenie. Było w nim jednocześnie coś z mężczyzny i dziecka, ponadto chłopiec emanował szczególną aurą, której nie potrafiła zidentyfikować.

Wzięła go delikatnie za ramiona i spojrzała mu w oczy, zatapiając się w tym głębokim i przejrzystym fiolecie.

— Bądź spokojny, teraz jestem tutaj. — Poczuła, jak gdyby pod mocno zaciśniętymi na chudych ramionach dłońmi przepływał jakiś prąd. — Powiedz mi tylko, gdzie jest Ido.

San po prostu podniósł palec i wskazał jakieś miejsce na pustyni.

Theana wytężyła wzrok, ale zobaczyła go tylko dzięki swojej percepcji magii. Na ziemi rozłożona była maskująca płachta. Odwróciła się do Bjola:

— Zostaniesz z chłopcem?

Jeździec przytaknął. Ona rzuciła się do gnoma. Serce mocno waliło jej w piersi. Zaczynała się bać.

Delikatnie odsunęła płachtę i jej oczom ukazała się owa postać, którą tyle razy podziwiała na zebraniach Rady, teraz obszarpana i blada. Wydawał się starszy niż pamiętała, ale nagle poczuła wielki szacunek. Nigdy wcześniej nie była tak blisko niego.

— Nie spieszyliśmy się, co? — wycharczał Ido.

Theana obruszyła się, ale on uśmiechnął się do niej.

— Wszystko dobrze… Lepiej późno niż wcale.

Trudności w oddychaniu, bladość, pot. Theana położyła mu dłoń na czole. Lodowate. Nagle poczuła się panią sytuacji.

Wolną dłonią przywołała mały ogień, który podniósł się w powietrzu nad Idem. Teraz mogła przyjrzeć mu się lepiej. Gnom natychmiast zamknął powieki. Światłowstręt, kolejny objaw, który należało rozważyć.

— Proszę was, trzymajcie przez moment oczy otwarte.

— Wedle rozkazu — odpowiedział Ido, ale jego głos był coraz bardziej złamany, a spojrzenie szkliste. Trucizna niebezpiecznie weszła już w obieg.

Theana całkiem zdjęła maskującą płachtę i ponownie zbliżyła się do gnoma, żeby lepiej się mu przyjrzeć.

— Powiedz mi, że wszystko z nim dobrze, proszę cię! — San podszedł, a jego głos był strapiony.

— Cisza, potrzebuję tylko ciszy — rzuciła w odpowiedzi. Była skoncentrowana, szukała czegoś. Kiedy to znalazła, odetchnęła z ulgą. Rana na ramieniu Ida była już zainfekowana i nie do opanowania i to stamtąd trucizna weszła w obieg. Gnomowi udało się wytrzymać aż tyle, bo było to zaledwie zadrapanie. Gdyby rozcięcie było większe, już by nie żył.

Theana odwróciła się do Bjola.

— Zanim go zabierzemy, muszę udzielić mu przynajmniej pierwszej pomocy, w przeciwnym razie nie przeżyje podróży.

Chłopiec jęknął, ale jeździec zachował spokój.

— To ty jesteś czarodziejką.

Theana poczuła ciążącą na niej ogromną odpowiedzialność. Drżącą ręką zaczęła wyciągać z torby wszystko, co było jej potrzebne.

O przygotowaniu antidotum nie było mowy. Nie miała środków, chociaż zrozumiała, co to było. Jedynym sposobem była próba powstrzymania rozprzestrzeniania się trucizny, zatrzymanie jej na czas podróży. Rozpięła do końca koszulę gnoma i zdjęła ją, pozostawiając go z gołym torsem.

Zanim zaczęła, w myślach podziękowała swojemu ojcu. Był to gest, który czyniła zawsze, automatycznie, ale za każdym razem trochę ją wzruszał. To wszystko wyszło od niego, a ona nigdy nie przestała za nim tęsknić. Teraz musiała działać szybko, a jej ojciec będzie ją chronił i prowadził. Powolna litania wychodząca z jej ust była w języku już zapomnianym w tych stronach. Całe ciało dziewczyny poruszało się w jej rytm, kiedy mieszała składniki w miseczce, którą wyciągnęła z torby. Poczuła na swych plecach zdumione spojrzenie Bjola, ale starała się o tym nie myśleć. Nie może się zdekoncentrować.

Dalej śpiewała, zanurzając w płynie długą gałązkę wierzby. Jej dłonie stopniowo zaczęły się świecić, a modlitwa stawała się coraz głośniejsza. Zamknęła oczy, pozwalając się prowadzić rytmowi własnego głosu, i przed jej opuszczonymi powiekami zaczął się utrwalać skomplikowany rysunek jaśniejących, splatających się skrętnie linii. Świat zniknął z horyzontu; teraz istniał tylko śpiew i potęga, którą czuła, przepływająca przez jej ciało. Kiedy jej dłoń stała się ciepła, zaczęła.

Gałązką rysowała na skórze Ida dziwne ornamenty, podążając za niewidzialną drogą tego labiryntu fosforyzujących linii. Za każdym razem, kiedy któryś kończyła, wypowiadała jedno słowo, śpiew na chwilę ustawał, po czym podejmowała go harmonijnie, podczas gdy jej dłoń przechodziła do rysowania innego punktu.

W końcu złożona forma tej wielkiej arabeski ukazała się w całej swej urodzie. Stopniowo, jak Theana ją kompletowała, w jakiś mroczny i niezrozumiały sposób oddech Ida normalizował się, jego twarz nabierała koloru, a ciało rozgrzewało się. Czarodziejka dotarła do zranionego miejsca, dotknęła go, a jej głos zatrzymał się na długiej i wysokiej nucie. Nakreśliła wokół rozcięcia koło i przeciągnęła dźwięk, dopóki nie poczuła się całkiem pusta, aby nagle urwać śpiew, otwierając oczy. W jednej chwili linie na ciele Ida znikły, jak gdyby nigdy nie zostały wytyczone.

Theana oparła się dłońmi o ziemię, wyczerpana. Było to trudniejsze niż myślała. Minęło wiele czasu od zakażenia i zatrucie było dość rozlegle.

— Co mu zrobiłaś? — spytał chłopiec, drżąc.

Theana odwróciła się do niego z uśmiechem.

— To prastara magia. Teraz jest już w porządku. Kiedy przybędziemy do Laodamei, przygotuję antidotum i wszystko będzie dobrze.

Oblicze Sana rozpogodziło się.

— Dziękuję, dziękuję nieskończenie! — zawołał, rzucając się jej na szyję i wybuchając płaczem.

Theana uśmiechnęła się. Nieczęsto zdarzało jej się czuć tak potrzebną.

Zauważyła, że Bjol patrzy na nią zdumiony.

— Nigdy nie widziałem tego rodzaju zaklęcia, co takiego zrobiłaś?

— To archaiczne czary i praktyki kapłańskie. Nauczył mnie ich mój ojciec.

Wstydziła się o tym mówić. Przez tak długi czas jej zdolności były czymś, co należało ukrywać, czymś tak wstydliwym, że nawet teraz nie ośmielała się wypowiadać imienia tego boga, na którego chwałę praktykowała jego sztukę. Bóg źle traktowany, zdradzony i wypaczony. Bóg jej ojca, a jeszcze wcześniej Elfów: Thenaar.

28. Nihal

Śniadanie zostało spożyte w milczeniu, po czym Sennar poświęcił się swoim codziennym obowiązkom i krzątał się po domu, nie dbając o obecność dwójki gości.

Kiedy wreszcie skończył, usiadł przed nimi.

— Od czego chcecie, żebym zaczął?

— Od niej — powiedział z rozpędu Lonerin.

Natychmiast poczuł na swoim ramieniu dłoń Dubhe.

— Moja sprawa może zaczekać. Prawdziwym powodem, dla którego tu jesteśmy, jest wskrzeszenie Astera. Zacznijmy od tego.

Była piękna z tym światłem zdecydowania w oczach i Lonerin poczuł, że pragnie jej rozdzierająco. Odwrócił się do Sennara, starając się skoncentrować na misji.

On zaś oparł się na chwilę na krześle, po czym podniósł się i poszedł wziąć kilka książek. Były to grube tomy oprawione na czarno — niewątpliwie zakazane formuły — i utrzymywał je z trudem. Dubhe wstała, żeby mu pomóc.

— Nie jestem tak stary i słaby, jak myślisz — skarcił ją, ale ona nie zwróciła na to uwagi. Po prostu wzięła jedną z książek, położyła na stole, po czym usiadła.

Sennar zrobił to samo. Wydawał się lekko zakłopotany. Musiał już pożałować swojego wybuchu złości.

