CZĘŚĆ PIERWSZA

Saar, czyli Wielka Rzeka, rozciąga się na zachód od Świata Wynurzonego i stanowi jego nieprzekraczalną granicę. Nikt nie zna dokładnie jego rozmiarów, mówi się jednak, że w najszerszych miejscach oba brzegi oddalone są od siebie nawet o siedem czy osiem mil. Nikt też nie wie, jakie stworzenia żyją w jego nurtach. Wszystko, co o Saarze wiadomo, jest niejasne lub oparte na legendach, ponieważ z wielu osób, które próbowały rzekę przekroczyć, żadna nigdy nie powróciła.

Anonim,

z zaginionej Biblioteki miasta Enawar

1. Na krawędzi Świata Wynurzonego

Dziwne towarzystwo przybyło tuż przed wieczorem. Słońce zachodziło nad wioską Marvą — kilkoma nędznymi chatami na palach w sercu bagiennego obszaru należącego niegdyś do Krainy Wody, a dziś do Marchii Bagien. Dziewczyna i czarodziej odjechali dwa dni wcześniej. Cudzoziemców było trzech, mieli zakryte kapturami twarze i szerokie brązowe płaszcze.

Gdziekolwiek się pojawili, towarzyszyły im zaniepokojone spojrzenia. Marva leżała z dala od wszelkich szlaków handlowych, a niezdrowe i nieruchome powietrze unoszące się nad bagnami czyniło z niej miejsce nadzwyczaj nieapetyczne dla przypadkowych wędrowców. Nie było tu nawet żadnej karczmy czy zajazdu. Przez lata nikt tędy nie przejeżdżał, a tu raptem w ciągu trzech dni pojawiło się aż pięcioro obcych. Niewątpliwie coś było nie tak.

Nowo przybyli weszli w uliczkę, przy której znajdował się warsztat smolarza, w zasadzie jedyna działalność usługowa w tym zapomnianym przez bogów miejscu.

Kiedy tam dotarli, Bhyf zajęty był smołowaniem nowego kadłuba, ale od razu zauważył ich wejście. Widział, jak przechodzą przez jasny prostokąt drzwi. Najpierw ten, który musiał być ich przywódcą, a pozostała dwójka, wyższego wzrostu, za jego plecami. Ich pewne siebie zachowanie z jakichś powodów przyprawiło go o drżenie. Przywódca jako pierwszy odsłonił twarz i Bhyf odetchnął z ulgą, widząc wyłaniającą się spod kaptura jasnowłosą dziewczynę z głową pełną loków i miłą twarzyczką upstrzoną piegami wokół nosa.

— Dobry wieczór — uśmiechnęła się grzecznie.

Bhyf zdjął rękawice, w których pracował, i dobrze jej się przyjrzał. Postanowił, że na razie lepiej będzie zachować ostrożność.

— Potrzebujecie czegoś?

— Tylko kilku informacji.

Bhyf zesztywniał. Szaty dziewczyny były całkowicie zakryte wytartym płaszczem, ale wokół szyi można było dostrzec cień czerni.

— Jeżeli to coś, co wiem…

— Czy przejeżdżali tędy młody czarodziej i drobna dziewczyna w męskim przebraniu?

Bhyf kiwnął potakująco głową, nie spuszczając z oczu towarzyszących jej mężczyzn. Jedyną barierą, jaka dzieliła go od przybyszów, była łódź, nad którą pracował.

— Czy znajdują się jeszcze w wiosce?

— Nie — odpowiedział, wycofując się nieco.

— Rozumiem. A kiedy odeszli?

— Wczoraj, wzięli łódź.

— A cel ich podróży? Znacie go?

— Dlaczego zadajecie mi te wszystkie pytania? Ja smołuję łodzie i zajmuję się swoimi sprawami…

— Znacie go czy nie? — Dziewczyna nie wyglądała na rozzłoszczoną, ale jej głos był stanowczy.

— Ja nic nie wiem. Byli gośćmi Toria, jego spytajcie.

Dziewczyna skinęła głową, po czym włożyła kaptur.

— Pięknie dziękuję, bardzo nam pomogliście.

Wyszli, nie dodając ani słowa, a Bhyf z niepokojem zauważył, że ich kroki, a nawet ruch ich płaszczy, nie wydawały żadnego odgłosu.

Torio siedział przed swoim domem, a nogi zwisały mu z pomostu. Był to dość żywotny staruszek o wyglądzie osoby nieco tępej, która zawsze mieszkała w tym samym miejscu, nawet nie wyobrażając sobie, że gdzieś dalej może istnieć większy świat. Reperował właśnie sieci rybackie, kiedy usłyszał zbliżający się stukot obcasów. Podniósł wzrok i zobaczył, jak trzy pary czarnych, wysokich butów zatrzymują się przed nim.

— Czy wy jesteście Torio?

Starzec podniósł głowę i zobaczył wdzięczną, uśmiechającą się do niego kobietę. Za nią stało dwóch zakapturzonych mężczyzn. Widok ten przez chwilę wywołał w nim dziwne przeczucie.

— Tak — odpowiedział ostrożnie.

— Wiemy, że gościliście u siebie czarodzieja i dziewczynę przebraną za mężczyznę. Dokąd się udali?

Torio stał się czujny. Dziewczyna, zanim wyruszyli w drogę, była bardzo stanowcza: „Jeśli ktoś przyjdzie i będzie o nas pytał, nic nie mów. Zaprzecz, że tędy przechodziliśmy, albo powiedz, że nie wiesz, w którą stronę się udaliśmy. Pod żadnym pozorem nie możesz zdradzić, dokąd się wybieramy”.

Zmarszczył brwi.

— Źle wam powiedziano. Nie rozejrzeliście się wokół? To nie jest miejsce dla turystów. — I znowu pochylił się nad sieciami, dając do zrozumienia, że dla niego dyskusja jest zakończona.

Kobieta przycupnęła, zniżając się do jego poziomu, i popatrzyła na niego przeciągle.

— Nie opłaca ci się przed nami kręcić…

Torio zauważył, że ma wspaniałe niebieskie oczy, jasne i magnetyzujące. Jednak w tym spojrzeniu i w delikatnym tonie jej głosu było coś, co zmroziło go do głębi. Dłonie mu zadrżały.

— Powtarzam wam: nie było u mnie nikogo, a…

Nie zdążył dokończyć. Dziewczyna po prostu podniosła rękę, a dwóch stojących za nią mężczyzn w mgnieniu oka pochwyciło Toria i błyskawicznie wepchnęło go do domu. Zamknęli drzwi i rzuciwszy starca na ziemię, unieruchomili mu ramiona.

— Co, u diabła…?

Dziewczyna gwałtownie nacisnęła butem na jego usta. Była silna, nieoczekiwanie silna jak na swoją posturę.

— Powiedz nam, dokąd poszła tamta dwójka.

Torio uparcie milczał. Bał się, ale nie na tyle, aby zapomnieć o pełnym smutku apelu swojego gościa przed odejściem.

Dziewczyna uśmiechnęła się dziko.

— Ty chyba nie do końca zrozumiałeś swoją sytuację!

Rozchyliła płaszcz i Torio z przerażeniem zobaczył obszerną koszulę przykrytą czarnym skórzanym gorsetem z czerwonymi guzikami. Giemzowe spodnie były tak ciemne jak reszta ubrania. Towarzyszący kobiecie mężczyźni odziani byli tak samo. Starzec poczuł, jak serce wali mu w piersiach. Był to uniform, który dobrze znał. Obawiali się go wszyscy w Świecie Wynurzonym: to Gildia, Sekta Zabójców.

— Widzę, że nas rozpoznajesz — powiedziała dziewczyna z niepokojącym uśmieszkiem. Wszelka dobroć zniknęła z jej twarzy, teraz wyglądała jak zły chochlik.

Wyciągnęła zza paska czarny sztylet z rękojeścią w kształcie węża. Pochyliła się na wysokość twarzy starca i przycisnęła czubek ostrza do jego policzka.

Torio zaczął oddychać z trudem. W żaden sposób nie był związany z tamtymi młodymi, byli u niego tylko kilka dni, zbyt mało, aby mógł wyrobić sobie o nich zdanie. Wiedział jednak, dlaczego wyruszyli.

— Mamy misję dla Rady — powiedzieli. Niewątpliwie była to ważna misja. Wyczuł to po ich rozmowach, po powadze gestów młodzieńca, po jego zimnej determinacji. Tak ważna, że dawała im siłę do przekroczenia Saaru. Nie mógł ich zdradzić, czuł, że nie może tego zrobić.

— Nic o nich nie wiem.

Dziewczyna nagle spoważniała.

— Wydawałeś mi się inteligentniejszy.

Cios był tak błyskawiczny, że Torio prawie nie poczuł bólu. Potem zobaczył czerwień i krzyknął.

— Wiemy, że ty dałeś im łódź. Gdzie się wybierali?

Torio czuł, jak prawda wypływa mu na usta, błyskawicznie, jak krew cieknąca z jego rany, ale udało mu się zachować milczenie. To była sprawa honoru, szacunku dla kogoś, kto poprosił go o pomoc.

— Nie powiedzieli mi.

Dziewczyna uderzyła po raz kolejny: nowe cięcie, drugi policzek. Torio poczuł, że mdleje.

— Jesteś naprawdę głupi.

— Na północ… do wodospadów… — Odpowiedź była ledwo słyszalnym szmerem.

Dziewczyna potrząsnęła głową.

— Nie rozumiemy się… zupełnie się nie rozumiemy. Uważasz, że nie potrafię rozpoznać kłamstwa?

O świcie ciało powoli zsunęło się do wody bagien. Rekla klęczała na brzegu, a obok niej stała mała ampułka wypełniona krwią zmieszaną z zieloną cieczą. Odmawiała modlitwy, te, których noc po nocy uczyła się w świątyni Thenaara, i tak mocno ściskała dłonie, że jej palce były białe od wysiłku.

Przebacz, mój Panie, przebacz! Przyjmij tę krew w oczekiwaniu na krew zdrajczyni, którą własnoręcznie wleję do twoich basenów.

Thenaar nie odpowiedział. Jego milczenie niszczyło Reklę.

— Co robimy? — spytał nagle jeden z dwóch pozostałych Zabójców.

Odwróciła się gwałtownie i spiorunowała go spojrzeniem.

— Modlę się!

— Przebaczcie, moja pani, przebaczcie mi.

Rekla skończyła mruczeć swoją modlitwę, po czym podniosła się z klęczek.

— Idziemy za nimi, to chyba oczywiste.

— Ale przecież poszli za Saar, moja pani, to wcale nie będzie łatwe… Pozwólmy wykazać się rzece. Znam Saar i jego prądy, skończą pożarci przez ryby.

Rekla brutalnie schwyciła go za gardło.

— Dwoje nieprzyjaciół Thenaara krąży bez przeszkód po Świecie Wynurzonym, a ty co proponujesz? Żeby zostawić ich w spokoju? Czy nie zdajesz sobie sprawy, że mogliby zniszczyć to wszystko, co stworzyliśmy przez ostatnie lata?

Jeszcze mocniej zacisnęła mu dłonie na szyi.

— Jeżeli twoja wiara nie jest dość silna na tę misję, jeżeli jesteś tak tchórzliwy, że nie stać cię, aby oddać życie za naszego boga, możesz sobie wracać do domu. Ja się nie zatrzymam, ani z powodu Saaru, ani z żadnego innego. Nigdy.

Ze zdecydowanym spojrzeniem odwróciła się do drugiego Zabójcy.

— Musimy złożyć raport Jego Ekscelencji. Sądzę, że nadszedł czas, aby Dohor okazał nam swoją wierność, dając nam smoka.

Ostatnie uderzenia ramionami były rozpaczliwe. Majaczący przed nimi skrawek ziemi unosił się i opadał w rytmie, z jakim ich głowy wynurzały się i zanurzały pod wodą. Ale nie brakowało już wiele, nie mogli się poddać właśnie teraz.

Niewyraźny krzyk zmusił Dubhe, aby się obróciła. Niedaleko od niej z wody podnosiło się ramię, sygnalizując prośbę o pomoc.

Żwawo zawróciła, zanurzyła się i zobaczyła pod powierzchnią wody głowę Lonerina i gorączkowo szarpiące się nogi. Otoczyła jego szyję ramieniem i wyciągnęła go na powierzchnię. Obydwoje zaczerpnęli głęboki oddech, po czym znów zaczęli płynąć bez odpoczynku. Głęboki huk za nimi nasilał się coraz bardziej.

— Znów się wynurza! — krzyknął Lonerin i Dubhe usłyszała, jak zaczyna recytować słowa zaklęcia. Ale nie było to konieczne.

Jej stopy musnęły muliste dno rzeki, a po kilku krokach Lonerinowi również udało się wyprostować. Woda zrobiła się płytsza. Czuli, jak ich kończyny stają się coraz lżejsze, i już po chwili byli na lądzie. Od razu rzucili się na trawę, nawet nie patrząc, jak wyglądają Nieznane Krainy, do których wreszcie dotarli.

Huk za ich plecami sprawił, że odwrócili się gwałtownie. Wiele łokci od brzegu z wód Saaru wynurzało się zielone, wężowe cielsko i nieproporcjonalna głowa przypominająca skrzyżowanie gada i konia. W niebo podnosił się krzyk wściekłości z powodu nieschwytania ofiar.

Wzięli łódź w Marvie od Toria, rybaka wskazanego im przez Radę Wód. Dubhe nie wydał się on zbyt inteligentny, a sądząc po skonsternowanym spojrzeniu Lonerina, najwyraźniej myślał on tak samo. Torio pomógł im przygotować wszystko, co było potrzebne do podróży. Zaopatrzył ich w ryby i suszone mięso, jakieś owoce na dni, kiedy będą przekraczać rzekę, oraz worek, w którym mogli wszystko pomieścić. Lonerin wypełnił go też buteleczkami zawierającymi niezbędny dla Dubhe eliksir, dzięki któremu panowała nad klątwą.

— To nowa formuła, którą sam wymyśliłem — powiedział, wkładając je delikatnie do worka. — Tamta mikstura Rekli działała jak narkotyk, a ta powinna być mniej uzależniająca.

Dubhe wyczytała w jego oczach nieskończoną litość dla niej i przez moment poczuła do niego nienawiść. Ograniczyła się jednak do opuszczenia wzroku, koncentrując się na ekwipunku, jaki musiała załadować na łódkę.

Wzięła noże do rzucania, łuk, strzały i sztylet, z którym się nigdy nie rozstawała: ten, który należał do Mistrza.

Lonerin natomiast kończył przygotowywanie łodzi.

Dubhe nie patrzyła na niego, jak rzucał czary konieczne, aby łódź stała się odporniejsza na prądy Saaru. Po tych wszystkich latach samotności wciąż jeszcze nie mogła się przyzwyczaić do towarzystwa w podróży, dlatego kiedy tylko mogła, wolała być sama.

Oddaliła się, kontemplując nieruchomą płaszczyznę bagien. Myślała o swoim życiu, o Mistrzu. Jej wybawienie wydawało jej się czymś narzuconym, koniecznym, a nie pragnieniem wypływającym z głębi serca. Była to po prostu wyznaczona dla niej droga i nigdy nie było innej. Jedyny, niepojęty plan prowadził od jej pierwszego zabójstwa — kiedy zabiła Gornara, swojego przyjaciela z dzieciństwa — aż do tej wioski na bagnach.

— Nikt nigdy nie przepłynął Saaru łódką — powiedział drżącym głosem Torio w dniu ich odejścia.

— My tego dokonamy — uciął krótko Lonerin. — Powiem więcej, my nawet wrócimy.

Nie było czasu na namysły i Dubhe zazdrościła mu całej tej pewności siebie. Jej horyzont był o wiele mroczniejszy.

Wsiedli do łódki i przebyli niewielki strumień, który poprowadził ich do dopływu Saaru, skąd popłynęli dalej, aż napotkali olbrzymią taflę wody: rzekę.

Jej widok ich wystraszył. Rzeka przypominała morze, wręcz ocean, nad którym stał dom Mistrza. Jasne, nie uderzały tu fale, ale bezkres tego widowiska natury był ten sam. A poza tym woda była biała. Późnowiosenne słońce było już dość silne, aby rozpalić jej powierzchnię tym absolutnie czystym kolorem.

Pogrążyli się w nurtach Saaru z nabożeństwem, jak gdyby naruszali jakieś święte terytorium. Zresztą czyż ta rzeka, wyznaczająca granicę pomiędzy Światem Wynurzonym a nieznanym, nie była niemal bóstwem?

Wiosłowali razem, jedno za drugim, Lonerin nadawał rytm. Podążali za światłem zaklęcia rzuconego przez czarodzieja na dziób łodzi: cienkiego świetlistego ostrza zawsze wskazującego zachód, kierunek drugiego brzegu.

Prądy były silne i po jakimś czasie ramiona zaczęły im ciążyć niczym głazy. Lonerin zmęczył się pierwszy. Od czarodziejów nie wymaga się żadnego rodzaju przygotowania fizycznego. Jednak twardo się trzymał i Dubhe go podziwiała. Jego determinacja była godna pochwały. Podróż upływała powoli, bez większych przeszkód i początkowo obydwoje myśleli, że jedyną prawdziwą trudnością dla pragnących przebyć Saar były jego rozmiary. Wody zdawały się nie kryć w sobie żadnych pułapek, na niebie nie widać było ptaków, dlatego też przez większą część dnia posuwali się w absolutnej ciszy.

Potem znaleźli wyspę. Okrągłą i doskonałą wśród wód. Kiedy Lonerin ją zobaczył, dał się porwać entuzjazmowi, a nawet Dubhe była bardzo podekscytowana. Już dwa dni się błąkali, a po drugim brzegu nie było nawet śladu.

Nie zastanawiając się zbytnio, wysiedli, zadowoleni tylko, że wreszcie mogą postawić stopy na czymś stałym. A jednak było to dziwne miejsce. Jego kształt zdawał się wręcz zbyt idealny, a konsystencja gruntu niezwykła. Ale poza tym była to wyspa, jakich wiele. Zielona trawa i kilka niskich krzaków. Do jednego z nich przywiązali łódkę.

Wyczerpani, usnęli. Tylko dzięki czujnemu snowi Dubhe — spadkowi po przeszkoleniu Zabójcy — zorientowali się, co się dzieje.

Dziewczyna zbudziła się nagle, wyraźnie czując, że coś jest nie tak. Podniosła się i zauważyła, że ziemia pod jej dłonią wstrząsana jest dziwnymi wibracjami.

Natychmiast dotknęła ramienia Lonerina.

— Co jest? — spytał zaspany.

Dubhe jeszcze nie wiedziała, ale wystarczyło jej podnieść oczy, aby zobaczyć, że wyspa płynie pod prąd.

— Rusza się! — krzyknęła, skacząc na równe nogi.

Lonerin zrobił to samo i obydwoje pomyśleli o łódce. Zobaczyli, jak płynie za nimi, wciąż jeszcze przywiązana.

Natychmiast pobiegli w tamtym kierunku i dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że wyspa zanurza się z wielką prędkością.

Dubhe zatrzymała się z niedowierzaniem, ale głos Lonerina przywrócił jej przytomność:

— Do licha, to potwór!

Wszystko na próżno. Woda obmyła ich kostki, a zaraz potem poczuli, jak ziemia usuwa im się spod nóg, i znaleźli się w odmętach.

Dubhe jako pierwsza dotarła do liny, którą przymocowana była łódka. Zaczynała już przechylać się pod dużym kątem i część zapasów skończyła w wodzie, na zawsze stracona w otchłaniach rzeki.

Jedną ręką schwyciła za linę wiążącą łódź, a drugą błyskawicznie wyciągnęła sztylet. Wystarczyło jedno precyzyjne uderzenie: sznur został odcięty, a łódka wystrzeliła do tyłu. Niewiarygodnym wysiłkiem Dubhe udało się wejść na pokład i kiedy tylko znalazła się w środku, wychyliła się, żeby wyłowić z wody towarzysza.

Szybko wciągnęła go do góry.

— Masz jakiś pomysł, co to mogło być?

Lonerin tylko potrząsnął głową.

— Nie, ale wraca.

Dubhe odwróciła się w kierunku, w którym patrzył, i zobaczyła go. Potwór znów się wynurzył, a to, co wydawało się wyspą, wyglądało po prostu jak groteskowy krąg trawy wyrysowany na gigantycznym cielsku. Przypominało ono kształtem olbrzymiego węża i pokryte było zielonymi łuskami, które stawały się białe na brzuchu, tam gdzie w równych odstępach rozmieszczone były płetwy w kolorze żywej żółci.

Oszołomiona Dubhe zadrżała.

— Wiosła… — wyszeptał Lonerin, nie mniej wstrząśnięty od niej. — Wiosła!

Dubhe sięgnęła po nie, ale nagle wyłonił się przed nimi olbrzymi łeb, coś jakby skrzyżowanie konia z wężem, i otwarty pysk z przerażającym rzędem zębów.

Zobaczyli, jak szczęki zamykają się nad nimi, i Dubhe naprawdę pomyślała, że to koniec. Nie mogła powstrzymać się od zamknięcia oczu, ale zamiast rozdzierającego bólu wywołanego przez zatopione w ciele zęby poczuła straszliwy wstrząs.

Otworzyła oczy. Łódkę otaczała srebrzysta, przejrzysta kula, wygenerowana przez dłonie stojącego przed nią Lonerina. Zęby potwora w jakiś sposób zatrzymały się na niej.

— Przygotuj się! — wrzasnął Lonerin. — Kiedy zdejmę barierę, postaraj się go uderzyć. — Ale ona już była gotowa.

Bariera znikła. Dubhe podniosła ręce do piersi, gdzie trzymała swoje noże do rzucania, i wyciągnęła jeden z nich. Wyrzut był błyskawiczny i dokładny. Nóż wbił się w oko potwora. Ten natychmiast się wycofał, wyjąc z bólu i otrząsając się z wściekłością. Łódka kilka razy zakołysała się przerażająco w przód i w tył, a Lonerin upadł na twarz. Mimo to udało mu się szybko wypowiedzieć zaklęcie i łódka, podniósłszy się, zaczęła sunąć szybko, jak gdyby poruszana magicznym wiatrem.

Oddalając się, Dubhe patrzyła, jak gigantyczna kreatura miota się bezładnie, szukając ich, zamykając szczęki na niczym.

Kiedy Lonerin nie mógł już dłużej utrzymać zaklęcia, przeszli do wioseł. Przez cały czas, gdy utrzymywał łódkę w locie, Dubhe siedziała w nabożnym milczeniu i przyglądała się, jak wielki wysiłek podjął czarodziej, aby ich obydwoje ocalić. Utrzymał zaklęcie nie dłużej niż pół godziny, ale Dubhe i tak była pełna podziwu.

Teraz wiosłowała sama, najenergiczniej, jak tylko mogła, i patrzyła na wykończonego Lonerina, który leżał na wznak na dnie łódki z zamkniętymi oczami. Nigdy by nie pomyślała, że może on być tak potężny i mieć tak stalowe nerwy. W obliczu tego potwora nawet ona, która była przyzwyczajona do różnych okropności i otrzymała przeszkolenie Zabójców, zachwiała się.

— Byłeś… wielki — powiedziała wreszcie z wahaniem. Pierwszy raz mówiła mu komplement.

Lonerin uśmiechnął się, nie otwierając oczu.

— To zasługa Sennara. Czytałaś o jego przygodach na morzu?

Dubhe przytaknęła żywo. Kiedy mieszkała w Selvie, wiosce w Krainie Słońca, a Gornar jeszcze żył, darzyła Sennara młodzieńczym uwielbieniem. Wielokrotnie czytała jego przygody, fantazjując na jego temat.

— Był pierwszym, który zastosował to zaklęcie do łodzi, ale zrobił to z okrętem piratów Aires i o wiele dłużej niż tylko przez pół godziny.

Dubhe doskonale pamiętała ten epizod.

— Myślisz, że potwór wróci? — spytała Lonerina.

Dubhe oślepiła go na jedno oko, to było pewne. Jej cel nigdy nie zawodził. Jednak nie była to rana śmiertelna.

— Nie wiem — przyznał. — Na wszelki wypadek lepiej się pospieszyć.

Wiosłowali bez wytchnienia przez całą noc i cały następny dzień, dopóki na horyzoncie nie pojawiło się cienkie, zielone pasmo, w które żadne z nich nie chciało uwierzyć.

— Ziemia… — wyszeptał Lonerin, kiedy kreska poszerzyła się, ukazując niewyraźną jeszcze sylwetkę lasu.

Ramiona odnalazły nowe pokłady zapału.

A potem fala, olbrzymia, nienaturalna i mrożący krew w żyłach ryk rozlegający się w powietrzu.

Mimo że jej serce biło jak szalone, Dubhe tym razem nie dała się ponieść panice.

— Ty zajmij się łodzią — powiedziała do Lonerina, puszczając wiosła. Następnie chwyciła za przewieszony przez ramię łuk, błyskawicznie wyciągnęła z kołczanu dwie strzały i przyjęła pozycję.

Potwór wynurzał się, gigantyczny i groźny, a Dubhe zobaczyła czarną kałużę krwi, niegdyś będącą jego okiem, z której jeszcze wystawał wbity sztylet. Drugie oko błyszczało wściekłością i bólem.

Na ten widok jej dłoń lekko zadrżała, ale dziewczyna zapanowała nad nią. Wystrzeliła bez wahania i strzała precyzyjnie utkwiła w czole monstrum. Wydał on ostry, bardzo głośny odgłos, podnosząc w powietrze niezmierzone ciało. Kolejne fale zaczęły szarpać łódką.

— Poderwij ją do lotu! — krzyknęła Dubhe, nie tracąc z oczu celu, z już założoną drugą strzałą.

— Jestem zbyt zmęczony! — odpowiedział jej Lonerin złamanym głosem.

Dubhe znów wystrzeliła i tym razem strzała pogrążyła się w szyi potwora. Z rany gwałtownie wytrysnęła krew i gigant zaczął się miotać.

— Zrobione — mruknęła do siebie dziewczyna.

Jednak potwór jeszcze raz uderzył ogonem. Jego płetwa ogonowa, żółta i płaska, opadła niedaleko od nich ze straszliwym pluskiem. Łódka nie wytrzymała. Rozpadła się na kawałki pod ich stopami.

Dubhe ledwie zdążyła przycisnąć do siebie łuk i kołczan, zanim zaczęła szamotać się pod wodą. Potem poczuła, jak ktoś łapie ją za włosy, i znalazła się na powierzchni. Od razu zobaczyła przed sobą zielone oczy Lonerina i jego czarne włosy przyklejone do bladej twarzy.

— Płyń! — Ponaglił ją nerwowo, a ona posłuchała. Czarodziej podążył za nią.

Płynęli rozpaczliwie, a fale wywołane przez podrygiwania potwora wciąż zasłaniały im widok brzegu, wymarzone ocalenie.

