CZĘŚĆ DRUGA

3 grudnia

Znalazłem dziewczynkę, której szukałem. Była sama w lesie i bliska wycieńczenia. Jest pełna wdzięku i drobna, ale już wykazuje nadzwyczajny talent do polowania. Przede wszystkim jednak zachłannie słucha moich słów. Kiedy opowiedziałem jej o Thenaarze i o jej przeznaczeniu, oczy jej rozbłysły. Czuję w niej coś, jakąś siłę i nadzwyczajną determinację. Jestem pewien, że zostanie żarliwą Zwycięską — Na imię ma Rekla.

Z pamiętnika Miro, Zwycięskiego

9. Koniec misji

„Nigdy nie ufać nawet oczywistemu. Nigdy nie tracić czujności. Tak czy inaczej, zawsze nadejdzie taki dzień, kiedy popełnisz jakieś głupstwo — to nieuniknione”.

Dubhe przytaczała Lonerinowi nauki Mistrza, ale jego dalej dręczyła wściekłość, że dał się oszukać jak jakiś żółtodziób.

Siedział na brzegu jeziora z policzkami czerwonymi od wstydu, udając, że wpatruje się w coś przed sobą.

Dubhe natomiast była niespokojna. Powietrze wokół wibrowało w dziwny sposób. Widziała, że Bestia niepokoi się w jej wnętrzu, i miała złe przeczucia.

Nie mogli pozwolić sobie na dłuższy postój. Musieli się ruszyć i podjąć wędrówkę.

Wkrótce teren stał się bardziej stromy — znak, że zbliżali się do gór. Szli w dobrym kierunku i Dubhe zaczęła czuć prawdziwe podekscytowanie. Straciła nadzieję tak dawno temu, że już nie pamiętała, co ona oznacza.

Lonerin przykucnął na ziemi i po raz kolejny wyciągnął mapę. Ona usiadła obok niego, śledząc jego dociekliwy wyraz twarzy, minę kogoś, kto ma do osiągnięcia określony cel. Zobaczyła, jak zaznacza ołówkiem całą trasę, jaką do tej chwili przebyli.

Lonerin przyjrzał się cienkiej kresce, którą właśnie narysował.

— To naprawdę kawał drogi, nie sądzisz?

Dubhe przytaknęła. Naprawdę tak było, a jednak czuła się tak, jak gdyby stała w miejscu, jak gdyby podróż miała się dopiero rozpocząć. Teraz trzeba było odnaleźć kanion i wejście do pieczar, a ona nie miała najmniejszej ochoty wracać pod ziemię. Pobyt w Gildii w zupełności jej wystarczał. Zadowolenie sprzed chwili powoli opadło, a wyraz jej twarzy stał się poważny.

Szli dalej pod palącym słońcem, aż pod koniec poranka dotarli na otwartą przestrzeń, pozbawioną drzew i owiewaną lekkim wietrzykiem. Od prawie miesiąca, od początku podróży, po raz pierwszy ich spojrzenie było wolne i mogło sięgnąć dalej niż zwykłe dwa czy trzy łokcie. Rosła tu też trawa. Łąka pełna wspaniałych kwiatów.

Dubhe zapuściła się w nie powolnym krokiem, oczarowana tym pięknem. Pochyliła się, podczas gdy Lonerin badał okolice.

— Zdaje się, że tam kończy się niczym — powiedział, wskazując nieokreślony punkt w prawo. — Widać urwisko, obawiam się, że musimy poszukać innej drogi…

Dubhe nie słuchała go. Zapach tych kwiatów przypominał jej Selvę, jej rodzinną wioskę. Myśl o miejscu, w którym przeżyła dzieciństwo, otworzyła drogę innym wspomnieniom. Wszystko mogłoby potoczyć się inaczej, a przede wszystkim jej życie. Po raz pierwszy podawała w wątpliwość swoje przeznaczenie. Zawsze wierzyła, że musiało być właśnie takie: niezmienne i okrutne. Może to wpływ Lonerina, jego zapał oraz otwarty i żywy duch sprawiły, że zmieniła zdanie.

Pogrążona w tych rozmyślaniach, na chwilę osłabiła czujność.

Kiedy poczuła na ustach stalowy uścisk, było już za późno. Spróbowała krzyknąć, ale przez palce dłoni zamkniętej na jej twarzy przedostał się zaledwie zduszony odgłos, niewystarczający, aby dosięgnąć Lonerina.

Pamiętając nauki Shervy, wykręciła szyję do granic swoich możliwości, dzięki czemu udało jej się przynajmniej na chwilę uwolnić usta.

— Lonerin!

Zobaczyła, jak się odwraca, potem błysk wyrzucanego w świetle skwarnego słońca noża i chłopak osunął się na ziemię.

— Nie!

Bestia zaryczała wewnątrz niej, a świadomość sytuacji zmroziła jej krew w żyłach: nadeszli ludzie Gildii, a z nimi Rekla. Musi ją pokonać, bo w przeciwnym razie nie będzie dla niej ratunku. Udało jej się wyplątać z uścisku i już miała biec do Lonerina, kiedy kopnięcie w sam środek twarzy rzuciło ją na ziemię, oślepioną z bólu. Na kilka chwil pokonały ją mdłości, zaciemniając wszystko.

Kiedy udało jej się dojść do siebie, stała nad nią Rekla. Wszystko było dokładnie tak jak wtedy, kiedy ona odmawiała przyjęcia eliksiru, a Strażniczka Trucizn zostawiała ją, aby dziewczyna szarpała się w konwulsjach na ziemi w Domu, rozdzierana szponami Bestii. Nienawidziła jej, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Jej loki, blade piegi, dziewczęcy uśmiech, wszystko w niej było dla Dubhe nieznośne. Spróbowała podnieść dłoń do sztyletów, ale Rekla przycisnęła but do jej piersi, uniemożliwiając dziewczynie oddychanie.

— Żadnych numerów!

Dubhe nie krzyknęła. Nie chciała dać się owładnąć panice i sprawić Rekli tej satysfakcji.

Zapierając się, próbowała ją pociągnąć i rzucić na ziemię, ale Strażniczka uderzyła ją w ramię sztyletem. Ukłucie bólu było oślepiające.

— Chcesz się bawić, Dubhe? Zgoda, wobec tego osobiście zadbam o twoją rozrywkę.

Siłą postawiła ją na nogi, ciągnąc za gorsecik, po czym szybkim i płynnym ruchem udało jej się związać sznurem jej nadgarstki i kostki.

— Ciesz się przedstawieniem. Ty jesteś nam potrzebna żywa, ale on nie.

Dubhe zadrżała. Lonerin tak jak ona był na kolanach, miał ranę w prawym boku, a towarzysz Rekli stał nad nim, blokując wszelkie próby ucieczki. Nie wyglądał na bardzo cierpiącego, ale dziewczyna nie mogła go rozpoznać. Był całkiem odmieniony, a jego oczy pałały taką nienawiścią, jakiej nigdy w nim nie widziała.

Dubhe spróbowała się uwolnić, ale tylko upadła na ziemię.

Rekla była zdolna do wszystkiego, żeby tylko móc widzieć czyjeś cierpienie. Zrobiła tak z nią, a teraz nie oszczędzi sobie niczego z Lonerinem. Dubhe jednak nie chciała tego, nie on, nie jej towarzysz podróży, jedyna osoba, która do tego momentu chroniła ją i pielęgnowała, nawet ryzykując życie, aby ją ocalić.

Czołgała się po ziemi, mimo że jej wzrok był zamglony z bólu. Chciała się zbliżyć, zrobić coś. Rekla stała o krok od Lonerina i chociaż była odwrócona plecami, Dubhe mogła wyobrazić sobie zły uśmiech wymalowany na jej twarzy. Wiedziała, jak długo szykowała się na tę chwilę, a teraz nie powstrzyma się przed niczym.

Nagle skwarne powietrze nad polaną przeszył krzyk. Lithos.

Dubhe natychmiast rozpoznała wypowiedziane przez Lonerina zaklęcie i zobaczyła, jak stojący za nim Zabójca w jednej chwili nieruchomieje. Czarodziej wykorzystał to, aby skoczyć na nogi, uwalniając się z jego uścisku. Może była jeszcze jakaś nadzieja: był co prawda nieuzbrojony, ale mogło mu się udać. Już miał wypowiedzieć kolejne zaklęcie, kiedy Rekla rzuciła się na niego, wymierzając mu potężny cios w szczękę. Lonerin upadł na ziemię ze słabym jękiem. Dubhe drgnęła.

— Głupcze! Naprawdę myślisz, że będziesz się bawił ze mną w te durne gierki? — powiedziała rozbawiona Rekla, patrząc na niego z góry. — Ja poznałam wielkiego Astera, a Yeshol był moim mistrzem, ty w porównaniu z nimi jesteś nikim.

Lonerin odwrócił się nagle i podciął ją tak, że upadła. Podniósł się, próbując biec ku gęstwinie lasu z lewej strony przepaści, ale kulał przy każdym kroku. Potem w powietrzu syknęło ostrze i chłopak runął na ziemię, dokładnie kilka centymetrów od urwiska.

Rekla odwróciła się do Dubhe, układając wargi w zadowolony uśmieszek. Dubhe szarpała się, ale sznury jeszcze mocniej zacisnęły się na jej nadgarstkach, zatapiając się w ciało. Chciała Bestii. Potrzebowała teraz jej niszczycielskiej siły i jej żądzy krwi, chciała, aby wyszła na powierzchnię, ale eliksir jeszcze ją przytrzymywał. Wszystko na nic, znowu zawiodła.

— Długa jest droga do grobu dla tego, kto próbował mnie zabić — powiedziała Rekla do Lonerina.

Chłopak ciężko dyszał, znękany ranami, ale w jego oczach nadal były iskry gniewu.

— Nie dostaniesz jeszcze i mnie — powiedział przez zęby głosem pełnym nienawiści.

Następnie złapał ją za kostkę, wczepiony w nią obrócił się wokół własnej osi i zsunął w pustkę.

— Nieeee! — Dubhe krzyknęła ze wszystkich sił, jakie pozostały jej w płucach.

Nie mogła uwierzyć, że tak się to kończy. Lonerin, przepaść…

Minął miesiąc, odkąd razem wędrowali. Przez miesiąc dzielili ze sobą chleb i posłanie, przez miesiąc stawiali czoła niebezpieczeństwom i przemierzali nieznane miejsca. Ileż to razy żałowała swojej niegdysiejszej samotności? Ta myśl sprawiła, że ogarnął ją gniew na siebie samą, a kiedy ujrzała dłoń chwytającą krawędź urwiska, poczuła, jak jej serce napełnia się nadzieją.

Och, Lonerinie…

Po chwili zobaczyła wyłaniającą się zza skały burzę jasnych włosów i wszystko straciło znaczenie. Filia natychmiast rzucił się pomagać Rekli, najwyraźniej działanie zaklęcia już się wyczerpało. Podciągnął ją za ramię. Po Lonerinie nie było śladu.

Sama.

Dubhe znowu była sama. Otworzyła się w niej otchłań bez dna. Zamknęła oczy.

Pięści, kopniaki, ciosy.

Jeszcze, jeszcze i jeszcze.

Uderzyć dziewczynę, unicestwić ją, wymazać swoje upokorzenie.

— Dość!

To bardziej głos Filii niż oparta na jej ramieniu dłoń sprawił, że się zatrzymała. Nikt, z wyjątkiem Yeshola, nigdy na nią nie krzyknął, a już na pewno nie Filia, zwykły podwładny. Rekla odwróciła się gwałtownie, pełna wściekłości.

— Jego Ekscelencja powiedział, żeby przyprowadzić mu ją żywą — powiedział, opuszczając nagle wzrok.

Dubhe leżała na ziemi nieruchomo, z opuchniętą twarzą i dłońmi opartymi na brzuchu. Kierowana żądzą krwi i zemsty Rekla prawie złamała rozkazy Yeshola, czy też, co jeszcze gorsze, nakazy swojego boga. Padła na kolana.

Przebacz, mój Panie, przebacz!

Nawet wtedy jednak nie spłynęło na nią to uczucie błogostanu, jakie do tej pory wywoływała w niej modlitwa, nie usłyszała dobrotliwie przemawiającego głosu swojego boga, który ją uspokajał.

— Wszystko dobrze, jestem pewien, że Thenaar rozumie.

Filia pochylił się przy niej i patrzył na nią dobrotliwie, prawie z litością. To spojrzenie sprawiło, że odczuła wstręt do siebie samej.

Rekla skoczyła na równe nogi, odpychając go.

— To nie ty o tym decydujesz!

Starała się odzyskać spokój. Musiała być trzeźwa. Nigdy, przenigdy nie wolno pokazywać podwładnemu swej słabości.

— Musimy jak najszybciej podjąć marsz.

— Najpierw trzeba opatrzyć dziewczynę, inaczej nie dotrze do Domu żywa — zaoponował Filia.

— Zrobimy to dziś wieczorem! — wybuchnęła Rekla. — Teraz musimy się pospieszyć. Już raz nam uciekła, nie możemy ryzykować, że to się powtórzy.

Od razu wyruszyli w drogę. Zatrzymali się dopiero o zachodzie słońca, po długim marszu prawie bez postojów.

Filia dalej się upierał:

— Rana może się zainfekować, a wtedy mielibyśmy wielki problem.

Rekla ze złością przyznała mu rację. W głębi serca wiedziała, że chce śmierci tej dziewczyny. Było to pragnienie, do którego przyznawała się ze wstydem. Jej bóg wymagał od niej przejścia próby, aby znów mogła stać się dobrą wierną i odkupić swoje grzechy, a ona nie była w stanie tego dla niego zrobić.

Usiedli w bladym świetle księżyca. Las był cichy.

Rekla wyciągnęła jedzenie. Filia popatrzył na nią z wahaniem.

— Najpierw my, a potem ona. Masz pojęcie, co przez nią przeszliśmy? Przez nią Kerav nie żyje; uciekła z Domu, aby przygotować nasze zniszczenie, pamiętaj o tym! Dobrze, żeby jeszcze trochę pocierpiała.

Dopiero kiedy obydwoje skończyli jeść, Rekla zajęła się lekarstwami dla Dubhe.

Wyciągnęła z chlebaka wszystko, co niezbędne. Nie wzięła ze sobą nic gotowego, tylko serię buteleczek zawierających najprzydatniejsze substancje i podstawowe przyrządy, jakich używała do sporządzania swoich mieszanek.

Wystarczyło jej kilka ruchów. Po raz pierwszy przygotowywała lekarstwo dla nieprzyjaciela i to zrobiło na niej dziwne wrażenie. Wystarczyłaby jedna kropla mandragory więcej, a Dubhe umarłaby w okrutnych bólach. Jej dłoń zadrżała przy dozowaniu, ale Strażniczka nie pomyliła się.

Filia patrzył na nią zaniepokojony. Może się jej bał, a może po prostu nie potrafił jej zrozumieć. Nikt jej nie rozumiał, z wyjątkiem Yeshola i Thenaara. Była istotą szczególną, a to skazywało ją na samotność.

Szorstko podała lekarstwo Filii.

— Ty to zrób.

Wziął je z wahaniem.

Rekla nie czekała, żeby się temu przyglądać. Zagłębiła się w zaroślach puszczy, znalazła odludne miejsce, gdzie nie dobiegał żaden hałas, i uklękła.

— Wiem, mój Panie, zbłądziłam. Ale szłam twoimi drogami przez wiele lat i zawsze byłam ci wierna. Nie milcz już dłużej. Twoje milczenie mnie zabija. Zapłacę za to, co zrobiłam, już za to płacę, ale ty przemów do mnie, rozwiej cienie, które mnie duszą.

Zamilkła z zamkniętymi oczami i pięściami przyciśniętymi do piersi. Puszcza trwała w ciszy. Może to już koniec, może jej grzech był nie do odkupienia.

Wkrótce.

Nie więcej niż słabe wrażenie, niejasne przeczucie. Szept.

Rekla otworzyła oczy na ciemność lasu i czekała.

— Jeszcze, proszę cię! Mów do mnie jeszcze! — Ale nikt jej nie odpowiedział.

Był to tylko moment, ale to jej wystarczyło. Most został przerzucony, wszystko znowu będzie tak jak dawniej. Kiedy krew Dubhe zostanie wlana do basenu, wówczas Thenaar znowu obejmie ją i pocieszy.

Rekla roześmiała się głośno przez łzy.

Przez długi czas była tylko ciemność i ból. I zamęt.

Pospieszny dotyk dłoni na ciele, dwa głosy wypowiadające słowa, których nie rozumiała, świeżość maści na ramieniu, mdłości.

A potem sny. Mistrz, który do niej mówił.

„Nigdy nie wolno tracić czujności, zawsze trzeba być czujnym”.

To samo zdanie, i znowu, powtarzane w nieskończoność.

„Tak, Mistrzu”.

„No to dlaczego się zdekoncentrowałaś?”.

Potem kwiaty, jak okiem sięgnąć tysiące kwiatów, i Lonerin, latający nad nimi z dziwnym uśmiechem i oczami pełnymi nienawiści.

Kiedy się obudziła, właśnie zaczynało świtać.

— Jak się czujesz?

Głos Lonerina! Ciekawe, co się tym razem wydarzyło i w jaki sposób udało mu się ją ocalić. Już miała otworzyć się w uśmiechu, gdy obracając się, zobaczyła twarz nieznanego mężczyzny.

Nie potrafiła ocenić jego wieku, ale ubrany był całkowicie na czarno, a jego ciało wyglądało młodo i atletycznie.

— Kim jesteś?

Jej głos był chrapliwy, straszliwie bolało ją gardło.

— Twoim wybawcą — odpowiedział kobiecy głos. Dubhe rozpoznała go od razu, a rzeczywistość, wspomnienie tego, co się stało, uderzyło ją gwałtownie jak cios. Lonerin… Lonerin nie żył.