— No dobrze, Dubhe, opowiedz mi dokładnie o twarzy, którą widziałaś. Opisz mi scenę we wszystkich szczegółach. To, co tobie może wydawać się bez znaczenia, może okazać się zasadnicze. Niczego więc nie pomijaj.

Ona usłuchała i mówiła tak jak wcześniej przed Radą, opisując ową scenę jak z koszmaru, na którą natknęła się w czeluściach Domu.

Sennar wysłuchał wszystkiego z zainteresowaniem i koncentracją, ale jego dłonie, jak zauważył Lonerin, lekko drżały. Zadał Dubhe kilka pytań dotyczących rozmieszczenia i natury niektórych symboli w pokoju, koloru kuli, jej granic i parę innych. Dziewczyna zdawała się wszystko dokładnie pamiętać.

W końcu stary czarodziej znowu oparł się na krześle, jakby śmiertelnie zmęczony.

— Magia przywołania użyta przez Yeshola to bardzo stare czary elfickie. Aster znał je, znalazłem je w kilku jego tomach. Ponadto utrzymuje się, że Nieprzyjaciel z Wielkiej Pustyni, z którym walczyły Elfy, przybył do Świata Wynurzonego właśnie wskutek błędnego wykonania rytuału przywołania zmarłych.

Lonerin natężył uwagę.

— Czy to coś podobnego do zaklęcia przywołującego zmarłych i nakazującego im walkę?

Sennar potrząsnął głową.

— Tamta formuła przywołuje tylko obraz zmarłych, nie ich duszę. Rzeczywiście, kiedy Aster wskrzesił ich podczas Walki Duchów, biliśmy się z duchami pozbawionymi duszy i woli. W tym przypadku jest inaczej. Ta magia pozwala przywołać z powrotem ducha zmarłego, jego istotę. To właśnie widziała Dubhe w naczyniu, ducha Astera. Teraz tak: formuła przywołania wymaga pojemnika. Niektórzy używają ciała zmarłego, jeżeli śmierć nastąpiła niedawno, a niektórzy ciała jakiegoś królika doświadczalnego. W naszym przypadku… mojego syna.

Sennar przerwał na chwilę, po czym podjął wypowiedź. Wydawało się, że teraz, kiedy mówi o magii, odzyskał wigor, ale był też w jakiś sposób zlękniony, skrępowany, a jego głos przebiegały niedostrzegalne drżenia.

— Dopóki nie ma się do dyspozycji ciała, duch nie może naprawdę powrócić na ziemię. Wtedy taki duch pozostaje zawieszony w naszym świecie, dopóki ktoś go nie uwolni.

Lonerin kiwnął głową.

— Co zatem musimy zrobić?

— Należy zaryzykować własne życie. Trzeba użyć bardzo potężnego katalizatora, wewnątrz którego czarodziej przelewa swojego ducha. To pozwala przyciągnąć duszę zmarłego i uwięzić ją w tym samym katalizatorze. Poprzez właściwe zaklęcie czarodziej uwalnia duszę ducha z katalizatora i oddaje ją światu zmarłych, a potem będzie mógł przywrócić własną duszę do ciała.

Lonerin poczuł, jak zimne dreszcze przechodzą mu po plecach. Był to skomplikowany rytuał, jeszcze bardziej złożony niż te, które studiował i które znał.

— Nie przeczę, że operacja ta jest bardzo skomplikowana, a szanse na powodzenie małe. Wiele rzeczy może się nie udać i rozważ też, że rytuał wysysa olbrzymie pokłady energii. Kiedy dusza zmarłego zostaje uwolniona, pozostające siły są niemal żadne, a jest się praktycznie w połowie drogi. Jeżeli nie dozuje się dobrze siły magicznej, człowiek jest zbyt wyczerpany, żeby móc zawrócić.

To naprawdę niewdzięczne zadanie — pomyślał Lonerin.

— A ten katalizator? Jakiego rodzaju musi być?

— Jest tylko jeden, który może wytrzymać tak silne energie: talizman władzy.

Znał go aż nazbyt dobrze. Był to potężny wyrób elficki, którego użyła Nihal, żeby pokonać Tyrana: złożony z ośmiu magicznych kamieni skrywanych w tyluż sanktuariach, był w stanie wessać całą moc magiczną Świata Wynurzonego.

— Ale… czy nie został on zniszczony przy śmierci Nihal?

Dubhe spojrzała na niego pytająco, ale chłopak dał jej znak, aby nie zadawała pytań.

— Nihal zniszczyła tylko jeden z kamieni. To wystarczyło, aby jej dusza się rozwiała, ale talizman nie stracił swoich właściwości. Rozważ, że dwa duchy muszą pozostać w katalizatorze przez krótki czas. Pęknięcie tego kamienia w sumie ułatwia zadanie czarodziejowi w momencie, kiedy musi wrócić.

Lonerin przytaknął. Starał się nabrać odwagi, ale ten rytuał go przerażał.

— Problem leży raczej gdzie indziej. Kiedy Tarik odszedł, zabrał talizman ze sobą. Teraz on go ma.

Lonerin wzruszył ramionami.

— Ido pewnie już go odzyskał.

Sennar oparł się o krzesło i zmierzył go surowym spojrzeniem.

— To ty musisz dokonać tego rytu, rozumiesz?

— Wiem. Wiem o tym, od momentu, kiedy rozpocząłem tę podróż.

— Ja nie mam więcej sił i już dawno wyczerpałem moją magię. Ale będę ci asystował.

— Chcecie powiedzieć, że pójdziecie z nami?

Sennar przytaknął zmęczony.

— Tarik jest w niebezpieczeństwie, nie mogę tu zostać i tylko się przyglądać.

Lonerin uśmiechnął się i dostrzegł, że Dubhe robi to samo.

Sennar jednak nie odwzajemnił uśmiechu.

— Nie będę mógł być dla ciebie żadnym wsparciem. Mogę nauczyć cię, jak to zrobić, ale nie jestem już potężnym czarodziejem, o którym mówi legenda. Pamiętaj o tym.

Lonerin przytaknął. Był zmieszany. Jasne, stan fizyczny miał wpływ na moce czarodzieja, ale nie do tego stopnia, a Sennar był bardzo potężnym czarodziejem. Jak mógł utracić część swoich zdolności?

— Czy to podczas tamtego wypadku z duchami straciliście moc?

Oczy Sennara stały się twarde, a mina pełna bólu.

— To historia, o której nie mam zamiaru mówić.

— Wybaczcie — powiedział pospiesznie Lonerin. — Nie chciałem być niedyskretny.

Sennar uczynił niedbały gest ręką.

— Wszystko w porządku, nie przejmuj się. — Następnie przeniósł wzrok na Dubhe. — A teraz przejdźmy do ciebie.

Testy, jakim poddał ją Sennar, nie były odmienne od tych, jakie już jej robiono. Znowu poczuła się jak owad pod szkłem powiększającym i musiała przejść znaną już procedurę płonących węgli, specyficznych roślin, oparów i innych. Było jej dziwnie, że bada ją tak potężny czarodziej, ale poza tym wszystko przebiegało tak samo jak zawsze.

— Czym kontrolujesz klątwę? — spytał ją.

Lonerin odpowiedział za nią.

— Naparem z zielonej trawy i wyciągiem ze smoka, dopóki była w Gildii, a potem ja stworzyłem eliksir, który mniej uzależniał, dodając trochę różowego kamienia. Kiedy on też się skończył, ludzie z plemienia Huve poradzili mi użyć ambrozji.

Dubhe nie miała pojęcia, że eliksiry, jakie przyjmowała, to właśnie takie kompozycje.

Sennar pokiwał poważnie głową, kontemplując jej symbol.

— Wyobrażam sobie, że bardzo cierpisz…

Po raz pierwszy badający ją czarodziej wspominał o jej cierpieniu i bezpośrednio o niej jako osobie. Poczuła się wręcz wzruszona, jak gdyby Sennar potrafił popatrzeć na nią przez klątwę, Bestię, a nawet jej pracę.

— Tak — mruknęła.

— Właśnie… To już prawie rok, prawda?

Dubhe przytaknęła.

Spojrzenie, jakim obdarzył ją czarodziej, było pełne sympatii, trochę zasmucone, ale przede wszystkim pełne współczucia.

Uśmiechnął się do niej.

— Przedtem, kiedy zobaczyłem, jak ćwiczysz, bardzo przypomniałaś mi Nihal, wiesz? Ona w pewnym sensie też była przeklęta.

Dubhe poczuła się sparaliżowana jego smutnym spojrzeniem.

Ona jak Nihal…

Sennar puścił jej ramię.

— To pieczęć przeniesiona.

Dubhe spojrzała na niego pytająco. Był to nowy element, nikt wcześniej nie mówił jej o czymś takim.