I wreszcie udało im się: bez tchu, niespokojni, znaleźli się na krawędzi nieznanego.

2. Znowu w akcji

Drogi Ido,

wiem, że minęło wiele czasu od mojego ostatniego listu, i jest mi wstyd. Naprawdę Cię przepraszam. Nie zasługujesz na podobne traktowanie z mojej strony. Wiele się wydarzyło, i to rzeczy niemiłych, i właśnie dlatego przestałem się odzywać. Tarik odszedł.

Wiesz dobrze, że już od dłuższego czasu moje stosunki z synem nie były dobre, ale zawsze sądziłem, że przyczyna tkwi w jego wieku: to jeszcze chłopak, a wszyscy chłopcy nienawidzą swoich ojców… Poza tym miałem nadzieję, że i tak będzie mnie kochał, że nasz wspólny ból i nasze więzy krwi przeważą nad wszystkimi naszymi głupimi różnicami zdań. Myliłem się. Tu nie chodzi o zwykłe kłótnie pomiędzy ojcem a synem. On mnie nienawidzi, czuję to; nigdy nie przebaczył mi tego, co się stało, i rozumiem go: jak mógłby mi przebaczyć, skoro ja sam nie jestem w stanie zaznać spokoju? Prawda jest taka, że po śmierci Nihal ja i on po prostu egzystowaliśmy w smutku, zadowalając się oddychaniem i jedzeniem. To tak, jakbym i ja z nią umarł, i w ten sposób nie potrafiłem być dla mojego syna przewodnikiem, nie udało mi się uleczyć tej ogromnej rany, jaką nosi w sercu. Chowałem go jak roślinę trzymaną w ciemnościach, a on mnie porzucił. Jakie to tragiczne, że zdajemy sobie sprawę z prawdy dopiero wtedy, kiedy już jest za późno, nie sądzisz? Stoję w obliczu mojej porażki, rozmyślam nad nią, siedząc przy tym stole, z listem przed oczami, a na zewnątrz puszcza osaczona przez noc.

Ido, czuję się taki samotny. Gdyby żyła Nihal, to wszystko by się nie wydarzyło. Wracam myślą do lat, które tutaj spędziliśmy — my i Tarik — i jacy byliśmy szczęśliwi. A jednak powinienem był wiedzieć, że ludzie tacy jak my nie mają prawa do odpoczynku ani do pokoju. Nihal często to powtarzała w latach, które przeżyliśmy w Świecie Wynurzonym.

Odbiegłem od tematu. Czuję się jak łódka pozostawiona na pastwę przeciwnych prądów, a dziś wieczorem wydaje mi się, że zaraz oszaleję. Lepiej będzie, jak opowiem ci wszystko od początku.

Zaczęło się jak zawsze. Nawet nie pamiętam dobrze, co rozpętało kłótnię. Może on chciał iść na wybrzeże, a ja mu zabroniłem. Czasami mnie o to pytał, nie wiem, z jakiego przeklętego powodu, może tylko po to, aby zrobić mi na złość, skoro w tamtych stronach mieszkają Elfy. W każdym razie zaczęliśmy się kłócić i wylaliśmy na siebie tyle jadu… Wypomnieliśmy sobie wszystko, napluliśmy na te piętnaście lat, jakie razem spędziliśmy. Potem on zamknął się w swoim pokoju, a ja w swoim, kartkując książki jedna po drugiej.

Przez tydzień nie odzywaliśmy się do siebie. Bogowie, jakim podłym jestem ojcem… Ale jak mogłem przypuszczać… W końcu on opuścił swój pokój i przyszedł do mnie. Był poważny, a ja pomyślałem, że dorósł, że na moich oczach stał się mężczyzną i że może wreszcie uda nam się porozumieć. On jednak powiedział, że ma mnie już dość, że pozostając w Nieznanych Krainach powoli umiera, i że jego matka, będąc w jego wieku, już jasno wiedziała, co ma zrobić ze swoim życiem. Powiedział mi, że odejdzie, jeszcze nie wie, dokąd, ale na pewno daleko ode mnie.

W tamtym momencie nie byłem w stanie znaleźć w sobie nawet jednego słowa miłości. W swojej głupiej dumie potrafiłem tylko próbować narzucić mu moją ojcowską wolę i krzyczałem, groziłem mu. Ido, bez niego jestem niczym, to dlatego tak zareagowałem.

Odszedł, zatrzaskując mi drzwi przed nosem. Od tamtej pory go nie widziałem. Szukałem go wszędzie. Te miesiące, w ciągu których nie miałeś ode mnie żadnych wiadomości, spędziłem na poszukiwaniu go po tych wszystkich przeklętych krainach. Doszedłem do Saaru. Ido, wiem, że on go przekroczył. Wrócił do ziemi swojej matki, do naszej ziemi. A jeżeli tak jest, już jest w innym świecie. Już mnie nie potrzebuje.

Zawróciłem i starałem się zaakceptować to, co się stało. Nie było to łatwe. Wiem, że jesteś jedyną osobą, która może mnie zrozumieć. Razem walczyliśmy przeciwko Tyranowi, ale na co się to zdało, Ido? Na cóż zdały się nasze cierpienia? Byłem pewien, że na dnie mojego bólu, a przede wszystkim bólu Nihal, coś będzie: szczęście, a przynajmniej spokój. A tu popatrz, do czego doszliśmy.

Od kiedy Nihal umarła, wszystko było ciemnością. Twoje listy zawsze donoszą mi tylko o wojnach i intrygach. A potem pojawił się ten Dohor, który tak bardzo przypomina Tyrana, Astera.

Nic z tego, co zrobiłem, nie doprowadziło do niczego dobrego. Podczas wojny z Asterem straciłem władzę w nodze, Tobie wybito oko. I na co? Krew przelana daremnie. Ale może Ty tak myślisz. Ty nigdy nie przestajesz walczyć i pewnie umrzesz z mieczem w dłoni. Ja natomiast czuję się taki zmęczony i stary…

Teraz już zrozumiałem decyzję Tarika i nie chcę znów narzucać mu mojej obecności; nie będę zatem go szukał. Przychodzi taki moment, że mężczyzna musi pogodzić się z porażką, i ja to zrobiłem. Mimo wszystko, jeśli kiedykolwiek go zobaczysz, powiedz mu, że zrozumiałem, niech przebaczy mi, że uczyniłem go nieszczęśliwym. To wszystko.

Nie mam Ci nic więcej do napisania. Sądzę, że jakiś czas poświęcę na rozmyślania, więc nie martw się, jeśli nie będę odpowiadał na Twoje listy. Ta nowa samotność jest dla mnie ciężarem, ale uważam, że może być też moim jedynym zbawieniem.

Pozdrów ode mnie Soanę. Na końcu listu przytaczam recepturę eliksiru, który mógłby się przydać w jej chorobie. Daj jej to do przeczytania, będzie wiedziała, co zrobić.

Dziękuję za wszystko, mój jedyny przyjacielu.

Sennar


Ido stał przed pałacem w Laodamei. Powietrze było chłodne, ranek przejrzysty. Doskonały początek lata. Trzymał ściśnięty w palcach list. Papier, na którym był spisany, pożółkł z upływu lat, a atrament wyblakł.

Z biegiem lat listy Sennara stawały się coraz bardziej melancholijne i refleksyjne, zwłaszcza po śmierci Nihal i na początku problemów z Tarikiem, a potem przychodziły coraz rzadziej. Szybko zaczęły się ograniczać jedynie do krótkich i pospiesznych pozdrowień. Ten, który ściskał w dłoni, był ostatnim prawdziwym listem, jaki otrzymał od czarodzieja.

Wraz z milczeniem Sennara znikał ostatni obraz świata, który kochał. Patrzył na siebie jak na jedyną ruinę, jaką zostawiły po sobie wojna i życie.

Były w tym liście myśli, które teraz rozumiał lepiej. Patrzył wokół siebie i widział tylko nowe twarze, które nic albo prawie nic dla niego nie znaczyły: jego towarzysze broni, zmieniający się prawie zawsze co rok czy dwa, członkowie Rady Wód, ich uczniowie. Z żadnym z nich nie był naprawdę związany. Był już osamotnionym wojownikiem, śmierć pogardziła nim podczas każdej z licznych bitew, w jakich brał udział, a wreszcie przypadła mu rola tego, który przeżył. Teraz on też czuł się samotny i stary.

Poranny wietrzyk sprawił, że otrząsnął się ze swoich rozmyślań. Złożył list z gorzkim uśmiechem na ustach. Wielokrotnie w przeszłości przyłapywał się na myśli, że oto dotarł do końcowego przystanku. Za każdym razem jednak wydarzało się coś nowego. Na przykład historia miłosna z Soaną, prawie czterdzieści lat temu. Może teraz też nastąpi coś, co wszystko odmieni.

Włożył list pod koszulę. Ten jeden raz zdradził swoje wojenne ubrania. Nie byłyby odpowiednie na tę podróż. Jako osoba poszukiwana musiał się maskować. Dlatego przebrał się za kupca. Sporo gnomów z Krainy Skał trudniło się handlem. Na wszelki wypadek miał też obszerny płaszcz, przykrywający jego krępe i krzepkie kształty, ze sporym kapturem, pod którym w razie potrzeby mógł schować swoją wyrazistą twarz.

Zarzucił sobie worek na plecy, wskoczył na konia i wyruszył na poszukiwanie wszystkiego, co pozostało po Nihal w Świecie Wynurzonym: jej syna Tarika.

To dziwne, jak wziął cechy od nas obojga… Bardzo chciałabym Ci go pokazać, spodobałby Ci się. Ma rude włosy swojego ojca, tylko trochę ciemniejsze, ale jego oczy są fioletowe, to moje oczy. Najpiękniejsze jednak są uszy: me są całkiem ludzkie, ale i nie spiczaste, jak u Pół-Elfów. To jakaś wypadkowa. Zacałowałabym je na śmierć, od rana do wieczora. To cud, Ido, prawdziwy cud. Nie możesz sobie wyobrazić, jakie to wspaniałe. To doświadczenie, którego Ty też powinieneś zakosztować.

Tak Nihal zawiadomiła go o narodzinach swojego dziecka. Był to chłopiec, i był zdrowy. Potem, przez kolejne pięć lat, nadchodziły radosne wiadomości o tym, jaki był żwawy, wesoły i bystry. Ido miał żywą nadzieję, że wcześniej czy później go zobaczy, zaś w głębi duszy był przekonany, że w końcu Nihal i Sennar powrócą, ponieważ Świat Wynurzony mieli w sercach. I być może naprawdę tak by się stało. Ale ona umarła, a Sennar nie wrócił.

Kiedy chłopiec uciekł z domu, Ido nawet pomyślał o tym, aby po niego iść. Znalazłby go, zmyłby mu głowę i wytłumaczył, że tak się nie postępuje, że musi wrócić i pomóc swojemu ojcu. W tamtym jednak okresie sytuacja Świata Wynurzonego była dramatyczna. Ido, z pomocą królowej Krainy Ognia — Aires, oskarżył Dohora przed Radą. Król wyludniał Krainę Dni z Famminów, istot stworzonych przez magię Tyrana, które osiedliły się tam po zakończeniu wojny. Zarzuty Ida jednak zwróciły się przeciw niemu i Dohor, dzięki swym sojuszom i wsparciom, oskarżył jego i królową o zdradę. To właśnie wtedy Ido stracił swoją funkcję Najwyższego Generała w Akademii Jeźdźców Smoka i został niechlubnie wyrzucony z Zakonu. Postanowił wówczas stanąć na czele dysydentów reżimu Dohora i zorganizował ruch oporu w swojej rodzimej Krainie Ognia. Nie, w tamtym okresie naprawdę nie było czasu na wyprawy po Tarika.

Kiedy koń przemierzał nizinę, kierując się na wschód, ku Krainie Dni, Ido obliczył, że Tarik musi mieć już około trzydziestu pięciu lat. Zaklął pod nosem. Podczas gdy on walczył z Dohorem, Tarik prawdopodobnie założył rodzinę, znalazł sobie pracę i stał się dorosłym mężczyzną. Zamyślił się na kilka chwil. Tak czy inaczej, z pewnością zasłużył sobie na parę kuksańców za swoje zachowanie: to była jedna z korzyści bycia starym i gburowatym.

Postanowił zacząć swoje poszukiwania właśnie od Krainy Dni, bowiem tam niegdyś żyły Pół-Elfy, zanim zostały wybite przez Tyrana, a przecież Nihal była Pół-Elfem. Gdyby był na miejscu Tarika, w konflikcie z ojcem i na tropie własnej przeszłości, na pewno by tam poszedł. Poza tym w Krainie Dni Ido miał starego przyjaciela, który mógłby mu pomóc w zdobyciu wiadomości o chłopcu. Sieć kontaktów, jaką udało mu się utkać podczas lat spędzonych w Krainie Ognia, porozrywała się, kiedy ruch oporu został pokonany. To wówczas gnom postanowił przyłączyć się do niedawno utworzonej Rady Wód, która miała swoją armię i otwarcie walczyła z Dohorem. Niestety, prawda była taka, że w ten sposób w ogóle przestał walczyć. Stał się raczej strategiem. Szczerze mówiąc, niezbyt za tym przepadał: w końcu od urodzenia nie robił nic innego poza walką. Jednak w tamtym okresie zbliżał się już do setki, wieku szacownego nawet jak na gnoma, a i oko, które pozostało mu po tym, jak poświęcił lewe w bitwie, czasami sprawiało jakieś problemy. W zasadzie była to więc decyzja wymuszona przez okoliczności. Zresztą Rada znajdowała się w tym delikatnym stadium, kiedy potrzeba silnego człowieka, który dodawałby wszystkim odwagi i ich prowadził.

Tak czy inaczej, po latach wojny prowadzonej osobiście pozostało mu jeszcze kilku przyjaciół.

Zatrzymał się w Górach Słońca, w jednej ze starych siedzib Akademii Jeźdźców Smoka. Już prawie wszyscy jeźdźcy zaprzysięgli się sprawie Dohora, który zresztą, kiedy Ido został usunięty, przywłaszczył sobie funkcję Najwyższego Generała. Teraz przebywali tam tylko Jeźdźcy Niebieskich Smoków, zakon niższy rangą, używający jako wierzchowców właśnie niebieskich smoków, mniejszych niż te zwykłe, o smukłych i wydłużonych ciałach.

Miejsce to zostało przekształcone w coś w rodzaju kwatery głównej, skąd wyruszały oddziały. W tym okresie trwała otwarta wojna między Dohorem a Radą Wód i część starć odbywała się wzdłuż granicy pomiędzy Krainą Morza a Krainą Słońca, niedaleko stąd.

Ido zatrzymał się tam, bo musiał zmienić konia. Do tej chwili jechał, redukując postoje do minimum, zatrzymując się tylko na kilka godzin nocą, i biedne zwierzę było wykończone.

Przyjęli go ze zwykłymi honorami, ale on się spieszył i nie miał czasu na konwenanse.

— Potrzebuję tylko nowego konia i zapasów.

— Oczywiście — przytaknął generał, który go przyjął. — Może uda nam się dać wam nawet coś więcej.

Okazało się, że następnego dnia jeden z jeźdźców wybiera się na rozpoznanie w kierunku Wielkiej Krainy, i że nie będzie żadnego problemu z przetransportowaniem na grzbiecie smoka dodatkowego pasażera.

Ido ucieszył się. W ten sposób oszczędzi przynajmniej dwa lub trzy dni.

Odkąd jego Vesa zginął w walce, Ido już nigdy nie dosiadał smoka. A nawet przysiągł, że nigdy nie wsiądzie na żadnego innego. Vesa był niezastąpiony i poprzez tę obietnicę Ido chciał uczcić jego pamięć. Jego strata wywołała pustkę, której nie można było wypełnić.

Vesa był czerwonym smokiem pospolitym — majestatycznym i potężnym. Ten, który miał go poprowadzić do Wielkiej Krainy, należał do gatunku niebieskich smoków, a jednak kiedy tylko Ido dostrzegł na arenie gotowe do drogi zwierzę, poczuł wielkie emocje.

Zobaczył swoje odbicie w jego oczach i pomyślał o spojrzeniu Vesy, które zgasło już tak dawno. Był zmuszony złamać dane słowo.

Przebacz mi, Vesa, jestem jednak pewien, że rozumiesz.

Westchnął, po czym jednym susem znalazł się na grzbiecie. Smok nie okazał żadnych oznak niechęci.

Ido wziął wodze z niemal nabożną ostrożnością. Nie mógł zaprzeczyć, że jest szczęśliwy, iż jeszcze raz może latać. Minęło tak wiele czasu, a teraz znów czuł twarde łuski ocierające się o skórę spodni, oddech smoka pod sobą, powolne i potężne uderzanie skrzydeł. Wszystko byłoby idealne, gdyby to młode i niebieskie ciało mogło nagle przeistoczyć się w czerwone i stare ciało Vesy.

Poczuł ucisk w gardle.

Jeździec był zaledwie chłopcem, a Ido wątpił, czy gdyby był jeszcze Najwyższym Generałem, pozwoliłby mu kiedykolwiek dosiadać smoka.

— To nie brak zaufania w stosunku do twoich umiejętności, ale spieszy mi się — powiedział, ściskając w ręku wodze.

— Generale, ale mój smok słucha tylko mnie…

Ido uśmiechnął się.

— Zanim moja kariera Najwyższego Generała zakończyła się burzliwie, o czym na pewno słyszałeś, dosiadałem smoków przez ponad pięćdziesiąt lat. Uwierz mi, pozwoli mi się prowadzić bez problemów.

Do celu dotarli po całym dniu podróży. Był to wysunięty punkt straży przedniej na granicy z Wielką Krainą. Obszar należał do dość spokojnych i Ido pomyślał, że będzie to idealne miejsce na przekroczenie granicy. Miał nadzieję, że nikt nie zwróci na niego uwagi, zwłaszcza że ten rejon Wielkiej Krainy był pustynny i łatwo było tędy bez przeszkód przedostać się do Krainy Dni.

Zatrzymał się w obozowisku na czas absolutnie konieczny na dopełnienie zwykłych formalności, po czym wziął ogiera, którego dla niego przygotowano, i wyruszył w dalszą drogę. Podczas trwającej wojny smok nie mógł mu dalej towarzyszyć.

Część podróży przebiegająca przez Wielką Krainę nie przedstawiała problemów, a na granicy z Krainą Dni o nic go specjalnie nie wypytywano. Powiedział, że jest kupcem, a strażnicy, nieuważni i niedbali, nie mogli mu nic zarzucić. Nie poprosili go nawet o zdjęcie kaptura, pod którym skrywał twarz.

Podziękował im w duszy.

Kraina Dni bardzo się zmieniła od czasów Nihal. Przede wszystkim ponownie przetoczyła się przez nią wojna, zrównując z ziemią nieliczne chatki w wioskach Famminów.

Po ich wypędzeniu miejsce to stało się w sumie spokojne. Tylko Dohor wykorzystywał jego bogactwa do ostatniego okruszka, aby finansować wojny i uświetniać swój dwór, na którego temat opowiadano cuda. Ziemie zostały rozdzielone pomiędzy namiestników, którzy zasłużyli się królowi, i teraz region ten składał się z księstw zarządzanych przez despotycznych byłych generałów, a niekiedy nawet przez prostych żołnierzy. Piekło dla zwykłych ludzi.

Jednak najgorszy los spotkał Seferdi.

Miasto to zostało zburzone przez Tyrana podczas jednej tylko nocy i był to pierwszy akt systematycznej zagłady Pół-Elfów, po której przy życiu pozostała jedynie Nihal.

Po Wielkiej Zimowej Bitwie, która doprowadziła do porażki Tyrana, planowano zostawić ruiny w stanie nienaruszonym, jako ostrzeżenie dla przyszłych pokoleń. Dohor nie podzielał tego zdania. Virka — panujący, któremu powierzył tę ziemię, kazał osuszyć bagna wokół dawnej stolicy i ustanowił tam latyfundium. Seferdi została zrównana z ziemią i odbudowana, a wszelki ślad eksterminacji dokonanej przez Tyrana — zatarty. Koniec pamięci.

Teraz młodzi ludzie mieli jedynie mgliste pojęcie o dramatycznej historii miasta, a większość znała je po prostu takim, jakie było teraz: skupiskiem budynków z szarych cegieł, wciąż jeszcze przenikniętym przyprawiającym o mdłości odorem bagien, które niegdyś je otaczały.

Gnom dotarł do miasta wieczorem. Podróżował już dwa tygodnie i zaczynał odczuwać niepokój. Brak rezultatów zawsze bardzo go irytował.

Szedł na pewniaka. Oberża znajdowała się w centrum Seferdi, na jej najbardziej ponurym placu: był to zwyczajny prostokąt wybrukowany białymi głazami, pośrodku którego stał posąg Dohora — „Wyzwoliciela Krainy Dni”. Statuę tę wielokrotnie pozbawiano głowy w latach, kiedy bunt Krainy Ognia przeżywano mocno również i poza jej granicami. Dlatego figurę otoczono żelazną kratą najeżoną ostrymi kolcami. Od tamtej chwili pomnika już nikt nie tknął. Ido wiedział jednak, że to z pewnością nie ów środek ostrożności powstrzymał dysydentów, lecz represje, jakie zaprowadził na tych ziemiach Virka.

Oberża była najbardziej znaną w Seferdi: trafiał do niej każdy cudzoziemiec. Jeżeli Tarik wstąpił do miasta, jak Ido miał powody przypuszczać, nie mógł się tam nie zatrzymać. Na szczęście oberżysta, Nehva, był jego starym przyjacielem.

Poznali się w latach działalności ruchu oporu w Krainie Ognia. Wiele razem przeszli, dopóki Nehva nie został schwytany podczas jednej z partyzanckich akcji. Ponieważ w szeregach buntowników pełnił rolę dowódcy, nie został zabity od razu. Forra, szwagier Dohora stojący na czele operacji w Krainie Ognia, osobiście zatroszczył się, aby go długo torturować, starając się go nakłonić do wyjawienia interesujących go informacji.

Nehva zachował się jak należy, zaciskając zęby i tłumiąc krzyki, a co najważniejsze — nigdy nic nie zdradził. Kiedy Ido i jego ludzie go uwolnili, był zmieniony nie do poznania. W niewoli stracił między innymi prawe ramię.

To właśnie wówczas Nehva porzucił walkę. W takim stanie nie mógł już władać bronią, a poza tym coś w nim pękło. Od tego momentu przestał interesować się czymkolwiek poza swą nową oberżą, której poświęcił się ciałem i duszą.

Tego wieczoru salę wypełniał tłum ludzi. Piwo lało się strumieniami, a powietrze przesycone było zapachami dań. Ido poczuł, jak ślinka napływa mu do ust.

Usiadł, zamówił, zjadł ze smakiem i wypił tyle piwa, ile mógł. Pozostał na swoim miejscu, ogarnięty wspomnieniami, dopóki wszyscy bywalcy nie wyszli. To było w innej gospodzie, prawie czterdzieści lat wcześniej.

Lokal jest zatłoczony. Piją. Wokół nich paplanina nasycona atmosferą pokoju, wybuchy śmiechu, dźwięki pełne życia.

Ona milczy, wodząc palcem po krawędzi szklanki. On przenosi oczy z jej sylwetki na stojący przed nim kufel piwa. Milczenie między nimi jest pełne znaczeń.

Dopiero po dłuższym czasie ona podnosi błyszczące od alkoholu oczy.

— Jesteśmy dwojgiem ocalałych, co?

Uśmiecha się.

On jest od zawsze tym, który przeżył. Ocalały ze swojej rodziny, ocalały z armii Tyrana, teraz ocalały z Wielkiej Zimowej Bitwy. Przeżył wszystko, nie ma nic, czego by nie widział, a teraz raptem jest zmuszony do pokoju, do pokoju, którego nigdy nie zaznał.

— Nie sądziłam, że to tak będzie. Przez te wszystkie lata czekałam na pokój, a teraz, kiedy nadszedł, czuję się, jak gdybym nie mogła się nim cieszyć — ciągnie dalej Soana.

— Tak się dzieje, kiedy kończy się wojna. To przekleństwo ocalałych. Wojna uzależnia, a potem wydaje się, że życie bez zapachu pola bitwy, bez napięcia walki, jest niemożliwe.

Soana wypija następny długi łyk, jak gdyby chciała dodać sobie odwagi.

— Czuję się samotna. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się odczuwać tego tak silnie. Oczywiście, bywałam sama i przy innych okazjach, jak po śmierci Fena, ale nigdy tak jak teraz, kiedy Nihal i Sennar odeszli. Nihal wypełniła moje życie na wiele lat, a teraz pozostaje mi tylko żal, że nie potrafiłam być dla niej matką — A jednak zawszesię tą matką czułam, rozumiesz?

Ido przytakuje.

— Ona odeszła, a ja zadaję sobie pytanie: co teraz?

Zmęczony Ido opiera się o ścianę. To dziwne, jak jego myśli doskonale pokrywają się z jej myślami. Te same wrażenia, to samo poczucie nadciągającej starości.

— A teraz, kto to wie. Teraz musimy nauczyć się cieszyć tym pokojem, musimy nauczyć się żyć bez Nihal. I będziemy rozliczać się z upływającym czasem, pogłębiającymi się dolegliwościami, ciałem, które się zmienia, tak jak zdarzyło się w naszym życiu już tyle razy.

— Właśnie, starość… Czuję się stara, jakbym żyła od stuleci, jak gdybym już za dużo widziała. Rzeź Pół-Elfów, szaleństwo Reis, śmierć mężczyzny, którego kochałam, upadek Twierdzy. Jestem zmęczona… A teraz jeszcze brzydka.

Soana czerwieni się przez chwilę. Nie wie, dlaczego wymsknęło jej się to ostatnie zdanie.

Ido patrzy na delikatne bruzdy wokół jej oczu, zmarszczki mimiczne otaczające jej usta i czuje w środku ucisk — To szalone, ale myśli o innym rodzaju młodości, o nowym początku.

— Ty jesteś piękna jak zawsze, a nawet bardziej. Każdy ból cię rozświetla, nadaje nowe znaczenie twojej twarzy.

Natychmiast żałuje tych słów, czuje się nie na miejscu, w nieodpowiednim czasie. Starzec, który bawi się w chłopca.

Ona jednak uśmiecha się ze świeżością, kładzie swoją dłoń na jego, bezwładnie opartej tam, na stole, i wszystko już jest postanowione. W drżeniu, jakie go ogarnęło, czuje, że jest ono odwzajemnione.

— Mogę zostać u ciebie dziś wieczorem? Jak za dawnych czasów — pyta Soana.

Nie musiał się zastanawiać.

— Mój dom należy do ciebie, wiesz o tym.

I tak się zaczęło.

To oberżysta szorstko przerwał tok jego rozmyślań.