Mdłości stały się nie do zniesienia. Zwymiotowała tę resztkę, którą jeszcze miała w żołądku. Jej ramiona i nogi były związane, więc nie mogła się podnieść. To mężczyzna jej pomógł, żeby się nie zadławiła.

Rekla weszła w jej pole widzenia.

— Zdaje się, że nieźle sobie zaszalałam — powiedziała z uśmieszkiem.

Podsunęła jej pod nos naczynko wypełnione płynem o zapachu goździków. Dubhe zacisnęła wargi.

— Wypij to albo to w ciebie wmuszę.

Dubhe miała oczy zasnute łzami i była świadoma, że wygląda zupełnie niegroźnie, ale wytrzymała jej spojrzenie. Chciała patrzeć w oczy kobiecie, która zabiła Lonerina.

— Jak chcesz.

Mężczyzna zaszedł od tyłu i posadził ją, a Rekla zmusiła ją do przełknięcia eliksiru, który przygotowała.

Dubhe nie miała siły się buntować. Własne ciało odmawiało jej posłuszeństwa.

Część płynu wylała się na nią, ale duża porcja zeszła, paląc, do gardła.

Mężczyzna puścił ją nagle, tak samo Rekla. Znowu znalazła się na ziemi. Spojrzała na różowe niebo nad sobą. Widok jedyny w swoim rodzaju. Gdyby był tu Lonerin, położyłby się obok niej i z pewnością powiedziałby coś żartobliwego. Zamknęła oczy, a dwie wielkie łzy spłynęły jej po policzkach.

— Chyba nie płaczesz z powodu tego twojego przyjaciela, co? — spytała Rekla.

Dubhe otworzyła oczy i spojrzała na nią ostro.

— Nie wspominaj jego osoby… — wymamrotała zachrypłym głosem.

Rekla podniosła dłoń, jak gdyby chciała ją spoliczkować. Jednak nie uderzyła jej. Ograniczyła się do szyderczego uśmiechu.

— No tak, nigdy nie byłaś jedną z nas, inaczej od razu byś zrozumiała, że Przegrany to tylko kawał ciała. Jedynym, który się liczy jest Thenaar.

Przynajmniej tego dnia zostawili ją w spokoju. Mieszanka, którą jej dali, plątała jej myśli i utrzymywała w dziwnym stanie przytępienia. Z pewnością był to jakiś narkotyk. Wiedzieli, że inaczej nie dałaby się nigdzie zaprowadzić bez walki.

Mieszkająca w niej Bestia milczała: najwyraźniej Rekla dodała do jej napoju kilka kropel eliksiru, żeby ją uśpić. Miała świadomość, że gdyby Bestia się obudziła, byłby to dla nich problem. Dubhe czuła się jak w pułapce.

To dziwne, jak bardzo wcześniej ciążyła jej obecność Lonerina. Każdego dnia szukała samotności, a wieczorami nie mogła się przyzwyczaić, że ma go blisko siebie. Teraz jednak brakowało jej go, straszliwie. Nie było go już, a bez niego jej misja była skończona. To on prowadził ją ku ocaleniu, taka była prawda. Po tym, jak przysięgła sobie samej, że już nigdy się do nikogo nie zbliży, skończyło się tak, jak z Jenną. On też był przy niej, ochraniając ją zaraz po śmierci Mistrza, ale w końcu musiała oddalić go, aby ocalić mu życie, kiedy Gildia zażądała od niej jego głowy. Jednak o ile była w stanie zachować życie owego starego przyjaciela, inaczej było w przypadku Lonerina.

Teraz jedyne, co mogła zrobić, to zabić Reklę i dokończyć swych dni tam, w gęstwinie lasu, czekając, aż pożre ją Bestia. Tak wreszcie się wypełni jej egzystencja, tak bezużyteczna i szkodliwa.

Nigdy tak naprawdę nie miała ochoty się ratować. To Lonerin tego pragnął, dla nich obojga, a teraz wola ta znikła razem z nim.

Dubhe ukryła twarz przed spojrzeniem Rekli i jej towarzysza. Płakała w ciszy, tak, żeby tego nie widzieli.

10. Dar Rekli

Rekla czuwała w ciemności. Wracała myślą do chwili, kiedy kilka godzin wcześniej straciła głowę i zmasakrowała Dubhe kopniakami. Była bardzo bliska zaprzepaszczenia misji, a jednak w tym wspomnieniu było coś słodkiego — to samo uczucie, które teraz nie pozwalało jej zasnąć. Śledziła oddech dziewczyny, studiując jej cierpienie. Bo musiała cierpieć, wiedziała o tym. Z przyjemnością czekała na jej jęki.

Nawet nie mogła sobie przypomnieć pierwszego razu, kiedy zaczęła rozkoszować się cierpieniem innych. Było to coś tak głęboko zakorzenionego w jej naturze, że już prawie zapomniała, jak to się zaczęło.

Może to było w zabawie. W położonej w Krainie Morza wiosce, skąd pochodziła, czasami zdarzało jej się chodzić za starszymi dziećmi. Nie była wśród nich zbyt popularna, więc najczęściej kończyło się na tym, że śledziła ich z daleka, nigdy nie przyłączając się do grupy. Czasami, kiedy zdawali się nudzić, widziała, jak wyżywają się na jakimś zwierzęciu. Patrzyła, jak obcinali świerszczom odnóża, wyrywali motylom skrzydła, słuchała, jak się śmieją.

W tych widowiskach zawsze było coś, co ją fascynowało. Rozpaczliwa ucieczka ofiar, ich bezradność i żywotność, jakie za każdym razem okazywały, to ogłupiałe sprzeciwianie się torturom, wytrwałe czepianie się życia.

Wówczas ona też zaczęła to robić, w samotności. Rozumiała, że dla tamtych dzieciaków miało to inne znaczenie. Buly, Granda i ich przyjaciele oddawali się tej zabawie tylko wówczas, kiedy byli w towarzystwie, był to swojego rodzaju zbiorowy rytuał. Wszyscy razem się z tego śmiali, wszyscy czuli się silni. Ale ona nie mogła z nimi przebywać. Z jakiegoś dziwnego powodu nie potrafiła się z nikim związać. Była zbyt nieśmiała, aby nawiązać kontakt, i zawsze paraliżował ją strach, że będzie gorsza od innych, oraz lęk, że powie albo zrobi coś niewłaściwego. Jednak to przede wszystkim reszta świata jej nie chciała. Po pierwsze dlatego, że nigdy nic nie mówiła, a po drugie — wszyscy wiedzieli, co działo się w jej domu. Jej rodzina nie była miłe widziana i cała wioska znała ich historię. Tylko ona, Rekla, wciąż jeszcze broniła się przed zaakceptowaniem prawdy.

Patrzenie na agonię małych zwierzątek, które łapała, stało się drobną przyjemnością przeżywaną w samotności. Odwróceniem uwagi. Swojej matce mówiła, że idzie bawić się z przyjaciółmi. Nie było jednak żadnych przyjaciół. Wychodziła o tych samych porach, co inne dzieci, ale nie chodziła razem z nimi. Chowała się za jakimś rozpadającym się murem lub w odizolowanych krzakach. Tam bawiła się sama.

— Powiedziano mi, że nie spędzasz czasu z innymi dziećmi — wypomniała jej pewnego dnia matka.

Rekla zaczerwieniła się.

— Wiem to od matki Buly’ego. Kiedy twój ojciec dowie się, że kłamiesz, będzie na mnie zły. Zbije mnie, rozumiesz? Postaraj się zachowywać jak wszystkie dzieci w twoim wieku i już nigdy mnie nie okłamuj.

Rekla nie odpowiedziała. Niewiele rozmawiała ze swoją matką. Nie wiedziała, co miałaby jej powiedzieć. Dla niej była daleka, zupełnie jak obca osoba, albo i jeszcze bardziej. Odkąd dziewczynka pamiętała, matka ani razu jej nie przytuliła, zajmowała się nią z dystansem i chłodem. Pielęgnowała ją, jak gdyby był to obowiązek, który wypełniała niechętnie, i nigdy się do niej nie odzywała, chyba że po to, aby przypomnieć jej, żeby nie złościła swojego ojca. Z nim zresztą było jeszcze gorzej. Był o wiele starszy niż jej matka, a jego usta zawsze cuchnęły piwem. Nierzadko uciekał się do rękoczynów, kiedy coś spsociła, i najczęściej, gdy był zmęczony znęcaniem się nad córką, kończyło się na tym, że wyżywał się na żonie.

Wówczas Rekla zamykała się w swoim pokoju i zasłaniała sobie uszy, aby nie słyszeć krzyków dochodzących z drugiej strony ściany. Potem wszystko nagle się kończyło. Jej matka kuliła się w jakimś kącie, a ojciec wychodził na kolejne pijaństwo. Aż do następnego razu.

Zachowanie jej rodziców było dla niej przez długi czas niewyjaśnione. Potem pewnego razu przypadkiem usłyszała, jak jeden chłopiec mówił o niej innemu.

— Wszyscy wiedzą, że rodzice jej nie chcieli. Dawno temu pewnej nocy jej ojciec wziął jej matkę siłą. Ona nim gardziła, bo był starym, brutalnym pijakiem, ale tak się złożyło, że zaszła w ciążę, i jej rodzice zmusili ją do małżeństwa, aby zatuszować skandal.

Kiedy Rekla usłyszała, jak obaj się śmieją, nie mogła już dłużej ukrywać się w cieniu i nie reagować. Ujawniła się z zaciśniętymi pięściami i duszącą ją w piersi wściekłością.

— To nieprawda! — powiedziała zdecydowanie.

— No to dlaczego tak cię traktują? — odpowiedział chłopiec, który o niej mówił. — Urodziłaś się przez pomyłkę, twoi rodzice cię nie chcieli i teraz też cię nie chcą. Cała wioska o tym wie.

Tego już było za wiele. Pobili się, a kiedy Rekla zaliczyła baty od tego chłopaka, musiała ponieść też karę wymierzoną przez ojca. Miała zalane łzami oczy, ale dobrze ją widziała: jej matka, stojąc w rogu z przygarbionymi ramionami, przyglądała się jej bez krzty litości.

A jednak Rekla nie chciała w to uwierzyć. Dla niej były to tylko kłamstwa.

Po niedługim czasie owady przestały jej wystarczać. Zmęczyła się analizowaniem ich mąk, znała je już na pamięć. Potrzebowała czegoś innego.

Sama nauczyła się polować. W wiosce żyło niewielu myśliwych, mieszkańcy byli przeważnie rolnikami i rybakami, ale czasami ktoś w świąteczne dni dla przyjemności krążył po pobliskich zaroślach, łapiąc jakieś ptaki czy drobne zwierzęta.

Rekla obserwowała ich z daleka. Nie miała odwagi podejść, zresztą nawet tego nie chciała. W ludziach nie było nic interesującego, wolała uczyć się z dala od niedyskretnych spojrzeń.

Odkryła, że ma pewne uzdolnienia w tym kierunku. Potrafiła cicho skradać się w trawie i miała talent do konstruowania broni i pułapek. Na początku zadowalała się czystą przyjemnością polowania. Bawiło ją łapanie zwierząt, ale kiedy już nie żyły, traciła zainteresowanie nimi. Nie mogłaby zanieść ich do domu i zjeść. Jej ojciec z pewnością nie pochwaliłby tego, że poświęca się rozrywkom tak nieodpowiednim dla dziewczynek. W rezultacie chowała swoje ofiary z wszelkimi honorami.

Potem przeszła do pułapek. Łapała żywe stworzonka i czasami obserwowała, jak starają się uciec z jej wymyślnych zasadzek. A potem bawiła się nimi.

To była dziwna i straszna przyjemność. Z jednej strony czuła wyraźnie, że to, co robi, jest niewłaściwe, i nawet ją to brzydziło. Widok krwi wzbudzał w niej niesmak, a całe to cierpienie w jakiś sposób ją dotykało. A jednak właśnie to było najlepsze. Ból, który odczuwała w głębi żołądka, wstręt do samej siebie, kiedy bawiła się w torturowanie swoich ofiar. Czuć się niepotrzebnie silną i strasznie niedobrą. Oto, co lubiła w jękach tych stworzeń: wreszcie znajdowała potwierdzenie tego, co ludzie mruczeli o niej w ukryciu. Była zła i przeklęta.

Odkryli to, kiedy zabawiała się tak już od bardzo dawna.

Zawsze dbała o to, żeby nic nie wyszło na jaw. Myjąc brudne ręce w potoku, uśmiechała się z ulgą. Czerwień odchodziła z prądem, a ona znowu była czysta.

Nie będę tego więcej robić, to był ostatni raz — mówiła do siebie.

Jednak po kilku dniach znów temu ulegała. Udawała, że przyłącza się do zabaw kolegów, a potem ze spuszczoną głową oddalała się ku leśnej gęstwinie. Była tak milcząca, że inni zaczęli się jej bać.

Jednak nie jej matka, która pewnego razu poszła za nią i ukryła się za krzakami, aby odkryć, jak przyjemnie spędza czas jej córka. Kiedy to zobaczyła, wyskoczyła ze spojrzeniem pełnym grozy.

— Co ty u diabła robisz?

Po raz pierwszy w jej życiu to matka ją biła. Uderzając ją, powtarzała, że jest potworem i że to, co robiła, nie było godne istoty ludzkiej.

Nic jednak nie powiedziała mężowi. Tylko dlatego, aby uniknąć awantury. Zamknęła Reklę w pokoju i przez kilka dni trzymała ją bez jedzenia.

Rekla czuła, że sobie na to zasłużyła. Nie mogła się z nią nie zgodzić. A jednak było już za późno. To, co zaczęło się jako głupia zabawa głupich dzieciaków, stało się obsesją. Ale i tak jej się uda. Leżąc w łóżku, w ciemności przysięgła, że się zmieni; nie wiedziała jak, ale już nigdy więcej tego nie zrobi.

I próbowała być normalna. Starała się żyć jak inni, razem z ich głupimi problemami i ich śmiechem bez powodu. Ale nie mogła. Wmieszanie się w tłum innych było niemożliwe. Bo ona była zła, robiła okropne rzeczy — tak jej powiedziała matka — wobec tego nie było dla niej miejsca w wiosce. A jeżeli naprawdę tak było, to dlaczego nie ciągnąć tego dalej? Dlaczego nie wrócić do tej głupiej zabawy, która zresztą jako jedyna przynosiła jej ulgę?

Znowu uległa. I znowu ją nakryli. Zawsze była to jej matka, prawdopodobnie zadowolona, że wreszcie znalazła istotny powód, aby ją bić i traktować tak, jak na to zasługiwała.

To wtedy zaczęła karać się sama. Zanurzała dłonie w lodowatej wodzie, dopóki nie traciły czucia i nie stawały się czerwone. W mroku swojego pokoju zmuszała się do klęczenia tak długo, że płakała z bólu. Ciągle powtarzała sobie to samo: Już nigdy tego nie zrobię, już nigdy.

Nie działało. I im bardziej widziała, jak jej rodzice nienawidzą siebie i jej, tym bardziej nie była w stanie znaleźć w sobie siły, aby wyjść z tej spirali, która nią zawładnęła.

Pewnego wieczoru weszła do głównego pokoju domu po kłótni rodziców. Nigdy tego nie robiła. Zazwyczaj raczej słuchała swojej matki, która łkając, zbierała skorupy i wyrzucała je, i czekała, aż wszystko wróci do normy, aż zniknie wszelki ślad po awanturze. Marzyła, aby móc zrobić tak samo ze swoimi wspomnieniami. Zebrać je jedno po drugim i wyrzucić je na zawsze, zatrzeć je, jak gdyby nigdy nie istniały. Tego wieczoru natomiast nie chciało jej się spać i wyszła, popychana przez coś, czego nie rozumiała.

Na podłodze panował bałagan nie do opisania. Przewrócone krzesło, rzucony na podłogę garnek leżący do góry dnem. Krople krwi i kawałki szkła z roztrzaskanej butelki. Rekla pochyliła się i podniosła jeden z nich. Promień księżyca przeświecający przez szybę sprawił, że mienił się on tysiącem niebieskawych pobłysków. Pomyślała, że jest przepiękny. Kręciła nim w palcach i nagle poczuła ostry ból. Popatrzyła, jak wnętrze jej dłoni staje się jaskrawoczerwone i ten widok ją oczarował. Jeszcze mocniej ścisnęła kawałek szkła i czekała, aż ciepła krew zmoczy jej pięść i spłynie w dół po ramieniu. Zasługiwała sobie na cały ten ból. I podobało jej się to.

Prawdopodobnie specjalnie dała się nakryć swojemu ojcu. Chciała zakończyć tę historię, znaleźć wreszcie nieco spokoju. Pewnego dnia pozwoliła sobie na nieostrożność zabawy w pobliżu domu i jej ojciec zastał ją z dłońmi jeszcze powalanymi krwią.

Zawlókł ją do domu za włosy, przed jej matkę, czerwony ze złości i spuchnięty od piwa.

— Oto, co robi twoja córka, potwór, którego zgodziłem się chować! Zarzyna króliki w lesie, a w dodatku sprawia jej to przyjemność! Czego innego mogłem się spodziewać po kobiecie tak niezdolnej do niczego jak ty, jeżeli nie takiej córki?

Chyba nie było gorzej niż zwykle. Jej matka uciekała i krzyczała, on ją gonił, drewniane krzesła stukały o podłogę.

A ona w kącie, z rękami przyciśniętymi do uszu. Słyszała jednak każde słowo, każde pojedyncze słowo, które przebijało się przez jej dłonie i wbijało się do mózgu.

— Uratowałem cię od wstydu, kiedy zgodziłem się na ślub! Nikt by cię nie wziął, a ja to zrobiłem, chociaż nie obchodziłaś mnie nic ani ty, ani ta głupia dziewucha!

To nieprawda, to nieprawda!