— Opowiedz mi, jak się zorientowałaś, że coś się z tobą stało, i nie pomiń żadnych dziwnych rzeczy, jakie zdarzyły się przed pojawieniem się klątwy.

Dubhe opowiedziała mu wszystko niepewnym głosem: od ukłucia igłą, przez kradzież, podczas której po raz pierwszy źle się poczuła, do rzezi w lesie, którą przywołała tylko kilkoma straszliwymi słowami.

— Wszystko jasne — skomentował Sennar poważnie. — Gildia rzuciła na ciebie klątwę, tak jak się domyślasz, ale podejrzewam, że zrobiła to na czyjeś zlecenie.

Dubhe była zdumiona.

— Klątwa, która na tobie ciąży, była wymierzona w kogoś innego i dopiero później została zwrócona przeciwko tobie. Wyjaśnię ci, jak to działa: istnieją zakazane formuły, które pozwalają chronić przedmioty. Jeżeli ktoś wie, że ktoś inny chce mu wykraść coś bardzo ważnego, cennego lub drogiego, może przekląć przedmiot w taki sposób, aby złodziej, kimkolwiek będzie, również został przeklęty. To jest najprostsza formuła. Jeżeli natomiast ta osoba wie, kto mógłby mieć interes w kradzieży tego czegoś, może ustalić, że ktokolwiek ukradnie przedmiot, będzie działał jako pośrednik pomiędzy klątwą a tym, kto zlecił kradzież. Nadążasz za mną?

Dubhe przytaknęła słabo. Sprawa wydała jej się bardzo skomplikowana.

— Zobaczmy to na przykładzie. Pewien czarodziej ma potężny artefakt magiczny i dowiedział się, że inny czarodziej go pragnie, bo wie, jak go użyć. W innych rękach byłby bezużyteczny. Wówczas przeklina przedmiot tak, aby ten drugi czarodziej został przeklęty, bez względu na to, kto go ukradnie. To technika dość subtelna, jak się nad tym zastanowić. Kiedy tylko pieczęć zostanie nałożona i pierwszy czarodziej powie o tym drugiemu, ten nie tylko nie będzie mógł już dostać tego przedmiotu w swoje ręce, ale wręcz będzie żywo zainteresowany, aby nigdy nie został on skradziony. Zrozumiałaś?

Dubhe kiwnęła głową.

— Dokumenty, które ukradłaś, były chronione tego rodzaju pieczęcią. Klątwa nie była skierowana na ciebie, tylko na kogoś, kto zlecił ci kradzież. Tylko że osoba, o której mowa, znalazła sposób, aby się uratować, dzięki magii, którą może znać tylko ktoś, kto miał do czynienia z Asterem, bo to właśnie on ją wymyślił. Trzeba wziąć trochę krwi osoby, która powinna zostać przeklęta, nakłada się na nią pewne zaklęcie, a w końcu wstrzykuje się ją kozłowi ofiarnemu. Tobie.

To było tak, jak gdyby wreszcie wszystkie kawałki układanki trafiły na swoje miejsca. Dohor. Dohor chciał tych dokumentów, w których kto wie, co było napisane w sprawie paktu krwi zawiązanego z Yesholem. Klątwa, która ciążyła na tych papierach, powinna uderzyć w Dohora. On, aby się uwolnić, poprosił o pomoc Najwyższego Strażnika Gildii, który postanowił upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Klątwa przeszła na Dubhe, a Yeshol w nagrodę uzyskał możliwość przywiązania do siebie tej, którą uważał za zbłąkaną owieczkę.

Dubhe siedziała nieruchomo z wytrzeszczonymi oczami.

— Dohor…

Poczuła, jak ogarnia ją oślepiająca wściekłość. Została podwójnie wykorzystana, poświęcona dla żądzy władzy swojego własnego króla, skazana na straszliwą śmierć i równie ciężkie do zniesienia życie zamiast kogoś innego, i to z powodów czysto politycznych. To już nie była tylko Gildia, jej nieprzyjaciel miał teraz twarz, imię, był wrogiem całego Świata Wynurzonego. Dohor.

Jej dłonie złapały krawędź stołu i ścisnęły ją, aż pobielały; jej ramiona drżały z wysiłku.

— Zdrajca, przeklęty kłamca!

Skoczyła na nogi, przewracając krzesło.

— Uspokój się! — Poczuła na ramionach uchwyt Lonerina, ale odsunęła go gwałtownie.

— Do diabła!

— Nie ma sensu wyżywać się na moich meblach — powiedział nieporuszony Sennar.

Dubhe spojrzała na niego ze złością. W tej chwili mogłaby wyładować się na wszystkim, ale zobaczyła w jego spojrzeniu lodowatą determinację i współczucie, o które nigdy by go nie podejrzewała. Zacisnęła pięści, zamknęła oczy, nakazała spokój bijącemu jak szalone sercu oraz płucom, spazmatycznie szukającym powietrza.

Usiadła ze szklanym i groźnym wzrokiem.

— Powiedzcie mi, jak to można przełamać.

Sennar pozwolił sobie na uśmieszek.

— Jeżeli naprawdę jesteś pewna, że to Dohor, wówczas z pewnością zachował on gdzieś kawałek tych słynnych dokumentów, o których mówisz. To jest most pomiędzy nim a tobą: gdyby je całkiem zniszczył, klątwa znowu powróciłaby do niego. Taka jest istota zaklęcia, które przeniosło klątwę. Pierwszym krokiem jest odnalezienie tych dokumentów i zniszczenie ich określonym magicznym rytuałem. Na końcu będziesz musiała zabić tego, dla kogo pierwotnie przeznaczona była klątwa.

Dubhe nawet nie mrugnęła okiem, nie zgorszyła się, nie poczuła żadnego drżenia, jak to zdarzało jej się zawsze, kiedy chodziło o dokonanie morderstwa. Tym razem czuła, że chce przelać tę krew, było to zabójstwo, które chciała popełnić i którego prawdopodobnie dokonałaby i tak, nieważne czy z rytuałem na uwolnienie od Bestii, czy też bez niego.

— Jestem złodziejką i zabójczynią, nie będzie to dla mnie problem.

Sennar nie odpowiedział, po prostu na nią patrzył.

— Ja ci tylko powiedziałem, co robić. Od ciebie zależy, jak i czy to wykonasz.

Dubhe kiwnęła głową.

Starzec zamknął oczy.

— Już się nie nadaję do takich długich rozmów. — Zwrócił się do Lonerina. — Może przygotujesz nam obiad, to wszyscy odpoczniemy po tej wyczerpującej dyskusji? Spiżarnia jest za tymi drzwiami.

Dubhe zobaczyła, jak Lonerin patrzy na nią przelotnie przed odejściem, ale nie odwróciła się, nie odpowiedziała mu. Wyobrażała sobie, co może myśleć, ale jej obietnica, że nie będzie zabijać, już się nie liczyła. Ważna stała się tylko zalewająca jej pierś chęć zemsty.

Została, siedząc przed Sennarem z dłońmi zaciśniętymi na stole i opuszczonym wzrokiem.

— Nie powinnaś tak łatwo poddawać się pragnieniu zemsty.

Dubhe podniosła gwałtownie oczy i wbiła je w oczy starego czarodzieja.

— Wy też chcielibyście się zemścić.

— Nawet więcej. Jeżeli znasz mnie tak dobrze, jak twój przyjaciel, to wiesz, że zemściłem się w życiu przynajmniej raz.

Dubhe odwróciła wzrok.

— Ale co by się poza tym zmieniło? I tak muszę go zabić, a jeżeli zrobię to z przyjemnością, to tym lepiej.

— Mówisz, że jesteś zawodowym zabójcą, ale nie masz ani jego wyglądu, ani oczu. Naprawdę chcesz się nim stać teraz? Czy to nie tego chciał Yeshol, zmuszając cię do pracy dla Gildii?

Dubhe była zdezorientowana. O tym nie pomyślała.

— Właśnie w tym tkwi cała różnica oraz w fakcie, że pragnienie zemsty czyni ludzi niewolnikami i odbiera im jasność umysłu. Uwierz mi, dobrze o tym wiem. Nie wspominając już nawet o tym, że pozostawia wiecznie nieusatysfakcjonowanym.

Dubhe poczuła, jak jej gniew nieco się uspokaja. Zastanawiała się, czy i ta próba, przed którą, jak się zdaje, stawiano ją teraz, nie była częścią jej przeznaczenia. Jakkolwiek się poruszała, zawsze wracała w ramiona morderstwa, jej wiecznego potępienia.

Po obiedzie każde z nich oddaliło się na własną rękę. Lonerin poszedł odpocząć do spichrza, Dubhe wołała się przejść, a Sennar wrócił do swojego pokoju.