Był chudszy niż Ido pamiętał, i o wiele starszy. Łysy jak kolano, nadrabiał obfitą brodą. Prawy rękaw jego koszuli był zawiązany na supeł. Twarz natomiast niewiele się zmieniła. Zawsze zarumieniona od piwa.

— Jest późno i zamykamy, chyba że chcecie spać na piętrze. Mamy porządne pokoje.

— Szukam raczej informacji.

Nehva natychmiast przyjął pozycję obronną.

— Jeżeli nie chcecie tu nocować, nie mam wam nic innego do zaoferowania i muszę was prosić o uiszczenie należności i opuszczenie lokalu.

Ido uśmiechnął się pod kapturem.

— Jestem starym przyjacielem.

Twarz oberżysty wyrażała zaskoczenie.

— Kiedy powiedziałeś mi, że kończysz z tym wszystkim, wyjaśniłeś mi, że mimo to dla mnie będziesz zawsze.

Nehva zbladł.

— I…

Ido położył sobie palec na ustach.

— Kupiec w podróży, jasne? Nic więcej.

— Bogowie, ileż to czasu… ale jak…

Ido podniósł się i zakrył mu usta dłonią.

— Nie musisz tego wiedzieć i tak będzie lepiej. Wyjdźmy na tyły.

Nehva przytaknął i poprowadził go za ladę, aż do swojego mieszkania. Tam usiedli.

Dopiero wtedy Ido zdjął kaptur, odkrywając wielką bliznę z lewej strony twarzy, w miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się oko.

Nehva uśmiechnął się.

— A niech to, ani trochę się nie zmieniłeś…

— No a co z tymi wszystkimi siwymi włosami? — odparł Ido, chwytając jeden z wielu warkoczyków zdobiących jego bujną czuprynę uczesaną w stylu charakterystycznym dla gnomów.

Przyjaciel roześmiał się wesoło.

— Byłeś już siwawy, kiedy walczyliśmy w Krainie Ognia.

— Ale nie tak bardzo — prychnął Ido.

— Ido… i kto by pomyślał… — ciągnął dalej oberżysta. — Nie dociera do tych stron wiele informacji o tobie, jeśli nie liczyć obwieszczeń z ceną wyznaczoną za twoją głowę. Myślałem nawet, że już nie żyjesz… Ale co słychać?

Ido potrząsnął głową.

— Myślałem, że twoje ramię nauczyło cię ostrożności. Uwierz mi: lepiej, abym nic ci nie mówił. Udawaj, że wyrosłem spod ziemi, i zapomnij o mnie, kiedy tylko przekroczę ten próg, jasne?

Nehva przytaknął zasmucony.

— Przykro mi… chciałbym móc porozmawiać z tobą jak za dawnych czasów, strasznie bym tego potrzebował… Tu wszystko się wali…

— Nehva, gdybym się tak nie spieszył i nie był poszukiwany w tych stronach, bardzo chętnie bym cię posłuchał. Jednak im dłużej tu rozmawiamy, tym bardziej ryzykujesz i ty.

Oberżysta wzruszył ramionami.

— W obecnej sytuacji może nawet byłoby to wyzwolenie.

— Nie gadaj bzdur, to miejsce potrzebuje osób takich jak ty.

Nehva skrzywił się gorzko.

— Powiedz mi, jak mogę ci pomóc.

— Nie będzie to łatwe, ale liczę na twoją pamięć. Mam wiadomości, że wiele lat temu w tych okolicach pojawił się Pół-Elf.

Nehva uśmiechnął się.

— I sądzisz, że gdyby się tu pokazał, nie zawiadomiłbym cię?

Nie, już od dawna tu takich nie widziano.

— Mówię o czasach około dwudziestu lat temu i rzeczywiście chyba nie powinienem opisywać ci go jako Pół-Elfa. Był to wówczas chłopiec, miał rude włosy, fioletowe oczy i lekko spiczaste uszy.

— Ach, ten… no rzeczywiście — powiedział pewnym głosem Nehva. — Pamiętam takiego typa.

— Jesteś fenomenalny. Nie śmiałem o tym marzyć.

— Nie kłam, przecież po to właśnie przyszedłeś.

— Pamiętasz jeszcze coś na jego temat?

— No tak, inaczej nie pamiętałbym nawet jego twarzy, nie sądzisz? Dużo osób się tu przewija, przyjacielu, myślę, że to zauważyłeś…

— No więc?

— Był tutaj przez wiele dni. Wynajął pokój. Pamiętam to, bo zazwyczaj ludzie nie zatrzymują się tu na dłużej, a on został. Pierwszego wieczoru zapytał mnie, gdzie są ruiny, a ja roześmiałem mu się w twarz i objaśniłem całą historię. Mocno się zacietrzewił, już miałem go wyrzucać. Powiedział, że szuka śladów Wielkiej Zimowej Bitwy, a ja poradziłem mu, żeby udał się do — Wielkiej Krainy, gdzie znajdzie ich mnóstwo. Spytał mnie też, czy są w okolicach posągi Nihal, a ja zastanawiałem się skąd może pochodzić, że nigdy nie widział nawet jednego. Pewnego ranka zagadnął mnie, jaką drogę obrać, aby dotrzeć do Krainy Wiatru, i odszedł.

Ziemia jego matki… Ido w myślach nazwał siebie głupcem. Popełnił błąd w ocenie, i to niemały.

— Widziałeś go potem jeszcze?

Nehva potrząsnął głową.

— To był dziwny typ, jeżeli pytasz mnie o zdanie. Wydawało się, jak gdyby nic o Świecie Wynurzonym nie wiedział. Poszedł sobie i nie wiem, co się z nim stało.

Ido uderzył się dłońmi po udach i uśmiechnął się.

— Byłeś niesamowity, jak zawsze.

— Oczywiście nie ma sensu, żebym cię pytał, czego szukasz i kim był ten chłopak, prawda?

— Właśnie.

— Powiedz mi tylko, czy to oznacza dla mnie jakieś problemy.

— Nie sądzę. — Ale nie był tego pewien.

Nehva prychnął.

— Dobra, będę udawał, że ci wierzę.

Ido podniósł się.

— Przykro mi, że musisz już iść, Ido. Tęskniłem za tobą i innymi. Brakuje mi tych lat, kiedy naprawdę wydawało nam się, że możemy coś zmienić, kiedy nie wiedziałeś, czy dożyjesz jutra, ale przynajmniej miałeś coś, za co warto było umierać.

Ido uśmiechnął się ze smutkiem. Pomyślał o swoich ludziach, którzy zginęli, a świadomość, że uczynili to dla jakiejś wyższej sprawy, nie wystarczała mu.

— Też mi ciebie brakowało.

Uściskał go wylewnie.

— Przysięgam, że wrócę i trochę pogadamy, zgoda? — powiedział, odsuwając się i wkładając mu w dłoń monety za kolację.

— Pozwól przynajmniej, żebym ci ją postawił! — zaprotestował stary oberżysta.

— Ido zrobił niedbały gest.

— Była tego warta.

Wyszedł pospiesznie, wskoczył na konia i podjął podróż.

Nadszedł czas, żeby udać się tam, skąd powinien rozpocząć poszukiwania: do Krainy Wiatru, ziemi Nihal i Sennara.

3. Plany Gildii

Świątynia Thenaara była ciemna jak zwykle. Na zewnątrz szalał wiatr, a tu, w środku, jego śpiew stawał się żałobnym zawodzeniem.

Dwóch mężczyzn znajdowało się obok siebie w pierwszej ławce, tej najbliższej olbrzymiego posągu boga: był on z czarnego kryształu i połyskiwał groźnymi odbłyskami. Oblicze wykrzywione w uśmieszku, targane niewidzialnym wichrem włosy, jedna dłoń zaciśnięta na błyskawicy, a druga na mieczu — to Thenaar czuwał złowrogo nad ich rozmową.

— No więc? — spytał szorstko pierwszy mężczyzna.

Drugi klęczał i modlił się. Wymruczał ostatnią litanię, po czym się podniósł. Był dość stary, ale jego ciało było jeszcze zwinne i pełne gotowości. I nie mogło być inaczej. Yeshol, Najwyższy Strażnik Gildii Zabójców, nigdy nie przestał dbać o dobrą kondycję. Przede wszystkim był zabójcą, i to najlepszym, a nie kapłanem.

Odwrócił się do swojego rozmówcy.

W przeciwieństwie do Yeshola, Dohor miał potężną sylwetkę wojownika, ostre rysy twarzy, a włosy tak jasne, że wydawały się białe. Prawie całkowicie władał Światem Wynurzonym. Takie osiągnięcie do tej pory udało się tylko. Tyranowi.

— W dalszym ciągu pozwalasz sobie wobec mnie na arogancję, której nie darowałbym nikomu innemu — powiedział z pogardą.

Yeshol uśmiechnął się.

— Mój bóg jest zawsze na pierwszym miejscu. — Następnie zmienił temat. — Zrobiliśmy to, czego chcieliście.

Wyciągnął z kieszeni zakrwawiony pierścień i wręczył go Dohorowi.

Król obejrzał go z uwagą w mdłym świetle rzucanym w świątyni przez pochodnie.

— To on — uciął krótko z zadowoleniem.

— Zabiliśmy go wczoraj, w zasadzce. Generał Kalhu nie będzie wam już sprawiał kłopotów.

Dohor ograniczył się do kiwnięcia głową, a Yeshol cierpliwie odczekał. Dopiero po chwili dodał:

— Pozwolę sobie poprosić was od razu o zapłatę.

Król odwrócił się gwałtownie.

— Stałeś się wymagający…

— Raczej zaniepokojony — odparł Yeshol. — Już wam wyjaśniałem sprawę ucieczki jednego z Postulantów wraz z jedną z Zabójczyń.

Dohor przytaknął z powagą. To wydarzenie dotykało go bezpośrednio. Nikt dokładnie nie wiedział, co odkryła Dubhe razem z chłopakiem, ani też co mieli zamiar zrobić z tymi informacjami.

— Moi ludzie są na ich tropie i jesteśmy pewni, że wkrótce ich złapiemy. Potrzebujemy jednak czegoś… — Yeshol zawahał się przez moment. Był w pełni świadomy tego, o co zamierzał poprosić. — Smoka — dodał prawie niesłyszalnie.

— To znacznie wykracza ponad to, co jestem ci winien.

— Wiem, ale nigdy nie mieliście powodów do narzekania na nasze usługi, a nasz sojusz dotychczas przynosił wspaniałe owoce, zwłaszcza kiedy zabiliśmy Aires…

Dohor surowo uniósł dłoń.

— Zdaje mi się, że już ci za to zapłaciłem, a poza tym zawsze zapominasz o Idzie, który wciąż żyje gdzieś cały i zdrowy.

— Jestem pewien, że odnalezienie uciekinierów przy pomocy smoka nie zajmie nam wiele czasu, więc nie będziecie pozbawieni waszego jeźdźca na długo.

— Toczy się wojna, rozumiesz? Wojna. Moi ludzie są mi potrzebni.

— Jeżeli nam pomożecie, zaoferujemy wam wiele innych usług, zapewniam was.

Yeshol nie cierpiał tak się upokarzać, ale było to dla chwały Thenaara, wobec czego połykał wstyd i uniżał się u stóp tego, kto mógł być dla niego przydatny.

— Wiesz, czego chcę… — powiedział znacząco Dohor.

— Dostaniecie to w odpowiednim czasie. Przyjście Thenaara jest coraz bliższe, a wówczas wy będziecie jego umiłowanym synem.

Było to kłamstwo, którym Yeshol karmił go od wielu lat — od kiedy zawarli swoją umowę.

To Dohor, cierpliwie szperając pod ruinami Twierdzy w Wielkiej Krainie, odnalazł księgi, z których Yeshol zaczerpnął zaklęcia mające przywrócić do życia Astera. Tam też król budował sobie nową siedzibę.

W zamian za to Najwyższy Strażnik obiecał mu, że po przebudzeniu Tyrana Dohor stanie się władcą Świata Wynurzonego. Do tej pory pakt ten działał bez zarzutu.

— Nie próbuj mnie zwieść, nie znam w całości twoich planów.

Yeshol wiedział, że król pragnie zostać wtajemniczony w sekrety rytuału, który miał przywrócić do życia Astera. Było to jednak coś, czego nie mógł mu zdradzić, nie mówiąc mu przy tym, że kiedy Aster będzie żywy, dla niego nie będzie już miejsca.

Tym razem jednak sytuacja była złożona. Użyczenie smoka wymagało dodatkowej zapłaty.

— Wyjaśnię wam lepiej wędrówkę dusz w ciałach.

Była to informacja, którą mógł sprzedać, i to za niewielką cenę.

— Mam nadzieję, że to tylko początek — powiedział ostro Dohor.

— Tak będzie.

Król uśmiechnął się srogo w mroku. Potem, nie dodając nic więcej, wyszedł ze świątyni.

Yeshol poczekał, aż wrota zamkną się za jego plecami, po czym udał się za posąg Thenaara, tam, gdzie znajdowały się tajemne schody prowadzące pod ziemię, do Domu. Musiał natychmiast załatwić kolejną naglącą sprawę.

Strażnik Sali Ćwiczeń, Sherva, fechmistrz, wszedł do gabinetu Yeshola tak cicho jak zawsze. Zresztą nikt inny w Domu nie był tak doświadczony w technikach skrywania się oraz w walce wręcz jak on.

Był to mężczyzna nienaturalnie chudy, wyróżniający się długimi, sprężystymi kończynami — efektem intensywnego treningu. Całkowicie ostrzyżona głowa i wydłużone rysy nadawały mu zdradziecki wygląd węża. W ostatnich czasach zresztą jego twarz była jeszcze bardziej wyżłobiona niż kiedykolwiek. To wszystko z winy odległego wyrzutu sumienia, drobnego lęku, który nakazywał mu powracać myślą do niewygodnej rozmowy przeprowadzonej z Dubhe jakiś czas wcześniej, rozmowy trącącej zdradą.

Prawda była taka, że pośrednio Sherva pomógł jej w ucieczce z Domu.

Zrozpaczona dziewczyna zapytała go, gdzie znajdują się kwatery Strażników, wysokich stopniem członków Gildii, którzy nie spali tam, gdzie inni Zwycięscy. A on, który w Gildii przebywał tylko z wyrachowania i nie wierzył w Thenaara, nawet nie wiedząc do końca dlaczego, udzielił jej tej informacji.

Kilka dni później Dubhe uciekła.

Od tamtej pory zaczęło się piekło. Za każdym razem, kiedy Najwyższy Strażnik kazał go wzywać, Sherva czuł ucisk w gardle, a bicie jego serce przyspieszało.

Blady i poważny, uklęknął teraz przed siedzącym Yesholem, który nie podniósł się z miejsca.

— A więc, na jakim etapie są twoje poszukiwania?

Sherva odetchnął z ulgą. Yeshol nie wiedział.

— Znaleźliśmy dom Tarika.

— Doskonale.

— Mieszka razem z żoną Talyą i synem Sanem.

— Ile lat? — spytał Yeshol, sztywniejąc na krześle.

Sherva natychmiast podniósł podejrzliwie głowę.

— Co…

Nie rozumiał.

— Syn Tarika, ile ma lat?

— Zgodnie z naszymi informacjami, dwanaście.

Yeshol poderwał się na nogi z rozjaśnioną twarzą.

— To znak przeznaczenia, to prawdziwy cud! — Patrzył na Shervę błyszczącymi oczami. — Dwanaście lat…

Zabójca w dalszym ciągu nie rozumiał. Nie potrafił wyobrazić sobie, co w tej wiadomości mogło tak rozradować Najwyższego Strażnika.

— Wszystko zgadza się z naszymi planami.

Yeshol pogłaskał posąg Thenaara wznoszący się za jego biurkiem, musnął także mniejszą figurę Astera znajdującą się u stóp boga. Sherva dobrze znał tę małą rzeźbę — jej kopie stały w wielu miejscach Domu, lecz teraz, kiedy tylko na nią spojrzał, zaczął pojmować. Była to podobizna dziecka: tak właśnie wyglądał Aster w dniu, w którym umarł.

Yeshol odwrócił się i znowu usiadł.

— Ty nie znasz teorii ducha związanego z ciałem… — Wychylił się ku Shervie. — Duch i ciało nie są rozłączne, a wręcz są bardzo ściśle ze sobą związane. Dusza mężczyzny nigdy nie mogłaby wejść do ciała kobiety: nie przeżyłaby. Tak samo duch gnoma nie może przeżyć w ciele nimfy. Właśnie dlatego myślałem, aby użyć Tarika jako kryjówki dla duszy Astera, ponieważ tak jak i on jest synem Pół-Elfa i człowieka. Pragnę jednak, aby Aster powrócił na ziemię w pełni swych mocy.

Yeshol zaczerpnął tchu, przymykając oczy. Zawsze tak robił, kiedy wspominał Astera, swojego dawnego mistrza.

— Duch Astera przez czterdzieści lat był jednak uwięziony w ciele dziecka, a tak długi pobyt nie mógł nie odcisnąć na nim żadnego śladu. Aby jego dusza po reinkarnacji mogła żyć długo, potrzebuje ciała jak najbardziej podobnego do tego, jakie Aster miał za życia. Ciało dwunastoletniego mieszańca pasowałoby doskonale. San byłby idealny.

Sherva znów pochylił głowę na znak zgody. Cały ten cyrk nie robił na nim najmniejszego wrażenia. Nie obchodził go powrót Astera, nie obchodziło go zaprowadzenie na ziemi królestwa Thenaara.

— Musisz zdobyć chłopca, zrozumiałeś mnie? Przyprowadź go tu żywego. Jego ojca i matkę możesz spokojnie zabić.

— Tak, Wasza Ekscelencjo.

— Wybierz do tej misji, kogo tylko chcesz, ufam twojemu osądowi.

To słowo, „ufam”, z jakiegoś powodu sprawiło, że Sherva zadrżał.

— I wyrusz natychmiast.

Strażnik przytaknął, podniósł do piersi skrzyżowane pięści na znak pozdrowienia i ruszył w kierunku wyjścia.

— A nie, zaczekaj.

Sherva zadrżał niedostrzegalnie, zatrzymując się przed wyjściem. Potem odwrócił się, starając się kontrolować wyraz twarzy.

— Słucham.

— Wszyscy czujemy się winni z powodu ucieczki Dubhe, i to dobrze, że tak jest. Wydaje mi się jednak, że ty przesadzasz. Zwróciłem uwagę na twoje spojrzenie w ostatnich dniach. Nie zapominaj, że to ja chciałem wśród nas tej zdrajczyni, a nie ty. Ty ograniczyłeś się do wykonywania moich rozkazów. W każdym razie jestem pewien, że Thenaar już ci wybaczył.

Sherva znowu się skłonił, po czym wyszedł z pokoju.

Kiedy był już na zewnątrz, poczuł do siebie obrzydzenie. Ściany Domu stały się jedną wielką wilgotną pułapką, w każdej chwili gotową się za nim zamknąć. I wstydził się swojego strachu, słabości. To Dubhe jako pierwsza postawiła go wobec jego własnej nieudolności.

„A może myślisz, że dzień, w którym Yeshol znajdzie się w twoim zasięgu, nigdy nie nadejdzie?” — powiedziała mu.

W tamtym momencie prawda ukazała mu się jasno. Wstąpił do Gildii, aby stać się dobrym Zabójcą, największym ze wszystkich, bo temu poświęcone było całe jego życie. Pewnego dnia miał walczyć z Yesholem i zabić go, a wówczas będzie miał pewność, że jest najsilniejszy.

Jednak lata mijały i chociaż jego ciało dzień po dniu przekształcało się we wspaniałą maszynę do zabijania, jego duch chyba osłabł. Nigdy nie stał się silniejszy od Yeshola, w końcu prawie zaakceptował fakt, że jest mu podporządkowany, że jest tylko jednym spośród wielu Strażników, na pewno na wyższym poziomie niż przeciętny Zwycięski, ale nic poza tym. Aż do tamtego dnia z Dubhe.

Teraz przyprowadzi Yesholowi chłopczyka, oczywiście, ale potem? Co zrobi potem?

— Wreszcie, do kroćset!

Rekla długimi, zamaszystymi krokami podeszła do smoka, który właśnie wylądował wiele łokci przed nią. Zwierzę, jakich widziała sporo na polach bitewnych, które odwiedziła przy okazji jakiejś roboty, wydawało się w dość kiepskim stanie, o czym świadczyły żółte, lekko zamglone oczy i przygaszona zieleń jego łusek. Grzbiet jednak był czarny, podobnie jak rozłożyste błoniaste skrzydła. Była to krzyżówka z czarnym smokiem, bestią stworzoną przez Tyrana do celów wojennych, wiele lat temu. Krzyżowanie ich ze smokami pospolitymi było pomysłem Dohora.

Na grzbiecie siedział okrakiem gnom o prostackim wyglądzie.

— Sporo potrwało, zanim twój pan cię tu przysłał! — zaatakowała go Rekla.

Gnom zsiadł niespiesznie.

— Zajęło mi to tyle czasu, ile trzeba — powiedział lekceważąco, a Reklę owionął jego śmierdzący piwem oddech.

Poczuła, jak wszystko się w niej gotuje. Nienawidziła być uzależniona od tego rodzaju osób. Przegrani najniższego gatunku, stworzenia, których życie było absolutnie bezużyteczne. A jednak chwała Thenaara wstępowała i na takie drogi, i wykorzystywała dla siebie nawet najbardziej nieznaczące istoty. Dlatego powstrzymała się od położenia dłoni na sztylecie.

— No to przynajmniej teraz się pospieszmy — powiedziała zniecierpliwiona.

Widziała ich ślady w wyschniętej części koryta. Dubhe i Lonerin przeszli tamtędy przynajmniej dwa dni wcześniej, a okres ten wydawał się Rekli wiecznością. Miała wrażenie, że niemal czuje zapach Dubhe. Musiała ją znaleźć, to palące pragnienie pochłaniało ją.

— Będziemy we czwórkę, a mój Vhyl się zmęczy — odpowiedział nieporuszony gnom. — Nie będziemy mogli lecieć na wielkich wysokościach ani nawet bardzo szybko.

Rekla stłumiła gest zniecierpliwienia.

— I tak będziemy szybsi niż oni. — To Kerav, jeden z jej dwóch towarzyszy.

— Właśnie — przytaknęła, niezbyt przekonana. Bez względu na wszystko, przestrzeń oddzielająca ją od zdrajczyni wydawała jej się zawsze zbyt duża.

Trochę czasu zajęło, zanim smok wzbił się w powietrze, ze skrzydłami napiętymi w wysiłku, który wydawał się olbrzymi. Musiał uderzać nimi wielokrotnie, podnosząc chmury pyłu z wyschniętej części koryta.

Rekla pomyślała o Dohorze, przed którym Yeshol musiał ukorzyć się w świątyni, pod posągiem Thenaara. Przysługi, jakie wyświadczyła mu Gildia, były niezliczone — ona sama wykonała wiele spośród jego zleceń. A oto, jak im się teraz odwdzięczał: wpółmartwym smokiem i niewątpliwie pijanym jeźdźcem.

Dokładnie tak, jak zapowiedział gnom, lecieli kilka łokci nad powierzchnią wody. Smok poruszał się z trudem, a od czasu do czasu tracił wysokość. Pod nimi płynęła biała rzeka, a niebo nad ich głowami było szare i skwarne.

Mimo wszystko jednak udało im się dość szybko nadrobić dystans dzielący ich od Nieznanych Krain. Wystarczyło kilka godzin i zobaczyli przeciwny brzeg, gdzie miało zacząć się polowanie.

— Musimy wylądować — powiedziała Rekla.

Z grzbietu smoka było łatwiej wypatrzyć dwie osoby, ale potrzebowali znaleźć pierwsze ślady, aby wiedzieć, gdzie ich szukać. To jednak ona i jej ludzie mogli zrobić tylko na ziemi.

— Nie wydaje się to łatwe… — zauważył gnom.

Nakazał smokowi podnieść się trochę wyżej, aby szybko dokonać rozpoznania terenu, ale to, co zobaczyli, nie było wcale zachęcające. Brzeg, tak samo jak w Świecie Wynurzonym, zaczynał się wyschniętym korytem z ziemi i błota, które jednak prawie od razu znikało, pochłonięte przez gęstą linię drzew ustawionych jak żołnierze o kilka kroków od rzeki.

— Nie ma wystarczająco dużo miejsca, Vhyl nie da rady usiąść — powiedział gnom.

— No to leć dalej — zaordynowała Rekla, ale z tej wysokości nie mogli dostrzec nic poza identycznymi widokami jak ten, który mieli pod stopami.

— Wszędzie jest tak samo.

— Postaraj się znaleźć sposób, żeby mnie zsadzić, do licha — zaklęła przez zęby.

— To niemożliwe.

Bliskość tego niechlujnego jeźdźca, ton jego głosu oraz całkowite lekceważenie, z jakim na wszystko odpowiadał, sprawiły, że krew uderzyła jej do głowy. Instynktownie wyciągnęła sztylet i tylko dzięki Filii, drugiemu towarzyszowi podróży, który zatrzymał jej dłoń, jej ostrze nie sięgnęło celu pod gardłem gnoma.

— Puść mnie! — wrzasnęła wściekle.

— Nie teraz i nie w ten sposób — wyszeptał jej do ucha Filia.

— Cierpliwości, moja pani…

Rekla wyrwała się i schowała sztylet.

— To ja tu dowodzę — syknęła.

Przeszkadzała jej bliskość ciał, a jeszcze bardziej denerwowało ją, że jej podwładny ośmielił się ją dotknąć.

— Przybliż się do brzegu, a potem znajdziemy sposób, żeby zsiąść — rozkazała gnomowi.

— Ale smok jest wyczerpany. Musi odpocząć!

— Potem. No, dalej, zrób, co ci powiedziałam — nalegała szorstko Rekla.

Gnom głośno prychnął, ale pospiesznie usłuchał. Najwyraźniej groźba sztyletu zadziałała.

Jego smok trzepotał w powietrzu skrzydłami zawieszonymi o włos nad wodą. Kiedy musnęły ją na chwilę, jeździec ściągnął wodze.

Smok spróbował zebrać ostatnie siły, jakie mu zostały, i podniósł się trochę. Potem jednak znowu koniec skrzydła dotknął wody.

Nagle całe skrzydło zostało porwane w dół przy akompaniamencie rozpaczliwych ryków zwierzęcia. Tylko gnomowi udało się pozostać w siodle z lejcami ściągniętymi w palcach. Rekla znalazła się w wodzie. Wokół siebie widziała tylko pianę i coś zielonego, miotającego się. Potem wszystko stało się czerwone i poczuła w ustach smak, który dobrze znała, i który poruszył coś w jej wnętrznościach. Krew.