Rekla jeszcze mocniej przycisnęła dłonie do uszu, ale słowa jej rodziców zmieszały się z tamtymi wypowiedzianymi kiedyś przez owego chłopaka.

— Nigdy jej nie chciałam! — krzyczała jej matka. — I ciebie też nie chciałam! To ty się na mnie rzuciłeś! — Szlochała, ale jej głos był bezlitosny. — Czy myślisz, że nie próbowałam pozbyć się ciąży, zanim nie było za późno? Chciałam sobie tego wszystkiego oszczędzić, ale mi się nie udało! Przeklęty niech będzie ten dzień! Przeklęci bądźcie ty i ona!

To nieprawda, to nieprawda!

Rekla otworzyła zamglone łzami oczy i jedyną rzeczą, jaką zobaczyła, był błysk czegoś na stole. Podobnie jak tamtego wieczoru ów kawałek szkła, również ten blask ją zaczarował. Był to nóż, którym jej matka kroiła jarzyny.

Podniosła się, a oni nawet tego nie zauważyli. Wzięła nóż, bo to była właściwa rzecz do zrobienia. Wiedziała, że jeżeli to zrobi, wszystko zniknie. Jej ojciec, jej matka, a nawet prawda tamtej niedorzecznej i tragicznej historii.

Uderzyła. Dwa ciosy i jej ojciec upadł na ziemię twarzą do podłogi. Matka popatrzyła na nią z nienawiścią tak głęboką, że Rekla miała nie zapomnieć tego spojrzenia do końca życia. W jej przypadku wystarczył jeden cios, po czym krzyki ucichły i na dom opadła cisza. Ta dziwna cisza pachniała pokojem, a Rekla zaczęła bezgłośnie płakać.

Uciekła. Przekroczyła wszelkie granice. Po tym, co zrobiła, nie było już powrotu. Wykorzystywała swoje zdolności łowieckie, żyła, błąkając się po zaroślach. Jej twarz zaczęła pojawiać się na ścianach domów, narysowana na obwieszczeniach obiecujących nagrodę za złapanie przestępców. Ludzie patrzyli na nie i kręcili głowami. Teraz wszyscy wiedzieli, kim była i do czego była zdolna.

Jestem zła.

Gdyby tamten człowiek przybył dzień później, umarłaby. Przestałaby walczyć, polować i pozwoliłaby sobie umrzeć. Miała dwanaście lat i żadnej chęci życia. Ogrom tego, co zrobiła, zdruzgotał ją.

Mężczyzna pojawił się za jej plecami, nie czyniąc żadnego hałasu, a kiedy Rekla odwróciła się z przerażeniem, uśmiechnął się.

— Spokojnie, nie jestem tutaj po to, żeby cię zdradzić.

Po raz pierwszy, odkąd się urodziła, ktoś nie potraktował jej jak złą. Emocje były zbyt wielkie i cały ból ostatnich lat zebrał się w rozpaczliwym płaczu, a mężczyzna tulił ją do siebie.

Był ubrany całkiem na czarno i poruszał się w sposób zwinny i elegancki. Mówił, że jest Zwycięskim, i miał ze sobą czarny sztylet z rękojeścią i gardą w kształcie węża oraz mnóstwo innych rodzajów broni.

— Znam cię, Reklo, i wiem o tobie wszystko. Wiem, że zabiłaś swoich rodziców, i wiem, że lubisz zapach krwi.

Dziewczynka zarumieniła się i opuściła wzrok, czuła się winna.

Mężczyzna wziął jej podbródek w palce i podniósł jej głowę.

— Nie ma żadnego powodu, żebyś się wstydziła. Popatrz mi w oczy.

Zrobiła to z ociąganiem.

— Masz dar, Reklo, a to, co zrobiłaś, jest nadzwyczajne.

Przełknęła ślinę.

— Jestem zła… Wszyscy w wiosce to wiedzą.

Człowiek gwałtownie pokręcił głową.

— Ty jesteś wyjątkowa. Głupcy nazywają to niegodziwością, ale mądrzy — sprawiedliwością. Bez twojej wiedzy mój bóg, Thenaar, działał przez ciebie, aby objawić swoją chwałę.

Wystarczyły te słowa. Bóg, który poruszał jej rękami. A jej przekleństwo darem. Oczy jej rozbłysły.

W ten sposób poznała Thenaara i dowiedziała się, że ona sama jest Dzieckiem Śmierci. Zrozumiała, że myliła się przez te wszystkie lata, uważając się za przeklętą. Cóż za straszliwe nieporozumienie i ileż niepotrzebnego cierpienia! Ona po prostu została wybrana przez Thenaara, który stworzył Zwycięskich.

Przeznaczeniem Zwycięskich było zabijanie wszystkich innych, tych, którzy nie wierzyli w Thenaara i nie zostali przez niego wybrani. Ich krew należało ofiarowywać bogu, dopóki nie powróci on na ziemię.

A ona była jedną z niewielu. Bo nawet wśród Zwycięskich nie było powszechne czerpanie takiej przyjemności z zabijania. To było jak odkrycie nowego świata. Już nie musiała czuć się winna, już nawet nie miała żadnego powodu, aby wymierzać sobie niepotrzebne kary. Trzeba było natomiast okazywać zadowolenie i radować się, że zostało się wybranym. Cała udręka tamtych lat rozwiała się w mgnieniu oka, a Rekla poczuła w sobie spokój, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Postrzegała teraz swoich rodziców jako takich, jakimi naprawdę byli: nikczemnymi i nieznaczącymi istotami, których zabicie było czymś ze wszech miar właściwym.

Thenaar stał się dla niej wszystkim. Ten bóg wybrał ją, a ona odda mu się całkowicie. Będzie celem jej życia i Rekla poświęci mu każdy swój oddech i nie umrze, zanim nie zobaczy jego chwały nad Światem Wynurzonym.

Thenaar szybko się jej odwdzięczył. Zdarzyło się to przy jednej z pierwszych okazji, kiedy Rekla klęczała przed jego posągiem i modliła się. Był to tylko szept, słaby i pospieszny, ale w głębi duszy dziewczyna usłyszała kilka słów. To bóg do niej mówił. Rozpłakała się ze wzruszenia, w mgnieniu oka pojęła, jaka jest jej prawdziwa misja, i prosiła go, aby jej nigdy nie opuszczał; ona w zamian za to odda mu całą siebie.

Rzeczywiście, lata mijały i Rekla zajmowała coraz ważniejsze stanowiska w Gildii, aż stała się jedną ze starszyzny.

Nabyła praktyki w dziedzinie trucizn, studiowała botanikę, i to nawet z książek osobiście spisanych przez Astera. Jej triumfem był eliksir czyniący ją wiecznie młodą. Wydestylowała go sama i napawał ją szczególną dumą. Był to niezmiernie trudny do przygotowania specyfik, którego używała tylko dla siebie i którego zazdrośnie strzegła. Nie robiła tego z próżności, nie interesowało ją zachowanie urody. Jej ciało było tylko maszyną, sztyletem w dłoniach Thenaara. Robiła to dla boga. Do ostatniej chwili, do swojego ostatniego tchnienia chciała mu służyć, wykorzystując maksimum swojej siły. Śmierć i tak miała nadejść, ale zastanie ją młodą i żwawą jak niegdyś, wciąż skuteczną, wciąż śmiercionośną.

Było to szczęśliwe życie, tak. Bo było to życie, które miało cel. Jej dzieciństwo pozbawione było wszystkiego, było miotaniem się w ciemności w poszukiwaniu niemożliwej do osiągnięcia ulgi. Natomiast odkąd poznała Thenaara, jej egzystencja rozjaśniła się, a droga jawiła się przed nią prosta, pewna. Wiedziała, że w głębi każdego cierpienia był on, jej bóg, i że zawsze będzie.

Potem pojawiła się Dubhe. Nie chodziło o samą jej obecność. Rekla bez trudu zgodziła się, żeby wziąć ją pod swoje skrzydła. Myśl, żeby mieć kogoś całkowicie do swojej dyspozycji i absolutnie podporządkowanego, ekscytowała ją. Dopiero ucieczka dziewczyny wszystko zniszczyła.

Potraktowała ją jako swoją osobistą porażkę. Dubhe została jej powierzona i umknęła jej sprzed nosa. Gdyby jednak chodziło tylko o poczucie winy, wiedziałaby, jak sobie z tym poradzić. Niestety, szło o coś więcej.

Tego dnia, kiedy odkryto ucieczkę Dubhe, Rekla zrozpaczona pobiegła do świątyni. Rzuciła się na ziemię z dłońmi skierowanymi ku górze.

— Przebacz mi, Thenaarze, proszę cię, przebacz twojej nieudolnej służebnicy! Przemów do mnie, powiedz, co mam robić, a będę twoją ręką!

Z góry nie padło żadne słowo, żadne pocieszenie. Tylko cisza.

Długie godziny spędziła na pokucie, inne na modlitwie, ale wszystko daremnie. Thenaar milczał oburzony, a Rekla była zrozpaczona. Osobiście zaoferowała się pójść na poszukiwanie Dubhe, bo sądziła, że to jedyny sposób na przebłaganie gniewu boga. Kiedy krew tej zdrajczyni zostanie wlana do basenu, Thenaar znów do niej przemówi. Rekla nie mogła się tego doczekać, rozpaczliwie potrzebowała usłyszeć go jeszcze raz. Myślała nawet, żeby zabić młodzieńca, który był razem z Dubhe, i złożyć go w ofierze w oczekiwaniu na śmierć dziewczyny. Jednak jemu też udało się jej wymknąć, on też zniweczył jej plany.

Reklę wypełniała nieprzebrana złość, której tylko częściowo dała upust, masakrując Dubhe. Ale to nie wystarczyło.

Tamtego wieczoru wlała do eliksiru dwie krople więcej. A teraz czekała na jęki dziewczyny, efekt trucizny. Nie umrze, ale będzie cierpiała, i to bardzo.

Kiedy pierwszy lament dotarł do jej uszu, Rekla uśmiechnęła się.

11. Niewola

W połowie nocy Dubhe poczuła ją obok siebie. Z trudem odwróciła oczy i zobaczyła błysk innego spojrzenia. Pomyślała o tych wielu razach, kiedy podczas podróży zdarzało się, że ona i Lonerin widzieli połyskiwanie oczu w gęstwinie. Teraz było tak samo. Oczy Rekli były oczami dzikiej bestii.

— Słyszałam, jak jęczałaś — powiedziała.

Jej głos miał mrożący krew w żyłach spokój.

Dubhe poczuła mdłości na widok tej kobiety, zwłaszcza że w piersi czuła podnoszące się z głębi żądanie. Zacisnęła zęby, aby słowa nie wypłynęły jej na usta, ale Rekla i tak zrozumiała.

— Wiem, czego chcesz.

Uśmiechała się. Taką właśnie Dubhe zobaczyła ją po raz pierwszy, uśmiechniętą.

Rekla wyciągnęła z chlebaka ampułkę i kołysała nią przed jej twarzą. Dubhe wiedziała, co w niej jest, i poczuła w głębi swego brzucha wszechogarniającą obecność Bestii. Powstrzymała się jednak.

— Chcesz ją? — spytała przymilnie Rekla. — Taka zdrajczyni jak ty nie zasługuje na nią. Ty zasługujesz tylko na cierpienie — zacisnęła dłoń na buteleczce.

Była zadowolona, jej mieszanka wywołała właściwy efekt.

— W eliksirze, który ci dałam, było coś, czego nie powinno tam być, dlatego źle się czujesz. Mam doprowadzić cię do świątyni żywą, ale nikt nie rozkazał mi, w jakim masz być stanie.

Dubhe zazgrzytała zębami. Oto, skąd się wzięło to dziwne, bolesne otępienie. Poczuła, że mdleje.

— Nie chcę go — powiedziała. Jej głos drżał. Było to żałosne kłamstwo.

— Gdybyś mogła się poruszyć, wyrwałabyś mi go z rąk.

Dubhe jęknęła. Nie mogła już dłużej tego znieść. Nie mogła tak bardzo się upokorzyć tylko dlatego, aby po prostu przeżyć. Nie teraz, kiedy poza murami swojej niewoli zobaczyła coś innego. I nieważne, że ten nowy świat był nie dla niej. Istniał.

— Ja natomiast dam ci się pomęczyć — ciągnęła dalej Rekla.

— Do jutra rana, a może nawet jeszcze dłużej.

— Jeżeli będzie ze mną źle, nie będziemy mogli wyruszyć.

Rekla wzruszyła lekceważąco ramionami.

— Mój bóg prosi mnie, abym cię teraz nie zabijała, a ja go posłucham. Ale nie sądzę, aby rozgniewał się za tę małą satysfakcję, na jaką sobie pozwolę. Wiesz, że patrzenie, jak cierpisz, to dla mnie wyszukana przyjemność.

Dubhe poruszyła związanymi za plecami dłońmi, ale próba uwolnienia się była daremna.

— Dlaczego mi to robisz?

Rekla wydawała się szczerze zdumiona.

— Dla mojego boga.

— Ja nie mam z tym nic wspólnego! — wrzasnęła Dubhe. — Staram się tylko ocalić własną skórę.

— Nawet gdyby to była prawda, ośmieliłaś się oszukać Thenaara, a za to nie ma przebaczenia.

Rekla zbliżyła się do niej. Lekko musnęła jej ranę na ramieniu i Dubhe jęknęła. Strażniczka położyła dłoń na jej ustach.

— Ciii, jeśli nie przestaniesz, obudzisz Filię, a to jest chwila tylko dla mnie i dla ciebie.

Dubhe zamknęła oczy, nie chciała dać jej tej satysfakcji współudziału.

— Nie ma ratunku, Dubhe. Nigdy nie było. Yeshol wierzył, że jesteś Dzieckiem Śmierci, i byłaś nim, ale wyrzekłaś się swojej natury. Ale przed Thenaarem nie można uciec, a on przemienił cię w śmiercionośną maszynę przydatną dla naszej sprawy.

Dubhe mocno potrząsnęła głową.

— Nigdy nie byłam jedną z was i nigdy nią nie będę!

— Bestia jest jedną z nas, Bestia jest Thenaarem! Dubhe, to ja przygotowałam igłę, którą wstrzyknięta została twoja klątwa. Trzymałam ją w dłoniach i dałam ją tamtemu chłopaczkowi. Wiedział, że musi umrzeć, ale i tak poszedł, bo takie było jego przeznaczenie.

Dubhe rzuciła jej palące spojrzenie.

— Zaś twoje przeznaczenie to bycie barankiem ofiarnym. Thenaar używał cię, dopóki mógł, bo przelałaś dla niego krew, i to wiele razy.

Prawda tych słów uderzyła ją niczym policzek.

Rekla zbliżyła się jeszcze bardziej i Dubhe ze wstrętem poczuła na szyi powiew jej oddechu.

— Zabiję cię własnymi rękami. Basen wypełni się twoją krwią, a Bestia pożre cię od wewnątrz. Już żaden eliksir cię nie uratuje, Dubhe. — Uśmiechnęła się do niej złośliwie. — Ty i Thenaar jesteście jednym. I będziesz mu służyła do końca, czy tego chcesz, czy nie.

Zgroza tych słów przewyższyła wszelki ból. Dubhe poczuła, jak na jej skroniach zaciska się imadło strachu. Ale było coś jeszcze, czego wcześniej nie znała.

— Nie! — krzyknęła znowu. — Ja nie należę do Thenaara! I nie umrę w tym przeklętym basenie z twojej ręki! Ja do was nie należę!

Gardło jej pulsowało, jej chrapliwy i pełen cierpienia głos rozdarł ciemność nocy. Jakiś ptak poderwał się do lotu.

Po kilku sekundach pojawił się Filia ze sztyletem w dłoni: najwyraźniej cały ten zgiełk w końcu go obudził.

— Majaczy — powiedziała Rekla.

— Co jej jest?

— Rany, nic poza tym. Nieco eliksiru jutro rano wszystko rozwiąże. Możesz spać dalej.

— Patrzył na nią niepewnie.

— Powiedziałam: śpij — syknęła znowu Rekla.

Filia powoli odszedł.

Siedziała nieruchomo, wpatrując się w Dubhe.

— Zobaczymy, czy należysz do Thenaara, czy nie.

Zacisnęła pięści i skierowała się do swojego posłania.

Dubhe nie zasnęła. Wszystko ją bolało, ale wydawało jej się, że mała część ciężaru, jaki przygniatał jej serce, znikła. Wreszcie podjęła decyzję. Nadeszła ona niespodziewanie, jako owoc bólu i frustracji.

Przez prawie dziesięć lat szła naprzód, niczego nie oczekując, nawet nie starając się przerwać niepowstrzymanego nurtu wydarzeń. Opieranie się nie miało przecież sensu, a może po prostu tak było trzeba.

Ale czy trzeba było też zostać tam i dać się pożreć Bestii? Czy trzeba było pozwolić, aby jej życie dopełniło się w takim daremnym geście? Czy to było właściwe? A Świat Wynurzony? Jego tysiące mieszkańców, czy zasługiwali na to?

Nie! Opuściła Dom na zawsze i nigdy tam nie powróci.

Ucieknie — nie ma znaczenia, jakie to będzie trudne — i sama dalej będzie wypełniać misję. Dlaczego miałaby sądzić, że wszystko jest skończone? Tylko dlatego, że straciła nadzieję?

W chwili, kiedy widziała Lonerina po raz ostatni, nie zostawił jej w spadku tylko swojej nienawiści. Na samym końcu uśmiechnął się. Był pewien, że ona pójdzie naprzód, że będzie szła dalej, także dla niego. I ona to zrobi. Musi! Wreszcie miała swój własny cel.