Dziwnie się czuł, mając towarzystwo w domu, a emocje tego dnia poruszyły go. Ostatni raz, kiedy nie był tu sam, było to dwadzieścia lat temu, ale wtedy Tarik był już kimś w rodzaju ducha przepełnionego żalem i w milczeniu krążącego po pokojach.

Jednak nie tylko to uniemożliwiło mu odpoczynek tego popołudnia. Również to, co sobie powiedzieli, i widok ćwiczącej w lesie Dubhe. Natychmiast przywiodła mu na myśl Nihal.

Leżąc w łóżku, Sennar wracał myślą do magii, którą będzie musiał wykonać Lonerin. Na szczęście młodzieniec nie zadawał pytań o ryt, który pozbawił go dobrej części jego mocy, ale wyobrażenie tych kilku minut sprzed wielu lat znów go nawiedziło, bardziej bolesne niż kiedykolwiek, żywe, jak gdyby nie minął nawet dzień.

Wszystko jest gotowe, na stole. Buteleczki stoją równo, zioła już dymią w trójnogach, a księga, ta zakazana księga, otwarta jest na właściwej stronie. Sennar siedzi przy końcu stołu i wykręca sobie dłonie. Zrobić to czy nie. Nie brakuje mu odwagi, siły też nie. To raczej wątpliwość, czy to rzecz słuszna, czy nie. Ale jest w rozpaczy. Tarik odszedł, samotność domu jest niezmierzona i przygnębiająca, a mały grób już mu nie wystarcza. Wyczerpał przy tym kamieniu wszystkie swoje łzy i już nie potrafi do niego mówić. Grób jest niemy, a on potrzebuje odpowiedzi.

Podnosi się gwałtownie. To już nie ma znaczenia. Musi to zrobić i tyle.

Cichym i drżącym głosem zaczyna recytować formułę. Przenikliwy zapach ziół uderza mu do głowy, a literki w książce tańczą i mieszają się przed jego oczami.

Słońce ledwo przebija przez okno, ale wystarcza kilka słów po elficku, aby nawet ta wątła jasność całkiem znikła, rzucając pokój w najgłębsze ciemność.

Mówi dalej, teraz pewniejszym głosem, a moc wypływa z jego dłoni strumieniami, tak jak wtedy na statku z Aires, tak jak za każdym razem, kiedy używał wszystkich swoich zdolności.

Myśli tylko o rezultacie. Nieważne, że dłonie go bolą, pieką, ani to, że być może całkiem się wyczerpie podczas tej próby. Tylko minuta, zaledwie chwila, móc przez krótki czas zobaczyć ją taką, jaką była, jaką wciąż jeszcze jest w jego pamięci.

Formuła się skończyła, ciemność wibruje dźwiękami, ale nic się nie dzieje.

To normalne, wie, że to trudne. Musi próbować dalej. A może nie, może powinien przestać, może trzeba zrezygnować. To zakazana formuła, a przecież obiecał, że już nigdy tego nie zrobi.

Jednak znowu zaczyna recytować ją głośniej i kolejne moce wypływają z jego rąk. Opada go słabość, ale jego duch jest silny, mocą rozpaczy.

Znowu nic, jednak dźwięki, które teraz słyszy, są niższe, bardziej wibrujące i mocniej osadzone.

Czuje, że ręce go pieką, jak gdyby były pogrążone w ogniu. To normalne, musi oddać światu zmarłych część własnego życia, własnej energii, aby móc wstąpić do jego przedsionka. Jeszcze raz powtarza formułę, wykrzykuje ją w nicość i wykończony pada na kolana. Zupełnie, jak gdyby jego ręce były strawione aż do kości i jakby każda kropla jego jestestwa została wyciśnięta, ale to nie ma znaczenia. Wszystko dla niej, wszystko.

Pustka stopniowo nabiera kształtu, kolory zaczynają tańczyć w powietrzu i świat, który on zna, po trochu znika. Udało mu się. Wszedł. Niewyraźne formy powoli krzepną przed jego oczami, stapiają się i przybierają czyjeś kształty.

Płacze, bez szlochu, między radością a bólem, poznaje ją od razu, kiedy tylko jej postać rysuje się przed nim. Jest z nikim nieporównywalna, przepiękna, jedyna. Włosy długie jak w chwili śmierci błyszczą niebiesko w ciemności, a jej szaty to strój wojowniczki. Jest młoda, jak wtedy, a on teraz jest stary, ale to nie ma znaczenia.

Widzi, jak rozgląda się wokół zagubiona, po czym kieruje wzrok na niego i go rozpoznaje.

— Nihal…

Ona uśmiecha się słodko. Jak bardzo mu tego brakowało! Warto umrzeć dla tego uśmiechu, dla tego jedynego momentu, kiedy ma możliwość ją zobaczyć. Teraz może już nawet całkiem stracić swoje energie i roztopić się w nicości.

— Sennar, co ty robisz?

Jej glos jest zasmucony, jej spojrzenie również. Kiedyś to on ją chronił, podnosił ją z upadków, pomagał jej odnaleźć drogę. Teraz wydaje się odwrotnie.

— Chciałem cię tylko zobaczyć. Tak bardzo za tobą tęsknię…

— Ja też za tobą tęskniłam.

Wyciąga do niego rękę, głaszcze go po policzku, ale jej dłoń nie ma formy, jest niewyczuwalna. Wiedział o tym, ale to nieznośne nie móc jej dotknąć.

— Dlaczego się zmieniłeś? Kiedyś nigdy byś czegoś takiego nie zrobił.

— Kiedyś byłem inny, tamten ja umarł na zawsze. Jest z tobą przy twoim grobie, a to, co pozostało, zabrał ze sobą Tarik.

On cię kocha, nawet jeżeli temu zaprzecza.

— Kochał tylko ciebie.

Uśmiecha się do niego ze smutkiem, ale wydaje się spokojna, pogodna. Jest przepełniona pokojem, tak jak była w ostatnich latach, szczęśliwa, że jest ze swoim mężem i synem.

— Wiesz, że to niewłaściwe, żebyś tu był, to nie jest twoje miejsce, i nawet nie moje. Wracaj, Sennar.

— Nie mogę być bez ciebie.

— Pewnego dnia znowu będziemy razem, kochanie moje, ale nie teraz i nie w ten sposób. Nie widzisz, że się spalasz, że umierasz?

— Nie obchodzi mnie to. Tarik mnie opuścił, wybrał swoją drogę, a ja już jestem niepotrzebny. Zabierz mnie stąd.

Wyraz bólu rysuje się na twarzy Nihal i Sennar czuje się przeszyty nim na wskroś; próbuje pogłaskać ją po policzku, ale brakuje mu sił.

— Ty nie możesz umrzeć. Jeszcze będziesz potrzebny w przyszłości, jeszcze nie skończyłeś swojej misji. A poza tym ja nie chcę, żebyś umarł.

Łzy rysują cienkie linie na policzkach Sennara.

— Ale to ja już nie mogę żyć.

— To nieprawda, i wiesz o tym. Pozwól mi odejść, w imię tych wszystkich szczęśliwych lat, jakie razem przeżyliśmy, pozwól mi odejść.

Zabierz mnie ze sobą.

— Zobaczymy się znowu, nie bój się, ale teraz pozwól mi odejść. Każdy ma swoje miejsce i twoje nie jest tutaj.

— Zabierz mnie ze sobą.

Ale moc się zużywa, energie się wyczerpały. Sennar powoli zamyka ręce, prawie wbrew własnej woli. Są rzeczy, których nie może zrobić, choćby nie wiadomo jak bardzo ich pragnął. Ona stopniowo znika, jak dym, który unosi się w niebo. Uśmiecha się i nie przestaje, nawet kiedy jej twarz rozpływa się w ciemności.

Sennar woła ją, ale Nihal odchodzi, wróci do cieni i już nigdy nie będą się mogli zobaczyć. Powiedziała, że kiedyś znowu się połączą, ale on w to nie wierzy.

Ciemność rozwiewa się, w pokoju ponownie panuje półmrok i Sennar rzuca się na ziemię, szlochając. Ma sczerniałe dłonie i dobra część jego mocy została utracona. Ale przecież widział jej uśmiech.

Sennar zamknął oczy i jedna, jedyna łza spłynęła po jego policzku. Nie miał ich już wiele do wylania. Odwrócił się w łóżku i popatrzył na światło przenikające przez okiennice tak samo, jak tamtego popołudnia.

Nihal…

A jednak miała rację. Był jeszcze potrzebny.

29. Znów się spotkać

Dubhe, Lonerin i Sennar dotarli do Laodamei o poranku. Ich podróż była nadzwyczaj spokojna. Przebyli ją na grzbiecie smoka, prowadzeni przez doświadczenie Sennara, który dobrze znal tamte ziemie. Skrzydła Oarfa były silne i wytrzymałe, więc wystarczyły tylko dwa tygodnie lotu.