Wynurzyła się, na ile mogła, i zobaczyła, że otacza ją czerwona woda. Nieco dalej para czarnych skrzydeł szarpała się bezładnie, bryzgając krwią, przytrzymywana olbrzymimi białymi kłami. Rekla widziała, jak gnom co chwilę wynurza się z wody.

W dłoni miał miecz, którym rozpaczliwie starał się ocalić siebie i swojego smoka.

— Puść go, idioto! — krzyknęła instynktownie, ale w tej samej chwili z wody wynurzyła się gigantyczna głowa, kształtem przypominająca skrzyżowanie konia i węża. W szczękach, najeżonych długimi i ostrymi zębami, ściskała ciało smoka. Serce Rekli zamarło.

Zaczęła z całych sił płynąć do brzegu.

Nie teraz, nie zanim odzyskam łaskę Thenaara, nie zanim dostanę Dubhe w swoje ręce!

Ostatnie uderzenia ramion wydawały się jej wiecznością. Za sobą słyszała rozpaczliwe krzyki gnoma.

Uczepiła się wystającego korzenia, podciągnęła się na brzeg rzeki i była ocalona. Jej dwaj towarzysze dotarli tam chwilę później. Tymczasem ona patrzyła na olbrzymiego potwora, na trzęsącą się w powietrzu głowę pożerającą smoka. Gnoma, śmierdzącego i nieuprzejmego Jeźdźca Smoka, nie było widać i Rekla prawie się z tego ucieszyła. Zaraz jednak zaczęła przypatrywać się potworowi dokładniej. Widziała jakiś odblask pochodzący z jednego z jego oczu. Był daleko, a zarysy tak małego przedmiotu były trudne do rozróżnienia, ale tego blasku nie można było pomylić. Nie mogło być to nic innego, tylko sztylet: sztylet, który oślepił zwierzę. A przyglądając się uważniej, Rekla dostrzegła dwa fragmenty strzał wystające z szyi i czoła bestii. Tylko jedna osoba mogła zrobić coś takiego.

— Przeszli tędy.

Filia i Kerav odwrócili się z twarzami jeszcze zmienionymi zgrozą, zadyszani po pływaniu. Rekla jednak już zapomniała o strachu. Nienawiść dodała jej nowych sił.

— Dubhe tędy przechodziła.

4. Nieznane Krainy

Przez jakiś czas Dubhe i Lonerin, nie dowierzając własnym oczom, leżeli na brzegu Saaru.

Potwór jeszcze się miotał z bólu odniesionych ran, a wody rzeki powoli barwiły się na czerwono.

Żadne z nich nie miało odwagi nic powiedzieć wobec tego mrożącego krew w żyłach widowiska. Uniknęli śmierci o włos.

— Jesteśmy cali — wydyszała.

— Tak… Niezła praca zespołowa, nie sądzisz?

Dubhe odwróciła się i zobaczyła uśmiechniętą twarz Lonerina. Poczuła tak niezmierzoną ulgę, że mimo wyczerpania sama też pozwoliła sobie na zmęczony uśmiech; potem rzuciła się na ziemię, ściskając w dłoniach przybrzeżny piasek. Wreszcie byli na stałym lądzie. Dotarli do Nieznanych Krain.

Znajdowali się na skrawku ziemi szerokim na kilka łokci, niewiele większym niż potrzebuje człowiek, aby się położyć. Po części był to muł, po części trawa. Tam, gdzie kończył się właściwy brzeg, od razu zaczynała się puszcza, zawiła plątanina drzew o powykręcanych gałęziach i potężnych pniach. Kolory były niezwykle wyraziste: głęboki brąz mieszał się z oślepiającą zielenią szerokich i mięsistych liści. Wśród gałęzi długie włókniste liany splatały się z olbrzymimi paprociami i innymi, nieznanymi Dubhe i Lonerinowi roślinami. Nie było nawet jednego drzewa, jakie potrafiliby rozpoznać, żaden z gatunków tworzących tę puszczę nie istniał w Świecie Wynurzonym.

Zrobili kilka kroków, ale panująca wokół przytłaczająca cisza zniechęciła ich do postawienia dalszych. Żadnego świergotania ptaków, żadnego szmeru ukradkowych kroków w gęstwinie, nawet szelestu listowia. Było tak, jak gdyby cały las był czyhającym potworem, gotowym do śmiercionośnego skoku na ofiarę.

A poza tym było ciemno. Korony drzew posplatały się tak gęsto, że na ziemi tylko gdzieniegdzie pojawiały się rzadkie plamki światła pogrążone w półcieniu. Ich oczy mogły przebić się jedynie na kilka łokci w głąb lasu, dalej zaś wydawało się, że drzewa pochłonęła noc.

Było to zatem nieznane w najczystszym znaczeniu, to samo, którego bali się wszyscy mieszkańcy Świata Wynurzonego i które trzymało ich z dala od tego miejsca przez całe wieki. W obliczu tego krajobrazu poczuli się niespokojnie i postanowili wyruszyć dopiero nazajutrz. Lonerina wyczerpały czary, jakich dokonał, a i Dubhe nie była bardziej wypoczęta. Lepiej było poczekać do następnego dnia, a przez ten czas dobrze przeanalizować sytuację.

Siedząc na brzegu ze skrzyżowanymi nogami, Lonerin wyciągnął ze swojego worka to, co zostało z zapasów. Uratowali je niedługo po tym, jak dotarli na brzeg. Jakimś cudem kilka buteleczek i jakieś zawiniątko z jedzeniem utknęło w korzeniach, które od skraju puszczy sięgały aż do brzegu rzeki, gdzie zanurzały się w wodzie na kilka piędzi.

Również Dubhe, kiedy łódka tonęła, udało się przytrzymać część arsenału: łuk, strzały, sztylet i noże do rzucania.

Lonerin zajął się sporządzaniem czegoś w rodzaju inwentarza, a ona patrzyła na niego z sercem w gardle.

— Straciliśmy w rzece jedną trzecią jedzenia, jakie nam dał Torio — zawyrokował młodzieniec. — To jednak nie jest problem. Możemy polować i zbierać owoce.

Podniósł wzrok, szukając potwierdzenia w oczach towarzyszki, ale dostrzegł w nich tylko zmartwienie. Natychmiast wyczuł jej myśli.

— Eliksiru mamy dosyć — powiedział.

Oczy Dubhe nie rozpogodziły się.

— Uratowaliśmy zaledwie połowę — zauważyła zimno.

— Ale przecież jesteśmy w lesie, mogę przygotować go więcej.

— Jak możesz być pewien, że znajdziesz składniki?

— No wiesz, ja…

Dubhe wskazała na las.

— Czy zauważyłeś chociaż jedną znaną roślinę? Taką, którą widziałeś już w Świecie Wynurzonym?

— Jakie to ma znaczenie, jesteśmy dopiero na początku, trzeba wejść w gęstwinę, są rośliny żyjące w podszyciu…

Popatrzyła na niego ironicznie.

— Wystarczy go oszczędzać — dodał Lonerin. — Jest inny niż tamten, który dawała ci Rekla, już ci mówiłem: wystarczy mniejsza doza, aby utrzymać pieczęć pod kontrolą. Jeżeli na przykład będziesz brała jeden łyk co cztery dni, powinno nam się udać. Oczywiście ty też będziesz musiała się nieco wykazać dobrą wolą.

Dubhe nie zwróciła uwagi na jego słowa i zaczęła składać do swojej sakwy część rozrzuconych na ziemi zapasów.

— Musisz mi zaufać — powiedział Lonerin głośniej.

Zaufać. To wcale nie było łatwe, a Dubhe nie była nawet pewna, czy tego chce. Ostatnią osobą, której zaufała, był Mistrz, a jego utrata była nie do zniesienia.

Nawet teraz, prawie trzy lata po jego śmierci, nie potrafiła uwolnić się od jego nieobecności. W każdym razie, jak zawsze, nie miała wyboru.

— Słuchaj, tu nie chodzi o ciebie. Po prostu od zawsze napotykam na swojej drodze tylko przeszkody — powiedziała, nie odwracając się.

— Rozumiem. — Głos Lonerina posmutniał. — Ale przeszkody są po to, aby je przezwyciężać, a poza tym nie jesteś sama. Zrobię wszystko, nawet to, co niemożliwe, żeby cię uratować. Jesteśmy tutaj też i w tym celu.

Dubhe uśmiechnęła się do siebie.

Nikomu nigdy nie udało się jej uratować, być może ratunek dla niej w ogóle nie był możliwy, nawet gdyby znikła klątwa. Kiwnęła jednak głową, tylko po to, aby go zadowolić. Zresztą wątpiła, żeby naprawdę był w stanie zrozumieć, jak się czuła.

Słońce zaczęło obniżać się nad rzeką i przed posiłkiem Lonerin postanowił przestudiować porządnie drogę, jaką mieli przebyć następnego dnia. Już brał się do rozpalania ogniska, ale Dubhe go powstrzymała.

— Lepiej nie. Gildia depcze nam po piętach.

— Sądzisz, że wiedzą, gdzie jesteśmy? Według mnie to niemożliwe, żeby odważyli się pójść za nami aż tutaj.

— Rekla przyjdzie — stwierdziła dziewczyna z pewnością w głosie. — Ona mnie nienawidzi. Nic jej nie zatrzyma.

Lonerin zrobił zdumioną minę, po czym wyciągnął pergamin, który trzymał w sakwie. Był suchy, bo ochronił go zaklęciem. Teraz z zadowoleniem rozłożył go na ziemi.

Był to rodzaj mapki naniesionej sangwiną. Wyraźnie było widać, że nie jest to dzieło kartografa, wydawała się zaledwie szkicem. Góry zaznaczono zaokrąglonymi znaczkami, rzeki prostymi, cieńszymi lub grubszymi kreskami, a tu i ówdzie zanotowano jakieś nazwy.

— Zrobił ją Ido, zbierając wszystkie informacje, jakie udało mu się wyłuskać z listów Sennara — wyjaśnił Lonerin. — Soana nauczyła go, jak dzięki magii otrzymywać wiadomości od oddalonych osób. To są podstawowe zaklęcia, które każdy może wykonać i które pozwalają przenieść na papier słowa napisane za pomocą czarów przez osoby znajdujące się nawet bardzo daleko. Nie trzeba być czarodziejem. W ten sposób Ido przez te wszystkie lata pozostawał z Sennarem w kontakcie. Ale to jeszcze nie wszystko. Zgromadził dla mnie też te notatki.

Odwrócił pergamin. Cała przestrzeń po drugiej stronie była gęsto pokryta zapiskami, skreślonymi tym samym ołówkiem, który naszkicował mapę. Było to bardzo drobne, nieuporządkowane pismo. Notatki były wszędzie, pozornie bez żadnego związku, pisane w najprzeróżniejszych kierunkach.

Dubhe poczuła dziwny dreszcz na myśl, że to właśnie Ido sporządził te notatki. Widziała go podczas Rady Wód, która debatowała nad ich misją, a nawet rozmawiała z nim przez kilka minut na bastionach Laodamei. Dla niej jednak wciąż pozostawał on kimś w rodzaju mitycznej istoty, był mistrzem Nihal, bohaterem, który walczył z Tyranem.

Lonerin zaczął opowiadać, co się wydarzyło, czytając zapiski i popatrując na mapkę.

— Przez pierwsze sześć lat Nihal i Sennar odkrywali ten rejon świata. Dużo podróżowali, ale Sennar nigdy nie był zbyt dokładny w określaniu położenia tych miejsc. W każdym razie byli w tej puszczy. Mamy tu relacje o dziwnych zwierzętach, coś o roślinach, ale wszystko dość ogólnikowe. Szli dalej, bez żadnej ściśle wytyczonej trasy, aż dotarli do wybrzeża. — Wskazał palcem na morze. — Tu żyją Elfy.

— Te Elfy? — powtórzyła Dubhe, nieco zdumiona.

Od niepamiętnych czasów nic o tym ludzie nie słyszała. Nazwa ta kojarzyła jej się z opowieściami wokół ogniska, historiami przekazywanymi sobie szeptem przez dzieci, ze słowami, jakich przed zaśnięciem słuchała z ust ojca.

Lonerin przytaknął.

— Właśnie one. Nihal i Sennar zatrzymali się tam, a potem wynikły jakieś problemy, Sennar nigdy nie mówił o tym jasno. Poza tym kilka listów z tego okresu mogło się zgubić. Ido przyznał mi się, że nie jest zbyt biegły w magii.

— A dom Sennara?

— Po zakończeniu wędrówek Sennar i Nihal osiedli na skraju terytorium Elfów, w tych okolicach.

Dubhe patrzyła uważnie. Prawie na wybrzeżu. Nie było jednak jasne, jak daleko stąd.

— Potem, kiedy Nihal umarła, Sennar postanowił zerwać wszelkie kontakty z Elfami. W jednym z ostatnich listów mówił o jakimś miejscu wśród gór.

Znowu obrócił mapę i zaczął czytać.

Odszedłem do stóp gór. Morze nie jest tak znów daleko i czasami udaje mi się poczuć jego zapach, tak jak w mojej ojczyźnie, — Krainie Morza. Wokół tylko lasy, nic poza tym. Dalej znajduje się zatoka, gdzie Marhatmat, jak nazywają ją Elfy, wpada do Oceanu.

Pomiędzy Dubhe a Lonerinem zapadło milczenie.

— To wszystko — powiedział po chwili.

Dubhe znalazła na mapie opisywaną rzekę.

— Czyli to tutaj.

— Właśnie.

— Na południowy zachód w stosunku do naszej pozycji. I z górami pośrodku.

Lonerin milczał, a Dubhe uśmiechnęła się krzywo. W zasadzie czekało ich szukanie prawie po omacku.

Chłopak, obserwując ją, uśmiechnął się ironicznie.

— Tylko nie przesadzaj z nadmiarem entuzjazmu.

— Po prostu ta mapka wydaje mi się nieco niedokładna.

— Wiem. Ale to wszystko, co mamy, prawda?

Dubhe przytaknęła. Niespodziewanie ogarnął ją wstyd za brak zaufania, z jakim podchodziła do tej ich podróży.

Lonerin zwinął mapę i schował ją do sakwy.

— Misja jest skomplikowana, nie zaprzeczam. Ale właśnie dlatego trzeba naprawdę wierzyć w jej powodzenie, a przede wszystkim ufać sobie nawzajem. Tam, na rzece, udało nam się tylko dlatego, że byliśmy razem.

W tej przemowie było coś, co krępowało Dubhe. To nie tak żyła, to nie tak została wyszkolona.

— Wierzysz w to, Dubhe? Naprawdę chcesz dotrzeć do Sennara? Chcesz tego tak bardzo jak ja?

Uznała za dziwne, że to pytanie, które sama postawiła sobie jeszcze przed odjazdem, wypływa teraz od niego.

— Tak — przytaknęła bez większego przekonania.

— No to teraz pomyślmy o odpoczynku. Jutro poradzimy sobie z lasem.

Lonerin uśmiechnął się, po czym wyciągnął się na brzegu.

Dubhe też się położyła i zamknęła oczy.

Las dalej milczał za ich plecami.

Następnego ranka zawahali się przed opuszczeniem tego cienkiego skrawka otwartej ziemi. Las stał tam, przed nimi, złowrogi, a jego ciemność wydawała się czymś niemal żywym, namacalnym.

To Lonerin zdecydował się przerwać ociąganie. Poprawił sobie przewieszoną przez ramię sakwę i poszedł naprzód. Olbrzymie liście, które odsunął, żeby utorować sobie przejście, zamknęły się za nim gwałtownie, całkiem go zasłaniając. Dubhe instynktownie położyła dłoń na rękojeści sztyletu i ścisnęła ją mocno. Nagle zrozumiała, co znaczy zostać samemu w tego rodzaju miejscu; słowa Lonerina z poprzedniego wieczoru nabierały teraz innego znaczenia. Westchnęła głęboko, po czym zdecydowała się. Zrobili pierwszy krok.

Oczy szybko przyzwyczaiły się do skąpego światła. Pod pewnymi względami było to tak, jak gdyby powrócili do wilgotnych czeluści Domu, a to nie spodobało się żadnemu z nich. Dom był labiryntem wydrążonych w skale korytarzy, ledwo oświetlonych regularnie rozmieszczonymi wzdłuż ścian pochodniami. Las był nie mniej wilgotny, a wysokie ściany, które zaciskały się wokół nich, utworzone były przez powykrzywiane, jakby nabrzmiałe pnie, uniemożliwiające przejście. To też był mroczny labirynt.

Monotonię przeplatania się zieleni i brązu przerywały co jakiś czas kwiaty, wychylające się w ich stronę niczym usta. Mgliście przypominały owe fosforyzujące kwiaty rosnące w Krainie Nocy. Dubhe pamiętała, jak wspinały się po fasadzie świątyni: była to pierwsza rzecz, jaką zauważyła, kiedy się tam znalazła.

Jednak o ile tamte były fosforyzujące i blade, kolory tych wydawały się aż nazbyt jaskrawe. Czerwień raniła oczy, a żółć i błękit były niewiarygodnie głębokie.

Lonerin wyciągnął coś z kieszeni portek i ścisnął to w dłoni. Cienka igła.

— Popatrz — powiedział z wymuszonym uśmiechem. Był zaniepokojony, chociaż starał się tego nie okazywać.

Wyrecytował półgłosem kilka słów, które odbiły się wśród drzew ponurym echem. Następnie otworzył dłoń.

Niebieskawe światełko wyskoczyło z niej żywo, rysując w gęstwinie lasu ostrze, biegnące prosto w określonym kierunku. Dubhe przyjrzawszy mu się lepiej, zobaczyła, że to igła jest jego źródłem.

— To jest zachód — uśmiechnął się Lonerin. Wyjaśnił jej, że jest to dość banalne zaklęcie, dokładnie to samo, jakie wywołał na łódce, ale na mniejszą skalę, i że będzie ich przewodnikiem po tym miejscu.

Jego słowa sprawiły, że Dubhe poczuła się spokojniejsza. To światło będzie im towarzyszyło, pokazując drogę. Przez chwilę, obydwoje pomyśleli, że nie są sami.

Podczas pierwszych dni marszu jedynym dźwiękiem wokół nich, jedyną nutą odmienną od ciążącej ciszy, było brzęczenie owadów.

Były one niezwykłe. Przypominały dalece te ze Świata Wynurzonego, ale jednocześnie miały w sobie coś dziwnego, co konsternowało zarówno Lonerina, jak i Dubhe. Pewnego poranka jakiś chrząszcz o wielokolorowym pancerzu przeciął im drogę, poruszając niezliczonym mnóstwem odnóży zwisających pod okrągłym ciałem, a wielki żółty motyl o sześciu skrzydłach zaczarował ich swoim rytmicznym i harmonijnym lotem. Innego dnia przeszła przed nimi wielka niczym dłoń gąsienica, groteskowo się wyginając. W pewnej chwili podniosła głowę i spojrzała na nich ośmioma czarnymi oczami.

Poza tym nawet tchnienia wiatru.

Tylko raz coś usłyszeli. Jakiś rodzaj dalekiego ryku o ciężkich tonach. Doleciał słaby i ledwo słyszalny, ale cisza była tak doskonała, że obydwoje na ten dźwięk podskoczyli.

Lonerin rozejrzał się wokół nerwowo, a Dubhe przyciągnęła do siebie łuk. Stali nieruchomo przez kilka minut, ale nie usłyszeli żadnego innego odgłosu.

— To był smok — wyszeptał Lonerin. Zaczął się zastanawiać, skąd ten ryk mógł dobiegać. Czy były w tych okolicach smoki? Sennar nic o nich nie wspomniał…

Dubhe przeszedł dreszcz. Było w tym krzyku coś złowrogiego i bez żadnego powodu pomyślała o Domu i o Rekli.

Dubhe czuła się śledzona. Odkąd znalazła się pod wpływem klątwy, nigdy nie była naprawdę sama. Z dna jej wnętrzności Bestia bezustannie ją obserwowała, gotowa pochwycić każdą chwilę jej słabości i wykorzystać ją. Ale teraz to nie Bestia na nią patrzyła. Było to wrażenie bardziej rozmyte, rozproszone. To liście miały oczy, i gałęzie, i kwiaty. Tysiące utkwionych w nich oczu.

Od czasu do czasu Lonerin wyciągał mapkę, sprawdzał ją, po czym szedł dalej. Był to gest całkowicie zbędny, ale Dubhe rozumiała, że go potrzebował, aby odzyskać pewność siebie. Był godny podziwu. Jego wysiłek, aby utrzymać nerwy na wodzy, był niemal bohaterski. W tym miejscu nawet jej, wytrenowanej do nieulegania emocjom, trudno było zachować spokój.

Jak gdyby nie wystarczyło niepokojącej atmosfery, wkrótce zrobiło się też gorąco nie do wytrzymania. Wydawało się, że lato ukazuje się tu w całej swojej potędze. Lonerin był zmuszony zdjąć koszulę i iść z nagim torsem, zaś Dubhe zostawiła na sobie tylko gorsecik.

Słońce podnosiło się i opuszczało nad ich głowami, prawie zawsze ukryte za listowiem, z wyjątkiem chwil, kiedy szli przez jakąś polanę. Wtedy nagła eksplozja światła oślepiała ich i przeżywali chwile lęku, niezdolni do rozeznania, gdzie się znajdują, i otumanieni tą nagłą zmianą.

Było to niczym poruszanie się po miejscu bez czasu i bez przestrzeni, miejscu wiecznie identycznym, które im zagrażało, ale które nigdy nie konkretyzowało wiszącej nad nimi groźby. Taka sytuacja wykańczała nerwowo.

Dubhe lepiej znosiła te warunki. Oczywiście, ciążyło jej ciągłe bycie w pogotowiu i odczuwała strach, pierwotny strach przed tym, czego się nie zna. Potrafiła się jednak kontrolować.

Lonerin natomiast stawał się coraz bardziej nerwowy. Częściej wyciągał mapę, histerycznie kontrolował igłę i rozglądał się dookoła. Dubhe chciała coś mu powiedzieć, ale była całkiem nieprzygotowana do podobnej sytuacji. Zawsze troszczyła się tylko o siebie, a w przeszłości to ona była pocieszana i chroniona przez Mistrza. Jak można uspokoić inną osobę? Jak nawzajem dodawać sobie sił? Lonerin zdawał się to potrafić, ale jej ta sztuka była nieznana.

Pewnego popołudnia, prawie tydzień po ich wylądowaniu w Nieznanych Krainach, zaczęli coś słyszeć. To ona się zorientowała. Bestia wyostrzyła jej zmysły: spośród tych wszystkich straszliwych rzeczy, które przyniosła jej klątwa, był to jedyny dar. Na początku pomyślała, że to tylko jej wyobraźnia.

Potem Lonerin zatrzymał się. Dubhe zobaczyła go przed sobą, jak nasłuchuje z wyciągniętą głową. Coś tam było… dźwięki, szmery, chociaż niemożliwe do rozróżnienia.

— Słyszysz to?

Dubhe przytaknęła.

Kiedy tylko ich głosy przerwały ciszę, dźwięki umilkły.

Lonerin nasłuchiwał dalej.

— Masz jakiś pomysł, co to mogło być? — zapytał, odwracając się do niej.

Jego czoło było pokryte kropelkami potu, i to nie tylko z gorąca. Zbladł.

Dubhe potrząsnęła głową.

— W końcu to puszcza… muszą być jakieś odgłosy. To raczej nienaturalne, że nie słyszeliśmy ich do tej pory.

Popatrzył na nią przez kilka chwil, po czym postanowił iść dalej.

Nagle podniósł się wiatr. Szelest liści wydał się Dubhe ogłuszającym hałasem. Idący przed nią Lonerin również zwolnił; wydawało się, jak gdyby szczyty drzew wymawiały jakieś słowa.

Potem znowu to się stało. Tym razem dźwięki nie umilkły, ale raczej ich otoczyły. Śmiechy. A może śpiewy. Były jednak daleko.

Dubhe otarła sobie pot z czoła. Bestia w jej wnętrznościach nie ruszała się, pozostawała przycupnięta, jak zwykle. Gdyby pojawiło się niebezpieczeństwo, zaatakowałaby ją, poczułaby, jak naciska, aby wyjść.

— Ktoś tu jest, dookoła nas…

— Lonerin, uwierz mi, wszystko jest dobrze. Inaczej poczułabym to.

On jednak nie był przekonany.

— Chcesz, żebym szła pierwsza? — zasugerowała Dubhe.

Lonerin potrząsnął głową obruszony.

— Ja mam mapę i igłę wskazującą kierunek.

Głosy rozbrzmiewały nadal, a oni szli naprzód. Było tak, jak gdyby puszcza nagle się zaludniła, jakby za każdym krzakiem pojawił się ktoś, kto ich wyśmiewał, wyszydzał. Nikogo jednak nie było. Dubhe rozglądała się bacznie dookoła, ale niczego nie zauważyła. Idący przed nią Lonerin posuwał się naprzód coraz szybciej.

— Daj mi sztylet.

— Nie umiesz się nim posługiwać.

— Nie trzeba być wojownikiem, żeby używać jakiegoś przeklętego sztyletu.

— Skończy się na tym, że zrobisz sobie krzywdę. Ty nas prowadzisz, a ja — ochraniam, myślałam, że taki jest podział ról.

— Tu coś jest.

— Nawet jeżeli, to ja się tym zajmę.

Znowu szepty. Dubhe przeszył dreszcz. Cienie liści na ziemi powoli się wydłużały, zbliżał się zachód słońca. Dalsza podróż byłaby nierozważna.

— Może lepiej będzie się zatrzymać — zaproponowała, ale on szedł dalej zdecydowanym krokiem. Nie słuchał jej.

— Lonerin! — wrzasnęła Dubhe, ale bez skutku.

Musiała złapać go za nadgarstek. Poczuła jego napięte ścięgna i mięśnie wstrząsane lekkim drżeniem.

— Tak, tak — powiedział, opuszczając z zawstydzeniem oczy.

— Masz rację.

Kiedy jedli, dalej słyszeli szepty. Były wszędzie, bliżej niż wcześniej. Wiatr przynosił słowa, a słońce, jak gdyby było w zmowie, kryło się za horyzontem, aby ustąpić miejsca nocy.

— Nie, nie możemy tu zostać, musimy iść dalej — uciął krótko Lonerin po zakończeniu ich skromnego posiłku. Ze złością schował zapasy do sakwy, a Dubhe nie potrafiła mu się przeciwstawić. Pomyliła się, postój był błędem, teraz ona też się bała. W ciemności te dziwne głosy mroziły krew w żyłach: niektóre przypominały monotonny lament, płacz; inne były cienkie, natrętne, przerażające.

Nigdy nie poruszali się nocą, więc szli blisko siebie.

Lonerin zadbał o światło. Odłożył igłę i rozpalił świetlistą kulę, która wisiała teraz tuż nad powierzchnią jego dłoni. Światło rzucało na las ponure cienie.

— Tam!