Dzień podniósł się pod głęboką różowością nieba i kopniak przywołał Dubhe do teraźniejszości. To Rekla stała nad nią z wściekłym spojrzeniem. Brutalnie zmieniła jej opatrunki, z intencją sprawienia jej bólu, po czym zmieszała w miseczce kilka składników i dała jej do wypicia ziołowy napój. Miał inny smak, co oznaczało, że tym razem nie było w nim dziwnych dodatków. Następnie mocniej zacisnęła jej węzły na nadgarstkach i kostkach, i zarzuciła ją na ramiona Filii.

— Tylko żadnych numerów — ostrzegła, chwytając ją za włosy i podnosząc jej głowę. — W przeciwnym razie wiesz, co cię czeka.

Dubhe czuła się źle. Zanim będzie w stanie uciec, musi trochę poczekać, przynajmniej parę dni. Mieszanka z pewnością zawierała narkotyk, którego Rekla używała, aby ją poskramiać. Pomyślała, że musi znaleźć sposób na zachowanie przytomności, a następnym razem jej się uda. A potem, przed ucieczką, musi koniecznie ukraść kilka buteleczek dla Bestii. Rekla zabrała sakwę Lonerina i przeniosła jej zawartość do własnego chlebaka. Zawsze nosiła go przewieszony ukośnie przez ramię, a nocą obejmowała go w uścisku.

Podróżowali cały dzień, a Dubhe starała się sprawiać wrażenie bardziej ogłuszonej, niż była w rzeczywistości. Chciała móc przestudiować zachowania swoich prześladowców, znaleźć ich słabe punkty. Kiedy zrobili postój, aby ją opatrzyć, zauważyła, że Filia traktował ją łagodnie. Nie był taki jak Rekla, może powodowała nim litość. Łagodnie dotykał rany; będzie musiała skorzystać z jego wsparcia. Byli bardzo źle dobraną parą, to dziwne, że Yeshol wysłał ich razem. Może powinna wykorzystać istniejące między nimi różnice, żeby znaleźć sposób ucieczki.

Znowu spędziła noc na czuwaniu. Była wyczerpana, ale koniecznie musiała przeanalizować sytuację. Za każdym razem, kiedy robiła się senna, obracała się trochę na stronę zranionego ramienia. Nie sprzyjało to gojeniu się rany, ale ból pomagał jej nie zasnąć.

Kontrolowała sen dwójki swoich nieprzyjaciół. Zauważyła, że oddech Filii po paru godzinach stawał się cięższy, zaś Rekla budziła się w regularnych odstępach czasu, aby rozejrzeć się wokół. Nie wydawała się w pełni czujna, ale Dubhe nie dałaby za to głowy. Była wrażliwa na każdy najmniejszy odgłos i kiedy dawał się słyszeć szelest zaledwie ciut bardziej nienaturalny od innych, jej dłoń błyskawicznie sięgała po sztylet, a oczy szeroko się otwierały.

Nigdy nie wypuszczała torby. Trzymała ją w ramionach, zaciskając w dłoni pasek.

Nagle zobaczyła, że Rekla całkiem się obudziła i wstaje. Drżała. Dubhe przymknęła oczy, aby nie dać się przyłapać. Rekla grzebała nerwowo w chlebaku, a jej ramionami wstrząsały dreszcze. Jej ręce wydawały się wysuszone i starcze. Twarz też miała w sobie coś innego niż zwykle. W świetle księżyca Dubhe zauważyła, że skóra Strażniczki jest postarzała i pełna zmarszczek. Doznała olśnienia.

Toph, kolega, którego Yeshol przydzielił jej do jej pierwszego zadania w Gildii, powiedział kiedyś: „Widziałem ją tylko z daleka… Była przygarbiona, a jej skóra… jak gdyby nagle odzyskała swoje lata”.

Rekla używała eliksiru, żeby się odmłodzić. Jeżeli nie brała go w regularnych odstępach, gwałtownie się starzała. To z pewnością był jeden z takich momentów.

Dubhe otworzyła oczy i wzmogła czujność. Nie bala się, że zostanie odkryta, Rekla zdawała się zbyt zaaferowana, żeby pilnować swojej więźniarki. Wyciągnęła z chlebaka ampułkę.

Dubhe starała się wyryć sobie w pamięci cechy tego pojemniczka, skoro nie można było określić koloru. Rekla podniosła do ust małą buteleczkę i napiła się, odrzucając głowę do tyłu. Jej ciało przebiegł ostatni dreszcz, po czym ramiona wyprostowały się, a czoło wygładziło. Spokojnie położyła się na posłaniu i zasnęła.

Dubhe uśmiechnęła się w ciemnościach. Ta noc okazała się dobrym doradcą.

O świcie Rekla jak zwykle kopnęła ją w bok. Dubhe udała, że się budzi, i spojrzała na nią, nie skarżąc się na ból. W jej wzroku malowało się tak oczywiste wyzwanie, że Rekla znów uderzyła ją, aby ją ukarać.

Filia powstrzymał ją, łapiąc za ramiona.

— Zostawcie, ja się tym zajmę.

Rekla otrząsnęła się gwałtownie.

— Nie dotykaj mnie!

— Przebaczcie mi… wybaczcie, ale uspokójcie się!

W gestach Filii widać było jakąś dziwną formę troski, na którą Rekla odpowiadała z odrazą, ale jednocześnie całkiem naturalnie. Musieli już razem pracować.

— Ona mnie prowokuje — powiedziała Rekla z urazą. — Ale kiedy zanurzę mój sztylet w jej sercu, już nie będzie tak na mnie patrzeć! — Splunęła na ziemię i oddaliła się.

Filia odczekał kilka chwil, po czym podniósł Dubhe.

— Dlaczego tak się upierasz, żeby ją denerwować? — rzucił przez zęby.

Dubhe nie potrafiła odpowiedzieć. Mężczyzna miał zatroskane spojrzenie. Wydawał się szczerze zaniepokojony stanem swojej towarzyszki.

Pomógł Dubhe dojść do siebie i popatrzył jej w twarz.

— Tu niedaleko jest rzeka. Chcesz się obmyć?

Dubhe popatrzyła na niego ze zdumieniem, zaś Rekla, usłyszawszy to, nadbiegła.

— Zwariowałeś czy co?

— Jest ryzyko infekcji. — Głos Filii lekko zadrżał. Bał się.

— Uważaj, nie daj się oszukać — syknęła jego towarzyszka.

— Musi dotrzeć do Domu, oddychając, nic więcej.

— W ten sposób ryzykujemy, że tam wcale nie dotrze.

Rekla zaczęła chodzić tam i z powrotem jak dzikie zwierzę w klatce. Filia miał rację, to ona w żaden sposób nie chciała złagodzić cierpień Dubhe. Ale nie miała wyjścia i w końcu dała znak głową.

Filia pomógł dziewczynie wstać, ciągnąc ją za ramiona, jak gdyby chciał pokazać, że nie powodowała nim litość. Dubhe wiedziała, że Rekla znajdzie sposób, by zemścić się za to ustępstwo. Tego wieczoru będzie musiała uważać, żeby nie wypić eliksiru.

Kiedy już była w stanie utrzymać się na nogach, ogarnęły ją gwałtowne zawroty głowy.

— Oprzyj się — powiedział jej Filia.

Dziwnie było słyszeć, jak ktoś z Domu odzywa się w ten sposób. W Gildii bardzo rzadko zważano na bliźniego.

— Moja pani jest tylko nerwowa — wyszeptał jej do ucha niezwykle zatroskanym głosem. — Nie rób nic, co by ją mogło rozzłościć, tak będzie lepiej — dokończył.

Zrobili zaledwie kilka kroków i Dubhe dostrzegła niedalekie źródło przejrzystej wody.

— No już, pospiesz się — powiedział Filia. — Zabrałem cię stamtąd tylko po to, żeby się uspokoiła. Gdyby coś ci zrobiła przed dotarciem do Domu, gorzko by tego pożałowała.

Dubhe pomyślała, że teraz wszystko jest jasne. Zastanawiała się wcześniej, dlaczego Yeshol zestawił razem tę parę, która na pierwszy rzut oka zdawała się dziwna. Filia uwielbiał Reklę i w pewnym sensie czuwał nad nią, mitygując jej żar i gwałtowność.

Pochyliła się, prawie padając na ziemię. Była niesamowicie słaba, a to z pewnością nie pomoże jej uciec. Podniosła głowę i zobaczyła w wodzie swoje odbicie. Nie rozpoznała się. Część jej twarzy była opuchnięta, a całość pełna krwawych wybroczyn. Rekla miała rację: nieźle sobie użyła.

Od razu zanurzyła w wodzie całą głowę i poczuła ulgę, kiedy chłód ukłuł ją w policzki. Chciałaby zamoczyć się cała, nadzwyczajnie tego potrzebowała, ale mężczyzna złapał ją za włosy i wyciągnął.

— Zwariowałaś? Chcesz umrzeć?

Dubhe odwróciła wzrok.

Z pomocą Filii przemyła sobie ranę wodą, po czym on zmienił jej opatrunek i rozsmarował przygotowany przez Reklę specyfik.

— Nie łudź się — powiedział, patrząc na nią surowo. — Robię tak tylko po to, żeby moja pani mogła dokonać swojej zemsty w Domu, to dlatego potrzebuję cię żywej.

Dubhe zauważyła, że miseczka zawierająca mazidło jest szklana. Nie mogła przepuścić takiej okazji. Kiedy Filia skończył ją opatrywać, poruszyła się niedostrzegalnie i miska, wysunąwszy mu się z palców, upadła na ziemię. Dziewczyna błyskawicznie przykryła ją dłonią. Usłyszała odgłos pęknięcia, ale nic po sobie nie pokazała.

Filia westchnął poirytowany.

— Wszystko jedno, i tak już skończyłem.

Pomógł jej wstać. Dubhe wsunęła dłoń do kieszeni. W środku — kawałeczek szkła. Kiedy wrócili, została zmuszona do wypicia eliksiru. Jej usta wypełnił gorzki smak: Rekla znowu czegoś dodała. Udało jej się wylać trochę podczas picia, ale ilość, jaka spłynęła jej po gardle, i tak wystarczyła, aby ją otumanić i sprawić, że spędziła kolejną piekielną noc w szponach konwulsji. Rekla, zanim się położyła, przez dłuższy czas siedziała obok niej. Czuwała nad nią i rozkoszowała się, słysząc, jak jęczy z bólu. Dubhe obiecała sobie wytrzymać jeszcze tylko jeden dzień, więcej nie da rady.

Następnego ranka to znowu Filia podawał jej eliksir. Jego dłoń była o wiele mniej nieubłagana niż Rekli, a jego determinacja, żeby wywołać jej cierpienia, o wiele mniejsza. Dubhe wystarczyło udać słabszą i bardziej otępiałą, niż była w rzeczywistości. Część płynu wylała się, kiedy piła, a trochę wypluła, korzystając z chwili, kiedy Filia oddalił się, aby oddać Rekli buteleczkę. Przy tak niewielkiej ilości eliksiru w ciele musiał to być właściwy moment na ucieczkę. Postanowiła, że zrobi to jeszcze tej samej nocy.

Jeszcze jeden dzień — powtórzyła sobie. — Tylko jeden.

Szczęście uśmiechnęło się do niej.

Po kolejnym dniu marszu rozbili obóz później niż zwykle, a ciemność zapadła błyskawicznie. Chmury od czasu do czasu zakrywały księżyc. Kiedy Dubhe usłyszała, że Rekla i Filia zasnęli, wyciągnęła kawałek szkła i zaczęła rozcinać liny krępujące jej nadgarstki i kostki. Sherva był doskonałym nauczycielem. Zajęło jej to trochę czasu, ale w końcu była wolna. Podniosła się, starając się robić jak najmniej hałasu.

Kręciło jej się w głowie. Oparła się o drzewo i zmusiła do utrzymania pozycji. Musiała się przyzwyczaić. Nie była w pełni sił, ale czuła, że może jej się to udać.

Wzięła kilka kamieni i spróbowała się zbliżyć do Rekli i Filii.

Już po pierwszym kroku Dubhe kobieta wzdrygnęła się lekko. Dziewczyna znieruchomiała. Sen był dla Rekli cienką zasłoną, wystarczało bardzo niewiele, żeby ją przebudzić. Dubhe wysilała się do granic swoich możliwości. Starała się działać lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, lepiej niż kiedy wykradała woreczki z klejnotami z dłoni śpiących ludzi, lepiej niż kiedy ćwiczyła z Shervą poruszanie się cicho jak duch.

Wolno, powoli!

Zajęło jej to wiele minut, ale wreszcie znalazła się przed obliczem Rekli. Mogła policzyć jej wszystkie piegi, widziała jej lekko uchylone usta i czerwone dziewczęce policzki. Poczuła tylko wstręt i pragnienie zabijania, silne jak nigdy wcześniej. Utkwić nóż w jej sercu, zabić ją… Ale nie mogła. Zabiłaby jedno z dwojga, nie obydwoje. W swoim stanie jednak nie mogłaby powalić nawet Filii. Nie, musiała po prostu uciec.

Przycupnęła, a trawa zaszeleściła pod jej kolanami. Rekla lekko zacisnęła oczy.

Sakwa leżała tam, w jej ramionach, ale Dubhe nie mogła jej wyciągnąć. Zaczęła więc wyjmować ampułki jedną po drugiej, każdą z nich zastępując kamieniem.

Była to niekończąca się praca, przy której jej czoło pokryło się potem. Jej ruchy musiały być płynne, dokładne i delikatne. Zaczęły jej się trząść ręce. Rekla spała niespokojnie, było jasne, że wkrótce się obudzi. Gdyby tak się stało, byłby to koniec, a Dubhe nie mogła sobie na to pozwolić. Kontynuowała niezmordowanie z bolącymi ramionami, dopóki nie wzięła z torby wszystkiego, czego potrzebowała. Wtedy się oddaliła.

Odetchnęła głęboko i sprawdziła swój łup: dwie buteleczki z eliksirem przeciw Bestii, bardzo nędzna ilość, i trzy ampułki podobne do tej, z której Rekla piła poprzedniej nocy. Nimi zajęła się najpierw. Odkorkowała je i wylała ich zawartość na ziemię.

Nie mogła jej zabić, ale mogła sprawić, aby umarła, pożarta przez swoje lata.

Był też sztylet, jej sztylet, sztylet Mistrza. Odzyskała go! Przywiązała go sobie w talii, a kiedy skórzany pas się zacisnął, poczuła, jak przepełnia ją nowa energia.

Na końcu przejrzała zioła. Znała je wszystkie. I były tam te, które doskonale nadawały się w jej sytuacji. Szkoda, że nie było trucizn, najwyraźniej Rekla nie uznała ich za konieczne.

Niewiele czasu zajęło jej przygotowanie wszystkiego przy użyciu jednej z opróżnionych buteleczek.

Usłyszała, jak Rekla stęka i przewraca się na drugi bok. Pospieszyła się, starając się jednak nie robić hałasu. Przed dodaniem ostatniego składnika zakryła sobie twarz dłonią.

Z ampułki wydobyła się delikatna para i już to wystarczyło, aby lekko zakręciło jej się w głowie.

Łagodnymi ruchami rozlała nieco mikstury na trawę blisko ust i nosa Filii, po czym zostawiła ampułkę z połową zawartości obok twarzy Rekli. Podniosła się powoli. Trochę czasu będzie musiało upłynąć, zanim mikstura przyniesie efekt, ale oszołomi ich na tyle, by pozwolić jej uciec kilka mil.

Oddaliła się ostrożnie, idąc tyłem. Potem, kiedy Rekla i Filia znikli z jej oczu, odwróciła się i zaczęła biec.

Była wolna.

12. Gnom i dziecko

Ido nie zwlekał. Wziął konia zabitego mężczyzny, świeżego po nocnym wypoczynku, na który pozwolili mu Zabójcy, i rzucił się w pogoń. Czuł, że krew wrze mu w żyłach.

Dziękował losowi, że znajduje się w Wielkiej Krainie. Ślady tamtego konia widział jasno i wyraźnie. Odległość była niewielka, a on był lżejszy. Dogoni ich w krótkim czasie. Zabójca zdawał się kierować coraz bliżej ku ruinom Twierdzy. Niegdyś była to gigantyczna siedziba Astera: olbrzymia wieża, calutka z czarnego kryształu, widoczna z przynajmniej jednego punktu w każdej z Ośmiu Krain, ku którym długie konstrukcje wyciągały się niczym oślizgłe macki. Została zniszczona podczas Wielkiej Zimowej Bitwy i przez długi czas miejsce to pozostawało opustoszałą równiną pełną ruin i kawałków czarnego kryształu.

Potem, kiedy Dohor stał się wystarczająco potężny, postanowił uporządkować te ziemie. Było jasne, że chciał wybudować tu wielki pałac, w którym miał zamieszkać, kiedy tylko zostanie władcą całego Świata Wynurzonego. Rzeczywiście, terytorium to pełne było niewolników, Famminów, gnomów i ludzi pracujących nad oczyszczaniem terenu z resztek Twierdzy. Jeżeli Zabójca naprawdę się tam kierował, sprawy przyjmowały ciekawy obrót: oznaczało to, że nie zawoził dziecka do Gildii Zabójców, ale do samego Dohora. Ido jeszcze mocniej popędził konia, ale nawet mimo wytężonego pędu nie mógł ich doścignąć. Obliczył, że przy różnicy ciężaru i odległości, jaka między nimi była, powinien móc ich dostrzec przed świtem. Szlak śladów jednak niezmiennie sięgał horyzontu.

W końcu dostrzegł czarny punkt. Przetarł oczy. Był zdezorientowany i zmęczony. Nie spał od wielu dni i czuwanie zaczynało dawać mu się we znaki. Pomyślał, że to przywidzenie. Tak jednak nie było. Czarny punkt pozostawał przed nim.

— No, dalej, mój piękny, ostatni wysiłek — popędził swojego rumaka, a ten przyspieszył.