Dubhe nigdy nie widziała miasta z góry. Zrobiło na niej pewne wrażenie. Było śnieżnobiałe, niczym diament na zielonym płótnie Marchii Lasów, a pałac królewski wydawał się prawdziwym klejnotem. Nieoczekiwanie poczuła, że jest w domu, i trochę ją to zdziwiło. Przecież nigdy nie miała swojego kąta. Selva była miejscem, gdzie mogłaby wrócić, ale należała do zamierzchłej przeszłości, do Dubhe, która umarła w lesie. Krainy Nieznane natomiast były tak straszliwie inne, tak obce, że w porównaniu z nimi Świat Wynurzony naprawdę objawił się jej jako dom. Poczuła się jego córką i przyłapała się na dziwnej myśli.

To rzeczywiście jest miejsce, za które warto umierać.

Oarf postawił pazury na bastionach pałacu królewskiego; Dubhe i Lonerin zsiedli na ziemię o krok od wielkiego wodospadu górującego nad potężnym budynkiem.

Minęły zaledwie trzy miesiące, od kiedy byli tu po raz ostatni, ale wydawało im się, że trwało to o wiele dłużej. Wszystko się zmieniło. W podróży zawsze jest coś ostatecznego i nieodwracalnego, a kiedy się kończy, nigdy nie wraca się naprawdę w to samo miejsce.

Na basztach czekali na nich Folwar i Dafne. Lonerin rzucił się do swojego nauczyciela, żeby się z nim przywitać, Dubhe natomiast wolała trzymać się na uboczu, chociaż królowa uczyniła gest pozdrowienia, na który nie mogła nie odpowiedzieć. Sennar zaś przez kilka chwil pozostawał na grzbiecie Oarfa i rozglądał się wokół, jak gdyby starał się zrozumieć, coś sobie przypomnieć. W jego oczach nie było jednak ani śladu wspomnień. Może o wszystkim zapomniał, a może trudno było mu rozpoznać to miejsce.

Z trudem zsiadł ze smoka z pomocą Dubhe.

— Jestem niepotrzebnym starcem — powiedział z żalem, kiedy stanął na ziemi.

— Nie mówcie tak. Jesteście jedyną osobą, która może nas ocalić — odparła zdecydowanie.

Słowa te jednak nie rozpogodziły twarzy czarodzieja.

— Ostatnim razem, kiedy tutaj przybyłem, świętowano. Dafne już była królową. Nihal była ze mną i miała na sobie wspaniałą suknię z czerwonego aksamitu. Było zimno i zatrzymaliśmy się tu, na górze, aby podziwiać widok. — Rozejrzał się wokół. — Pokazała mi to wszystko i spytała, czy naprawdę chcemy to porzucić, czy chcemy wziąć na siebie odpowiedzialność za zostawienie Świata Wynurzonego własnemu losowi.

Dubhe zobaczyła wspaniały wodospad i zielone lasy, a jeszcze dalej — jasne pasmo pierwszych stepów Krainy Wiatru, ziemi Nihal. Poczuła ucisk w sercu.

— Odpowiedziałem jej, że zasługujemy na tę podróż i na pokój, który miała nam przynieść, i że liczymy się tylko my dwoje, że dom jest wszędzie tam, gdzie ja i ona możemy być razem.

— Twardo spojrzał na Dubhe. — Pokoju nie było, a ja nie mam już domu.

Dziewczyna nie wiedziała, co powiedzieć. Wszystko to, o czym myślała do tej chwili, każde najmniejsze zmartwienie było niczym wobec tego tak niezmiernego i złożonego bólu. Stary czarodziej nie ociągał się dłużej i poszedł przywitać się z Folwarem i Dafne. Obydwoje pokłonili się przed nim do ziemi, a Sennar skierował do nich kilka zwyczajowych słów, pytając ich o zdrowie i o stopień Folwara, którego, jak się wydawało, poznał, kiedy obaj byli młodzi.

— Ido jeszcze nie wrócił do zdrowia, to dlatego go tutaj nie ma.

Sennar zesztywniał na słowa Dafne, a jego oczy znów przybrały barwę chłodu, który Dubhe już zauważyła. Mylnie sądziła, że to oziębłość, w rzeczywistości była to ostatnia obrona, którą czarodziej stawiał porywistej rzece wspomnień, próbującej go w tej chwili ogarnąć.

— Jest z nim też wasz wnuk. Przedtem jednak jest wiele spraw, o których muszę wam powiedzieć.

Kiedy Sennar spotkał się z Idem, prawdopodobnie wszystkiego się już domyślał. To słowa Dafne — rozważne, wyważone — i sposób, w jaki go traktowała, jak gdyby był cennym i kruchym przedmiotem. A poza tym gdzie był Tarik? I co miał z tym wspólnego jego wnuk?

Wszedł do pokoju ciężkim krokiem, przywdziewając na twarz maskę, pod którą postanowił ukryć wszystko: nostalgię i ból, wspomnienia i żale.

Ido wydał mu się starszy, ale niewiele. Całkiem białe włosy i zmęczona pozycja na fotelu mogły nawet wprowadzić w błąd, ale ostatecznie był zawsze ten sam, nieokiełznany i gburowaty. Jeszcze nie wrócił do zdrowia, to było jasne, ale żył.

Gnom nie mógł pomyśleć tego samego o nim. On umarł dawno, a jedyne, co go jeszcze trzymało na nogach, to przytępiony duch przetrwania. Podjął wysiłek, żeby się uśmiechnąć, ale niezbyt mu się to udało.

— Ido…

Gnom podniósł się z pewnym trudem i podszedł do niego, by uściskać go w silnym i serdecznym objęciu. Sennar pomyślał, że już od lat nie czuł takiego ciepła i że strasznie za nim tęsknił.

— Nigdy nie śmiałem marzyć, że jeszcze będę mógł cię zobaczyć — mruknął Ido. Oderwał się od Sennara i wbił w niego wzrok. — Jesteś wszystkim, co pozostało z mojej przeszłości, wiesz? Nie masz pojęcia, jak pragnąłem cię zobaczyć.

— Ja też, Ido, ja też.

Sennar czuł w gardle słony smak łez. Wiedział. Ta chwila się zbliżała i nie było nic, co można by zrobić, żeby ją oddalić. Ten słodki pokój, którym rozkoszował się przez chwilę na widok swojego starego przyjaciela, wkrótce zostanie przerwany.

— Kiedy umarła Soana? — spytał, chyba tylko po to, aby oddalić godzinę prawdy.

Ramiona Ida lekko opadły.

— Niedługo po tym, jak przestałeś do mnie pisać.

Sennar poczuł ucisk w sercu. Zawdzięczał Soanie wszystko, Nihal też by bez niej nie było.

— To ból, który teraz dzielimy — powiedział Ido, patrząc na niego znacząco.

— Tak, aż za bardzo — odpowiedział Sennar.

Zaczerpnął powietrza. Nadszedł ten moment.

— Ido, powiedz mi to.

Gnom nie starał się udać zdziwienia, którego nie czuł, ani nie próbował zmienić tematu. Nie widzieli się od wielu lat, ale wciąż świetnie się rozumieli. Po prostu utkwił spojrzenie w jego twarzy i wszystko mu powiedział.

Ktoś później relacjonował, że zza drzwi śledził jego zdumione milczenie, kiedy Ido mu o wszystkim opowiadał. Inni mówili natomiast o krzykach bólu czy jeszcze o jego gniewie. Lonerina jednak naprawdę nie interesowało, czy Sennar płakał, czy też raczej przyjął bez słów informację o śmierci syna. Trzymał się z daleka od wszelkich plotek, od tych ludzi, którzy próbowali grzebać w życiu bohatera, aby wyciągnąć jego istotę. Ból jest święty i należy uszanować go milczeniem i samotnością. Dlatego Ido nalegał, żeby to on mógł mu przekazać prawdę, a Sennar potem nie pokazywał się, zamknięty w pokoju, którego nikt nie znał, z daleka od wszystkiego i wszystkich.

Lonerin wyobrażał go sobie, jak samotnie zagłębia się w swoim bólu. Ale mężczyzna taki jak on, który w życiu tyle widział, zrozumiał i przyjął, przejdzie i przez to. Poza tym był jeszcze San…

Lonerin zobaczył go krótko po przybyciu. Chłopiec był stale pod eskortą uzbrojonego strażnika, który nie odrywał od niego oczu, i wyglądał na znudzonego i zdezorientowanego. Był to pierwszy Pół-Elf, jakiego spotykał, chociaż mistrz Folwar wyjaśnił mu, że San jest mieszańcem, tak jak Tyran.

Nie mieli okazji porozmawiać, ale Lonerin słyszał wokół różne głosy na jego temat.