Dubhe wskazała w dal, a Lonerin odwrócił się gwałtownie. Ledwo zdążył dostrzec, jak coś nieokreślonego przebiegało za drzewem.

— Zwierzę — powiedziała zdyszana. — To tylko przeklęte zwierzę, nic innego.

Wyciągnęła sztylet. Jednak Bestia nadal milczała.

— Musimy oddalić się stąd jak najszybciej — powtórzył Lonerin.

Jego twarz w świetle kuli wydawała się jeszcze bledsza. Dubhe kiwnęła głową.

Ruszyli żwawo, ich stopy głośno posuwały się po dywanie z suchych liści i paproci, które trzaskały pod ich krokami.

I znów głosy, płacze i śmiechy, coraz głośniejsze.

W pewnej chwili Lonerin dostrzegł jakiś cień rozwiewający się pomiędzy roślinami, coś w rodzaju kłębów dymu, owijających się wokół dwóch pni.

— To nie było zwierzę — powiedział złamanym głosem.

Przyspieszył kroku, a Dubhe szybko podążała za nim, nie stawiając sobie pytań. Serce waliło jej w piersiach jak młotem.

Potem pojawił się kolejny, drugi rozwiewający się cień i jeszcze jeden — aż obydwoje zobaczyli wyraźnie, co to było: twarze kobiet uwiecznione w grymasach przypominających tragiczne maski. Wychodziły im naprzeciw i owijały się wokół ich ciał, patrząc na nich szklistymi oczami zmarłych. Składały się z powietrza, podobne do duchów.

Jedna z nich zbliżyła się do Dubhe i przeszła przez nią, wywołując wrażenie absolutnego lodu. Dubhe wrzasnęła, wymachując sztyletem na oślep przed sobą.

Prawie trafiła Lonerina, więc chwycił ją za nadgarstek i pociągnął za sobą. Zaczęli biec do utraty tchu do jedynego odcinka lasu oświetlanego przez kulę. Twarze kobiet podążały za nimi, goniły ich, owijały się wokół ich nóg.

Lonerin potknął się, potoczył się na ziemię i obydwoje upadli. Świetlista kula zgasła i wszystko stało się nieprzeniknioną ciemnością.

Szepty zamieniły się w ostre krzyki, a jęki stały się ogłuszające i piskliwe. Bestia ryknęła w Dubhe, a ona w jednej chwili ujrzała ciała porozdzierane w lesie — rzeź, do której dokonania została zmuszona za pierwszym razem, kiedy objawiła się klątwa, i była jednocześnie przerażona i podniecona. Jej zagubiony umysł chwiał się, jej ciało domagało się krwi. Coś w tym miejscu, w tej sytuacji, miało zapach śmierci, a Bestia rozpoznawała ten smak.

Usłyszała, jak Lonerin coś krzyczy, po czym zobaczyła czerwoną, oślepiającą błyskawicę. Szmery zgasły, a istoty znikły. Potem na wszystko opadła cisza.

Po omacku odszukała rękę towarzysza, udało jej się dotknąć jego ramienia.

— To duchy, ale w Świecie Wynurzonym nie ma takich. — Lonerin był zdyszany. — Odpędziłem je czarami ognia. Niestety, nie na długo.

Dubhe poczuła w środku, jak Bestia się uspokaja. Było to tylko uderzenie łapą, ale straszliwe.

— Co mamy zrobić?

— Boją się ognia. Musimy rozpalić ognisko.

— Jeżeli ludzie z Gildii nas gonią, ułatwimy im zadanie — zaoponowała.

Jej twarz owionął ciepły oddech Lonerina.

— Wolisz, żeby wróciły?

Ustalili warty. Mieli czuwać przy małym ognisku, przynajmniej tej nocy. Dubhe zaoferowała się jako pierwsza.

— Dotrzymam ci towarzystwa — powiedział Lonerin ze zmęczonym uśmiechem. — Zresztą wątpię, żeby udało mi się zasnąć.

Usadowili się zatem wokół ognia, jeszcze wstrząśnięci niedawnym strachem.

— No cóż, przynajmniej będziemy mieli co opowiadać po powrocie — zażartował, ale Dubhe nie uśmiechnęła się. — Wszystko będzie dobrze — dodał, aby ją uspokoić.

— Jak ty to robisz? — spytała, podnosząc głowę.

— Co?

— Jak ty to robisz, że tak idziesz naprzód? Mam na myśli… z taką pewnością. Jesteśmy w nieznanym miejscu, zaludnionym nie wiadomo jakim rodzajem duchów, sami i…

— Bo wiem, gdzie chcę dojść.

Głos Lonerina był stanowczy, a jego zielone oczy przejrzyste. Dubhe była pod wrażeniem.

— Mam misję, od której zależy los wielu osób, poświęciłem temu całe moje życie. Nie przyjmuję do wiadomości myśli, że coś mogłoby źle pójść, że mógłbym ponieść porażkę, między innymi dlatego, że to niczemu nie służy.

Dubhe patrzyła na niego przez kilka chwil. Był pierwszą tak zdeterminowaną osobą, z wyraźnie wyznaczonym celem, jaką znała. W swoim świecie do tej pory widziała tylko ludzi unoszonych przez prąd. Dokładnie tak jak ona sama.

— Ty też powinnaś myśleć o życiu, które rozpoczniesz, kiedy znajdziesz Sennara, kiedy już nie będzie klątwy i będziesz wolna. Bo tak się stanie. Jeżeli tego chcesz, tak będzie.

Ależ nic z tego, czego pragnęłam, nigdy się nie zdarzyło! Gornar umarł, rodzice mnie porzucili. Nawet Mistrz zostawił mnie samą!

Miała ochotę to wykrzyczeć. Jednak nie zrobiła tego. Mogła przynajmniej przez chwilę łudzić się, że słowa Lonerina są prawdziwe. Złudzenie to było słodkie, utulało ją, nie chciała go przerywać.

Uśmiechnęła się słabo, a Lonerin odwzajemnił ten uśmiech z dziwną wdzięcznością w oczach.

— Śpij, ja się tym zajmę — powiedział z niedbałym gestem.

— Pierwsza zmiana jest najgorsza, a poza tym jestem przyzwyczajona do długiego czuwania — zaprotestowała Dubhe.

— No dobrze, przyznaję, jestem przerażony, wiesz? Nie mógłbym zasnąć. Ale ty wydajesz mi się kompletnie wykończona, a poza tym to coś przeszło przez twoje ciało. Śpij, tak będzie lepiej.

Dubhe dała się przekonać. To prawda, ryk Bestii wyczerpał ją, ale nie chciała mówić tego Lonerinowi. W jego oczach znowu pojawiłaby się ta bolesna litość, a przecież pewność w jego spojrzeniu była teraz taka piękna.

Zdjęła sztylet z paska i podała mu.

— Nie potrzebuję go. Do duchów wystarczy magia.

— Na wszelki wypadek — uśmiechnęła się.

Szli przez gęstwinę, torując sobie drogę sztyletami, pozostawiając za sobą obcięte liście i połamane gałęzie. Światło padało z pochodni niesionej przez Filię, idącego obok Rekli. To ona postanowiła, że będą poruszać się również nocą, pozwalając sobie na zaledwie kilka godzin snu.

— Już nie mamy smoka, a oni mają nad nami przewagę przynajmniej trzech dni. Musimy ją nadrobić.

— Ta ziemia tryska zagrożeniami, jestem tego pewien, umrą i bez naszej interwencji — zauważył Kerav.

— Nie! — krzyknęła ze złością Rekla. — To ja muszę ją zabić, to ja muszę wlać krew tej łajdaczki do basenów Thenaara! I tak będzie.

Sprawiała wrażenie wilka niezmordowanie podążającego tropem swojej ofiary.

Tego dnia weszli na małe wzgórze, aby mieć lepszy widok na okolicę.

Kiedy dotarli na szczyt, księżyc stał wysoko. Widzieli go po raz pierwszy od początku podróży i Filia zatrzymał się, aby mu się przyjrzeć, z pewnym zdumieniem.

— Pomóż mi wejść — powiedziała ostro Rekla.

Błyskawicznie wdrapała się na jedno z drzew, popychana czymś w rodzaju przeczucia. Kiedy wspięła się na najwyższe gałęzie, uśmiechnęła się. Nie mogła nie podziękować Thenaarowi.

— Popełniłaś błąd, dziewczynko, będzie cię drogo kosztował — szepnęła w ciemności.

Na horyzoncie, w oddali, ledwo widoczny w odbiciu księżyca, podnosił się cienki słup dymu.

5. Salazar

Kiedy Ido wkroczył do Krainy Wiatru, poczuł się dziwnie. Przez długi czas jeździł tam tylko w odwiedziny do Nihal i Sennara. Po ich odejściu miejsce to prawie znikło dla niego z mapy, aby powrócić na nią tragicznie dopiero wtedy, gdy król Krainy Skał, gnom Gahar, zaatakował Krainę Wiatru, chcąc ją podbić. W tamtych latach Ido był jeszcze Najwyższym Generałem i wysłano go z jego oddziałami do walki. Niepotrzebna wojna: po pięciu latach rzezi Rada uznała protektorat Gahara nad tą krainą. Nic dziwnego; jakiś czas później odkryto, że gnom zawarł sekretny sojusz z Dohorem.

W owym czasie Ido prawie stracił przyjemność z walki. Śmierć jego ludzi wydawała mu się bezsensowna, a walka nadaremna. Wreszcie zrozumiał: Świat Wynurzony, taki, jakim go poznał, zmierzał ku swojemu końcowi.

Jednak w jego wspomnieniach była nie tylko krew. W końcu przywiązał się do niezmierzonych stepów Krainy Wiatru, do jej lasów.

Fascynowały go charakterystyczne dla tego kraju miasta-wieże. Były to olbrzymie baszty, w których mieściły się całe miasta wraz ze sklepami i kramami, mieszkaniami, świątyniami, a nawet z centralnym ogrodem. Miło było wieczorem wyjść z namiotu i patrzeć na kompletnie płaski horyzont, z którego podnosiły się tylko smukłe sylwetki owych budowli.

Przed przybyciem łudził się, że zastanie wszystko bez zmian. Zresztą step wydawał się taki sam. Tu jednak nie było żadnych drzew, które można by było spalić, ani żadnej góry, którą można było przewiercić w celu wydobywania czarnego kryształu bądź metali na miecze i włócznie. To dlatego niszcząca dłoń Dohora przeszła tędy, nie wyrządzając większych szkód.

Idowi wystarczyło jednak dojechać w pobliże Salazaru, aby stwierdzić, jak bardzo różnił się od jego wspomnień.

Wieża została w połowie zburzona, a wokół niej wyrosły domy i domki z czerwonej cegły. Zamknięte w sobie miasta-wieże musiały zatem ustąpić przed najeźdźcami.

Nie było ufortyfikowanych murów, mógł wejść nieniepokojony.

Przemierzył zewnętrzną strefę, teraz zupełnie taką samą, jak każde inne miasto Świata Wynurzonego, i skierował się do tego, co zostało z baszty. Odkrył, że mieściły się w niej już niemal wyłącznie warsztaty. Ludność, z wyjątkiem nielicznych osób kurczowo trzymających się przeszłości oraz rządzącego miastem starca Perki, który miał siedzibę w najwyższej części wieży, mieszkała w domach stłoczonych u jej podnóża.

Górna część budowli została zamknięta, więc nie było już centralnego otworu, w którym niegdyś znajdował się warzywniak i ogród. Ostatnie piętra zajmował pałac, a zajmujący go starzec był w zasadzie żołnierzem — trochę jak wszyscy starcy tej ziemi, ludzie, którzy często zdobywali władzę nad miastami i okolicznymi ziemiami, walcząc i zabijając. Sądząc jednak po krążących pogłoskach, Perka wydawał się przynajmniej uczciwy.

Wieża stanowiła widok co najmniej przygnębiający. Wyglądało na to, że po wojnie nikt tak naprawdę nie starał się jej odbudować. Ci, którzy przeżyli, ograniczyli się do zajęcia jej ruin, porządkując je tylko na tyle, ile było trzeba, aby tam zamieszkać.

Na murach wszędzie wisiały obwieszczenia obiecujące nagrodę za głowy przestępców. ZDRAJCA. NIEBEZPIECZNY PRZESTĘPCA. Ido zobaczył jedno z nich, na którym widniała jego twarz; pod spodem — obietnica niewiarygodnego wynagrodzenia i podpis: WRÓG OJCZYZNY. ZDRAJCA KRÓLA.

Nie miał pojęcia, czy rzeczywiście Tarik, zagubiony i tropiący własną przeszłość, osiedlił się właśnie tutaj. On na jego miejscu z pewnością tak by uczynił. Tarik musiał odczuwać coś w rodzaju uwielbienia dla matki: to było aż nadto oczywiste, że chciał zamieszkać tam, gdzie ona spędziła swoje pierwsze lata.

Ido zatrzymał się w gospodzie u podnóża baszty. Wybrał najbardziej nędzną i opustoszałą. Oberżysta był dokładnie tak dyskretny, jak miał nadzieję, dlatego też gnom przeszedł do porządku dziennego nad kocami pełnymi pluskiew i zapachem pleśni w pokoju, w którym go ulokowano. W końcu zdarzało mu się już sypiać w gorszych miejscach. A poza tym nie spędzał tam wiele czasu. Kiedy tylko wschodziło słońce, wychodził na poszukiwania.

Zaczął od obejścia oberży i targów, rozglądając się dookoła i stawiając dość ogólne pytania. Poruszał się głównie wśród nizin społecznych: z doświadczenia wiedział, że to przede wszystkim tam można uzyskać wiadomości, a jednocześnie było mu łatwiej przejść niezauważonym.

Przez dwa dni jego śledztwo nie doprowadziło do niczego, nikt nie potrafił udzielić mu żadnych interesujących informacji. Salazar zawsze był miejscem tranzytowym, a teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ludzie przychodzili i odchodzili, niewielu zatrzymywało się na dłużej, a ci, którzy zostawali, zajmowali się swoimi sprawami.

Trzeciego dnia pod wieczór skrajnie przygnębiony Ido postanowił wpaść do „Najstarszej oberży w Salazarze” — a przynajmniej tak głosił szyld.

Wszedł tylko po to, aby się napić, ale piwo, które sprzedawali, było tak nędzne, że po trzecim kuflu postanowił jednak spróbować. Zatrzymał jedną z obsługujących, sympatyczną pulchną dziewczynkę o pełnych policzkach i bystrych oczach.

— Widziałaś kiedyś w tych stronach typa o rudych włosach, fioletowych oczach i trochę dziwnych uszach? — zapytał ją z uśmiechem.

Kelnerka podniosła wzrok, z wysiłkiem starając się sobie coś przypomnieć. Wyraz malujący się teraz na jej twarzy sprawił, że wydała się ładniejsza.

Gdybym mniej zajmował się wojną, a bardziej innymi sprawami, mógłbym mieć taką córkę — powiedział do siebie Ido z westchnieniem.

— Jest taki typ… nie wiem, czy jest rudy, bo mimo młodego jeszcze wieku jest już prawie całkiem szpakowaty. Ale ma piękne fioletowe oczy.

Ido natężył uwagę. Fioletowe oczy miały tylko Pół-Elfy.

— Gdzie mieszka?

— W wieży, jako jeden z nielicznych. On i jego rodzina.

— Ma żonę?

Dziewczyna przytaknęła.

— Ma też syna.

— A potrafisz mi powiedzieć, gdzie mogę go znaleźć?

Uśmiechnęła się przyjaźnie.

— Oczywiście! Na czwartym piętrze, nad starymi wrotami, trzeci korytarz od schodów, jedyny cały dom. Inne to ruiny. Ja bym się bała mieszkać w tamtych okolicach, tam są duchy… To jedna z niewielu osób mieszkających w wieży. Podobno kiedy przybył tutaj, bardzo nalegał, żeby dostać właśnie tamten dom, tak przynajmniej mówi mój ojciec.

Ta uwaga przekonała gnoma.

„Ja i mój ojciec mieszkaliśmy zaraz nad bramą. To dlatego Famminowie znaleźli nas tak szybko” — opowiedziała mu pewnego razu Nihal, mówiąc o zdobyciu Salazaru przez Tyrana.

Odstawił kufel piwa i rzucił na stół parę monet.

— Napiwek jest dla ciebie. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi pomogłaś — uśmiechnął się do dziewczyny, podrywając się do wyjścia.

To był on. Coś mu mówiło, że to on.

Nie był w stanie czekać do następnego dnia, z pewnością nie byłoby to rozsądne. Gildia też szukała Tarika, więc lepiej było zostać posłanym w diabły za wyrwanie ze snu nieznajomego człowieka w środku nocy, niż mieć przykrą niespodziankę następnego ranka. Szybko przemierzył korytarze Salazaru; ukryta pod płaszczem dłoń bawiła się rękojeścią miecza.

Nigdy nie widział Tarika, ale wielokrotnie go sobie wyobrażał. Czy to naprawdę on był osobą, do której szedł?

Po przejściu przez piętro warsztatów, o tej porze zamkniętych, dotarł do korytarzy znacznie ciemniejszych. Tylko pojedyncze pochodnie rozmieszczone w sporych odstępach rzucały mroczne światło na ceglane ściany. Ido ze wszystkich sił wytężył wzrok.

Był w tych okolicach, pamiętał to mimo upływu lat. Zawsze miał doskonałą pamięć, a miniony czas jej nie naruszył. Nie było to takie znów rzadkie wśród gnomów, równie odpornych na rany wymierzone przez nieprzyjaciół, jak i na efekty starzenia się organizmu.

Swobodnie poruszał się po korytarzach, prowadzony przez wspomnienia.

Potem coś usłyszał.

Zatrzymał się. Nadstawił uszu.

Z oddali krzyk, kobiecy!

Dobył miecza i zaczął biec. Ciemność była już teraz prawie całkowita, z wyjątkiem wpadającego przez okna w głębi korytarzy poblasku sierpa księżyca. Zbyt mało światła, zwłaszcza jak na jego kiepskie oko.

To chyba wina właśnie tego oka, że nie był już taki, jak niegdyś. Zobaczył ich dopiero w ostatniej chwili. Dwie ciemne plamy. Jedna z nich wydawała się trzymać w ramionach coś jaśniejszego.

— Stać!

Pierwszy cień minął go, nawet nie zwolniwszy, a drugi zawahał się przez chwilę. Potem nagły błysk.

Ido ruszył mieczem i ledwo udało mu się odparować sztylet, który upadł na ziemię, dźwięcząc o kamienie.

Jeszcze nie skończył ruchu, a już poczuł ból w ramieniu. Nie zatrzymało go to.

Wyskoczył naprzód ku czarnej postaci. Ta wywinęła się gwałtownie, ale nie na tyle, aby całkiem uniknąć ciosu Ida. Miecz musnął jej biodro.

Cień poruszał się płynnie. Obrócił się na pięcie, przeszedł za plecy gnoma, schwycił go za szyję ramieniem, zaś drugie, uzbrojone, już biegło do jego gardła. Ido wykorzystał swój wzrost. Schylił się, zrobił mostek i udało mu się wyrwać. Odwrócił się jeszcze, uderzając z boku mieczem, ale sylwetka już umknęła. Kolejny sztylet zasyczał w powietrzu, ale Ido jakimś cudem zdołał go uniknąć. Kiedy się podniósł, czarna postać została już pochłonięta przez ciemność. Znikła. Nie słyszał nawet jej kroków.

Oparł się o ścianę bez tchu.

Do diabła, takie rzeczy to już nie dla mnie.

Dotknął ramienia i nagłe ukłucie bólu zatrzymało mu oddech. Mały nóż do rzucania. Drasnął go zaledwie, ale pozostał wbity pomiędzy ciałem a tkaniną rękawa. Zacisnął zęby i wyciągnął go.

Zabójcy! Przeklęci Zabójcy Gildii!

Zignorował ból, zignorował zdyszany oddech i znów rzucił się biegiem, starając się znaleźć orientację w ciemności, odtworzyć to, co mówiła mu dziewczyna z oberży.

Było to łatwiejsze niż myślał. Z jednego z korytarzy wylewało się ciepłe i gęste światło — paleniska lub zapalonych w domu pochodni — padające na coś błyszczącego na posadzce.

Ido zwolnił ze strasznym uczuciem w żołądku. Jednoznaczny zapach w nozdrzach. Krew. Strużka krwi na ziemi.

Powoli podszedł do światła. Dom z otwartymi drzwiami, nędzny dom wśród ruin, a na progu mężczyzna, rozpaczliwie próbujący wyczołgać się na zewnątrz. Popatrzył na gnoma oczami fioletowymi ponad wszelką wątpliwość.

— Pomocy — spróbował powiedzieć, ale głos miał bardzo słaby.

Potem osunął się na ziemię.

Ido przybył zbyt późno.

Ruszył na poszukiwanie pomocy. Niełatwo było namierzyć kapłana, a jedyny, jakiego udało mu się znaleźć, był w raczej kiepskiej formie.

Wszedł do domu najwyraźniej wstrząśnięty. Zresztą Ido nie mógł się z nim nie zgodzić. Wszędzie krew, nieliczne znajdujące się w domu meble roztrzaskane i dwa ciała: Tarika przy wejściu i drugie, należące do kobiety, w środku, w największym pokoju. W przypadku kobiety od razu stało się jasne, że już nic się nie da zrobić.

Wydawało się, że Tarik ma jeszcze jakieś szanse, ale kapłan zachował ponury wyraz twarzy.

— Postaraj się zrobić więcej niż w twojej mocy — powiedział Ido przez zęby.

Pomagał kapłanowi jak mógł, ale kiedy tylko rozebrali Tarika, zdał sobie sprawę, że naprawdę potrzeba było cudu. Poczuł, jak przepełnia go ślepa wściekłość.

Podczas gdy kapłan działał z pomocą ziół i różnych formuł, Ido obracał w dłoniach sztylet Gildii. Pokonali go lepszym czasem.

Po kilku godzinach rozpaczliwych wysiłków kapłan się podniósł.

— Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, a nawet więcej, tak jak mnie prosiłeś, ale obawiam się, że nie dotrwa do świtu. To i tak cud, że jeszcze żyje. Przykro mi.

Ido położył mu dłoń na ramieniu.

— Nie masz sobie nic do zarzucenia.

Mężczyzna odszedł, obiecując powrócić nazajutrz rano, aby zająć się Tarikiem, jeżeli jeszcze będzie żywy, albo pochować jego ciało, jeżeli umrze. Dom pozostał przygnębiająco pusty.

Ido stał nieruchomo na środku pokoju. Musiał zachować jasność umysłu. Dlaczego ludzie z Gildii próbowali zabić Tarika? Czyż nie mieli zabrać go i wykorzystać do wskrzeszenia Astera? Może to ktoś inny starał się przeciwstawić sekcie i nie znalazł innego sposobu niż zabicie Tarika? Nie, ci, których spotkał na korytarzu, bez cienia wątpliwości byli Zabójcami Gildii.

Tarik poruszył się w gorączce i coś wymamrotał. Ido zbliżył się, ale nie mógł go zrozumieć. Mężczyzna otworzył oczy. Miał zamglone, dalekie spojrzenie, ale przez chwilę na niego popatrzył. Ten sam fiolet, co u Nihal. To było tak, jak gdyby znowu ją zobaczył.

— San… — wymruczał, teraz zwracając się bezpośrednio do Ida. — Mój syn, San… — Spróbował powiedzieć coś jeszcze, ale wysiłek był nadmierny, spojrzenie znów stało się nieobecne, po czym jego oczy zamknęły się.

Ido poczuł, jak przebiega go dreszcz. Nie pomyślał o tym w ferworze chwili. A nawet zupełnie o tym zapomniał!

Zaczął przetrząsać nerwowo pokoje małego domku, ale już wiedział, że odpowiedź na jego pytanie mogła być tylko jedna. Wówczas przypomniał sobie jasną plamę, którą widział w ramionach jednego z dwóch Zabójców.

Dziewczyna w oberży mówiła mu o synu, a tu nie było dziecka. Gildia go zabrała. Wzięli Sana. Z jakiegoś powodu woleli jego niż ojca.

Ido powinien odejść i niezwłocznie ruszyć tropem chłopczyka, ale czuł, że nie może opuścić Tarika. Ciało jego żony leżało w drugim pokoju, a on rzęził na łóżku. Nie mógł go zostawić i pozwolić mu umrzeć w samotności. Poczeka do świtu.

Usiadł przy łóżku i obserwował powolną agonię Tarika. W śmierci młodego mężczyzny zawsze było dla niego coś nieznośnego. W Krainie Ognia widział wielu ginących, ale nigdy się do tego nie przyzwyczaił. Mógł sobie powtarzać, że nikt z nich tak naprawdę nie umierał, bo ich towarzysze dalej walczyli, i że umarli za słuszną sprawę. Nic jednak nie dawało mu ukojenia. W końcu mógł tylko stać i przyglądać się ich daremnej walce, co najwyżej ściskając jakąś dłoń i szepcząc, że wszystko będzie dobrze, że nie ma się czego bać.

Tarik był taki jak oni. Oddychał z trudem, a teraz w gorączce razem z imieniem syna wołał też żonę. Talya. Talya i San…

Był bardzo podobny do Sennara, może nawet bardziej niż do matki. Miał szpakowate włosy, ale jego twarz była jeszcze chłopięca, jak mówiła kelnerka z oberży. Te same zdradzające mocny charakter rysy, jak u ojca, a uszy takie, jak opisała Nihal. Dziwne. Ani ludzkie, ani pół-elfickie.

Chciałby powiedzieć mu tyle rzeczy. Może wyznać mu, że jego ojciec mu przebaczył, jak napisał w tamtym ostatnim liście, prawie dwadzieścia lat wcześniej, albo obiecać mu, że odzyska jego syna, ryzykując życie, i to nie tylko po to, aby ocalić Świat Wynurzony.

Może wystarczyłoby powiedzieć mu o tym, ile znaczyła dla niego Nihal. Najlepsza z uczennic, jedna z niewielu przyjaciółek od zawsze, ale przede wszystkim córka.

Ido już miał się odezwać, kiedy Tarik nagle otworzył oczy. Wydawał się bardziej obecny niż wcześniej, ale jednocześnie wyglądał, jakby już go tu nie było, jak gdyby już był duchem, który powraca.

Ido złapał go za rękę i pochylił się.

— Jak się czujesz? — wyszeptał do niego.

Gdyby wiele lat temu nie wyczerpał całkiem wszystkich łez, zapłakałby.

Tarik odwrócił się ku niemu powoli, z bladą twarzą, i powtórzył tylko jedno słowo:

— San?

— Ma się dobrze. Nawet włos mu z głowy nie spadnie, jestem tego pewien.

— Pokaż mi go. — Jego głos był ochrypły i daleki.

— Oni go zabrali, ale ja zaraz wyruszę, żeby go odzyskać, nie bój się.

Łzy zaczęły spływać po policzkach Tarika.