W miarę, jak się zbliżał, czarny punkt coraz wyraźniej nabierał kształtów konia. Ido poczuł mocne uderzenie serca. To oni. Noc szalonego pościgu i udało mu się. Położył dłoń na mieczu, nie mogąc się doczekać odwetu.

Wkrótce jednak zauważył, że zwierzę posuwało się naprzód w dziwny sposób. Nie kłusowało, ale po prostu szło z opuszczonym łbem.

Oczywiście, z dwoma osobami na grzbiecie i po takim całonocnym biegu musi być wykończony.

Odległość między nimi zmniejszała się szybko i wówczas Ido zrozumiał.

— Przeklęty drań — powiedział przez zęby.

Zatrzymał się i krzyknął do księżyca.

Wymknęli mu się sprzed nosa, wykiwali go jak najgłupszego z żółtodziobów. Koń był sam. Przez całą noc ścigał przeklętego konia samotnie przemierzającego pustynię.

Znowu wrzasnął i jego zwierzę stanęło dęba. Ściągnął lejce. Musiał się uspokoić. Zawsze myślał, że starość uczyni go mądrzejszym, jednak z upływem lat stał się tylko bardziej porywczy i zapalczywy. Utrzymanie przytomności umysłu w pewnych sytuacjach okazywało się dla niego coraz bardziej skomplikowane, a dobrze wiedział, że przecież w tej chwili było to wszystko, co mu pozostawało. Powoli zmusił swoje serce do zwolnienia rytmu i postarał się rozluźnić mięśnie.

Zastanów się… Teraz są bez konia. A ty wiesz, dokąd idą. Są we dwójkę, na pustyni, na piechotę, nie mogli się zbytnio oddalić od miejsca, gdzie spotkałeś ich wczoraj w nocy.

Zrobił w tył zwrot i znowu rzucił się do galopu.

Dopiero kiedy wzeszło słońce, Sherva pozwolił sobie obejrzeć się za siebie. Nie był do końca pewien, czy jego sztuczka mogła zadziałać. Z pewnością, gdyby nie noc i fakt, że gnom był tak wzburzony, nie udałoby mu się. A jednak wydawało się, że wszystko poszło dobrze.

Chłopczyk leżał nieruchomo na jego barkach. To on sprawił mu najwięcej problemów. Od razu próbował się wyrywać, a wtedy Sherva uciekł się do mocniejszych środków: uderzył go pięścią i dziecko w jednej chwili omdlało. Zabójca wiedział jednak, że to nie wystarczy. Jeżeli chciał doprowadzić go do Yeshola i ukończyć misję, musiał unieszkodliwić go na cały dzień. Chciał jednak, żeby był żywy. Przez chwilę pomyślał, aby zostawić go tam, na pustyni — w gruncie rzeczy stanowił dla niego tylko kłopot. On zaś byłby wolny. Żadnej Gildii, żadnych więzień. Albo mógłby stanąć przed Yesholem i pokazać mu jego głowę. Wreszcie przestałby klękać przed bogiem, którego nienawidził. Ale to też była tylko niejasna mrzonka. Przez całe życie potrafił dobrze oceniać sytuację i własną siłę w oczekiwaniu na właściwy moment, w którym mógł uderzyć. A ten nim nie był.

Dlatego wyjął z kieszeni buteleczkę, którą Rekla dała mu przed wyjazdem.

„Wszyscy wiemy, jakim demonem była ta Nihal — powiedziała. — Jeżeli wnuk ma w sobie choćby ułamek jej rozedrgania, nie będzie ci łatwo prowadzić go ze sobą. Przygotowałam magiczny napój, którego możesz użyć w razie potrzeby. Utrzyma go w stanie otępienia przez cały dzień”.

Sherva potrząsnął głową, ale nie miał wyjścia. Odwrócił chłopca i otworzył mu usta. Wypływał z nich strumyczek krwi. Prawdopodobnie wcześniej złamał mu ząb, ale dla niego był to nieznaczący szczegół. Najważniejsze, żeby napój spłynął do gardła.

Teraz jednak był zmęczony, musiał się zatrzymać, aby odzyskać siły. Położył chłopca na ziemi i wziął bukłak, żeby się napić. San obserwował go przez wpółotwarte oczy i chociaż był oszołomiony i odrętwiały, było to spojrzenie pełne nienawiści.

Sherva przyjrzał mu się z wysoka.

— Twój wybawca o tej porze już nie żyje. Nie masz co się tak patrzeć.

Chłopiec nie odpowiedział, skoncentrowany na walce z efektami eliksiru o utrzymanie świadomości za wszelką cenę. Miał niezły hart ducha, nie ma co.

Sherva nie zwrócił na to uwagi, wylał na siebie trochę wody i przez chwilę ociągał się, zanim wziął go z powrotem na plecy. Musiał iść naprzód, gnom mógł już być na ich tropie.

Dopiero o świcie następnego poranka Idowi udało się znaleźć miejsce, gdzie Zabójca opuścił konia. Był bardzo zręczny. Praktycznie zeskoczył z biegnącego zwierzęcia, dzięki czemu w śladach nie można było zauważyć żadnej niespójności. Musiał być nadzwyczaj zwinny, ale to Ido już podejrzewał. Dwa ciała spadające z konia powinny zostawić na ziemi o wiele głębszy ślad. Natomiast według wszelkiego prawdopodobieństwa mężczyzna wylądował na nogach i od razu zaczął biec. Ido przez kilka chwil kontemplował sytuację z wysokości swojego konia. Była to sztuczka głupia, ale skuteczna. Zabójca wyliczył wszystko co do najmniejszego szczegółu: czas, jaki zajęłoby mu odnalezienie właściwego tropu, i fakt, że do tej pory wiatr częściowo zatrze już ich ślady.

Oto, jak porusza się Zwycięski — pomyślał.

Poczuł natychmiastowy podziw dla tego Zabójcy. Był to prawdziwy wróg, równy mu wojownik.

Nawet jeżeli ty zostałeś wyszkolony w zacieraniu siadów, to ja z kolei nauczyłem się odnajdować nawet te najsłabsze. I podążył spojrzeniem za śladami.

Jego przeciwnik miał z pewnością przewagę, ale on też miał asa w rękawie: doskonale wiedział, dokąd się kieruje.

Sen zaczynał stawać się palącą potrzebą, koń też był nader zmęczony. Ido przez kolejną noc pędził na granicy swoich możliwości i już po trochu tracił orientację.

Teraz jednak ślady były świeże i wyczytał z nich, że Zabójca był tak samo zmęczony jak on — jego kroki były krótkie, powłóczył nogami. Niósł też na ramionach dziecko i ten ciężar musiał go wykończyć.

Ile waży dwunastoletni chłopiec?

Nie miał pojęcia. Nie miał dzieci i czasami ten ich brak mu ciążył. Ktoś kiedyś mu powiedział, że bez dzieci życie nie ma sensu, i tylko bogowie wiedzieli, jak bardzo chciałby mieć dziecko z Soaną. Los jednak sprawił, że spotkali się, kiedy byli już starzy.

„Gdybyś zajmował się więcej mną, zamiast zawsze myśleć o wojnie… „ — Soana u jego boku miała nadąsaną twarz, którą bardzo lubił. Nie była naprawdę zła, udawała. Często odgrywali tę scenkę.

„Masz rację” — burknął.

Uśmiechnęła się słodko.

„Ja też byłam już za stara”.

„No to powinienem był pokochać cię wcześniej. Bo ja kochałem cię na długo, zanim ty mnie zechciałaś”.

„Wiem”.

Ido wyciągnął dłoń, aby pogłaskać ją po policzku. Ocknął się przechylony i zobaczył, jak ziemia w szybkim tempie staje się coraz bliższa. W ostatniej chwili uczepił się lejców.

Zasnął. Nie zdając sobie z tego sprawy, przeszedł z czuwania do snu.

Stary idiota… — powiedział do siebie i wymierzył sobie siarczysty policzek.

Był zbyt zmęczony. W tym stanie nie będzie mógł walczyć. Popędził konia, musiał się obudzić. Bieg nie potrwał długo; wkrótce znalazł zupełnie świeże ślady, znak, że tamta dwójka była bardzo blisko.

Kiedy tylko zeskoczył z konia, ogarnęło go przemożne wrażenie, że powtarza rolę ze starego scenariusza. Wszystko było tak, jak poprzedniego wieczoru, tylko że on był o wiele słabszy.

Zostawił zwierzę na miejscu i zaczął się czołgać po ziemi, dopóki me zobaczył ich wyraźnie w ciemnościach nocy. Mężczyzna nie spał. Siedział odwrócony do niego plecami, a jego łysa głowa błyszczała w mdłym nocnym świetle.

Ido podniósł na chwilę wzrok. Była to cudowna noc, jasna i przejrzysta. Światło gwiazd sprawiało, że na ziemi kładły się cienie.

Chłopiec leżał na ziemi obok Zabójcy. Wydawał się wykończony i patrzył na gnoma. Ido utkwił w nim wzrok i położył palec na ustach. Nie powinien się poruszać, on sam wszystko zrobi. Zaczął posuwać się na czworakach po piasku, a San obserwował go z wytrzeszczonymi oczami.

Teraz znajdował się o krok od Zabójcy i mógł poczuć zapach jego potu: zdawało się, że w niczym się nie zorientował. Ido położył dłoń na rękojeści miecza. W tym momencie mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Miał już w ręku sztylet, gotowy uderzyć w gardło agresora. Ido ledwo zdążył skoczyć na nogi i dobyć miecza.

Przez chwilę stali nieruchomo, ze skrzyżowanym orężem, studiując się nawzajem.

— Szybki jesteś — zauważył Zabójca.

Z tym zagiętym nosem i wąskimi ustami naprawdę przypomina węża — pomyślał Ido.

— Ty też, muszę przyznać.

To była chwila. Mężczyzna skierował sztylet ku piersi przeciwnika, który stracił na chwilę czujność. On uskoczył i poczuł, jak cios przenika jego bok. Wszystkie jego mięśnie skurczyły się z bólu.

Do diabła, stary, wytrzymaj!

Przemierzył mieczem przestrzeń przed sobą, ale mężczyzna skoczył i znalazł się za jego plecami, chwytając dłońmi jego głowę.

Ido już nie dawał rady. Rana była głęboka, ręce mu mrowiły i z trudem utrzymywał w garści swoją broń.

Dlaczego on nie jest tak zmęczony jak ja?

Wolną dłonią Zabójca zacisnął mu sznur wokół szyi. Chciał go udusić. Ido spróbował zaprzeć się nogami, aby się uwolnić, ale udało mu się tylko zaczerpnąć kolejny zdławiony oddech. Uciekając się do swoich ostatnich sił, zdzielił go rękojeścią miecza, a tamten na chwilę rozluźnił uścisk. Ido wykorzystał to, żeby znowu go uderzyć, ale musnął go tylko przelotnie, zaś Zabójca znowu wymierzył w niego sztylet.

Chociaż jego odruchy były prawie stłumione, Idowi udało się jeszcze odeprzeć cios z pewną skutecznością, ale zaczynał mdleć. W tej całej ciemności podążał tylko za błyskiem ostrza sztyletu, jak gdyby wokół niego nie było niczego innego.

Raptem chwycił miecz oburącz i niewiarygodnym wysiłkiem spróbował zignorować ból rany. Tym razem go uderzył, trafił, i poczuł, jak miecz wbija się w ciało. Zabójca wydał lekki jęk, zgiął się na chwilę i sztylet wypadł mu z dłoni.

Może mi się uda — pomyślał Ido.

Podniósł się, ale tamten spojrzał na niego z uśmiechem. Obrócił się wokół własnej osi i znowu był za nim. Gwałtownie popchnął go na ziemię i gnom poczuł, jak kolanem naciska mu na łopatkę. Ból w klatce piersiowej był rozdzierający.

Zabity przez zmęczenie i starość, cóż to za idiotyczna śmierć!

Mężczyzna zacisnął mu dłonie wokół gardła. Ramiona drżały mu lekko — znak, że rana, którą wymierzył mu Ido, była głęboka. Gnom już miał dość, nie był w stanie nawet się wywinąć.

Nagle jednak poczuł, jak uchwyt się rozluźnia, po czym usłyszał głuchy odgłos upadku. Wydawało mu się to niemożliwe. Miał wolne gardło i dyszał, starając się odzyskać siły.

— Dobrze się czujesz?

Głos dziecka. W jego polu widzenia pojawiła się brudna twarz i dwoje błyszczących oczu. San. San zaatakował Zabójcę. Teraz stał przed nim, drżąc, a jego wstrząśnięta twarz była blada.

— Spokojnie, spokojnie — wyszeptał Ido, bardziej do siebie.

— Uderzyłem go w ramię, ale nie wiem, czy nie żyje…

Ido nie mógł się co do tego upewnić, ale przyjął, że jest tylko ranny. W takim razie musieli się pospieszyć, nie upłynie wiele czasie zanim Zabójca odzyska świadomość.

— Pomóż mi! — Chłopiec chwycił gnoma za ramiona i pomógł mu wstać. Ido poczuł, jak rana się rozciąga, ale najgorszy ból był w piersi. Chyba miał pęknięte żebro; wyliczył, że za niedługi czas straci przytomność.

— Zdejmij koszulę, podrzyj ją i zrób długi pas. Musisz zatamować mi krwotok.

San szlochał, pozwolił się opanować panice. Mimo to wszystkie polecenia wykonał doskonale, a Ido zauważył, że kiedy chłopiec dotykał jego rany, nie odczuwał bólu, wręcz przeciwnie.

Nie zastanawiał się, dlaczego tak było, ani nad tym, w jaki sposób dzieciak uwolnił się z lin. Musieli wsiadać na konia, nie było czasu do stracenia.

San był zręczny, a bandaże zawiązane dość ściśle, ale i tak wdrapywanie się na grzbiet konia było straszne. Ido wciąż tracił przytomność.

— Usiądź przede mną, ty poprowadzisz.

Chłopiec nie rozumiał, ale usłuchał.

— Jedź za tą czerwoną gwiazdą, która świeci na horyzoncie i wskazuje zachód. Tam jest Kraina Ognia. W dzień zobaczysz Thal, wielki wulkan… Musisz cały czas jechać w tamtym kierunku.

San płakał. Mimo wszelkich wysiłków opanował go strach, cały drżał.

— Nie zostawiaj mnie…

— San, teraz nie ma już czasu. Jedź! — powiedział Ido słabym głosem.

Koń nie ruszał się. San był jak sparaliżowany.

— Poradzisz sobie, co to takiego, jechać w kierunku czerwonej gwiazdy? Jutro mnie obudzisz i wtedy ja poprowadzę konia. Muszę zasnąć, San, muszę odzyskać siły, inaczej nie dam rady.

Chłopiec popatrzył na niego, przez chwilę milczał, po czym kiwnął głową. Kopnął w bok konia i wreszcie wyruszyli.

San cały czas płakał, ale go posłuchał. To był naprawdę odważny dzieciak i Ido, zanim stracił świadomość, uśmiechnął się do siebie.

Kiedy słońce zaczęło palić go w twarz, przebudził się gwałtownie. Wszystko było światłem, intensywnym, nie do zniesienia.

Może to są słynne zaświaty kapłanów i wkrótce przyjdzie po mnie Soana…

Ostre ukłucie bólu w piersi dało mu do zrozumienia, że nie umarł, i powoli jego wzrok odzyskał ostrość.

Przez ledwo uchylone oczy zobaczył dobrze sobie znany krajobraz: dymiący i ogromny Thal prosto przed nim, rozogniona pustynia jego ziemi. Opuścił wzrok. San pochylał się nad jego brzuchem, w brudnej i podartej koszuli, ze spuchniętym i fioletowym policzkiem. Poczuł w boku dziwne odrętwienie. Dziecko trzymało na jego ranie dłoń, jakby otoczoną niewyraźną świetlistą otoczką.

— Dzień dobry… — wymamrotał.

San zareagował, jak gdyby został ugryziony przez tarantulę.

Odskoczył w tył, nagle się od niego odrywając.

— Nic nie robiłem, przysięgam!

Ido nie zrozumiał.

— Wszystko w porządku, powiedziałem tylko „dzień dobry”.

San wydawał się zdumiony.

— Dobre wychowanie nakazuje w takich sytuacjach odpowiadać.

— Dzień… dzień dobry — wyjąkał niepewnie.

Ido wciąż był oszołomiony i z całą pewnością nie mógł myśleć o wszystkich tajemnicach, jakie krążyły wokół tego chłopca.

— Gratulacje — powiedział. — Udało ci się.

San zaczerwienił się lekko.

Gnom przebiegł dłonią po opatrunku. Był suchy, krwotok się zatrzymał, ale ból w klatce piersiowej przypomniał mu o złamanym żebrze. Przez chwilę zamglił mu się wzrok, ale musiał wstać, teraz była jego kolej, żeby prowadzić konia.

San zeskoczył i wdrapał się z tyłu.

Był dość wysoki jak na swój wiek, a włosy miały tylko lekki niebieskawy odcień. Jego oczy jednak, chociaż opuchnięte od snu i płaczu, były takie same jak jego ojca. I Nihal. Ido pomyślał ze wzburzeniem, że chłopiec jednak nie może o tym wiedzieć. San nigdy nie poznał swojej babki.

Przez jakiś czas posuwali się w milczeniu pod bezlitosnym słońcem Krainy Ognia. Ido nie był tu już trzy lata, ale wydawało mu się, że minęły wieki. Oto jego prawdziwa ojczyzna, gdzie tak krótko żył, ziemia obiecana, za którą oddał swoją krew, dom, którego nie potrafił ochronić. Było to miejsce zbyt przepełnione wspomnieniami i był wdzięczny Sanowi, kiedy przerwał to straszliwe milczenie pytaniem.

— Dokąd jedziemy?

— Wiesz, gdzie jesteśmy?

Ido poczuł, jak kręci głową.

— Nigdy nie opuszczałem Krainy Wiatru. Mój ojciec nie chce.