Następnego dnia po ich powrocie on, Theana i Folwar musieli się spotkać, aby porozmawiać o nadchodzącym zebraniu Rady Wód, podczas którego miały zostać podjęte decyzje o kolejnych krokach.

Lonerin czuł się dziwnie na myśl o ponownym zobaczeniu swojej koleżanki. W jakiś sposób mu jej brakowało i wciąż jeszcze z przyzwyczajenia w roztargnieniu głaskał mały aksamitny woreczek z jej włosami w środku, ukryty pod tuniką. A jednak bał się tego spotkania. Podczas jego nieobecności zmieniło się wszystko, wiedział o tym. Przede wszystkim zmienił się on sam. Wyruszył z milczącą obietnicą, a wrócił ze świadomością, że ją złamał.

Zdziwił się, kiedy nie zobaczył jej witającej go po jego przybyciu, ale pomyślał, że może woli porozmawiać z nim na osobności. Kiedy spotkał ją pod drzwiami Folwara, poczuł się zaskoczony. Błyskawicznie zaczął myśleć o tym, co jej powiedzieć, jak się z nią przywitać i jak wyjaśnić jej swoje uczucia. Ona jednak nawet nie podniosła oczu. Odwróciła się, zapukała i weszła do środka, wyprzedzając go o kilka kroków.

Lonerin zauważył, że jest śliczna. Nie pamiętał, że była tak atrakcyjna i odległa, tak jak gdyby teraz rozdzielały ich morza i góry. Nie był to taki sam dystans, jaki czuł pomiędzy sobą a Dubhe, ale coś może nawet bardziej bolesnego i obcego.

Szedł za jej kołyszącą się przed nim suknią i po chwili znalazł się w środku, u swojego mistrza, jak za dawnych czasów.

Długo rozmawiali, a Folwar poinformował go — o tym, co wydarzyło się pod jego nieobecność. O śmierci Tarika już wiedział, w pałacu nie mówiło się o niczym innym, ale nauczyciel wytłumaczył mu jasno, co się stało.

Rozmawiali też o Sanie i jego mocach.

— On jest wyjątkowy — powiedziała poważnie Theana.

Lonerin zauważył, że patrzyła na niego zimno, chcąc okazywać wielką pewność siebie. Ona też się zmieniła.

— Kiedy się dotknęliśmy, poczułam, jak między nami przepływa coś w rodzaju prądu, magiczna siła, której nigdy dotąd nie doświadczyłam.

— Ido opowiedział nam o licznych epizodach, jakie wydarzyły się podczas ich podróży, kiedy San okazał nadzwyczajne zdolności magiczne — dodał Folwar, po czym zaczął się rozwodzić nad przygodami gnoma i dziecka.

— Uważacie zatem, że jest szczególnie uzdolniony? — spytał Lonerin.

— To nie przypuszczenie, to pewność — stwierdziła sucho Theana.

— Jest w nim coś dziwnego. To niesamowite, jak jego postać pod niektórymi względami przypomina Astera, nie sądzisz? — zauważył Folwar.

— W jakim sensie? — spytał zdumiony Lonerin.

— Aster był mieszańcem, tak jak on, i tak jak on nadzwyczajnie uzdolnionym magicznie. Aster też zaczynał od nieumyślnych czarów, na ogół leczniczych, dokładnie tak jak San.

Lonerin poczuł, jak dziwny lód przenika jego kości.

— Co chcecie powiedzieć? Że jego przeznaczeniem jest przyjęcie ducha Tyrana?

Folwar potrząsnął głową.

— Nie wiem, nie mam dość danych. Te wszystkie zbiegi okoliczności jednak mnie martwią. W każdym razie musimy wyjaśnić, czy naprawdę istnieje związek pomiędzy ogromnymi mocami magicznymi i byciem osobnikiem półkrwi.

Potem przyszła kolej na opowieść Lonerina. Niezbyt długo rozwodził się nad przygodami, jakie przeżył w Nieznanych Krainach, zatrzymując się raczej na tym, co powiedział mu Sennar.

Folwar słuchał z zainteresowaniem, ale i z coraz większym zmęczeniem.

— Jeżeli jesteście zmęczeni, mogę dokończyć później — spróbował powiedzieć młodzieniec. Wydawało mu się, że jego mistrz znacznie się postarzał przez te kilka miesięcy, kiedy go nie było.

Folwar potrząsnął głową.

— Chcę wiedzieć wszystko przed zebraniem Rady Wód.

Lonerin ciągnął więc dalej. Od czasu do czasu zerkał na Theanę, ale ona pozostawała zimna jak lód. Słuchała jego słów z zainteresowaniem, ale bez żadnego rzeczywistego zaangażowania.

Kiedy skończył, Folwar popatrzył na niego zmęczony.

— A zatem zgłosisz się do misji.

— A kto inny, jak nie ja?

— Członek Rady.

Lonerin poczuł, jak coś przewraca mu się w trzewiach.

— Mistrzu, ja…

Folwar podniósł rękę zmęczonym gestem.

— Wiem, Lonerinie, wiem. Ale jesteś młody, a magia, o której mówisz, jest bardzo skomplikowana.

— Wyprawa do Nieznanych Krain też taka była.

— Po prostu wskazuję ci na obiekcje, jakie wysunie Rada.

— Sennar nie może, powiedział, że utracił część swoich mocy, ale przekonałem go, żeby tu przybył.

— No a twoja przyjaciółka? Czy Sennar dał jej odpowiedź, jakiej szukała?

Lonerin zaczerwienił się gwałtownie. Kątem oka znowu dostrzegł nieruchomą i nieporuszoną postać Theany. Krótkimi i pospiesznymi słowami streścił także misję Dubhe.

— A ty nie chciałbyś jej pomóc? Wciąż potrzebuje eliksiru, nigdy nie da sobie rady bez opieki czarodzieja.

— Moja walka z Gildią stoi ponad wszystkim. — Wyszło mu to z ust spontanicznie, bez zastanowienia. I była to prawda.

Folwar popatrzył na żar tlący się w kominku w rogu pokoju.

— Poprę cię — powiedział w końcu, przenosząc spojrzenie na niego. — Ale sam wystawiasz siebie na próbę, Lonerinie. Pewnego dnia, kiedy nie będzie już żadnej misji do wypełnienia, będziesz musiał rozliczyć się z twoją nienawiścią, i co wtedy?

— Co chcecie powiedzieć?

— Że nigdy tak naprawdę nie porzuciłeś myśli o zemście.

Wzburzony Lonerin opuścił oczy.

— Miałem możliwość zabicia jednego z nich, ale tego nie zrobiłem.

— I to przynosi ci zaszczyt, ale nie chciałbym, aby myśl o zemście stała się twoją obsesją.

To jest wszystko, co mi pozostało — przemknęło Lonerinowi przez głowę.

Wyszli z pokoju późną nocą. Długo rozmawiali i byli zmęczeni. Theana ruszyła w stronę swojej kwatery bez żadnego pożegnania, ale Lonerin złapał ją za ramię.

— Tęskniłem za tobą — powiedział do niej z uśmiechem.

Popatrzyła na niego lodowato.

— Nie kłam.

W jakiś sposób się tego spodziewał, a jednak zbiło go to z tropu.

— Nie kłamię.

Theana uśmiechnęła się gorzko.

— A jednak tak. Kłamałeś też wtedy, kiedy się żegnaliśmy.

Wspomnienie tamtego, tak słodkiego pocałunku, nagle do niego powróciło. Było to coś całkowicie odmiennego od scen, które wypełniały mu umysł podczas ostatnich dni, scen z tamtej jedynej nocy spędzonej z Dubhe.

— Jak możesz myśleć coś takiego? — odparł prawie zgorszony.

Był zmieszany. Nie rozumiał. Nigdy nie rozumiał. Theana zawsze była dla niego czymś nieokreślonym, czymś o rozmytych konturach.

Uwolniła ramię.

— Nie tutaj, nie przed tymi drzwiami — powiedziała i pociągnęła go na zewnątrz, na świeże powietrze ostatnich dni lata. Noc była przejrzysta, pełna gwiazd.

— Nie kłamałem, kiedy cię pocałowałem! — zaprotestował Lonerin.

— Zrobiłeś to, a mówię tak dlatego, że wiem. Wystarczyło ci poznać ją i wszystkie lata, które razem przeżyliśmy, uległy zapomnieniu. Zresztą nigdy nic dla ciebie nie znaczyłam.

Była to rozmowa, którą już przeprowadzili, ale ona wtedy nie była tak kategoryczna, a on nie czuł się tak winny, jak teraz.

— Już ci mówiłem, że to bzdura.

— Kochasz ją, wiem o tym — powiedziała lodowato. — To widać po tym, jak na nią patrzysz, jak się wobec niej zachowujesz. A przez te miesiące… przez te miesiące… — Przygryzła wargi.