— Przyprowadź mi go… proszę cię… przyprowadź mi go…

— Przysięgam ci.

Oddychał z coraz większym trudem.

— I pomścij Talyę. Pomścij ją za mnie.

Ido kiwnął głową, dalej trzymając go za rękę. Wiedział już zatem. Najwyraźniej wszystko widział.

W ciszy domu przez kilka chwil słychać było tylko jego rzężenie.

— Tarik, jestem Ido — powiedział gnom.

Chłopak spojrzał na niego. Błysk zdumienia przemknął przez jego fioletowe oczy.

— Nauczyciel mojej matki…

— Ten sam.

Chociaż Tarik był bardzo słaby, udało mu się uśmiechnąć.

— Chciałem być taki jak ona… Przez jakiś czas starałem się.

— Nie mów, jeżeli cię to męczy.

Chyba nawet nie usłyszał, bo ciągnął dalej.

— Nie mogłem znieść, że mój ojciec siedzi tam bez ruchu, po drugiej stronie Saaru. Ona umarła za nas i oddała wszystko Światu Wynurzonemu.

Znowu przerwał, gwałtownie zakaszlał i spróbował oddychać głębiej.

— Ale tutaj wszystko było inne, niż ona mi opowiadała, a ja… ja wcale nie jestem taki, jak moja matka. — Znowu przerwał.

— Chciałem do ciebie przyjść, walczyć razem z tobą.

Ido uśmiechnął się z goryczą.

— No i widziałeś, jak skończyliśmy, nie potrafiłem wygrać. Ale jest jeszcze czas, nie? A walka się nie skończyła.

— Nawet cię szukałem, ale potem poznałem Talyę…

— Dobrze zrobiłeś — uciszył go Ido. — Każdy ma swoją drogę, twoja była właśnie taka.

Tarik znowu leżał przez kilka chwil w milczeniu.

— Przysłał cię mój ojciec? — spytał wreszcie. Jego głos był już tylko wytężonym szeptem.

— Nie, przybyłem, aby chronić ciebie i Sana.

Ido poczuł przepełniającą go złość. Doprawdy, świetna ochrona!

— Szkoda. Chciałbym go zobaczyć.

Ido zebrał się na odwagę.

— Pisał do mnie przez te wszystkie lata. Przestał, kiedy odszedłeś. W ostatnim liście prosił mnie, żebym cię nie szukał, ale gdybym kiedyś cię zobaczył, żebym ci powiedział, że on już zrozumiał.

Tarik milczał. Ido pochylił się nad nim.

— Słyszysz mnie, Tarik? Zrozumiał, tak jak jestem pewien, że ty zrozumiałeś jego. I prosi cię o przebaczenie.

Tarik uśmiechnął się i mocniej ścisnął mu dłoń. Nie przemówił już do świtu. Jego oddech stawał się coraz słabszy, twarz coraz bielsza. Jednak na jego ustach pozostawał uśmiech.

Słońce jeszcze nie wzeszło, kiedy umarł.

Kolejne pożegnanie, kolejny zmarły. Tym razem nawet się nie poznali. Ido poczuł się przygnieciony ciężarem wszystkich tego rodzaju chwil, jakie przeżył do tej pory. Ale miał coś do zrobienia, dla siebie, dla Tarika, dla Nihal i dla wszystkich innych. Bardzo dawno temu postanowił dalej ciągnąć walkę mimo zniechęcenia i nie wycofa się właśnie teraz, po tej całej przelanej krwi i bólu.

6. Deszcz

Po zdarzeniu z duchami podróż przez las przebiegała spokojniej. Owe dziwne istoty pojawiły się jeszcze następnego dnia w porze zachodu słońca, więc Dubhe i Lonerin znów czuwali w nocy na zmianę. Następnego dnia jednak duchy znikły definitywnie. Powróciły za to dźwięki. Wiatr szumiał wśród gałęzi, a paprocie szeleściły pod dotknięciami niewidzialnych zwierząt. Potem nieśmiały śpiew jakiegoś ptaka, a wreszcie nieznane wezwania, dalekie odgłosy. Cisza nie była już całkowita. Las nie trwał już zastygnięty w oczekiwaniu. Nie stał się przez to mniej niepokojący. Stale utrzymywał się półcień i zarówno Dubhe, jak i Lonerin czuli się szpiegowani.

— Zupełnie, jak gdyby las nas obserwował… Odepchnął nas, kiedy tylko weszliśmy, i jego duchy deptały nam po piętach, ale przeszliśmy przez tę próbę zwycięsko. Teraz natomiast uważnie nas bada, a gęstwina jest pełna istot, które przekazują sobie informacje — zauważył Lonerin.

— Jaki jesteś poetycki — skwitowała Dubhe z uśmiechem.

Zaczerwienił się.

— Magia to nauka zajmująca się naturą, jej mieszkańcami i jej prawami. Może dlatego postrzegam ją jako tak „poetycką”, jak mówisz.

Dubhe pomyślała, że chciałaby móc podzielać taki sposób patrzenia. Jej świat był aż nazbyt konkretny, liczyło się w nim tylko przetrwanie, a życie sprowadzało się wyłącznie do jedzenia, picia i oddychania.

Jednak Lonerin pokazywał jej, że istnieje poza tym coś innego, i to o wiele więcej. W każdym razie było to coś, z czego ona czuła się wykluczona.

Pewnego ranka Lonerin obudził się o świcie i zauważył, że Dubhe nie ma obok niego. Natychmiast się zaniepokoił. Oddalanie się od obozowiska w sytuacji, w jakiej się znajdowali, nie było rozsądne, a poza tym właśnie tego dnia powinna wziąć łyk eliksiru.

Zawołał ją, a kiedy nie otrzymał odpowiedzi, zaczął szukać jej wokół.

Zagłębił się w las i dopiero po dłuższym czasie udało mu się ją odnaleźć. Była całkowicie pogrążona w swoim świecie. Dostrzegł ją pomiędzy pniami drzew, czarną, dokładnie taką, jak za pierwszym razem, kiedy ją widział. Poruszała się z elegancją i dużą szybkością, w jednej dłoni trzymała coś błyszczącego, czym kreśliła łuki w czystym powietrzu poranka.

Lonerin nigdy nie widział Zabójcy w akcji. Wiedział, że Dubhe zabiła dla Gildii i że robiła to też wcześniej, ale świadomość jej siły, faktu, iż była zawodową zabójczynią, była czymś zupełnie innym.

W jej kocich ruchach, w sposobie, w jaki z zamkniętymi oczami sprawiała, że sztylet tańczył, było coś fascynującego. Była śmiercią w postaci, której Lonerin nie znał. Nie zwłoki, które jako dziecko widział w zbiorowej mogile, gdzie Gildia wyrzuciła ciało jego matki po złożeniu jej w ofierze Thenaarowi. Była to śmierć fascynująca, przekonująca.

Stał i przyglądał się dziewczynie, nie przeszkadzając jej.

Przyłapał się na myślach: To tak porusza się Zwycięski. Tak właśnie poruszał się ten, kto zamordował moją matkę. Fala nienawiści wynurzyła się z jego piersi, ciągnąc za sobą rozdzierające wspomnienia tajemnej przeszłości. Wrogość w stosunku do Gildii, która zabiła jego matkę, pozostawała nieodmienną stałą jego życia, czymś, z czym walczył bez wytchnienia. To dlatego poświęcił się magii. Miał do wypełnienia osobistą misję.

Pomyślał, że przecież Dubhe zmuszono do wstąpienia do Gildii, ale mimo to zawsze jednak pozostawała jedną z nich. Ta myśl nie była dla niego miła. Poczuł się zmieszany, zagubiony i czym prędzej zawołał ją, udając, że właśnie przyszedł.

— Nie wiedziałem, gdzie się podziałaś.

Dubhe była zaskoczona.

— Muszę trochę trenować, utrzymywanie ciała w ruchu dobrze mi robi. To dawne przyzwyczajenie — powiedziała i rzuciła sztyletem do drzewa oddalonego od niego o kilka łokci. — Nie sądziłam, że jesteś takim rannym ptaszkiem.

Podeszła, aby wyciągnąć sztylet z pnia. Jej dłoń lekko drżała.

To efekt klątwy — pomyślał od razu Lonerin.

— To nie jest trening złodziejki. Wciąż jeszcze ćwiczysz się w praktykach Zabójców?

Była zdumiona.

— Tak, już ci mówiłam, to mnie odpręża. Mój Mistrz mnie tego nauczył.

— Właśnie. On był w Gildii, prawda?

Dubhe potaknęła. Lonerin chciał jeszcze coś dodać, ale tego nie zrobił. Przez krótką, dziwną chwilę mierzyli się wzrokiem.

Następnie razem wrócili do miejsca noclegu, żeby zjeść i zebrać wszystko, co tam zostało.

— Nienawidzisz Gildii, a jednak trenujesz tak jak oni…

Lonerin natychmiast pożałował tego zdania, ale czul się rozdrażniony i sam nie wiedział, dlaczego.

Dubhe spokojnie przyjęła cios i udała, że nic się nie stało.

Usiadła na ziemi, pijąc z bukłaka. Potem spojrzała na niego.

— To trening mojego Mistrza.

— Zwycięskiego.

— Odszedł z Gildii.

— Zawsze pozostaje Zwycięskim. Trochę tak jak ty.

Tym razem Dubhe znieruchomiała, biorąc z worka z prowiantem kawałek chleba. Kiedy Lonerin zobaczył, jak jej ręka lekko drży, poczuł cień satysfakcji.

Zraniłem ją, dotknąłem ją, wreszcie.

Potem jednak przestraszył się sam siebie.

— Przepraszam — powiedział nagłe. — Ja… jestem trochę zagubiony. Zdenerwowałem się, że nie zastałem cię po przebudzeniu, no i w ogóle to miejsce przyprawia mnie o dreszcze, wciąż jeszcze myślę o duchach z poprzedniej nocy.

— Ja nie jestem Zwycięską.

— Nie, oczywiście — odpowiedział ze spuszczonym wzrokiem.

Dubhe zbliżyła się, jej twarz była teraz o włos od jego.

— Nigdy nie byłam Zwycięską i nigdy nią nie będę. Kiedy uciekliśmy z Domu i zamknęłam za sobą tamte wrota, zrobiłam to na zawsze.

Pod siłą jej spojrzenia Lonerin poczuł, że jego gniew gdzieś się ulotnił.

Nagle nie wiedział, jak ma ją traktować. Do tej pory było to łatwe: była jego towarzyszką podróży, dodawali sobie wzajemnie odwagi, ale teraz… Teraz odkrył, że niepokoi go właśnie jej rola zabójczyni, która czyni z niej jednocześnie ofiarę i oprawcę, a to pociągało go i zarazem odpychało.

— Przepraszam — powiedział szczerze. — Rozumiem twoją sytuację. Tylko że nagle zobaczyłem cię tam w innym świetle i wydałaś mi się kimś, kim nie jesteś, przypomniałaś mi Zabójców, z którymi zetknąłem się w Gildii, a ja Gildii nienawidzę, rozumiesz? Należy do tych rzeczy na tym świecie, które chciałbym zniszczyć własnymi rękami.

Dubhe opuściła wzrok.

— W sumie pewnie niewiele się pomyliłeś. W końcu jestem Dzieckiem Śmierci.

Jej głos był gorzki, a jej zimne i rozpaczliwe spojrzenie przeszyło Lonerina na wylot. Teraz to on poczuł się zakłopotany.

— Głupie przesądy — odpowiedział żywo.

— Jasne — powiedziała Dubhe ze sztucznym uśmiechem. — Ale ty wcześniej widziałeś morderczynię, prawda?

— Nie ma to dla mnie znaczenia!

— Ale dla mnie ma — odparła gwałtownie.

— Tacy jak ty, jak ja, normalne osoby, mogą być tylko ofiarami Gildii, a nigdy wspólnikami. A ja wiem o tym bardzo dobrze — dodał Lonerin. Patrzył na nią intensywnie przez kilka chwil, po czym odwrócił spojrzenie, zanim mogła wyczytać w jego oczach jego tragiczną przeszłość.

Były inne prawdy, prawdy, których on nie potrafił jej teraz wyznać.

Podjęli wędrówkę, przerywając gwałtownie dyskusję. Paprocie trzeszczały pod ich krokami. Wydawało się, że las nadal ich obserwuje.

Potem usłyszeli szelest. Natychmiast przyjęli czujną postawę. Zatrzymali się, a Dubhe sięgnęła ręką po łuk.

Powróciła cisza, nabrzmiała i ciężka. Promienie słoneczne tworzyły pomiędzy listowiem poszycia plamy światła.

Okrzyk ptaka nad ich głowami sprawił, że podskoczyli. Potem cień o nieokreślonym kolorze, tylko jeden cios, szybki i dokładny.

Zwierzę!

Dubhe upadła na ziemię, czując bolesne ukłucie w brzuch. Łuk poszybował kilka kroków od niej.

Poczuła absurdalny odgłos, jak gdyby płacz dziecka, i krzyczącego nieskładnie Lonerina.

Poderwała się gwałtownie, mocno ściskając w dłoni sztylet.

Nigdy go nie gubiła, to była pierwsza rzecz, jakiej nauczył ją Mistrz.

Nie zważając na ból, przeturlała się i podniosła na kolana. Dobrze wyliczyła, bo znalazła się teraz z boku zwierzęcia. Przez moment nie była pewna, co ma robić. Przed nią stała najdziwniejsza kreatura, jaką kiedykolwiek widziała. Jej ciało przypominało bardzo dużą kozę, ale łapy niewątpliwie należały do kota i uzbrojone były w ostre pazury. Oczy były kozie, o takich samych wodnistych i poprzecznych źrenicach, ale zęby były wielkie i szerokie, o wymiarach jakby zbyt dużych na tak wąski pysk. Zgięte w kierunku pyska rogi z bliska groziły Lonerinowi.

Dubhe pomyślała, że to one musiały uderzyć ją w brzuch.

Zanim zdążyła zareagować, zwierzę rzuciło się do ataku rogami, które szybko obracały się wokół własnej osi.

Scena, jaką Dubhe miała przed oczami, była zbyt niedorzeczna, zbyt nierzeczywista, żeby mogła być prawdziwa.

Potem Lonerin krzyknął. Zwierzę ubodło go.

— Dubhe, do diabła!

Oprzytomniała. Zacisnęła uścisk na rękojeści szkieletu i skoczyła. Niewiele czasu potrzebowała, żeby znowu być sobą, zabójczynią, myśliwym. Bestia, z oddali, dodawała jej energii przy każdym ruchu.

Spróbowała zaskoczyć zwierzę od tyłu, ale obróciło się nagle ze zwinnością, o jaką go nie podejrzewała.

Przyjęła pozycję obronną i odparła kontratak, ale jeden z rogów musnął jej kostkę, rysując jej na skórze czerwone rozcięcie.

Spróbowała zadać kilka ciosów, ale żaden nie przyniósł oczekiwanego rezultatu. Wówczas zwierzę ponownie przystąpiło do ataku, tym razem machając w jej kierunku przednimi łapami, z połyskującymi w półcieniu pazurami. Dubhe nie wiedziała, co robić. Rogi i łapy poruszały się bez żadnej koordynacji, a ciosy były kompletnie nieprzewidywalne.

Kilkoma skokami udało jej się uniknąć kilku z nich, ale w końcu potknęła się o korzeń. Upadła, opierając się dłońmi o ziemię, i zobaczyła, jak stworzenie zbliża się, całkiem wysuwając pazury.

W tym momencie spojrzała na kozi pysk i szalony kontrast pomiędzy śmiercionośnymi szponami a łagodnym pyskiem wywołał w niej nieopanowany lęk. Instynktownie zamknęła oczy.

Głos Lonerina wykrzykującego pojedyncze słowo sprawił, że znowu je otworzyła.

Kreatura stała nad nią nieruchomo, z prawą łapą zawieszoną w powietrzu, z rogami zablokowanymi w połowie obrotu. Dubhe tylko przez chwilę zastanawiała się nad powodem tego cudu, po czym instynkt przeważył. Jej ciało zadziałało, ostrze zanurzyło się w piersi zwierzęcia. Bez najmniejszego lamentu upadło martwe na ziemię.

Za nim Dubhe zobaczyła zadyszanego Lonerina z wyciągniętą przed siebie dłonią.

— Tej sztuczki uczą się już dzieci: to zaklęcie nazywa się lithos, paraliżuje nieprzyjaciela.

Dubhe spróbowała się podnieść, brakowało jej tchu. A więc to on.

Znalazła łuk i odwróciła się do zwierzęcia. Miało otwarte oczy i wciąż patrzyło na nią wrogo.

— Dlaczego u diabła nas zaatakowało? — zamruczała.

Lonerin wzruszył ramionami.

— To kolejny dowód, że to miejsce nie ma żadnego sensu ani żadnych reguł. Słyszysz?

Podniósł palec, nakazując, żeby posłuchała. Las milczał.

— Przez cały czas na nas patrzyli. Badają nas, Dubhe, jest tak, jak ci mówiłem. — Wskazał ręką na jej nogę. — Ale ty się dobrze czujesz?

Dubhe szybko spojrzała na kostkę. To było tylko zadrapanie, cios w brzuch też nie był niczym więcej niż tylko uderzeniem.

Kiwnęła głową i chwyciła dłoń Lonerina, żeby się podnieść.

— A ty?

— W końcu byłaś dość szybka, więc nie zdążyłem zrobić sobie krzywdy.

Uśmiechnął się żartobliwie. Dubhe też pozwoliła sobie na uśmiech dla rozładowania napięcia.

— No cóż, przynajmniej nie będziemy cierpieli głodu. Właśnie potrzebowaliśmy uzupełnić nasze zapasy, nie? — dodał Lonerin.

Razem zabrali się do sprawiania zwierzęcia.

Po chwili Lonerin nagle znowu się uśmiechnął:

— Kozorożec, co ty na to?

Dubhe drgnęła.

— Co?

— Nazwa tego nowego gatunku.

— Hipokoza? — zaproponowała nieśmiało.

— No tak, ale tu najważniejsze są rogi, nie? A poza tym zapomnieliśmy o pazurach.

— Hipokozorożec kotowaty.

Lonerin wybuchnął śmiechem, ale Dubhe ograniczyła się tylko do kolejnego krótkiego uśmiechu i nie wyglądało na to, że naprawdę uczestniczy w tej zabawie. Wydawała się całkiem pogrążona w swojej pracy.

— Znasz się na tym — zauważył chłopak.

Dubhe nie oderwała oczu od mięsa.

— Kolejna z nieskończonej ilości nauk mojego Mistrza.

Lonerin zamilkł. Potem dodał z zaskoczenia.

— Był dla ciebie bardzo ważny, prawda?

Dubhe zesztywniała na moment.

— Uratował mi życie. Błąkałam się bez celu po tym, jak moja wioska wygnała mnie z powodu śmierci mojego towarzysza zabaw. Tułając się, dotarłam do wsi, przez którą przeszli żołnierze. Jeden z nich chciał mi zrobić krzywdę. Mistrz go zabił i uratował mnie.

Do jej oczu powrócił zwykły cień, który tak rzadko się rozwiewał.

Pewnego dnia zdejmę jej tę zasłonę na zawsze. — Lonerin sam zdziwił się tą myślą.

— Żyłam razem z nim przez siedem lat, w tym czasie był dla mnie wszystkim. Na początku nie chciał, żebym z nim została, bał się, że będę dla niego ciężarem. Dlatego zaproponowałam, że będę jego uczennicą. Skoro musiał mnie uczyć, nie mógł mnie odesłać. Miał pewne opory, kiedy zaczął mnie szkolić. Nie uczył mnie tylko zabijania: objaśniał mi życie, zawdzięczam mu wszystko. To on sam w którymś momencie powiedział mi, żebym już nigdy nie zabijała.

Lonerin słuchał jej z zainteresowaniem, ale zauważył, że była bardzo odległa, jak gdyby zdystansowana do tego, co mówiła.

— Powiedziałaś mi, że go zabiłaś.

Dubhe nie zareagowała. Były chwile, kiedy całkiem się odsłaniała.

— Gildia szuka mnie od zawsze. Dwa lata temu znalazła mnie, a Mistrz zabił mężczyznę, który był na moim tropie. Zrobił to dla mnie. — Przełknęła ślinę, po czym podjęła opowieść. — Został ranny. Uciekliśmy.

Nagle słowa zdawały się ciążyć jej jak głazy.

— Leczyłam go. Dobrze znam zioła. Pewnego dnia on nałożył truciznę na okład leczniczy.

Lonerin poczuł, jak przepełnia go fala smutku.

— Dubhe, ja nie…

— Napisał mi, że jest zmęczony życiem i że zrobił to, aby mnie uratować — ciągnęła, wcale go nie słuchając. — Chciał wpoić mi zgrozę zabójstwa i odebrać mnie Gildii. Prawda jest taka, że jego śmierć nastąpiła z mojej winy. To ja nałożyłam okład na jego ranę. To ja go zabiłam.

Lonerin instynktownie objął ją ramionami, przyciskając jej twarz do swojej piersi. Ona pozostała nieruchoma, jakby nieświadomie poddając się temu gestowi.

— Nic nie mów — szepnął do niej.

Czuł, że ją rozumie. Litość, z jaką się do niej odnosił, kiedy byli na pustyni, i głuchy żal do Gildii zdawały się ich łączyć. Ale jednocześnie poczuł się zagubiony w tej chwili, która niespodziewanie ich zjednoczyła.

To Dubhe oderwała się pierwsza.

Z opuszczonym wzrokiem podjęła przerwaną pracę.

Lonerin wrócił do rzeczywistości.

— Przy… przykro mi.

Dubhe znowu była odległa. Szybkimi, precyzyjnymi ruchami kontynuowała sprawianie zwierzęcia.

— To życie. Historia mojego życia.

Grzmot oderwał ich uwagę od tego momentu jedności. Kiedy podnieśli oczy, zorientowali się, że światło szybko ciemnieje. Pomiędzy szczytami drzew dostrzegli szare, nabrzmiałe od deszczu chmury.

— Pogoda się zmienia — zauważył Lonerin. — Musimy znaleźć schronienie, inaczej mięso się zmarnuje.

Załadowali wszystko i najszybciej jak mogli, zaczęli szukać jakiejś kryjówki.

Jeszcze parę grzmotów, potem lunął deszcz i obydwoje rzucili się biegiem.

W końcu znaleźli coś w rodzaju groty, może nory jakiegoś innego dziwacznego zwierzęcia. Lonerin poszedł przodem, przemoczony od stóp do głów.

Światło jego zaklęcia rozjaśniło kamienne ściany, z których zwisały wielkie korzenie, wbijające się w ziemię. Najwyraźniej nad jamą rosło drzewo.

— Droga wolna — powiedział. I weszli.

Rozpalili magiczny ogień i zjedli trochę mięsa. Było całkiem niezłe, a obydwoje byli głodni.

Wydawało się, że światło na zewnątrz znikło. Siekący deszcz jakby spuścił wokół niewyraźną zasłonę i widać było tylko najbliższe liście. Poza nimi — nieprzenikniony welon głębokiej szarości.

A jednak atmosfera była spokojniejsza. Może po prostu dlatego, że byli sami tam, w tym zacisznym miejscu, jedząc i odpoczywając, może dlatego, że puszcza i jej osobliwości zdawały się pozostawione na zewnątrz. Tak czy inaczej Dubhe poczuła, jak napięcie słabnie, i pozwoliła sobie na śmiech z przedstawienia Lonerina, który mówił z pełnymi ustami, plując wokół kawałkami jedzenia. Zapomniała też o niedawnym epizodzie, o tamtym porywczym uścisku, który przestraszył ją i ogrzał jednocześnie.

Deszcz nie przestał padać przez całe popołudnie. Dubhe i Lonerin siedzieli przy ogniu, próbując się wysuszyć. Lonerin skorzystał z tego, aby zorientować się na mapie Ida. Byli w drodze od ponad dziesięciu dni i w sumie dość szybko posuwali się w kierunku, gdzie prawdopodobnie powinien znajdować się dom Sennara.

Dubhe patrzyła, jak rysuje znaki ołówkiem i odczytuje z drugiej strony pergaminu notatki gnoma. Przypominał jej Mistrza: dbałość, z jaką ostrzył broń, koncentracja, z jaką oddawał się swojej pracy. Poczuła szelest papieru pod koszulą, tam, gdzie przy ciele trzymała list, który napisał do niej Mistrz, zanim pozwolił się zabić. Zaczęła się zastanawiać, czy nie zniszczyła go woda, i poczuła pokusę, żeby go wyciągnąć.

Powstrzymała się. Wstydziła się zrobić to przy Lonerinie: musiałaby mu się tłumaczyć, a i tak już za dużo mu powiedziała.

Wreszcie zapadła noc. Odgłos deszczu stał się bardziej intensywny.

— W każdym razie jutro musimy wyruszyć w drogę — zauważyła Dubhe, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w gęsty mrok panujący na zewnątrz groty.

— Trudno podróżować w takim deszczu.

— Niedobrze byłoby zostać tu dłużej, niż to konieczne. Jestem pewna, że Zabójcy nas gonią.

— Słyszałaś ich?

Potrząsnęła głową.

— Nie muszę ich słyszeć. Już ci mówiłam, zaufaj mi. Są za nami.

Tym razem Lonerin nie zgłosił sprzeciwu.

— Napotkają te same przeszkody, co my; zobaczysz, przy odrobinie szczęścia uda nam się ich uniknąć.

Dubhe chciałaby być taką optymistką jak on. Obejrzała sobie symbol pieczęci na ramieniu, znak jej więzi z Gildią, który teraz lekko pulsował.

— Wszystko dobrze? Czy mój eliksir jest lepszy niż ten Rekli?

Instynktownie zakryła znak dłonią. Nie lubiła, kiedy wypytywał ją o te sprawy.

— Tak, powiedziałabym, że jest doskonały.

— Może lepiej, żebym rzucił okiem.

Lonerin już miał się podnieść, ale Dubhe zatrzymała go.

— Czuję się dobrze. Sprawdzanie stanu pieczęci to tylko mój odruch.

— Pozwól, że ja o tym zadecyduję.

Siłą odkrył jej ramię i badawczo przyjrzał się symbolowi. Dubhe nie cierpiała czuć się indagowana. Odkąd Bestia mieszkała w otchłaniach jej duszy, zawsze tak było. W którymś momencie przychodził czarodziej albo kapłan i jej ciało przestawało należeć do niej, stawało się czymś w rodzaju książki, z której każdy odczytywał inne słowa.

— Wygląda na to, że wszystko w porządku, ale jeżeli nie czujesz się najlepiej, możesz wypić jeszcze jeden łyk.

Dubhe wysunęła ramię z jego uścisku.

— Buteleczek eliksiru jest niewiele i powiedziałam ci, że czuję się dobrze.

— Chciałem ci tylko pomóc.