— Zamilkł na chwilę, skonsternowany, po czym poprawił się:

— Nie chciał.

— Jesteśmy w Krainie Ognia.

Ciekawe, czy się zdumiał. Ido nie mógł widzieć jego twarzy.

— Jedziemy w bezpieczne miejsce, które znam tylko ja. Tam dojdę do siebie, a sądząc po twoim wyglądzie, ty też tego potrzebujesz. — Zawahał się przez chwilę. — Czy to było uderzenie pięścią?

— Kiedy zostałem z tym mężczyzną sam, próbowałem się uwolnić. On położył mnie na ziemi i mocno uderzył. Złamał mi ząb.

Ido nie wiedział, co mu powiedzieć. Wróciły mu na myśl wszystkie przypadki, kiedy musiał kogoś pocieszać. Młode małżonki, matki, dzieci, zwykli przyjaciele, towarzysze broni. Ale nigdy tego nie potrafił. Wobec ogromu bólu czuł się całkiem bezradny.

— Spróbujemy cię uleczyć.

Było to najgłupsze zdanie, jakie mógł wymyślić. Był jednak zmęczony i obolały.

— W każdym razie kierujemy się w stronę akweduktu.

— Akweduktu? Tego, do którego weszła Nihal? — Głos Sana rozpalała ciekawość.

To imię, Nihal, miało w jego ustach ten sam smak, jak wtedy, kiedy wymawiali je inni ludzie: było to imię bohaterki, nic poza legendą.

— Tak, ten sam.

San oparł głowę na jego ramieniu. Teraz miał mokre policzki.

— Nigdy bym nie przypuszczał, że tam będę. Tata zawsze mi o nim opowiadał.

Znowu zamilkł. Ido poczuł, jak słowa cisną mu się na usta, tak naprawdę bez jego woli.

— Zrobiłem dla niego wszystko, Sanie, próbowałem go ocalić, ale nie można już było mu pomóc. Przybyłem za późno.

Chłopiec podniósł się.

— Widziałeś go?

— Byłem przy nim, dopóki nie umarł.

— A mama?

— Kiedy przyszedłem, już nie żyła.

San znowu oparł głowę na jego ramieniu, zatopił twarz w koszuli i zaczął gwałtownie szlochać. Ido chciałby się zatrzymać, przytulić go i powiedzieć, jak dobrze go rozumie, ale nie mógł, nie teraz, byli jeszcze zbyt widoczni, musieli najpierw ocalić swoje życie.

Dlatego, nie zważając na ból, który wywoływał ten ruch, ograniczył się do położenia mu ręki na ramieniu i ścisnął go mocno.

Jemu też chciało się płakać.

13. Samotna podróż

Dubhe pędziła przez gęstwinę do utraty tchu. Efekt środka usypiającego, jaki przygotowała, potrwa do świtu i musiała w tym czasie jak najbardziej oddalić się od swoich oprawców.

Jeszcze nie była całkiem w formie, nogi miała słabe, a oddech krótki. A jednak rozpierała ją euforia. Już od niepamiętnych czasów tak się nie czuła. Wydawało się, że wybór, jakiego dokonała, zrodzony z gniewu i frustracji, wszystko odmienił. Czuła się wolna, chyba po raz pierwszy w swoim życiu. Bestia, ciążące nad nią przeznaczenie i śmierć stały się odległe. Zanim wszystko się skończy, chciała spróbować zrobić coś wielkiego, co nadałoby im i jej ucieczce jakiś sens.

Zatrzymała się dopiero późnym porankiem, aby chciwie napić się wody z bukłaka. Potem oparła dłonie na kolanach, aby złapać oddech. Zauważyła, że las wokół niej nie milczy już wrogo: może to duchy pomogły jej odnaleźć właściwą drogę.

Nagle poczuła ucisk w żołądku. To Bestia domagała się swego. Potrzebowała eliksiru, już zbyt długo nie piła ani kropli. Wzięła buteleczkę Lonerina i otworzyła ją. Dziwnie się poczuła, trzymając ją w ręku. To było wszystko, co jej po nim pozostało. Nadzwyczaj cenny spadek, a jednocześnie zbyt ubogi.

Śmiertelnie za nim tęskniła, ale z przerażeniem zdała sobie sprawę, że jest w stanie przypominać go sobie tylko w scenie, kiedy spadał w przepaść, jak gdyby ten ostatni obraz zatarł wszystko inne. Nienawiść, jaką zobaczyła w jego oczach, była głęboka i nieodgadniona, i chociaż podróżowali razem przez miesiąc, Dubhe poczuła, że wcale go nie zna. Zawsze pozostawał tajemnicą. Chciałaby zrozumieć go lepiej i móc powierzyć mu własny ból, ale śmierć przyszła zbyt wcześnie. Jak zawsze.

Przyłapała się na myśli, że tak samo stało się z Mistrzem.

Otrząsnęła się. Nie miała pojęcia, czy ta nędzna ilość eliksiru wystarczy jej, aby dotrzeć do domu Sennara, ale musiało jej się udać, nieważne jak.

Słowa, które Lonerin powiedział jej na początku podróży, rozbrzmiały w jej umyśle kategorycznie niczym rozkaz.

„Mam misję, od której zależy los wielu osób, poświęciłem temu całe moje życie. Nie przyjmuję do wiadomości myśli, że coś mogłoby źle pójść, że mógłbym ponieść porażkę, między innymi dlatego, że to niczemu nie służy”.

Dubhe podniosła się i podjęła wędrówkę.

Kiedy dotarła nad przepaść, w którą spadł Lonerin, serce ścisnęło jej się w piersi. Przebyła tę całą drogę z powrotem i teraz gorączkowo szukała jakiegokolwiek śladu po nim: strzępka ubrania, znaku, czegokolwiek, co rozpaliłoby w niej nadzieję. Ale nic nie znalazła, jak gdyby ziemia już o nim zapomniała.

Z wahaniem wychyliła się nad przepaścią i w oczach stanął jej pewien siebie uśmiech Lonerina. Było coś bohaterskiego w sposobie, w jaki zmierzył się ze śmiercią.

Pod nią płynął burzliwy potok, nie było jednak żadnego śladu po jej towarzyszu. Tylko plama krwi na kamieniu, litościwie pozostawiona przez wodę.

Teraz była sama. Nie wiedziała, gdzie ma iść, nie miała nawet sporządzonej przez gnoma mapki. Lonerin trzymał ją w swojej koszuli i zabrał ze sobą. Dubhe pamiętała ją mgliście, ale brakowało jej wszystkich szczegółów. Dokąd się kierowali? Która droga była właściwa? Rozejrzała się, sapiąc. Świadomość, że Rekla z pewnością jest już na jej tropie, sprawiała, że czuła się jak w pułapce. Ta kobieta nie zatrzyma się i zrobi wszystko, żeby dorwać ją w swoje ręce i odegrać się na niej.

Poczuła lodowaty dreszcz. Zbyt szybko dała się porwać entuzjazmowi, a teraz została sama, całkowicie pozbawiona przewodnika.

Stała tak na brzegu przepaści, niezdolna nawet, by się poruszyć. Było dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy umarł Mistrz. Sama była nikim. Sama mogła tylko czołgać się i nędznie egzystować, podążając za biegiem wydarzeń, jaki wyznaczył dla niej los.

Pomyślała o ostatnich chwilach spędzonych razem z Lonerinem, przypomniała sobie jego pochyloną nad mapą twarz, szelest jego stóp na trawie, kiedy szedł przyjrzeć się urwisku, w które miał za chwilę wpaść.

„Widać urwisko, obawiam się, że musimy poszukać innej drogi”.

Słowa te rozbrzmiewały jej w głowie, jak gdyby Lonerin stał za jej plecami i mówił do niej.

Inna droga… jaka? Gdzie?

Góry. To tam się kierowali. Teren już stawał się coraz bardziej stromy. A potem ta przepaść.

Pamiętała wyraźnie, że Lonerin jakiś czas temu opowiadał jej o podziemnych przejściach, wąwozach prowadzących przez góry, aby nie trzeba było ich obchodzić ani przekraczać. Jeśli znajdzie wejście do tego miejsca — dobrze, w przeciwnym razie będzie się wspinać. Nie pozwoli się zatrzymać. Nie może.

Ze złością otarła łzy i podniosła się na nogi. Była to podróż bez nadziei, ale czasami trzeba obejść się i bez niej.

Kiedy Rekla zorientowała się, że w torbie ma kamienie, jeszcze kręciło jej się w głowie. Zobaczyła poprzecinane sznury rozrzucone kawałek dalej i kawałek szkła błyszczący pośród traw. Nagle dotarła do niej straszliwa świadomość. Dziewczyna znowu uciekła, a Thenaar już nigdy do niej nie przemówi. Znowu będzie sama, jak wtedy, kiedy była dzieckiem.

Z furią kopnęła buteleczkę pełną środka nasennego, którą Dubhe obok niej postawiła, i poderwała się na nogi. Znała dobrze ten napar; nawet najmniej zdolny z Zabójców był w stanie go przygotować. Zawartość wsiąkła w ziemię, a opary rozwiały się w powietrzu.

Filia siedział oparty o pień, a jego oddech był ciężki. Chociaż butelka stała daleko od niego, efekt mikstury okazał się mocniejszy i mężczyzna z trudem odzyskiwał przytomność. Kiedy jednak podniósł oczy na Reklę, wyczytała w nich poczucie winy, które wprawiło ją we wściekłość.

— To wszystko twoja zasługa — wysyczała przez zęby.

Nie opuścił wzroku. Dalej patrzył na nią, nie broniąc się, jak ktoś, kto czeka na karę i niczego innego nie pragnie.

— Nie zauważyłeś tego odłamka szkła, a kiedy dawałeś jej eliksir, wcale nie postarałeś się, żeby naprawdę go wypiła.

— Tak — odpowiedział po prostu Filia, a na jego twarzy pojawił się jakby wyraz ulgi.

Rekla rzuciła się na niego dziko i zaczęła go bić, nie zatrzymując się. Tego właśnie potrzebowała: czuć, jak zapach krwi odurza jej nozdrza.

Filia bez protestów przyjmował ciosy i kopniaki. Rekla miała rację, to jego wina, zasługiwał na tę karę. Jednak nie było to tylko pragnienie odkupienia winy. Ona potrzebowała kogoś, na kim mogłaby wyładować swoją frustrację, a Filia był szczęśliwy, że może być narzędziem, dzięki któremu jego pani odnajdzie spokój.

Kiedy wreszcie Rekla usiadła na ziemi, widok opuchniętej twarzy Filii sprawił jej wielką przyjemność.

— Wstań — powiedziała do niego.

Mężczyzna usłuchał. Chwiał się, ale udało mu się ustać na nogach; patrzył na nią z uczuciem i litością.

— Teraz rzucimy się w pościg i nie zatrzymamy się, dopóki jej nie znajdziemy. Nie będziemy jeść ani pić, będziemy tylko biec i basta.

Filia przytaknął.

— Jeżeli będziesz dla mnie zawadą, zostawię cię w tyle.

— Wiem, misja jest ważniejsza — odpowiedział drżącym głosem.

Był pewien, że Rekla nie żartuje, i obawiał się jej.

Kobieta jeszcze przez chwilę mierzyła go wzrokiem, po czym rzuciła okiem do sakwy.

Eliksir wiecznej młodości przepadł. Za kilka dni zmarszczki oszpecą jej twarz i całe ciało pomarszczy się wokół kości. Zacisnęła pięści wobec tego kolejnego afrontu, wyrządzonego jej przez dziewczynę. Ostatecznie jednak nie miało to znaczenia. Wiara będzie podtrzymywać ją do końca i Rekla wygra.

Przez trzy dni Dubhe błąkała się bez celu. Nie zatrzymywała się prawie wcale, poza kilkoma godzinami w nocy, kiedy i tak pozostawała czujna, zawsze ze sztyletem w dłoni.

Starała się podążać za słońcem, stojącym wysoko nad jej głową, ale mogła widzieć je tylko trochę przez plamy światła, jakie rzucało na ziemi, przenikając przez grubą kołdrę koron drzew.

Musiała iść na zachód, na zachodzie wznosiły się góry. Opuściła koryto rzeki, kiedy po raz pierwszy zobaczyła ich profil.

Jednak z dnia na dzień jej nadzieja słabła: nie miała najbledszego pojęcia, gdzie się znajduje. To przeznaczenie, że jej plany i pragnienia nigdy nie mogły się spełnić.

Tymczasem otaczający ją las milczał. Wydawało się, że jej ból nic go nie obchodzi i że spokojnie czeka, aż jej podróż dobiegnie końca. Mięsiste kwiaty otwierały się, kiedy przechodziła, podobne do wrzeszczących masek. Powykręcane drzewa zastawiały jej drogę, ale Dubhe nie wyczuwała niebezpieczeństwa. Ona, która nie wierzyła w żadnego boga ani w zaświaty, zastanawiała się teraz, czy te rośliny są duszami zmarłych. Dla niej religia miała tylko okrutną twarz Thenaara, a przed tym krwawym bogiem nie chciała się ugiąć. Pomyślała o Lonerinie, o tym, jak pięknie by było, gdyby zamienił się w parę wodną i choć przez chwilę mógł być przy niej. Poczuła w gardle smak łez.

Gdzie są wszystkie osoby, które kochałam? Gdzie są Mistrz i Lonerin?

Przez kolejne dwa niekończące się dni szukała wejścia do wąwozu. Chodziła tam i z powrotem, obejrzała każdą dziurę i każde zagłębienie. Była zrozpaczona. Po raz pierwszy w swoim życiu starała się doprowadzić do końca coś ważnego i wielkiego, ale im bardziej o tym myślała, tym bardziej wydawało jej się to zadaniem ponad jej siły.

Kiedy wreszcie zobaczyła wąską szparę, z góry na dół przecinającą skalną ścianę, rozradowała się niepomiernie. Nie wiedziała, czy to naprawdę jest wejście, którego szukała, czy też ślepy zaułek, ale potrzebowała w to wierzyć. Nie zastanawiając się nadmiernie, z głupim uśmiechem na ustach wsunęła się do środka.

To był kanion. Dubhe nigdy nie widziała nic podobnego, nawet w Krainie Skał. Coś cudownego. Ściany były wysokie przynajmniej na sto łokci, a odległość między nimi ledwo wystarczała, aby tamtędy przejść. Czasami musiała ustawiać się bokiem, a czasami wsuwać się w wąskie i ciemne chodniki, nie mając pewności, czy jeszcze zobaczy światło. Tylko w najszerszych punktach i tylko w południe mogła dostrzec słońce. Przez resztę dnia wąwóz pogrążony był w nierzeczywistym zmierzchu i Dubhe z trudem widziała, gdzie stawia stopy.

W ciągu niecałych dwóch dni całkowicie straciła orientację. Wąwóz rozgałęział się, a groty, przez które przechodziła, nigdy nie były proste, ale pełne załomów i rozgałęzień. Przy pierwszym rozstaju przez jakiś czas stała i zastanawiała się, w miarę możliwości starając się zorientować w położeniu. Nie było jednak niczego, co mogłoby jej pomóc. Na ziemi tylko śliskie kamienie, wokół niej skała. I cisza.

Szła dalej mimo wszystko, nie zważając na zmęczenie i uginające się pod nią nogi. Na każdym rogu, kiedy natrafiała na rozgałęzienie, wybierała na chybił trafił, instynktownie, skoro i tak nie pamiętała nic ze wskazówek gnoma.

Skały, które mijała, stały się zimniejsze i ciemniejsze. Rósł na nich mech — znak, że w zimie przez ten kanion przepływała rzeka. Cisza była nierzeczywista i jedynym dźwiękiem poza jej oddechem bywało uderzenie głazów, które czasami odrywały się ze szczytu i staczały w dół, w głąb uskoku.

Z niektórych ziół Rekli i krzesiwa robiła prymitywne pochodnie, żeby oświetlić najtrudniejsze przejścia. Odrywała od swojego płaszcza kawał materiału, po czym owijała go wokół strzały i zapalała. Za każdym razem, kiedy wsuwała się do pieczar, miała wrażenie, że wróciła do Domu. Bestia poruszała się w jej żołądku i prawie wydawało jej się, że czuje na głowie dłoń Thenaara.

Pewnego dnia zdarzyło się, że jaskinia była dłuższa niż zazwyczaj i Dubhe przez bite dwanaście godzin maszerowała pod ziemią. Kiedy korytarze, które obrała, prowadziły do ślepych zaułków, zawracała, oddychając ciężko, z nadzieją, że odnajdzie główne przejście, z którego wyruszyła. W tym miejscu wszystko wydawało się takie dziwne i jednakowe… Główna sala całkiem wypełniona była wapiennymi naciekami. Z sufitu zwisały liczne stalaktyty, niektóre wielkie niczym kolumny, inne cienkie jak strzały. Niektóre dotykały podnoszących się z podłoża stalagmitów, a wszystko połyskiwało w świetle pochodni. Było to miejsce, które promieniowało magią. Dźwięk wody modelującej kształty tej jaskini był jasny i przejrzysty.

Dubhe rozejrzała się wokół, bo nie było nic innego, co mogłaby zrobić. Czuła, że dotarła do kresu. Nie było tam światła słonecznego, nie było ani ziół, którymi mogłaby się żywić, ani zwierząt. Mogła tak błąkać się całą wieczność, nie znajdując wyjścia.

To historia mojego życia: bezskuteczne szukanie wyjścia — powiedziała sama do siebie i nie wiadomo dlaczego zachciało jej się śmiać; nerwowy i rozpaczliwy śmiech odbijał się od ścian, przekształcając echo w płacz.

Lonerinie, gdzie jesteś…?