Lonerin zaczął się zastanawiać, czy powinien jej powiedzieć. Czy musiał wyznać jej prawdę? Ale jaką prawdę? Nawet on nie był w stanie tego zrozumieć. Nie potrafił już odnaleźć definicji ani dla niej, ani dla Dubhe. Obie wydawały się niemal zlewać w jedną postać.

— Jesteście razem?

— Nie — wyszeptał.

— Odrzuciła cię.

— W pewnym sensie.

Popatrzyła na ziemię, powstrzymując łzy. Policzek nadszedł niespodziewanie, a on przyjął go z ulgą, jako słuszną karę.

— Nic nie mogłem na to poradzić — powiedział. Zdanie to zabrzmiało głupio nawet w jego własnych uszach.

— Milcz! Łudziłam się, że wszystko się skończyło, a tymczasem wcale tak nie jest, jeszcze nie.

Theana zakryła oczy dłońmi i zaczęła cicho płakać.

Była tak odległa. Lonerin rozumiał jej ból, ale ze złością czuł, że nie może go dotknąć. Wziął ją za ramiona z uczuciem, dokładnie tak, jak to zrobił wtedy, kiedy się pocałowali, wiele miesięcy wcześniej. Chciał ją objąć, ale ona otworzyła oczy. Były przepełnione urazą.

— Odrzuciła cię, a teraz przychodzisz do mnie? Masz jeszcze tyle czelności?

— Nie, ja…

— Nie kłam sam przed sobą.

Theana gwałtownie wymknęła się z jego uścisku i wróciła do swoich pokoi, zanim Lonerin mógł zrobić coś, żeby ją zatrzymać.

San siedział ze zwisającymi nogami. Krzesło było dla niego za wysokie i to go denerwowało. Nienawidził wyglądać jak dziecko. Czuł się dorosły, a to ciało, które go nosiło, wydawało mu się tylko ciężarem. Rozmyślał o tym, kiedy wreszcie będzie dużym chłopakiem i będzie mógł robić wszystko, co tylko zechce. Nikt już nie będzie go do niczego zmuszał, a nie tak jak teraz, kiedy musiał spotkać się ze swoim dziadkiem i nie wiedział, co ma o nim myśleć.

Pojawił się znikąd. Przez tak długi czas San wierzył, że on nie żyje, aż całkiem wymazał go ze swojego horyzontu. Myśl, że wkrótce zobaczy, jak wyłania się zza tych drzwi jako osoba z krwi i kości, wydawała mu się tak niedorzeczna, jak myśl, że można spotkać umarłego. A jednak Sennar żył.

Chłopiec denerwował się. Co powinien zrobić, kiedy wejdzie? Nazywać go dziadkiem? Rzucić mu się na szyję? W końcu był dla niego obcym człowiekiem. W rzeczywistości był to jedyny krewny, który mu pozostał, ale tak na zimno, nic do niego nie czuł. Tylko się go bał.

Strażnik odszedł i z tego, co pamiętał, zdarzyło się to po raz pierwszy, odkąd przybył do Laodamei. Nawet nie zdążył dobrze postawić nóg na bastionach, kiedy Ido, jeszcze na wpół oszołomiony, zawyrokował, że chłopiec musi zawsze przebywać w towarzystwie strażnika, i tak też się stało. Przydzielili mu jakąś wychudzoną tyczkę, która nigdy się nie odzywała, ale która chodziła za nim jak cień. Ten typ sprawiał, że San czuł się jak niemowlę, i fakt, że sobie poszedł, był jedyną pozytywną stroną tego spotkania, które poza tym stanowiło dla niego tylko źródło zmartwienia i niepokoju.

Zaczął wpatrywać się w czubki swoich stóp. Był sam od kilku minut i nikt nie wchodził. Może Sennar był zajęty? Może on też nie miał ochoty się z nim spotykać? A może nie miał czasu dla dziecka?

Drzwi otworzyły się nagle i San, nawet nie wiedząc dlaczego, skoczył na nogi, zupełnie jak gdyby został przyłapany na czymś złym, tak jak działo się zawsze, kiedy jego ojciec wchodził do pokoju, a on bawił się swoimi świecącymi dłońmi.

Sennar zatrzymał się na progu z absolutnie nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Jest stary — pomyślał San i jego serce zaczęło walić jak szalone.

Stali jak zamurowani i przez kilka sekund wpatrywali się w siebie, jak gdyby czas się zatrzymał.

— Usiądź sobie — powiedział w końcu Sennar, zamykając za sobą drzwi.

San pomyślał, że ma głęboki głos. Był zupełnie inny, niż go sobie zawsze wyobrażał. Sennar, autor książek, które on czytał, był chłopcem, a poza tym miał piękny młodzieńczy głos, jasne oczy i był dowcipny. Ten obraz myślowy nie pasował do kulejącego starca, którego miał przed sobą.

Usłuchał natychmiast i jego stopy znów zaczęły zwisać nad pustką.

Minęła wieczność, zanim Sennar wziął krzesło i usadowił się na nim. Kiedy wreszcie mu się udało, zajął miejsce naprzeciwko wnuka i znów zaczął się w niego wpatrywać.

San poczuł się zawstydzony. Oczy Sennara błąkały się po jego ciele, zatrzymując się to na jego nieco zaostrzonych uszach, to na jego włosach o niebieskawym odcieniu, ale przede wszystkim na jego oczach.

— Masz oczy twojej babki — zawyrokował w końcu.

San nie wiedział, co ma powiedzieć. Ograniczył się do niewyraźnego kiwnięcia głową. Chciał uciec.

To twój dziadek, jest bohaterem! Powiedz cos inteligentnego!

Czy twój ojciec mówił ci o mnie?

San zaczął się zastanawiać, co odpowiedzieć: litościwe kłamstwo czy okrutną prawdę?

— Możesz być szczery, nie bój się. Ze starcami zawsze można być szczerym.

San pomyślał, że było to zdanie prawie zachęcające, a byłoby nim jeszcze bardziej, gdyby Sennar się uśmiechnął. Nie zrobił tego jednak.

— Nie. Powiedział mi, że umarliście.

— Możesz mówić do mnie po imieniu.

— Jak chcecie.

San zdumiał się, zauważywszy, że Sennar wydawał się zawstydzony tak samo jak on.

— Brakuje mi go, San… Tak masz na imię, prawda?

Chłopiec potwierdził.

— Zawsze za nim tęskniłem, od kiedy zbyt wiele lat temu odszedł na zawsze. I przybywając tutaj, naprawdę wierzyłem, że będę mógł go znowu spotkać.

Łzy, które San zobaczył w jego oczach, zdziwiły go. Były doskonale zestrojone z uciskiem w gardle, który z głębi jego wnętrzności podchodził coraz wyżej.

— No ale przecież jesteś ty, nie?

Sennar uśmiechnął się. Był to pierwszy uśmiech, od kiedy zaczęła się ta żałosna rozmowa. San nie wiedział dlaczego, ale ten gest był dla niego jeszcze bardziej nieznośny niż cała reszta, bardziej niż jego badawcze spojrzenie spoczywające na nim, bardziej niż jego nagłe pojawienie się, nawet bardziej niż jego łzy. Zrozumiał, że nie może się dłużej powstrzymywać, i zaczął szlochać bez umiaru, nienawidząc się za własną słabość. Poczuł się nieskończenie samotny i pomyślał, że jego niegdysiejsze życie całkowicie znikło, że nie pozostało mu nic, poza nieznośną górą wspomnień.

Sennar podniósł się powoli — San widział go oczami zamglonymi od łez — i podszedł do niego. Objął go żywo, jednym tylko ramieniem, ale w tym uścisku nie było nic pobłażliwego. Nie był to starzec obejmujący dziecko, był to uścisk mężczyzny z równym sobie.

— Będziemy dzielić ten ból, zobaczysz. Ta historia się skończy, a kiedy będziesz całkiem bezpieczny, zamieszkasz ze mną. Nie będzie tak jak dawniej, ale będzie pięknie. Będzie pięknie.

— Nie zostaniesz ze mną? — spytał San, podnosząc oczy.

Sennar ograniczył się do potrząśnięcia głową.

— Znowu mam do wypełnienia misję, jak wiele lat temu przepowiedziała mi twoja babka. Ale ty zostaniesz z Idem, w miejscu, gdzie nikt nie będzie mógł cię skrzywdzić, a ja wrócę, przysięgam ci.

San zanurzył głowę w jego tunice, po raz pierwszy nie wstydząc się, że jest dzieckiem. Pomyślał, że musi przyzwyczaić się do swojego nowego życia, pomyślał, że musi tylko przetrwać czas, kiedy wokół sroży się burza. Będzie cierpliwie czekał na to, co przyniesie mu przyszłość.