Chociaż wyglądało na to, że jest mu przykro, Dubhe nie potrafiła zaakceptować jego współczucia.

— Posłuchaj, prosiłeś mnie, żebym postarała się uwierzyć w tę misję, i zrobię to. Teraz jednak to ja proszę cię o przysługę: zostaw to pełne litości spojrzenie, którym mnie obrzucasz za każdym razem, kiedy rozmawiamy o moim stanie. Nie potrzebuję go.

Miała twardy wyraz twarzy, może nawet za bardzo.

— Ja się wcale nie lituję, a poza tym staram się tylko być ci bliski.

— Zrób to, o co cię proszę — ucięła krótko.

Nie znosiła, kiedy ciągle rzucano jej w twarz jej słabość, jej, która za cenę wielkich cierpień wreszcie nauczyła się być silna, niewrażliwa.

— Nie ma nic złego w byciu od czasu do czasu słabym, a już zwłaszcza w zawierzaniu innym.

Dubhe poczuła się dotknięta do żywego. Czy naprawdę to właśnie to jej przeszkadzało? Znowu, po tak długim czasie, komuś zaufać?

Nie odpowiedziała i oparła twarz na skrzyżowanych ramionach. Zaczęła wpatrywać się w ogień. Dla niej rozmowa była zakończona.

— Twoja duma nie przeszkodzi mi w pomaganiu tobie — zapowiedział Lonerin.

Wioska, Selva. Jej matka i ojciec oraz Mathon — chłopiec, który jej się podobał, są daleko. Ich głosy tak odległe, że nawet nie może ich wyczuć. Jest też Gornar, jej towarzysz zabaw.

Dubhe patrzy, jak żyją bez niej, jak gdyby nigdy się nie urodziła. Mistrz jest razem z nimi i wydaje się czuć swobodnie. Nie powinno go tam być. On nigdy nie był w Selvie, on należał do innego życia.

Rozmawia z jej matką, śmieje się razem z nią.

Ile razy widziałam, jak Mistrz się śmieje? Prawie nigdy.

A jednak się śmieje, a wyraz jego twarzy jest szczęśliwy. Zaleca się do jej matki, to widać. Wywołuje to jej wściekłość; chciałaby stanąć między nimi, przerwać im, zazdrość całkowicie ją opętała. Ale nie jest w stanie. Jej ciało jest ciężkie niczym marmur i nawet mimo wielkiego wysiłku nie może poruszyć ani jednym mięśniem. Stoi więc nieruchomo, przyglądając się scenie. Mistrz kołysze w ramionach syna jej matki, tego, którego urodziła, kiedy po wygnaniu dziewczynki z wioski umarł jej ojciec i kiedy matka zaczęła życie od nowa z innym mężczyzną, w Makracie. Mistrz całuje ją w policzek, śmiejąc się znacząco, a Dubhe czuje się, jak gdyby ją rozszarpywano.

Próbuje krzyczeć, ale nie potrafi wydać z siebie żadnego dźwięku.

Lonerin zbliża się do Mistrza, rozmawia z nim. Jego dłonie są świetliste, jakby były pod wpływem magii.

Jest coś niewłaściwego w tej scenie, w tym niestosownym zgromadzeniu osób zmarłych i żyjących, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Dubhe chciałaby samą swoją obecnością zniszczyć tę nierzeczywistość sytuacji.

Nagle opada na nich gigantyczny, czarny cień. To Bestia. Dubhe wie, że to ona i że zabije ich wszystkich, że na zawsze pochłonie ich ciemność. Nie pozostanie po nich nawet wspomnienie. Strach sprawia, że drży. Nikt nie zauważył niebezpieczeństwa, wszystko zależy od niej. Tylko ona może położyć kres temu koszmarowi i ocalić ich od śmierci.

Próbuje poruszyć nogami, ale jest jakby spętana. Próbuje krzyczeć, lecz jej gardło jest puste i nieme. Czuje, jak łzy podchodzą jej do oczu, ale naprawdę ich nie ma, nawet nie ma czym płakać.

Nie ma żadnego ciała, tylko jej dusza, niewyraźna i nienamacalna, podróżuje gdzieś w przestrzeni. Opanowuje ją przerażenie. Tylko daleki głos coś krzyczy.

— Dubhe! Dubhe!

Lonerin gwałtownie potrząsał Dubhe, starając się ją obudzić, ale bezskutecznie.

To wszystko wydarzyło się tak nagle.

Ułożyła się do snu, a on został, aby czuwać, pogrążony w myślach. Jej słowa zraniły go, ale też skłoniły do refleksji. Czy to, co od kilku dni czuł w głębi serca, było współczuciem? Czy było nim palące pragnienie ocalenia jej?

Patrząc w ogień, bawił się małym aksamitnym woreczkiem zawierającym włosy Theany. Była to jego koleżanka w zgłębianiu nauk magicznych, podobnie jak on uczennica członka Rady Folwara. Przed wyruszeniem z misją do siedziby Gildii pocałował ją i uwierzył, że coś między nimi jest. To wtedy dała mu ten kosmyk.

Potem jednak pojawiła się Dubhe i wszystko się zmieniło. Teraz Theana była tylko odległym wspomnieniem.

Odwrócił głowę ku Dubhe i patrzył, jak śpi. Szybko zorientował się, że coś jest nie tak. Dubhe nie oddychała normalnie, rytm był złamany i przerywany, nieregularny.

Błyskawicznie podniósł się, aby do niej podejść. Natychmiast owionął go dziwny, odurzający zapach, który zaatakował go nagłym poczuciem odrętwienia. Oczy zaszły mu mgłą, a powieki opadły.

Oderwał się od Dubhe, jednocześnie podnosząc dłoń do ust. Wokół dziewczyny unosił się lekki fioletowy dymek, który zdawał się pochodzić z korzeni, o które się oparła.

Nie był ekspertem w dziedzinie botaniki, ale natychmiast się domyślił, że źródłem owego dziwnego zapachu musiały być właśnie te korzenie.

Oderwał połę koszuli i owiązał ją wokół ust, czując, jak mięśnie drętwieją mu coraz bardziej.

Drzewo z pewnością wydzielało jakąś dziwną substancję trującą, a Dubhe musiała paść jej ofiarą.

Pociągnął ją za nogi, nie dotykając korzeni. Jej włosy były przemoczone dziwną żywicą i Lonerin bardzo uważał, aby nie musnąć ich nawet ubraniem.

Wyciągnął ją na zewnątrz, gdzie nadal padał gwałtowny deszcz, i na wszystkie sposoby starał się ją obudzić.

— Dubhe! Dubhe!

Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Spróbował jeszcze raz, tym razem klepiąc ją po policzkach, ale bezskutecznie. Serce waliło mu jak oszalałe. I co teraz?

Znowu potrząsnął nią rozpaczliwie i zauważył jedynie, że jej oddech stał się bardziej regularny. Pierś podnosiła się i opuszczała nieznacznie, ale rytmicznie. To mu nie wystarczyło. Wciąż jeszcze nie odzyskała przytomności.

Przejrzał w myślach wszystkie zaklęcia, jakie przychodziły mu do głowy, ale zupełnie nic nie wiedział o roślinach. Przeklął się po tysiąckroć, ale starał się zachować spokój.

Potem usłyszał jakiś głos i odwrócił się ku gęstwinie puszczy.

Lonerin przez kilka chwil czekał w ciszy: może to panika spłatała mu przykrego figla?

Las był wielkim bębnem, w który deszcz walił zapalczywie.

Jak odróżnić coś w tym huku?

Po chwili był już pewien. Z puszczy dobiegł go odgłos kroków i poruszanych liści.

A niech to!

Podniósł się, złapał Dubhe za ramiona i z trudem zarzucił ją sobie na plecy. Błoto sprawiało, że teren był śliski, a deszcz go oślepiał. Była tylko ciemność, nic więcej.

Skierował się ku niewielkiemu kawałkowi zarośli, przezierającemu przez ciemności: ledwo udało mu się odróżnić coś, co wyglądało jak trzciny. Rzucił się w nie, skrywając się za nimi razem z Dubhe.

Ukląkł i czekał. Całym sobą miał nadzieję, że się pomylił, że to przywidzenie. Prawdopodobnie nie było nikogo, ale lepiej zachować ostrożność.

Czuł, jak serce wali mu w piersiach jak młotem, a woda moczy go aż do szpiku kości.

Przez długi czas istniał tylko szumiący hałas deszczu i kilka odległych grzmotów. Potem nadeszli.

Lonerin przez pole trzcinowe dostrzegł trzy pary wysokich czarnych lśniących butów grzęznących w błocie. Razem z nimi błysk sztyletów odbijających słabe światło przenikające do puszczy. Nosili długie przemoczone płaszcze i od razu wiedział, kim byli.

Oto oni, Zwycięscy, Zabójcy. Gildia w końcu ich odnalazła!

— Przeszli tędy — powiedziała Rekla.

Lonerin zacisnął zęby.

— I weszli tam, do środka.

Rekla pochyliła się, aby wejść do groty, i tak samo uczyniła pozostała dwójka, jeden po drugim, w milczeniu.

Ile zabawią tam w środku? A po wyjściu? Dubhe nie poruszała się, a on nie był w stanie stawić im czoła.

Zrobił to bez zastanowienia. Zerwał się na nogi, wyskoczył z trzcin i krzyknął słowa zaklęcia. Wyglądało to tak, jak gdyby ziemia została wessana do wejścia groty. W ciągu kilku sekund całkiem ją wypełniła, zakrywając ją przed jego wzrokiem.

Lonerin ledwo zdążył dostrzec wściekłą twarz Rekli, odwracającą się ku niemu i piorunującą go spojrzeniem pełnym nienawiści. Potem jej słowa i jej oczy znikły pod ziemią.

Dźwięk deszczu znów wypełnił otaczającą go przestrzeń. Lonerin nie mógł oddychać. Z pewnością w środku był jeszcze gaz, a jeżeli oprą się o korzenie, na pewno wydobędzie się go więcej. Ale niewiele czasu zajmie im zorientowanie się w sytuacji i znalezienie rozwiązania.

Odwrócił się do Dubhe, wciąż leżącej na ziemi.

Musieli uciekać, i to natychmiast.

7. W cieniu srebrnych liści

Lonerin zarzucił sobie Dubhe na ramiona i zaczął biec ze wszystkich sił, jakie miał w nogach.

Nie było czasu na opracowywanie planu. Najważniejsze było teraz pośpieszne oddalenie się od groty: trójce Zabójców z Gildii na pewno szybko uda się uwolnić.

Deszcz dalej padał nieprzerwanie, tworząc gęstą zasłonę między nim a resztą lasu. Lonerin potknął się o korzeń i upadłszy na ziemię, przez kilka łokci ślizgał się po błocie. Ciężar Dubhe na plecach sprawił, że utknął twarzą w mule. Podniósł się na kolana, zęby mu szczękały.

Rozejrzał się wokół zdyszany i wszystko wydało mu się takie samo: liście, drzewa, nieporuszone niebo nad nim. Bez sensu było iść dalej, nie wiedząc, jaki jest właściwy kierunek.

Spokojnie, spokojnie…

Wolną dłonią wyciągnął igłę i wypowiedział zaklęcie. Słabe niebieskawe światło wskazywało kierunek za jego plecami. Pomylił się.

A niech to!

Podniósł w dalszym ciągu omdlałą Dubhe i znowu rzucił się biegiem.

— Dubhe! Dubhe, jesteś przytomna?

Grzmot zagłuszył wszelkie inne dźwięki.

— Niosę cię do suchego miejsca! Nie martw się.

— Prawda była taka, że nie miał pojęcia, dokąd szli. Jedynym przewodnikiem była ta wiązka światła oświecająca mięsiste kwiaty i olbrzymie liście. Posuwał się po omacku, ale nie mógł inaczej.

Wkrótce las stał się jeszcze gęstszy i Lonerin poczuł, jak nogi uginają się pod nim ze zmęczenia. Dalsza podróż z dziewczyną na plecach była trudna, ale światło igły wciąż wskazywało kierunek na wprost niego. Nie mógł się zatrzymać: musiał zanieść Dubhe w bezpieczne miejsce.

Gałęzie chłostały go po twarzy i aby iść dalej, zmuszony był się pochylić. Wszedł w coś w rodzaju galerii, gdzie rośliny tworzyły ciemny i wąski tunel. Zatrzymał się na moment. Nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje ani jak tam dotarł. Na końcu korytarza wiązka światła skręcała na prawo. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Lonerin zawahał się przez chwilę.

Pozytywne było to, że tu, w środku, przynajmniej nie padało, a dziwne mrowienie w dłoniach podpowiadało mu, że światło było przyciągane jakąś magią. Czuł, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, toteż postanowił iść naprzód. Pozwolił, aby Dubhe zsunęła mu się z ramion, i położył ją na ziemi. Wziął ją za ramię i zaczął ciągnąć.

Przez jakiś czas posuwał się naprzód na czworakach. Galeria zwężała się jeszcze bardziej i zawrócenie w tym punkcie byłoby niemożliwe. Nie było innej drogi. Ogarnęła go panika: czuł się jak w klatce, nadzieja opuszczała go, a deszcz bębnił nad nim ogłuszająco. Krzyknął rozpaczliwie, aż zabolało go w gardle. Potem niespodziewanie pojawiło się oślepiające światło. Pochodziło z głębi tunelu i Lonerin osłonił sobie oczy ramieniem, starając się coś dojrzeć. Kiedy udało mu się przyzwyczaić wzrok, to, co zobaczył, przepełniło go zachwytem.

Przed nim rozciągała się polana, całkowicie otoczona plątaniną drzew i krzewów. Pośrodku wznosiło się olbrzymie drzewo o srebrnych liściach, wydzielające mocne i pomarańczowe światło. Nigdy nie widział tak wielkiej rośliny. Z wysoka musiała wyglądać jak wspaniała biała plama pośród błyszczącej zieleni puszczy. Z jasnego i pełnego słojów pnia wychodziły setki odgałęzień, zatapiających korzenie w czarnej, tłustej ziemi. Mieniące się odblaski liści rozjaśniały cały obszar wokół lekkim drżeniem, chociaż nie było nawet cienia wiatru. Zupełnie, jak gdyby drzewo było żywe, a nieprzerwany strumień energii poruszał się do wnętrza ziemi.

To był Ojciec Puszczy. Takie drzewa istniały też w Świecie Wynurzonym, każdy las miał swoje. Były to szczególne okazy, siedziby pierwotnych duchów, dające limfę i życie lasom, których były strażnikami.

Wreszcie Lonerin zrozumiał. To drzewo swoją magią przyciągnęło światło jego zaklęcia do tego tunelu. Uśmiechnął się pełen zachwytu. Wiedział, że tam nikt ich nie znajdzie i że nikt nie ośmieli się ich skrzywdzić.

Potem otrząsnął się: coś musnęło mu nogę.

Zobaczył Dubhe, z oczami jeszcze zamglonymi, ale otwartymi, patrzącą na niego z cierpiącą miną. Doczołgała się do niego.

— Udało nam się — powiedział do niej.

Dubhe jeszcze nie była w stanie się poruszać, ale odzyskała minimum przytomności. Kiedy zasnęła, prawie od razu zrozumiała, że nie był to zwykły sen. Zdołała utrzymać czujność na tyle, aby zwalczyć wymuszony przez truciznę brak świadomości, ale i tak bezradnie uczestniczyła w ucieczce, a teraz była zdezorientowana. Walcząc z silnymi mdłościami, poczuła, jak jej ciało się chwieje i coś twardego naciska na jej żołądek, ale nie mogła przypomnieć sobie nic więcej. Dlaczego uciekli? Jak tam dotarli?

Lonerin oparł ją o olbrzymie drzewo. Dubhe ledwo udało się dostrzec, że znajdowali się na polanie: światło było dziwne, a jej oczy jeszcze się nie przyzwyczaiły. Jej towarzysz wydał jej się wyczerpany: miał napięte rysy i trzęsły mu się ręce. Nie rozumiała. Najwyraźniej trucizna jeszcze była w obiegu i uniemożliwiała jej podążanie za tokiem własnych myśli. Zamknęła więc oczy i spróbowała się skoncentrować, analizując własne ciało, aby znaleźć właściwe antidotum.

Trudności w kontroli nad kończynami i mową. Zamglony wzrok — Dezorientacja.

Symptomy przesuwały się przed nią jeden po drugim, ale były takie same, jak skutki wielu innych trucizn ze Świata Wynurzonego. To komplikowało sprawę. Musiała bardziej się wysilić, musiała spróbować sobie przypomnieć.

— Nie bój się, ja wiem, czego ci trzeba.

Otworzyła oczy i zobaczyła niewyraźnie Lonerina, który wyciągał sztylet i wbijał go w drewno za nią.

Poczuła, jak przez pień przebiega drżenie, jakby bolesny skurcz, a chwilę potem Lonerin pochylił się z dłońmi złożonymi w czarkę.

— Pij.

Nie protestowała. Łapczywie piła z jego dłoni mleczny płyn. Świeży i zdrowy, spływał jej po gardle. Ambrozja. Panaceum na wszelkie zło. Nigdy jej nie zażywała, bo rzadko można było ją znaleźć. Ojcowie Puszczy byli święci i nie wolno było ich niepokoić, z wyjątkiem najcięższych przypadków, a poza tym ambrozja była wyłącznym dziedzictwem duszków i tylko one decydowały, kogo nią obdarować. Tutaj najwyraźniej tak nie było.

Oparła głowę o pień, czując się już lepiej. Lonerin przykrył ją suchą częścią płaszcza i usiadł koło niej. Była to ostatnia rzecz, jaką Dubhe zobaczyła, zanim otulił ją mrok nieświadomości.

Nie wiedziała, ile czasu spała, ale kiedy się obudziła, była obolała i czuła niesmak w ustach.

Lonerin uśmiechnął się do niej.

— Dzień dobry — powiedział, po czym zaraz kichnął.

Dubhe spochmurniała.

— Jesteś chory? — spytała go chrapliwym głosem, który wydawał się do niej nie należeć.

Potrząsnął głową, ale pociągał nosem. Nic nie mówiąc, podał jej nową czarkę ambrozji.

Dubhe popatrzyła na niego. Nie czuła się jeszcze dobrze, mdłości ściskały jej żołądek, zawroty głowy uniemożliwiały chodzenie, a w dodatku nie była przyzwyczajona, żeby ktoś ją w ten sposób pielęgnował. Nie nawykła, żeby ktoś przedkładał jej osobę nad własne zdrowie. Ile czasu już minęło? Przyszła jej na myśl matka, kiedy przynosiła jej do łóżka gorący rosół i sprawdzała jej czoło dłonią; albo Mistrz, który leczył ją, rozsmarowując jej na ranie okład, który kilka lat później miał go zabić. Pomyślała o Jennie, drogim przyjacielu z Makratu, o jego czystej pościeli i o sposobie, w jaki dotykał jej pleców, kiedy ją opatrywał.

— Sam ją weź, przecież widać, że zaczyna ci się przeziębienie — powiedziała.

Lonerin machnął niedbale ręką, po czym surowo utkwił w niej wzrok.

— Jeżeli jej nie wypijesz, wyleję ją na ziemię.

Dubhe trochę poburczała, ale potem poddała się i wzięła łyk.

— Teraz jednak twoja kolej, a potem wszystko mi opowiedz.

Lonerin dotrzymał słowa, napił się ambrozji i opowiedział jej o Rekli, o truciźnie, o grocie i o ucieczce aż do polany.

Dubhe wysłuchała go z uwagą, nie roniąc ani słowa.

— Rekla i jej ludzie wrócą — orzekła na koniec.

— Nie byłbym tego taki pewien, popatrz, w jakim jesteś stanie.

— Rekla jest Strażniczką Trucizn Gildii, nie ma rośliny, której by nie znała.

— Ale to nie jest roślina ze Świata Wynurzonego.

Dubhe pozwoliła sobie na ironiczny uśmieszek.

— Trucizna powoduje halucynacje i zaburzenia systemu nerwowego, czasami nawet, w połączeniu z paraliżem, oddechu. Gatunek rośliny nie ma tu wielkiego znaczenia, po prostu istnieje pewna grupa substancji wywołująca tego rodzaju objawy. I mogę ci już powiedzieć, że ich efekty kuruje się naparem z niebieskiego liścia i okładami z trybuli.

Lonerin wyglądał na zdumionego.

— Znasz się na botanice!

Zarumieniła się.

— No tak. Kiedy pomagałam Mistrzowi, czasami dawał mi pieniądze i za nie, jeśli nie potrzebowałam nic innego, kupowałam książki o zielarstwie.

Natychmiast pożałowała tego swojego wyznania. Domyślała się, że trudno było mu pogodzić się z tamtą częścią jej życia. Szczerze mówiąc, jej też się to nigdy nie udało, chociaż minęło już prawie dziesięć lat.

— Ty nie jesteś stworzona, żeby być złodziejką czy zabójczynią, mówię to poważnie.

W oczach Lonerina była taka pewność, że Dubhe odwróciła wzrok. Były to te same słowa, które dawno temu wypowiedział do niej Mistrz, i ta myśl ją zasmuciła. Chciała coś odpowiedzieć, ale Lonerina już nie było.

Nieopodal paprocie jeszcze lekko się chwiały: najwyraźniej chłopak zagłębił się w gęstwinę lasu, aby szukać roślin do sporządzenia odtrutki.

Chciała za nim pójść, ale była zbyt słaba nawet żeby się podnieść, więc została skulona pod drzewem.

Wrócił chwilę później. Znalazł trybulę i zrobił jej okład.

— Nie musiałeś.

— Nie wyzdrowiejesz, jeśli tego nie będę robił, a jeżeli nie wyzdrowiejesz, moja misja nie posunie się naprzód. Robię to dla siebie, jak ty sama lubisz zawsze powtarzać.

— Mógłbyś zostawić mnie tutaj.

— A ty byś tak zrobiła?

Dubhe nie odpowiedziała. Naprawdę dziwnie się czuła, będąc od kogoś zależna, ale co złego było w tym, jeśli przez chwilę będzie udawać, że nie jest sama? Bestia, Gildia, Rekla, te wszystkie myśli chciała zostawić na granicy tej polany. Przynajmniej na trochę.

Właśnie, Rekla… Teraz, kiedy Lonerin ją zaszachował, na pewno nie odpuści. Ale czy ona, Dubhe, była w stanie stawić jej czoła? Byli we trójkę, przynajmniej tak powiedział Lonerin. Może z dwójką Zabójców mogłaby jeszcze sobie poradzić, ale z Reklą? Z nią nie, była zdecydowanie poza jej zasięgiem.

Ścisnęła pochwę sztyletu. Serce zabiło jej mocno.

Musiała szybko dojść do siebie; nawet tutaj nie byli bezpieczni.

Pogrzeb odbył się bez większych ceremonii. Rekla i Filia wykopali dół na tyle głęboki, ile było trzeba, i wrzucili do środka pozbawione życia ciało ich towarzysza, Kerava.

Było już z nimi naprawdę źle, tam, na dole, groziła im wszystkim śmierć przez uduszenie. Ten przeklęty czarodziej był sprytny i szybki. Grota była jeszcze wypełniona gazem, a ten idiota Kerav w ataku kaszlu oparł się o korzenie.

Rekla od razu zrozumiała, co trzeba zrobić, ale zaczęło kręcić jej się w głowie i nie była w stanie jasno myśleć. Ona też odczuła działanie trucizny. Tylko siła desperacji i świadomość jej misji pomogły jej kopać gołymi rękami ziemię, aby dostać się do wyjścia. Z ciałem zgiętym w konwulsjach wyszła na deszcz szukać składników na odtrutkę, które następnie wymieszała z tymi, które miała ze sobą w chlebaku. W końcu jej wysiłki zostały nagrodzone. Uratowała siebie samą i Filię. Jednak dla Kerava było już za późno.

Przynajmniej jego koniec był szybki i bezbolesny. Zajęła się tym osobiście: wiedziała, jak zabić, nie sprawiając cierpienia. Zebrała też trochę jego krwi do ampułki, aby zanieść ją do Domu.

Mężczyzna ten był Rekli całkowicie obojętny. Wszystko, co wobec niego czuła, zaczynało się i kończyło na fakcie, że był Zwycięskim. Szanowała go jako kolegę, ale opłakiwała śmierć Zwycięskiego. Tego ją nauczono.

Szanuje się towarzyszy broni, ale kocha się tylko Thenaara.

Zresztą miłość nie istnieje, a seks służy tylko po to, aby rodzili się kolejni Zwycięscy. Przyjaźń jest iluzją, a jedyną wartością — koleżeństwo.

Kim był Kerav? Czy ktoś w Domu będzie czekał na niego nadaremnie?

Nic nie znaczył. Tylko jednej rzeczy zazdrościła mu Rekla. Teraz znajdował się pod ziemią, w krwawym królestwie Thenaara, i mógł kontemplować jego obecność.

Przemów do mnie, mój Panie…

Odpowiedziało jej jedynie echo własnych myśli.

Wspomnienie czarodzieja wdarło się w nie i sprawiło, że zapłonęła gniewem. Miała zabić Dubhe ze spokojem, sprawić, by umarła z upływu krwi w basenie, ale ten chłopak — on będzie rozrywką, na którą pozwoli sobie tutaj, w Nieznanych Krainach. Zacisnęła pięści, a paznokcie wbiły jej się w ciało.

Lonerin i Dubhe zatrzymali się na noc w pobliżu niewielkiego oczka wodnego. Było to cudowne jeziorko wypełnione krystaliczną wodą, z kaskadą po jednej stronie. Od wielu dni wędrowali praktycznie bez postoju, aby jak najdalej odsunąć się od Gildii, ale tego wieczoru, wyczerpani i spragnieni, postanowili się zatrzymać.

To Lonerin rzucił się do wody jako pierwszy, z zaskoczenia ciągnąc za sobą i Dubhe.

Po tym wszystkim, co się stało, zabawa była czymś tak nieoczekiwanym i naturalnym, że tym razem i ona miała na ustach szczery uśmiech.

Lonerin patrzył, jak dziewczyna wynurza się i unosi na wodzie z brodą tuż nad powierzchnią. Chciałby częściej oglądać ten uśmiech i poczuł w sobie wszechogarniające pragnienie uratowania jej, za wszelką cenę.

Po wyjściu z wody Dubhe zasnęła prawie od razu. Może to zasługa kąpieli, a może zmęczenia, ale Lonerinowi wydawało się, że dziewczyna wreszcie śpi spokojnie.

On natomiast siedział, czuwając przy ognisku, z mapą otwartą na ziemi. Obok notatek pisanych drobną kaligrafią Ida znajdowały się teraz i jego, bardziej pospolite. Nie rezygnował z roli odkrywcy. W głębi duszy marzył, że powróci z piękną nową mapą, którą da kartografom.