Głucha wibracja oderwała ją od tych rozmyślań. Nadstawiła uszu. Nie mogła zrozumieć, co to był za dźwięk, wydawał się głębokim podziemnym dudnieniem. Odwróciła głowę na prawo i na lewo, przenikając wzrokiem ciemność poza słabym światłem zaimprowizowanej pochodni. Nic. Czy to możliwe, żeby Rekla już ją dogoniła? Nie wydawało się, żeby były to kroki, ale Dubhe spanikowała, skoczyła na równe nogi i wybrała pierwszą lepszą drogę. Ruszyła za światłem pochodni, po omacku posuwając się przez gęsty mrok jaskini. Potem zauważyła dalekie migotanie.

Wyjście!

Zaczęła biec, czując, jak ziemia wibruje jej pod stopami. Gdyby udało jej się powrócić do kanionu, przy świetle słońca mogła mieć jeszcze jakąś nadzieję na dotarcie do domu Sennara. Jasność stała się ostra i Dubhe przymknęła oczy, oczekując, że poczuje na skórze ciepło słońca. Zamiast tego przeszył ją dreszcz.

Otworzyła oczy, a to, co zobaczyła, przepełniło ją zachwytem. Przed nią znajdował się krystaliczny wodospad spadający po ścianie do małego, lecz głębokiego jeziorka u stóp groty. Ze wszystkich stron gigantyczne kryształy, przezroczyste, żółte i niebieskie, odbijały światło pochodni, grą luster rozświetlając cały ogrom tego miejsca. Wyróżniało się ono niezwykłym pięknem, ale było również ślepym zaułkiem. Dubhe z żadnej strony nie mogła dostrzec wyjścia.

To był naprawdę koniec, ostatni akt jej przygody. Umrze w samotności, zapomniana, w tym rozdzierająco pięknym miejscu. Upuściła pochodnię, zacisnęła pięści i poddała się rozpaczliwym szlochom.

— Ale nigdy nie będę twoja, zrozumiałeś mnie? — wykrzyknęła do sklepienia, a jej głos został zwielokrotniony przez echo.

— Nigdy nie będę twoja, Thenaarze, a kiedy umrę, nie zejdę do twojego przeklętego królestwa!

Chęć zamoczenia się nadeszła nagle. Siedziała skulona w kącie jaskini, niezdolna do żadnego działania. Co jakiś czas powracał głuchy odgłos i Dubhe za każdym razem myślała, że zwiastuje on nadejście Rekli. Postanowiła, że w takim przypadku uwolni Bestię i spróbuje stawić jej czoła.

Teraz jednak miała tylko ochotę oczyścić się, zanurzyć w wodzie, jak to robiła, kiedy jeszcze była w Krainie Słońca, w pobliżu Ciemnego Źródła. Chodziła tam za każdym razem, kiedy dokonała kradzieży. Lodowata woda odnawiała ją, a ona czuła się czysta.

Teraz, kiedy przed sobą widziała tylko śmierć, poczuła nieodparte pragnienie, aby zrobić to po raz ostatni.

Powoli się podniosła, delikatnie opierając stopy na skale. Zdawało się, że wodospad ją wzywa.

Doszła do brzegu stawu, obejrzała go. Woda była czarna, dokładnie tak, jak w Ciemnym Źródle. Można było zajrzeć w głąb na kilka łokci, dalej wszystko ginęło w ciemności. Owa ciemność, tak nieprzenikniona, fascynowała ją.

Pochyliła się, dokładnie tak samo, jak kilka dni wcześniej, kiedy Filia zaprowadził ją do źródła, żeby obmyć jej ranę. Zanurzyła głowę, a kiedy otworzyła oczy, mogła zobaczyć tylko swoje włosy, wciąż jeszcze krótkie, unoszące się wokół jej czoła. Znajdująca się pod nią czerń wzywała ją.

Po prostu przestała się trzymać. Ciało delikatnie ześlizgnęło się do wody, wzbudzając tylko kilka małych fal. Dubhe zagłębiała się w ciemność. Uderzyła stopami, żeby zejść jeszcze kilka łokci niżej, po czym zatrzymała się. Chłód wody był przeraźliwy i chłostał jej ciało. Nie zwróciła na to uwagi, czuła się pogodzona sama ze sobą. Ciemność wydawała się jej coraz bardziej zachęcająca: wiedziała, że ta myśl wystarczy, aby uwolnić Bestię. Poczuła niepowstrzymany instynkt, żeby poruszać ramionami i nogami, żeby się ratować, Bestia nie pozwalała, aby jej ciało powoli ześlizgiwało się ku śmierci. Najwyższym wysiłkiem woli oparła się jej. Głębokość zwiększała się, ciężar broni, które na sobie miała, oraz ubrań ciągnął ją ku dnu. Potem poczuła uścisk, ciepły, bezpieczny. Nie miała odwagi go odrzucić, szarpać się. Poddała się temu objęciu, które z jakiegoś powodu wydawało jej się dziwnie znajome.

To Mistrz po mnie przychodzi — pomyślała.

Ale jej opadanie ustało. Zaczęła się podnosić, czuła, jak ciśnienie w uszach maleje, a woda staje się coraz cieplejsza. Unosiła się coraz wyżej, aż znalazła się na powierzchni. Wzięła głęboki wdech. Powietrze boleśnie wypełniło jej płuca, ale dobrze było znów je poczuć. Zrozumiała, że ktoś ciągnie ją na brzeg, i usłyszała głos, który ją zaskoczył.

— Dobrze się czujesz?

Był to znajomy ton. Strapiony głos, który znała i który sprawił, że serce zatrzymało się w jej piersiach. Kiedy otworzyła oczy, pojęła, że to nie była pomyłka.

14. Spotkania

— Moja pani, musimy się zatrzymać.

Rekla nie zwróciła uwagi na słowa Filii i dalej szła przed nim niewzruszona, ze zgarbionymi plecami, chwilami niepewnym krokiem, przez kanion, w który weszli. Odkąd się tam znaleźli, już dwa razy się potknęła, a za drugim razem zraniła sobie dolną wargę.

— Moja pani!

Filia złapał ją za nadgarstek i zatrzymał. Poczuł jej kruche kości i pomarszczoną skórę. Ogarnął go smutek.

— Nie dotykaj mnie! — krzyknęła, uwalniając się z jego uścisku.

Wydawało się, że starość zaatakowała ją, począwszy od dołu.

Wyglądała teraz na kobietę ponadsiedemdziesięcioletnią, zgodnie ze swoim prawdziwym wiekiem, a jej głowa umocowana na błyskawicznie starzejącym się ciele miała w sobie coś groteskowego i tragicznego. Jej twarz była tylko pozornie młodsza, bruzdy już wspinały się po szyi, marszcząc ją niczym zwiędły owoc, a jej skóra utraciła swój cały błysk. Policzki zapadły się, oczy spowiła lekka mgła. Włosy posiwiały na końcach i zachowały swój zwykły kolor jedynie przy skórze.

Filia przyciągnął ją do siebie, opasując ją w pasie obiema rękami.

— Musicie odpocząć, w przeciwnym wypadku, kiedy dojdziecie, nie będziecie dość wypoczęta do walki.

Czas był dla Rekli bezlitosny, ale on i tak uważał ją za fascynującą, a jej cierpienie czyniło ją w jego oczach jeszcze bardziej pociągającą. Była jego mistrzynią, dorastał u jej boku, nigdy nie widząc, jak się starzeje, i od podziwu, jaki odczuwał, kiedy był jeszcze dzieckiem, przeszedł do uwielbienia. To za nią, bardziej niż za Thenaara, oddałby życie.

— Nigdy nie zabraknie mi sił, aby służyć mojemu bogu, nigdy! — powiedziała ze złością Rekla.

Spróbowała się wyrwać, ale Filia ją powstrzymał. Chociaż teraz była już stara, zachowała nieoczekiwaną żywotność, co z pewnością zawdzięczała treningom.

— Jak tak dalej pójdzie, zabijecie się, zanim ją znajdziemy, a wtedy na co się to wszystko zda?

— Ty nie możesz zrozumieć, nikt nie może tego zrozumieć — syknęła Rekla z oczami pełnymi żaru. — Ja jestem inna niż wszyscy, tylko Thenaar mnie zna. To dla niego muszę iść naprzód, a jeżeli umrę, starając się go zadowolić, będzie to dobra śmierć.

— Rozumiem wasze pragnienie i wiem, że to ogłuszające milczenie Thenaara was niszczy — powiedział Filia, patrząc jej prosto w oczy.

Rekla przez moment była zaskoczona. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś domyślił się prawdziwego źródła jej bólu.

— Nie ośmielaj się stawać na moim poziomie! — wykrzyknęła z oburzeniem. — Nigdy! — I wymierzyła mu policzek.

Mężczyzna dalej na nią patrzył, nie cofając się nawet na krok.

— Thenaar pragnie od was służby, a nie waszej śmierci. Tracąc życie na tropie tamtej dziewczyny, nie zaskarbicie sobie jego przychylności. Musicie żyć, aby mu służyć.

Rekla zacisnęła pięści, opuszczając oczy. Jej oddech zrobił się ciężki i Filia zrozumiał, że chce jej się płakać, ale nie może zrobić tego przy nim.

— Pozwólcie, żebym was niósł — powiedział wówczas z nieoczekiwanym porywem w głosie.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Będę waszymi nogami i przysięgam, że będę biegł, będę szybszy niż do tej pory. Ale teraz odpocznijcie, proszę was.

Błysk wdzięczności przebiegł przez niebieskie oczy kobiety. Potem wyraz jej twarzy znowu stwardniał w ironicznym uśmiechu.

— Za tak słabą mnie uważasz? Przeklęta starucha bez sił, larwa niezdolna do tego, aby przydać się swojemu bogu? — Rekla wrzasnęła z rozpaczy, a echo jej słów odbiło się o skaliste ściany kanionu. Kamień oderwał się ze szczytu górującej nad nimi grani i stoczywszy się na dół, zatrzymał się u ich stóp. Żadne z nich się nie poruszyło.

— Chcę wam tylko pomóc, nic więcej. Zdradzono was, oszustwem doprowadzono was do tego stanu. Moim ciałem mogę umożliwić wam odebranie tego, co wam zabrano, więc zrobię to.

Filia czuł, że serce wyskoczy mu z piersi. Rekla milczała przez czas, który wydawał mu się wiecznością, jak gdyby jego słowa nie dotknęły jej w najmniejszym stopniu. W końcu udała uśmiech, krótki, niemal pełen zrozumienia.

— No, niech będzie. Ale nie proś mnie, żebym się zatrzymała, nie proś mnie, abym przestała. Nie mogę.

Filia zachował dla siebie swoją radość. Przytaknął i pokłonił się przed nią głęboko.

— Wiem, moja pani, wiem.


Dubhe kilka razy zamrugała oczami. Panowała ciemność, straszliwa ciemność, a ona była wstrząśnięta.

— Można wiedzieć, co u diabła próbowałaś zrobić?

Podskoczyła. Tak, naprawdę mogła rozpoznać ten głos spośród tysięcy. To on. Koszula rozdarta tam, gdzie zranił go nóż Rekli; może chudsza i bledsza twarz, ale oczy zielone, intensywne i pełne życia.

— Teraz czujesz się dobrze? — Lonerin zbliżył swoją twarz, aby lepiej jej się przyjrzeć, i dopiero wtedy Dubhe rzuciła mu się na szyję, zapominając o skostniałym z zimna ciele i o zgryzocie, która niedawno popchnęła ją do rzucenia się w wodę. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Lonerin przeżył, był tutaj, koło niej, a poczucie samotności, które dręczyło ją przez te wszystkie dni, w jednej chwili znikło. Nigdy nie była tak szczęśliwa.

— Ostrożnie — mruknął, ale ona nawet tego nie usłyszała i ścisnęła go jeszcze mocniej. Zapach jego skóry był niezwykły i dopiero w tej chwili Dubhe zdała sobie sprawę, jak bardzo jej miły. Wzięła głęboki oddech, z przyjemnością rozkoszując się tą znajomą wonią.

Lonerin gwałtownie przyciągnął ją do siebie, prawie rozpaczliwie. Już od tak dawna chciał to zrobić, bo jemu też jej brakowało, bo teraz, wreszcie, wszystkie kawałki trafiły na swoje miejsca.

Upadli razem na twardą skałę przy brzegu jeziora, ogarnięci entuzjazmem i radością.

Dubhe podniosła głowę i błyszczącymi oczami patrzyła w twarz towarzysza, jeszcze nie dowierzając temu darowi od losu. To był cud, prawdziwy cud: Lonerin żył i właśnie teraz znajdował się w jej ramionach, jak gdyby nic się nie stało. On popatrzył jej przeciągle w oczy, po czym niespodziewanie pocałował ją z żarem, przyciskając swoje wargi do jej ust.

Dubhe straciła dech, nie była w stanie się poruszyć.

Zaskoczył ją i zaraz porwał ją wir emocji, niczym wezbrana, porywista rzeka. Żywy obraz Mistrza powrócił do jej myśli, jak gdyby nie minął nawet dzień od tamtej nocy, prawie pięć lat temu. Czuła się zagubiona, już nie potrafiła powiedzieć, gdzie była i czyje dłonie delikatnie gładziły ją po twarzy. Ale pozwoliła się ponieść: to było właściwe, wiedziała o tym i w gruncie rzeczy niczego innego nie pragnęła. Odwzajemniła ten ukradkowy i nieoczekiwany pocałunek. Nie sądziła, że będzie do tego zdolna, i zaskoczyło ją, że porusza się z taką pewnością. Była smutna i szczęśliwa jednocześnie, zawieszona pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, jak nigdy wcześniej. Lonerin szeptał jej do ucha słowa, których nie rozumiała, ale które słodko spływały jej po szyi. Poddała się i dała ponieść temu ciepłu. Było tak, jak zawsze marzyła, kiedy Mistrz jeszcze żył, i jak marzyła jeszcze po jego śmierci, kiedy dawała się unieść pragnieniom nastolatki, która nigdy nie była dzieckiem.

— Kocham cię — powiedział.

Dubhe otworzyła oczy, niepewna, czy naprawdę usłyszała te słowa. W półmroku jaskini twarz Lonerina naprawdę wydawała się twarzą Mistrza. Jego oddech pachniał morzem i Dubhe przypomniała sobie dom nad oceanem w dniach, kiedy wiatr był silny, a belki w dachu skrzypiały. Jego głos był jak przybój, a przed jej oczami zaczęły przesuwać się wspomnienia.

Mistrzu…

Dopiero wtedy zaczęła się zastanawiać, czy było coś niewłaściwego w tym, co robili, ale już nie mogła się wycofać — teraz, kiedy metamorfoza była całkowita, kiedy wszystko było tak, jak być powinno.

Łza stoczyła się po jej policzku, a Lonerin osuszył ją delikatnie wierzchem dłoni.

— Nie płacz…

Dubhe potrząsnęła głową, mając w uszach morze, a przed sobą obraz Mistrza.

Potem świat wydał jej się miejscem milczącym i wyciszonym.

Zatem to była miłość, której nigdy dotąd nie poznała? Tak właśnie było, kiedy spotykali się mężczyzna i kobieta? Wszystko było jak sen, z którego nigdy nie chciała się obudzić. Wiedziała, że powrót do rzeczywistości będzie ciężki, że po przebudzeniu znajdzie odpowiedzi, które jej się nie spodobają. Ale teraz nie była już sama, należała do kogoś, a pocałunki Lonerina były znakiem tej przynależności, tak słodkiej i uspokajającej. Czyż nie tego pragnęła, od kiedy umarł Mistrz?

Dubhe usiadła na ziemi i pogłaskała bandaże, które Lonerin nałożył na swoje rany. Jeden na ramieniu, lekko zaplamiony na czerwono, drugi na brzuchu.

— Jeszcze się nie zabliźniły, trzeba je zaszyć… — mruknęła.

Odwróciła się i zauważyła pogodny, zadowolony wyraz twarzy Lonerina, całkowicie nowy i nieznany.

— Są mniej poważne, niż się wydaje — powiedział.

Nie zwróciła na to uwagi, podniosła się, wzięła z torby to, czego potrzebowała z rzeczy, które zabrała Rekli, i wróciła do niego.

Uśmiechał się do niej. Zatrzymała się.

— Co jest? — spytała zmieszana.

— Jesteś… śliczna.

Dubhe zarumieniła się. W tej scenie było coś straszliwie krępującego i niestosownego, coś, co popychało ją do szybkich ruchów i skoncentrowania uwagi na tym, co musi robić.

Wyciągnęła igłę i nić oraz kilka małych miseczek wypełnionych ziołami.

— Chyba nie chcesz mnie opatrywać! — wykrzyknął Lonerin, wytrzeszczając oczy.

— Potrzebujesz tego.

— Nie sądzę. — Wyjął ze spodni buteleczkę i potrząsnął nią przed jej oczami. — Poznajesz to? — spytał z uśmiechem.

— Ambrozja…

— To dzięki niej udało mi się uratować. Inaczej byłbym martwy.

Dubhe nie dała się przekonać. Mimo jego protestów delikatnie odwinęła mu bandaże i odkryła obie rany. Były dobrze opatrzone, zważywszy na to wszystko, co musiał przejść. Jednak w wielu miejscach nie zdążyły się zasklepić i połyskiwały w półcieniu jaskini.

— Widzisz? Byłem dobrym kapłanem.

— Nie tutaj — powiedziała, dotykając rany, która wciąż była jeszcze otwarta. Natychmiast poczuła gwałtowny skurcz w brzuchu.

— Miałem wielkie szczęście, że pod urwiskiem była rzeka. Uwierz mi, kiedy Rekla podeszła do mnie, tak mnie bolało, że nie mogłem wytrzymać. Naprawdę myślałem, że umieram. Nigdy wcześniej nie byłem ranny, rozumiesz?

Lonerin patrzył na nią, szukając zrozumienia, ale Dubhe dalej szyła, słuchając go w skupieniu.