Nadeszło walne zgromadzenie Rady. Stawili się naprawdę wszyscy, począwszy od Sennara — któremu członkowie Rady jednogłośnie przyznali stary fotel, fotel członka Rady z Krainy Wiatru — aż po Dubhe, siedzącą na uboczu, owiniętą w swój czarny płaszcz.

Ido już prawie wrócił do pełnej formy i to on przewodniczył zebraniu.

Wydawało się, że nigdy się nie skończy. Szczególnie długo trwała część, kiedy każdy składał raport. Minęły już trzy miesiące, odkąd Rada nie zbierała się w komplecie, i wszyscy mieli coś do opowiedzenia, aby pozostali mogli być na bieżąco.

Rozpoczęła Dafne przemową o sytuacji na wojnie. Nic nowego tak naprawdę, zwłaszcza że doszli do stanu patowego. Dohor dalej męczył się, żeby utrzymać swoje nowe zdobycze, i część jego sił była rozproszona na wewnętrznych frontach, co dało Radzie Wód kilka miesięcy rozejmu.

Ludzie Yeshola natomiast byli wszędzie. Poza tymi, których spotkał Ido, zauważono inne ruchy, a w ostatnich czasach kilku z nich próbowało nawet dostać się do pałacu królewskiego, na szczęście jeszcze bez sukcesu.

Po niej przyszła kolej na Ida, który zreferował swoje przygody z Sanem.

Potem nastąpiła długa opowieść Lonerina i dopiero kiedy zapadła głęboka noc, mógł przemówić Sennar.

Kiedy Ido go zapowiedział, po audytorium przebiegło dziwne drżenie. W końcu był on legendą i wszyscy poczuli się, jak gdyby przeszłość powracała do życia.

Dubhe słuchała go z wielkim zainteresowaniem. Zawsze zastanawiała się, jak musiał brzmieć jego głos, kiedy przemawiał do zgromadzonych, i jakimi sztukami oratorskimi udało mu się przekonać Radę, żeby wysłała go samego do Świata Zanurzonego.

Kiedy tylko stary czarodziej otworzył usta, poczuła się w jakiś sposób zawiedziona. Wydawał się rozemocjonowany, a jego dłonie drżały. Pomyślała, że powrót do przepychów przeszłości też nie mógł być dla niego łatwy, musiał znowu zacząć odgrywać rolę, którą porzucił wiele lat wcześniej.

Jednak potem w jakiś sposób napięcie opadło i jego słowa, odnoszące się do dawnych rzeczy, do wydarzeń, które wielu w tej sali znało tylko z historii, powoli podbiły słuchaczy.

Opowiadał o Asterze jak o kimś, kogo dobrze znał, mówił o Świecie Wynurzonym pod pewnymi względami odmiennym niż obecnie, ale jednocześnie tak straszliwie podobnym, a przede wszystkim wypowiadał się o zakazanej magii bez zahamowań, z kompetencją osoby, która wszystko widziała, która nie odmówiła sobie żadnego piekła.

Jasnymi i suchymi słowami opisał zaklęcie, jakiego trzeba użyć, aby uwolnić ducha Astera, i na koniec zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał.

— Owo zaklęcie jest szczególnie trudne i bardzo ryzykowne. Gdybym mógł, wykonałbym je osobiście. Jednak nie mogę. Strawiłem na magii swoje życie i zostało mi jej zbyt mało na rytuał o takim zasięgu. Innymi słowy, nie byłbym w stanie doprowadzić zaklęcia do końca. Nie znaczy to jednak, że nie przeszkolę tego, kto będzie musiał je wypełnić, i że nie będę mu towarzyszył w jego misji.

Rozległ się lekki szmer. Z pewnością niektórzy mieli nadzieję, że Sennar zostanie tam z nimi, nawet tylko z uwagi na psychologiczne znaczenie, jakie mogła mieć jego obecność.

— Jest już jedna osoba, która zaoferowała się, że wykona to zadanie, i chociaż nie chcę stawać ponad decyzjami Rady, uważam, że jest bardziej niż odpowiednia. Mówię o tym, który przekonał mnie do porzucenia mojego samotnego zesłania i do przybycia tutaj, abym mógł definitywnie zamknąć ową długą kartę mojego życia.

Sennar usiadł, nie dodając nic więcej, pozostawiając Radę w głębokiej ciszy.

Ido podniósł się po kilku sekundach.

— Sądzę, że jesteśmy wyczerpani po tym długim posiedzeniu.

Dlatego proponuję odłożyć resztę do jutra. Dzisiaj zapoznaliśmy się ze wszystkimi elementami, jakie są nam potrzebne, aby podjąć decyzję o naszym dalszym postępowaniu. Mam nadzieję, że noc pomoże nam znaleźć drogi, jakimi będziemy mogli doprowadzić do spełnienia naszych planów.

Zamknął posiedzenie i wszyscy rozeszli się w znużonym milczeniu: z pewnością było to zmęczenie, ale nie chodziło tylko o to. Były też emocje tego dnia, radość z odnalezienia Sennara i niepewność dotycząca przyszłości.

Dubhe ruszyła w kierunku swojej kwatery. Odkąd dowiedziała się, co musi zrobić, wolała trzymać się na uboczu. Po raz kolejny ciężar jej przeznaczenia przygniatał ją, tym bardziej, że nigdy nie czuła się tak samotna. Cień Mistrza, który jednak przez wiele lat był wręcz namacalny, zniknął tak, jak to dzieje się ze snami; Lonerin zaś, na którego wsparcie liczyła, okazał się złudną nadzieją. Na jej horyzoncie była tylko misja, jednocześnie upragniona i nie do zniesienia.

Otulona swoim płaszczem, a jeszcze bardziej skorupą swoich myśli, przypadkiem wpadła na fotel Folwara.

— Wybaczcie — przeprosiła z zawstydzonym uśmiechem. — Zamyśliłam się.

Otwarty, chociaż zmęczony uśmiech mężczyzny zdumiał ją.

— Wyobrażam sobie.

Dubhe nie mogła nie popatrzeć na niego pytająco.

— Lonerin wszystko nam opowiedział.

Poczuła rozdrażnienie. Nie podobała jej się myśl, że jej sprawy są rozpowszechniane. Już miała się skłonić i odejść, ale Folwar ją zatrzymał.

— Co masz zamiar zrobić?

Już o tym myślała. Tutaj nie było już dla niej miejsca, z wielu powodów.

— Wyruszę jutro rano.

— I nie powiesz Radzie, co zamierzasz zrobić?

— Klątwa jest moim problemem, a nie waszym.

— Ale Lonerin powiedział mi, że to ty pomogłaś mu przekonać Sennara. Naprawdę nic cię nie obchodzi Świat Wynurzony?

Kiedyś z pewnością nie, ale teraz nie mogła powiedzieć, że nie czuje się zaangażowana w tę historię.

— To, co muszę zrobić, żeby uzyskać wolność, nie może nie oddalić mnie od Rady. Czy naprawdę pobłogosławilibyście mój czyn, zabójstwo nieprzyjaciela z zimną krwią?

Oczy Folwara zaszły mgłą, stając się nagle lodowate.

— Czy coś by to zmieniło, gdyby Dohor został jednak zabity w walce?

Dubhe poczuła się dotknięta.

— Ale ja jestem zabójcą — mruknęła.

— Naprawdę?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć.

— W każdym razie nie możesz dokonać wszystkiego sama. Potrzebujesz eliksiru, i to niemało, oraz magicznego rytuału, aby zniszczyć dokumenty: kto go wykona?

Dubhe owinęła się ciaśniej płaszczem.

— Znajdę kogoś.

— Poza tym miejscem? Tylko Sennar zna tę formułę.

Dubhe przygryzła wargę.

— Twoje przeznaczenie jest nie tylko twoje, Dubhe, i już o tym wiesz. Nie znam cię dobrze, ale nie trzeba wielkiej bystrości, żeby zobaczyć, jak się zmieniłaś. Zostań i poinformuj Ida o tym, co musisz zrobić. Rada powinna o tym wiedzieć.

Folwar uśmiechnął się do niej i odszedł, szybko znikając w ciemności korytarza.

Dubhe stała w miejscu. Czuła się rozdwojona. Zawsze tak było. Z jednej strony to, co w niej było, zapraszało ją do śmierci, jej przeznaczenia, ale z drugiej — coś żywego i obecnego miotało się w jej głębi, coś czystego, coś prawdziwego. I teraz też tak było, a zwłaszcza po tym, co odkryła na swój temat podczas tej długiej podróży.

Wróciła do swojego pokoju i tej nocy, zamiast się pakować, spróbowała zasnąć. Następnego dnia ciężko jej będzie uczestniczyć w posiedzeniu Rady.

Загрузка...