Dopiero kiedy poczuł się naprawdę wykończony, postanowił się położyć. Przeciągnął się i odwrócił w stronę jeziorka. Było to czarujące miejsce. Księżyc odbijał się doskonałym kołem na nieruchomej powierzchni wody, kilka metrów za kaskadą. Lonerin był spragniony i przyszło mu do głowy, żeby napić się ze źródła. Ich bukłaki leżały co prawda pełne, ale od jak dawna już nie pochylał się nad strumykiem czy czymś podobnym?

Pożądliwie obserwował gładką taflę wody. Wydawało się niemal grzechem naruszać ją, aby się napić.

Stał w miejscu, dziwnie nie będąc pewnym, co ma zrobić, kiedy coś zaczęło wynurzać się z wody.

Może zasnąłem, nie wiedząc o tym, pomyślał. I rzeczywiście, poczucie nierealności było bardzo silne. Był jednak przytomny, wiedział to.

Jakaś istota o ciemnym profilu otoczonym wąską, jaśniejącą obwódką, wynurzała się powoli z wody. Najpierw pojawiła się płaska głowa, a potem cienka szyja opierająca się na wątłych, dziecięcych ramionach.

Cisza była całkowita, nawet wodospad milczał.

Lonerin stał jak zahipnotyzowany. Słyszał tylko oddech tego tajemniczego stworzenia, które patrzyło na niego ze środka jeziora. Chciał go dotknąć, zbliżyć się. Wiedział, że musi to zrobić.

Podniósł się, a kiedy jego stopy ostrożnie poruszały się po trawie, owo dziwne stworzenie milcząco przysunęło się do brzegu, nie wzbudzając nawet jednej fali. Woda pozostawała całkowicie nieruchoma, do tego stopnia, że księżyc dalej jawił się jako nienaruszony, świetlisty dysk.

Podchodząc coraz bliżej, Lonerin mógł dostrzec nowe szczegóły wyglądu stworzenia. Jego pysk był w rzeczywistości raczej krępym i zakrzywionym dziobem, a oczy małe i świetliste, podobne do oczu gada. Wydawało się niegroźne z tą śmieszną, płaską głową otoczoną po bokach koroną prostych, sterczących włosów.

Był na tyle blisko, że mógł go dotknąć, ale tego nie zrobił. Nie przestawał wpatrywać się w jego oczy. Potem nagle wszystko znikło: noc, las, jezioro. Była tylko nicość, on i ta dziwna kreatura.

Lonerin w niczym się nie zorientował. Kiedy kłujące zimno i dotyk czterech kończyn na ciele przywróciły go rzeczywistości, było już za późno. Próbował krzyczeć, ale jego usta wypełniły się wodą. Na odległość dłoni od własnej twarzy widział rechoczący pysk stworzenia. Jego niewinny wygląd ustąpił parze niegodziwych oczu i koronie gęstych, ostrych zębów.

Kompletny idiota, oto, kim był. Potwór prowadził go teraz na dno, oszukał go; a przecież przeczytał tyle książek ostrzegających przed pułapkami wodnych stworzeń.

Uczucie duszności i pewność, że nie ma już ucieczki, sprawiły, że wpadł w panikę. Spróbował się wyrywać, ale wszystko na próżno. Bestia wysunęła głowę naprzód, aby go ugryźć. Lonerin poczuł, jak przerażenie rozpuszcza mu żołądek.

Potem dziwne bulgotanie, lament i ręka wyciągająca go z jeziora.

Upadł na brzuch na brzegu, wypluwając wodę i napełniając płuca powietrzem.

— Wszystko w porządku?

Głos Dubhe był zafrasowany, ale Lonerinowi wydawał się najpiękniejszym odgłosem świata.

Odwrócił się brzuchem do góry, oddychając z wysiłkiem. Kiwnął głową. Dubhe ściskała w dłoni łuk. Pozwolił się oszukać jak nowicjusz i nie mógł znieść myśli, że będzie nim w jej oczach.

— Nie wiem, co to było, ale masz naprawdę dobry cel — powiedział.

Dubhe uśmiechnęła się z ulgą.

— Ratujemy sobie nawzajem życie, każdy po razie — zażartowała.

Wyciągnęła do niego wolną dłoń, żeby pomóc mu wstać.

Lonerin popatrzył na nią przeciągle i przez chwilę poczuł, jak jego serce się rozgrzewa.

8. Starcie w świetle księżyca

Był już wieczór, kiedy Sherva postanowił się zatrzymać. Zsiadł z konia i pełnymi płucami odetchnął świeżym powietrzem zapowiadającym bezksiężycową noc. W jego żyłach płynęła krew nimfy, a w związku z pobytem w Domu jego pragnienie przebywania wśród natury musiało zostać całkiem stłumione. Długo przyglądał się temu suchemu i opustoszałemu krajobrazowi. Powalone drzewa, wypalone ogniem wzgórza i martwe rośliny. To wszystko, co pozostało z puszczy po Wielkiej Wojnie i szaleństwie Dohora. Naprawdę niewiele było potrzeba, aby zniszczyć życie liczące sobie setki lat…

Odwrócił się do Leuki, swojego towarzysza broni, jeszcze siedzącego w siodle z zakneblowanym dzieciakiem. Dał mu znak, żeby zsiadł, ale ten zaprotestował:

— Jesteśmy na odkrytej przestrzeni, każdy może nas znaleźć.

— To bezpieczne miejsce, a to, co powiedziałem, było rozkazem.

Leuca nie zadawał dodatkowych pytań i trzymając dziecko, zeskoczył z konia. Zresztą Sherva był Strażnikiem, jednym z najwyższych stopniem w Gildii, a on tylko prostym Zwycięskim. Winien mu był posłuszeństwo.

Sherva odwrócił się w stronę stojącego obok czarnego, potężnego pnia. Jego kora była pomarszczona, a suche gałęzie skręcały się w pustce w ostatnim spazmie. Dywan śmierdzących liści skrzypiał pod jego stopami. Oto on zatem, Ojciec Puszczy Nihal, potężne drzewo opiewane w Kronikach Świata Wynurzonego. W połowie pnia znajdowało się wgłębienie, to samo, w które Nihal zanurzyła dłonie, aby ukraść Serce, mające ocalić ziemię przed Tyranem.

Sherva musnął go i ukląkł. Chroń moje ścieżki, czuwaj nad moją nocą, otocz ciemnością moje posłanie.

Jego matka i kultura nimf nauczyły go okazywania szacunku dla wielkich mędrców, dlatego wyrecytował tę modlitwę. W jego zaprzysiężonym sztuce śmierci życiu nie było miejsca dla Thenaara ani dla innych głupich bóstw. Istniały tylko najwyższe i czyste duchy, jakie czcił jego lud.

Kiedy Leuca przywiązywał do pobliskiego pnia sznur krępujący więźnia, Sherva przyjrzał się dziecku z ciekawością. Miało opaskę na ustach, czerwone i spuchnięte oczy, policzki brudne od potu i pokreślone łzami. Teraz chłopiec wpatrywał się w niego, a Strażnik rozpoznał w tym spojrzeniu uczucie głębokiej nienawiści, które bardzo mu się spodobało. Wyczuwał, ile krwi elfickiej płynęło w jego żyłach: włosy miały kolor będący mieszaniną czerni i granatu, a uszy kończyły się wysoko dziwnym szpicem. Zupełnie nie jak ojciec, półczłowiek bez krzty iskry, którego zabił własnoręcznie. Być może to dziecko naprawdę było potrzebne do wypełnienia planów Yeshola, ale dla niego nie miało to znaczenia, nie obchodziło go.

— Zdejmij mu opaskę — powiedział wreszcie.

Leuca popatrzył na niego z powątpiewaniem. Ten chłopiec sprawiał, że czuł się dziwnie; wolałby zachować większą ostrożność. W końcu on też był Zabójcą i zależało mu na tym, aby doprowadzić misję do końca bez nieprzewidzianych przeszkód. Biwakowanie na tej polanie już samo w sobie było ryzykiem, a teraz uwolnienie tego smarkacza…

— Ależ panie…

— Potrzebujemy go żywego, prawda? Więc aby był żywy, musi pić i jeść. Zdejmij mu opaskę, powiedziałem.

Leuca nie mógł już dłużej przeciągać struny.

Zdjął opaskę z ust chłopczyka, który, kiedy tylko został oswobodzony, z całych sił ugryzł go w rękę. Rozległ się krzyk, a Sherva uśmiechnął się sam do siebie.

— Przeklęty gnojek! — Leuca wymierzył mu gwałtowny policzek, rozbijając mu wargę.

Sherva zbliżył się błyskawicznym susem i złapał go za rękę, zanim Zabójca ponownie zdążył uderzyć dzieciaka.

— Yeshol pragnie go całego, zrozumiałeś mnie? — powiedział, wykręcając mu nadgarstek.

Leuca oblał się zimnym potem i przytaknął.

No tak, łatwo ci podporządkowywać sobie słabszych, takich jak Leuca, ale co z Yesholem?

Sherva zastanowił się nad tym chwilę, po czym ze zirytowaną miną puścił towarzysza i pochylił się nad chłopczykiem. Krew ciekła mu z ust, pociągał nosem. Płakał, ale nie skarżył się. Dalej patrzył na niego z wściekłością i Zabójca znowu uśmiechnął się ironicznie.

— Nie możesz zabić mnie spojrzeniem.

Wyciągnął kawałek sera i włożył mu go do ręki.

— To na dzisiaj. Jeśli będziesz grzeczny, jutro dostaniesz dwa razy tyle.

Chłopczyk odrzucił go i zaczął wrzeszczeć.

— Nic od ciebie nie chcę, ty morderco! — I splunął na niego.

Sherva zbliżył się do jego twarzy z ustami wykrzywionymi w uśmiechu.

— Mógłbym w każdej chwili skręcić ci kark, smarkaczu, a ty nie potrafiłbyś zrobić nic, aby mi w tym przeszkodzić, tak samo jak nic nie mogli zrobić twoi rodzice. Pamiętaj o tym.

Dzieciak przygryzł wargi, aż zbielały.

Wówczas Sherva złapał go za włosy i wyraźnie cedził słowa.

— Ani twoja pogarda, ani to, co mówisz, nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. — A po chwili przerwy dodał: — A teraz zjesz, bo potrzebuję cię żywego.

Wziął kawałek sera, który upadł na ziemię, i siłą wcisnął mu go do ust. Następnie drugą ręką zamknął mu buzię, dopóki chłopiec nie przełknął kęsa. W końcu popatrzył na niego z zadowoleniem, po czym podał ser Leuce i pozwolił mu dokończyć karmienie.

Sherva patrzył na nich cały czas. Odczuwał delikatną przyjemność, obserwując upór tego chłopca, tak gwałtownie przełamywany. Wiedział, że było to zadowolenie godne tchórza, ale nie chciał go sobie odmówić. Od kiedy uciekła Dubhe, całe jego życie zdawało się tonąć w nikczemności. Dlaczego nie skorzystał z tego przełomu i nie próbował zabić Yeshola?

A może myślisz, że dzień, w którym Yeshol znajdzie się w twoim zasięgu, nigdy nie nadejdzie?

Te słowa prześladowały go, uświadamiały mu wymiar jego życia spędzonego na zabijaniu, bez osiągnięcia szczytu. Prawda była taka, że nie czuł się dość silny, to dlatego zgłosił się na ochotnika do tej misji. Złamanie tego chłopczyka było takim samym sposobem jak inne na niemyślenie o własnej słabości.

— Wystarczy, zaknebluj go — powiedział Leuce.

Kolega wykonał to nieporządnie.

Sherva słyszał jęki dziecka przez cały czas kolacji, jaką spożywał ze swoim towarzyszem. Milczenie między nimi było pełne znaczeń.

— A gnom? — spytał Leuca po skończonym posiłku.

Sherva przypomniał go sobie błyskawicznie. Nie miał pojęcia, kim był, ale walczył nadzwyczajnie. Łatwość, z jaką uwolnił się z jego uchwytu, była niesamowita. W korytarzu panowała jednak ciemność i nie dało się rozpoznać jego rysów.

— To pewnie ktoś z mieszkańców Salazaru, może przechodził tamtędy przypadkiem.

— Ale nas widział.

— Ja nie mogłem go zobaczyć, więc nie sądzę, by on nas rozpoznał.

— Mój panie, tamten obszar wieży był raczej zapuszczony i obawiam się, że…

Strażnik podniósł ramię.

— Zajmiemy się tym, jeżeli kiedyś wyniknie z tego jakiś problem.

Leuca umilkł, ale Sherva wiedział, co chodziło po głowie jego towarzyszowi: on też pomyślał o tym samym. Nadzwyczajnie uzdolniony w sztuce walki gnom. Była tylko jedna osoba odpowiadająca temu opisowi: Ido.

Wolał się nad tym nie zastanawiać. Na razie będą dalej szli swoją drogą. Chciał zakończyć misję, doprowadzić chłopca do Domu i znów zginać kark, dopóki krew Yeshola nie spłynie spod jego sztyletu.

Ta myśl, która tyle razy ekscytowała go podczas długich nocy spędzonych pod ziemią, tym razem nie przyniosła mu zwykłej przyjemności ani nie utuliła go do snu. Pod Ojcem Puszczy przychodził mu do głowy raczej świat nimf, któremu długo przyglądał się z daleka i z którego zawsze był wykluczony. Był bowiem mieszańcem, owocem miłości nieczystej i zakazanej. Jak ten chłopczyk. Słyszał, jak kawałek dalej, przywiązany do drzewa, połyka łzy i szlocha.

Nie spał, on też nie.

Ido poczekał, aż kapłan przyjdzie czuwać nad pozbawionym życia ciałem Tarika, po czym zabrał się do poszukiwania jakiejś wskazówki. Nie mógł tu dłużej zostać, musiał ich gonić, dopóki trop był świeży. W korytarzu ślady dwóch Zabójców mieszały się ze śladami kupców i innych ludzi, ale Ido miał przewagę: wiedział, że skierują się do Krainy Nocy i że obiorą najkrótszą drogę.

Skoczył na konia i galopem znowu wyruszył w step.

W środku czuł ślepy gniew. Trzydzieści lat spędzonych na walkach, trzydzieści lat, podczas których widział przelewaną krew najdroższych mu osób, a teraz, jeżeli zawiedzie, wszystko miało stać się daremne. Zacisnął zęby. Ocali to dziecko za wszelką cenę. Wiedział, że jego nieprzyjaciele są zwinni i sprytni. Gildia dobrze szkoliła swoich ludzi i sądził, że nie będzie łatwo ich znaleźć. Mimo to starannie obejrzał teren: lata spędzone w Krainie Ognia na ukrywaniu się wyostrzyły jego myśliwskie instynkty.

Znalazł ślady dwóch koni jadących kłusem w kierunku Puszczy. Najwyraźniej nie sądzili, że będą ścigani. Ido uśmiechnął się do siebie dziko.

Tak nisko mnie cenią?

Najwyraźniej nie rozpoznali go, a w każdym razie nie docenili. W przeszłości zawsze to on był ofiarą. Przez lata nie robił nic innego, tylko ukrywał się w czeluściach Krainy Ognia, Wychodząc na powierzchnię jedynie podczas partyzanckich akcji, nikomu nie ufając. Teraz niespodziewanie role się odwróciły i to on stawał się drapieżcą. Ta niezwyczajna sytuacja ekscytowała go.

Dotarł do Puszczy wieczorem, kiedy zachód słońca zamykał na kryształowo czystym niebie jeden z pierwszych cudownych letnich dni. Zatrzymał się na moment na skraju lasu, tam, gdzie step, na którym wiele lat wcześniej walczył, niknął wśród pierwszych drzew.

Zeskoczył z konia i wszedł między nie na piechotę. Teraz zadanie stawało się trudniejsze. Las jest labiryntem śladów dla każdego, również dla niego: musiał zachować przytomność umysłu. Nie mógł myśleć o Tariku ani o jego żonie, leżącej na wznak w kałuży krwi. Żadna myśl nie mogła go rozproszyć, nawet wspomnienia wojny i pokoju, jakie przywoływało to miejsce.

Dopiero późną nocą znalazł to, czego szukał. Na małej polanie dostrzegł resztki nocnego obozowiska, ukryty pod ziemią popiół, a na pobliskim drzewie zauważył resztki sznura. Z pewnością tu się zatrzymali, a że zacierali ślady z pewną dbałością, ale nie nadmierną, widocznie jeszcze nie podejrzewali pościgu.

Podniósł się i rozejrzał dookoła. Od razu rozpoznał to miejsce: Sennar opisywał je w książce, w której opowiadał o swojej podróży, jaką odbył razem z Nihal. Znalazł Ojca Puszczy i pogładził go po czarnej, pomarszczonej korze. Nigdy nie był miłośnikiem natury. Lasy były dla niego tajemnicą, której nie potrafił rozszyfrować. Doceniał pewne pejzaże, ale natura wydawała się mówić językiem, którego on nie rozumiał. Teraz jednak wyczuwał starodawną potęgę Ojca Puszczy. Wyobraził sobie Nihal, wyciągającą z wgłębienia w pniu ósmy kamień — ostatni — który miał aktywować talizman władzy i umożliwić zniszczenie Tyrana. Kto wie, czy czuła się zagubiona, tak jak on się czuł w tej chwili. W całej tej historii dostrzegał dziwną ironię losu. Wnuk Nihal skończył przywiązany właśnie tam, gdzie jego babka, czterdzieści lat wcześniej, uratowała Świat Wynurzony. Ido oderwał dłonie od pnia i podjął podróż.

Dopóki przebywał w Puszczy, nie mógł posuwać się z pożądaną prędkością. Koń wlókł się z pewnym trudem, ślady były niejasne, on sam też zaczął odczuwać zmęczenie. Jego stare ciało domagało się chwili odpoczynku i przez chwilę pomyślał, jak pięknie byłoby wrócić w przeszłość i znowu poczuć w żyłach siłę młodości. Był w okropnym humorze, nienawidził, kiedy ogarniała go nostalgia, a przemierzanie tych wypełnionych wspomnieniami miejsc z pewnością mu nie pomagało.

Drugiego dnia przechodził wzdłuż granicy z Krainą Skał, jego krainą. Gwałtownie opadły go wspomnienia z dzieciństwa i miał pokusę, żeby lekko zboczyć z drogi. Wówczas uczepił się kurczowo jednej tylko myśli, o Sanie, i wściekłość przywróciła mu rozum. Zabójcy wciąż mieli nad nim dzień przewagi, jak gdyby czas, który poświęcił na czuwanie przy Tariku, był nie do nadrobienia. Mimo to nie dał za wygraną. Przyspieszył konia i dalej parł naprzód swoją drogą. Będzie czas, aby znowu postawić nogę na swojej ziemi i porozkoszować się wspomnieniami. Innym razem, nie teraz.

Jego upór został wkrótce nagrodzony. U bram Wielkiej Krainy znalazł świeże ślady. Odległość zmniejszyła się. Poczuł, jak radość odświeża mu członki, i nie zwlekając ani chwili, rzucił się do galopu. Byli blisko.

Sherva był podenerwowany. Przebywanie w Wielkiej Krainie nie podobało mu się, płynąca w nim krew wyczuwała lamenty martwych drzew. A poza tym teraz rzeczywiście byli na odkrytej przestrzeni. Co prawda nie było innej drogi ani też żadnego konkretnego zagrożenia, ale czuł to w kościach. Ktoś ich ścigał. Gnom.

— Gdyby przybył, kto z nim będzie walczył? — spytał Leuca znienacka tego wieczoru.

Nie rozpalili ognia. Sherva nie był spokojny, dlatego tak zdecydował. Zresztą księżyc stał wysoko na niebie i rzucał na ubitą ziemię wyraźne cienie. Chłopczyk był wykończony. Nakarmili go znowu, płakał, opierał się, lecz przegrał. Teraz spał, a Leuca trzymał jeden koniec sznura, który go krępował.

— Ty — odpowiedział Sherva, w lot pojmując, kogo towarzysz miał na myśli. — Ja będę chronił dziecko.

Leuca lekko drgnął, a starszy Zabójca nie mógł mu mieć tego za złe. Po tamtym krótkim starciu wewnątrz wieży on również doszedł do wniosku, że musiał to być wojownik wybijający się ponad przeciętność. Może właściwsze by było, gdyby to on się z nim zmierzył, w końcu był Strażnikiem Gildii i mógłby poddać próbie własną siłę. Potem jednak zmienił zdanie. Nawet gdyby to był naprawdę Ido, nie widział nic atrakcyjnego w konfrontacji z kimś, kto niegdyś słynął jako nadzwyczajny wojownik, ale który teraz był tylko starcem należącym do innej epoki. Nie, jego zadaniem było strzeżenie dziecka i miał zamiar wypełnić je za wszelką cenę.

Nad Wielką Krainą zapadła noc. Ido obserwował ślady i wynikało z nich, że dwójka Zabójców jest teraz naprawdę w niewielkiej odległości od niego. Zsiadł z konia. Chciałby móc go gdzieś przywiązać, ale byli na pustyni.

— Gdybyś był taki jak Vesa, spokojnie mógłbym ci powiedzieć, abyś tu został i na mnie poczekał — powiedział, patrząc koniowi w oczy. — Niestety, nie jesteś smokiem. Ale jeżeli nie znajdę cię, kiedy tu wrócę, przysięgam, że pójdę cię szukać i posiekam cię na kiełbasy, czy to jasne?

Koń popatrzył na niego bez wyrazu. Ido pomyślał o żółtych i głębokich oczach Vesy, o ostatnim razie, kiedy w nie patrzył. Pozwolił upaść wodzom i położył dłoń na mieczu.

Nie musiał długo czekać, aby ich zobaczyć. Dwa konie, trzy leżące na ziemi postacie. Serce waliło gnomowi mocniej. Po całym tym absurdalnym pościgu wreszcie mu się udało. Jednym z nich był San, mały San, wszystko, co pozostało po Nihal w Świecie Wynurzonym.

Zaczął się czołgać. Popatrzył na księżyc wiszący nisko nad horyzontem. Późna noc. Spali głęboko, a przynajmniej taką miał nadzieję.

Kiedy był już kilka kroków od nich, rozpoznał rysy człowieka, który go zaatakował. To musiał być on. Ta sama zwinna i szczupła sylwetka, długie, chude ramiona.

Przed nim spał inny mężczyzna, którego twarzy Ido nie mógł zobaczyć, bo był odwrócony plecami. Musiał to być drugi Zabójca, ale wydawał mu się kimś podrzędnym. Żadnej charakterystycznej cechy fizycznej, zupełnie nic. Trzymał w dłoni sznur, którym związany był chłopiec.

Pomyślał, że przydałby mu się sztylet: tamtych było dwóch, a on miał tylko miecz. Mimo to położył dłoń na rękojeści i ostrożnie podpełzł do Sana. Wydawało się, że serce chce rozbić mu klatkę piersiową, ale umysł gnoma był spokojny i jasny, a jego dłonie nie drżały.

Już miał złapać za sznur, kiedy nagle jakieś ramię silnie chwyciło go od tyłu i podniosło z ziemi. Ruchy dwóch mężczyzn miały zadziwiającą prędkość. Kiedy jeden z nich go unieruchamiał, drugi w mgnieniu oka podniósł się, wziął chłopczyka i zniknął w ciemnościach. Ido usłyszał rżenie konia i odgłos galopujących po ziemi kopyt.

Do diabła!

Jednak nie było czasu na rozmyślania. Błysk ostrza już kierował się ku jego twarzy. Gnom uderzył swojego napastnika łokciem, zaparł się stopami w czarnej ziemi i chwycił mocno, aby go przewrócić. Kiedy się tylko uwolnił, spróbował rzucić się w pogoń, ale mężczyzna znów stanął przed nim ze sztyletem w dłoni.

Ido zazgrzytał zębami i dobył miecza.

— Zejdź mi z drogi, ty mnie nie obchodzisz.

Tamten uśmiechnął się pod nosem i rzucił mu się do szyi. Ido uskoczył w bok i ciął z góry; przeciwnik z wielką łatwością zrobił unik i znalazł się za jego plecami.

Ido ponownie odwrócił się, starając się go trafić, ale tamten skoczył. Jasna błyskawica w ciemności. Ido pochylił się i ostrze sztyletu znowu przemknęło o włos od jego twarzy.

Był dobry. Przede wszystkim zwinny. Ido był przyzwyczajony do pracowania nadgarstkiem podczas walki i tylko nieznacznego przemieszczania się. Płynne i nieprzewidywalne ruchy tego mężczyzny dezorientowały go.

Sytuacja wydawała się nie zmieniać w stosunku do początku walki. Znów byli jeden przy drugim: mężczyzna pochylony ze sztyletem w dłoni, on z mieczem w garści. Ido rzucił błyskawicznie okiem na przebiegający przez pierś nieprzyjaciela pas, zawierający noże do rzucania. Były tam jeszcze cztery i musiał uniemożliwić mu ich użycie. Tym razem on zaatakował pierwszy, tnąc z góry. Mężczyzna odskoczył w bok, znów podnosząc dłonie do piersi, ale Ido błyskawicznie zmienił trajektorię ciosu. Pas z nożami spadł na ziemię, a Zabójca zaklął przez zęby.

Następnie wolną dłonią wyciągnął drugi sztylet i błyskawicznie rzucił się na Ida, uderzając obiema rękami na przemian. Gnom jednak nie dał się zaskoczyć. Przyjemność z walki stała się żywa i intensywna, podniecenie przebiegało przez każde włókno jego ciała.

Percepcja poszerzyła się, czas stał się wiecznością. Ido mógł zrobić to, co chciał; czuł to, miał przeciwnika w garści.

Wreszcie mężczyzna wykonał najoczywistszy ruch. Posunięcie boczne, od strony ślepego oka. Ido opuścił miecz i zranił go w rękę.

Nieprzyjaciel krzyknął z bólu, a gnom wykorzystał jego nieuwagę, aby przygnieść go do ziemi i przystawić mu ostrze do gardła. Zauważył, że jest młody, jeszcze młodszy niż Tarik. Może to on go zabił… Poczuł, jak wypełnia go nienawiść.

Powstrzymaj się, stary idioto — narzucił sobie spokój.

— Jaką drogą mieliście jechać? — krzyknął.

Mężczyzna zamknął się w upartym milczeniu. Było to oczywiste. Miał do czynienia z fanatykiem, a dobrze wiedział, że idee potrafią przemienić w bohatera nawet najbardziej tchórzliwego człowieka świata.

— Wiem o was wszystko — powiedział groźnie.

— Ido… — mruknął tamten z uśmiechem, który w złowrogim świetle zachodzącego księżyca wydawał się szyderczy.

— Właśnie.

— Tamten nie jest taki jak ja — powiedział Zabójca słabym głosem. — Nawet jeśli go dogonisz, nigdy go nie pokonasz.

— Zobaczymy.

Ido całym swoim ciężarem zatopił miecz w piersi mężczyzny.

Nie będzie miał już litości dla nikogo.

Загрузка...