— Nie wiem, w jaki sposób Rekli udało się uwolnić z mojego uścisku. Pamiętam tylko, że kiedy uczepiła się krawędzi urwiska, jej kostka wysunęła mi się z ręki i spadłem. Długo trwało, zanim znalazłem się w rzece, a siła uderzenia była straszna. Na kilka chwil straciłem przytomność; potem, kiedy doszedłem do siebie, nic nie rozumiałem, widziałem tylko głęboki błękit wody, która otulała mnie ze wszystkich stron. Nie wiedziałem nawet, gdzie jest powierzchnia, a rany bolały mnie do szaleństwa. Cudem udało mi się wynurzyć i siłą desperacji uchwyciłem się jakiegoś głazu, po czym dowlokłem się do brzegu. Było tam coś w rodzaju małej, kamiennej plaży. Nie wiem, ile czasu tam spędziłem — w którymś momencie znowu zemdlałem, siły zupełnie mnie opuściły.

Dubhe urwała zębami nić, po czym przesunęła palcem po ostatnim ściegu: było to zaledwie kilka szwów. Lonerin zadrżał.

— Nie chlub się zbytnio swoją pracą, przecież prawie wszystko zrobiłem sam.

Dubhe uśmiechnęła się nieśmiało. Włosy urosły jej na tyle, żeby móc opadać na czoło w małych loczkach, i prawie się za nimi schowała. Zaczęła mieszać zioła. Lonerin przyglądał się jej bladej i skoncentrowanej twarzy, na której jeszcze można było dopatrzyć się pozostałości po razach otrzymanych podczas niewoli. Kilka fioletowych obwódek tu i tam, czerwony ślad po nacięciu. Pomyślał ze złością o tym, co Rekla musiała jej zrobić, o jej delikatnej twarzy wstrząsanej kto wie, jakimi torturami. A jednak uważał, że nawet taka obdarta, cierpiąca — jest piękna.

— Mów dalej — powiedziała, podnosząc głowę.

— Sądzę, że bogowie chcieli mnie ocalić z jakiegoś powodu, którego nie znam. Przez jeden dzień i jedną noc leżałem tam na powietrzu, w zimnie. Nie mogłem użyć magii, żeby się uzdrowić, bo byłem zbyt słaby. Ambrozja była moim jedynym ratunkiem. Użyłem jej do opatrzenia ran, a potem próbowałem wypocząć, przez kilka dni nie byłem w stanie zrobić nic innego. Wciąż myślałem o tobie, co z tobą zrobi Rekla, czy jeszcze żyjesz… To było straszne.

Dubhe popatrzyła na niego tak wymownie, że musiał opuścić wzrok. Zaczęła rozprowadzać mu na ranach maść, którą właśnie przygotowała. Dawała ona wrażenie świeżości, a dotyk dziewczyny był delikatny, czuły. Lonerin rozkoszował się tym zabiegiem i przyłapał się na myśli, że to nie może być prawda.

— Potem ruszyłem w drogę i zacząłem cię szukać.

— Skąd wiedziałeś, gdzie jestem, czy jeszcze żyję?

Wzrok Lonerina natychmiast padł na jej ramię, w miejsce, gdzie było oszpecone żywymi kolorami symbolu klątwy. Poczuł ucisk w piersi i silne pragnienie, aby ją do siebie przygarnąć.

— Pieczęć.

Dubhe spojrzała na niego pytająco.

— Wyczuwam obecność magii, wszyscy czarodzieje są do tego zdolni. Pieczęć nie jest zaklęciem jak wiele innych, jest znacznie potężniejsza. Istnieją specjalne formuły, aby odbierać magiczne ślady, jakie po sobie zostawia, a ja wykorzystałem je, żeby cię odnaleźć. Nie potrzeba do tego wielkich energii.

Dubhe oderwała dłonie od ran i poszła obmyć je w pobliskim źródle.

— Co miałaś zamiar zrobić, kiedy przyszedłem?

Znieruchomiała, ale nie udzieliła odpowiedzi.

— Opadałaś na dno i nie wydawało się, żebyś miała zamiar się wynurzyć.

Podniosła się i podeszła do niego.

— Czym była ta nienawiść, którą miałeś w oczach, kiedy Rekla i Filia nas zaatakowali?

Lonerin był zaskoczony.

— A co to ma teraz do rzeczy?

— Ma.

— Ty tylko wymigujesz się od odpowiedzi.

— Ty też.

Lonerin popatrzył na nią przez kilka chwil, po czym westchnął.

— Co się wydarzyło po tym, jak spadłem?

Dubhe usiadła ze skrzyżowanymi nogami i zaczęła opowiadać. Była lapidarna, jak to miała w zwyczaju, ale Lonerin mógł wyczytać pomiędzy jej słowami całe cierpienie, jakie musiała znosić. Tortury Rekli, niewola, a potem samotność i podążanie bez celu.

— Byłaś wspaniała — powiedział jej w końcu. — Miałem pewność, że będziesz kontynuować.

Uśmiechnęła się niechętnie.

— Nigdzie bym nie doszła — sam widziałeś, już miałam to wszystko rzucić.

Lonerin potrząsnął głową.

— Nie jesteś tak znowu daleko od dobrej drogi, sprawdzałem kierunek. Jesteśmy blisko, czuję to.

Dubhe uśmiechnęła się bez większego przekonania, a wtedy on przyciągnął ją do siebie i pocałował. Nie opierała się i odwzajemniła pocałunek, ale było w tym jeszcze coś chłodnego i bolesnego.

Wkrótce wyrwę z niej wszelkie cierpienie, wyciągnę jej Bestię z piersi i odbiorę ją Gildii. Uratuję ją i będzie tylko moja.

15. Czeluście Krainy Ognia

Ido zatrzymał konia, a San obudził się z lekkiego snu, w jaki zapadł. Od kiedy gnom znów stał się panem sytuacji, nie zatrzymali się nawet na chwilę i obaj byli wykończeni.

Poczuł, jak chłopiec za jego plecami rozgląda się wokół, przecierając sobie oczy. Ido mógł sobie doskonale wyobrazić jego zdumioną twarz w obliczu tego widowiska. Otaczała ich tylko pustynia, w polu widzenia znalazło się zaledwie kilka zeschniętych krzewów i Thal, potężny i groźny, przed nimi.

— Zeskakuj — powiedział do niego. — Bez twojej pomocy nie dam rady zejść z tej bestii.

San usłuchał bez zadawania pytań, ślepo mu ufał.

Ido wylądował przy akompaniamencie różnych przekleństw, po czym przez kilka sekund stał pochylony, starając się odzyskać oddech. Kiedy poczuł się lepiej, zaczął badać teren.

— Czego szukasz? — spytał San.

— Znaku. Zostawiłem go tutaj trzy lata temu i powinien jeszcze być.

Przesuwał palcami po ziemi, dopóki nie znalazł tego, czego szukał. Uśmiechnął się.

— Pomóż mi.

Pokazał Sanowi skrawek dziwnej tkaniny, którą ledwo można było dostrzec wśród piasku. Używał jej przede wszystkim w czasach działalności ruchu oporu, doskonale nadawała się do maskowania tajnych wejść do akweduktu w Krainie Ognia. Utkana była ze szczególnego włókna, które Soana potraktowała kiedyś magicznym płynem, sprawiającym, że było jeszcze mniej widzialne.

— Złap za drugi koniec i pociągnij, na moje trzy — powiedział.

Przykrycie dało się podnieść dość łatwo i wśród pyłu Ido rozpoznał zapach Soany. Przez chwilę przeniósł się daleko stąd, do krainy, gdzie wspomnienia miały jeszcze konsystencję rzeczywistości.

— Co to jest?

Ido ocknął się.

Płachta odsłoniła schody, które prowadziły w głąb ziemi.

Chłopczyk przyglądał im się z otwartą buzią i gnom nie mógł nie odczuwać przyjemności. Wszyscy robili taką minę za pierwszym razem, kiedy ich tam prowadził, w czasach wojny przeciw Dohorowi. Pierwszy kontakt z życiem ruchu oporu zawsze odbierał mowę.

— Zaraz zobaczysz — odpowiedział, schodząc jako pierwszy.

Woda płynęła w szerokim na parę łokci i równie głębokim korycie, zaś kolebkowe sklepienie korytarza wspierało się po obu stronach bocznych chodników, gdzie z trudem mieściły się obok siebie dwie osoby. Ido i San żwawym krokiem szli jednym z nich, wzdłuż kanału lekko oświetlanego ich pochodnią. Od czasu do czasu otwierały się boczne odgałęzienia, doprowadzające wodę gdzieś indziej, do wnętrza góry, do jakiegoś wielkiego miasta czy do Passel, rzeki Krainy Skał, z której Kraina Ognia czerpała wodę. Gorąco i wilgoć były nie do zniesienia. A jednak Ido czuł się jak w domu.

Pamiętał wszystko doskonale. Każdy chodnik wydawał mu się starym znajomym i wkraczał weń zdecydowanie, muskając ściany czubkami palców. Wszystko było dokładnie takie samo, jak trzy lata wcześniej, kiedy ruch oporu został unicestwiony i będący jego bazą akwedukt Krainy Ognia opróżniono. Po skończeniu wojny Dohor kazał zatopić dla bezpieczeństwa niektóre korytarze, jednak ta sieć kanałów była zbyt obszerna, aby całkiem ją zniszczyć. W rzeczywistości prawie nikt dokładnie nie wiedział, jak daleko rozciągał się pod ziemią ten labirynt. Ido natomiast tak: to była jego ojczyzna i dobrze znał wciąż dostępne i bezpieczne przejścia.

Po niedługim czasie zatrzymał się. Dotarli do celu. Przed nimi znajdowała się olbrzymia sala, miejscami rozjaśniana światłem przenikającym przez wielki fryz na sklepieniu. W akwedukcie było ich wiele, wszystkie zamaskowane z zewnątrz stosami kamieni i krzakami. Była to stara cysterna, w której ścianach wykuto niegdyś niewielkie nisze i chodniki: domy rebeliantów.

Teraz, kiedy nikt tu nie mieszkał, przypominało to raczej kryptę niż historyczne miejsce bitwy. A jednak wspomnienia Ida szybko zaludniły je towarzyszami walki, przyjaciółmi, kobietami i dziećmi. W oczach jego wyobraźni owe małe, czarne otwory rozjaśniły się bladym światłem i jak duchy przywiodły mu na myśl żywą i chaotyczną wspólnotę, gdzie mieszkała również Soana. Dobrze pamiętał swoją kobietę, jak z czołem sperlonym potem i zawsze widniejącym na ustach słodkim uśmiechem prowadziła dzieci rebeliantów do szkoły czy wzmacniała swoimi czarami broń wojowników. Od kiedy umarła, nie znalazł na świecie nic, co mogłoby współzawodniczyć z jej urodą.

— To wspaniałe…

Ido odwrócił się gwałtownie. San oglądał salę, obracając się wokół własnej osi, z nosem w górze.

— To akwedukt, prawda? — spytał z błyszczącymi oczami.

Ido przytaknął.

— Tata często mi o nim mówił. W książkach piszą, że przeszła tędy moja babcia, kiedy szukała siódmego kamienia talizmanu, to legendarne miejsce! Opowiadał mi, że on też chciał je zwiedzić w młodości… A niech to, dziwnie się czuję, będąc tutaj.

Ido uśmiechnął się ze smutkiem.

— Musisz wiedzieć, że jeszcze trzy lata temu to miejsce było pełne ludzi, nimf i gnomów, którzy sprzymierzyli, się, aby walczyć z Dohorem. Potem wszystko się skończyło i pozostało tylko to, co widzisz.

Westchnął.

— Chodź — powiedział po chwili i poprowadził Sana do kwater.

Były one dość skromne: bardzo nieliczne meble, żadnego otworu na zewnątrz, tylko nisze na pochodnie przy ścianach, sufity tak niskie, że normalnego wzrostu człowiek mógł stać prosto, ledwo muskając je głową. Łóżka były wykute w ścianach i pokryte słomianymi materacami. Do przechowywania rzeczy osobistych przeznaczonych było kilka ław skrzyniowych.

Wszystko stało nienaruszone, dokładnie tak jak tamtego wieczoru, kiedy ruch oporu poniósł porażkę. Jedno krzesło wciąż leżało przewrócone na podłodze, w kącie, a na stojącym nieopodal stole było kilka otwartych książek. Spiżarnię wypełniały zgniłe produkty, ale orzechy wytrzymały, podobnie jak suszone mięso.

Ido uśmiechnął się: tu, w środku, byli bezpieczni.

— Dobrze, teraz kolej na nas.

San popatrzył na niego, nie rozumiejąc.

Gnom zaprowadził go do jednego z pokoi, tego w najlepszym stanie, i oparł się na łóżku. Wydało mu się, że jest w raju. Przez cały czas trwania tego przeklętego pościgu ani na moment nie zaczerpnął tchu. Z piersi wyrwał mu się jęk przyjemności. Położył się.

— Musisz zmienić mi opatrunek. W ławie, tam z tyłu, powinny być jakieś bandaże — mieszkał tutaj kapłan obozu.

San podniósł pokrywę i po pokoju rozeszła się chmura pyłu. Chłopiec kaszlał przez moment, po czym zanurzył się tam do połowy piersi. Po chwili wyprostował się z zadowoloną miną.

— Doskonale. Brakuje tylko wody, prawda?

Dzieciak był pełen entuzjazmu, że może pomóc, i rzucił się do cysterny, żeby napełnić wodą znalezione wiadro.

Okazał się nadzwyczaj zdolny w operowaniu bandażami. Widać było, że nigdy nie miał z tego typu czynnościami nic wspólnego, ale uważnie słuchał wskazówek gnoma.

Kiedy rana została odkryta, Ido popatrzył na nią okiem znawcy. Było to dość głębokie rozcięcie. Zaklął.

— Obawiam się, że będziesz zmuszony zabrać się do szycia, jeżeli oczywiście znajdziemy igłę i nici…

San zbladł, opuścił głowę i spojrzał na niego spod oka.

— Czy to na pewno konieczne?

— Nie ma innych metod, San, a poza tym nie jest to takie straszne, jak ci się wydaje. Spokojnie dasz sobie radę.

— Być może jest inne wyjście…

— To znaczy? — spytał zdumiony gnom.

San milczał ze spuszczonym spojrzeniem i czerwonymi policzkami.

— Mój ojciec nie chciałby…

Ido podrapał się w głowę.

— Nic nie rozumiem. Postaraj się mówić jaśniej i zacznijmy od początku. Znasz jakieś rozwiązanie?

San przytaknął, ale gestowi temu nie towarzyszyło żadne wytłumaczenie.

— No więc rób, co musisz!

Chłopiec westchnął głęboko, po czym opłukał sobie dłonie wodą i delikatnie oparł je na ranie gnoma. Ido instynktownie zrobił unik, ale po chwili poczuł, jak przenika go uczucie błogostanu. Zaniemówił ze zdumienia. San miał zamknięte oczy, a jego dłoń lekko jaśniała.

— Jesteś czarodziejem…

Na to słowo San wytrzeszczył oczy i natychmiast się od niego oderwał.

— No co? Co ja takiego powiedziałem?

— Ja nie jestem czarodziejem! — Był wyraźnie przestraszony.

— San, masz dar leczenia dłońmi! Przecież takie rzeczy robią czarodzieje.

— To dlatego tata nie chciał…, bo potem ludzie źle o tym mówią.

Ido spróbował poskładać wszystkie elementy w jedną całość. Tarik pokłócił się z Sennarem, być może właśnie stąd brała się ta jego niechęć do zdolności syna.

— No dobrze, jak chcesz. Ale teraz ja potrzebuję twojej pomocy, proszę cię, San…

Uśmiechnął się do niego. Trochę to potrwało, zanim chłopiec znowu się do niego zbliżył, ale w końcu się przekonał.

Ido często bywał leczony przez czarodziejów i umiał rozpoznać moc uzdrowiciela na podstawie efektu błogości, jaki odczuwał na swych ranach. Był to dość prymitywny sposób mierzenia siły magicznej, ale zawsze mu się przydawał. Według tej skali San należał raczej do tych potężniejszych. Było jasne, że nie otrzymał żadnych nauk, musiał być naturalnym talentem. Ido przyglądał się podczas zabiegu jego twarzy, napiętej w wysiłku koncentracji i dostrzegł, jak na dziecięcej buzi zaczyna wyłaniać się wiele z dorosłego. Wzbudziło to w nim czułość.

— Ty jesteś Ido, prawda? — wymamrotał San niespodziewanie.

Gnom był zaskoczony tym nagłym pytaniem, ale w końcu przytaknął.

Spojrzenie chłopca rozjaśniło się.

— Byłem tego pewien.

— Po czym się domyśliłeś?

— Po wszystkim. Po tym, jak walczyłeś z tym typem ubranym na czarno, i po tym, że przyprowadziłeś mnie tutaj… — San przerwał na chwilę, po czym podjął: — Ja jestem wnukiem Nihal — oświadczył, wypinając dumnie pierś.

— Wiem. Myślisz, że skąd znałem twoje imię?

Euforia Sana opadła. Nie spodziewał się tego.

— No tak, o tym nie pomyślałem… — odpowiedział i wrócił do leczenia rany.

Jego czoło pokryło się drobnymi kropelkami potu. Był już zmęczony, ten wysiłek musiał być ogromny, ale mimo to nie przerywał. Nastąpiła chwila milczenia, a Ido zauważył, że jego twarz pociemniała.

— Mój ojciec — dodał chłopiec lekko drżącym głosem — nie chciał, żebym używał tych dziwnych mocy. — Miał opuszczone ramiona i puste spojrzenie.

Ido wyczuł, że mówienie o tych rzeczach teraz, kiedy Tarika już nie było, musiało być dla niego bardzo trudne.

— Wstań, no już, pewnie jesteś wykończony — powiedział mu.

San posłuchał, oderwał się od niego i popatrzył na swoje dłonie z oczami zasnutymi łzami. Było oczywiste, że czuł się winny tego, co się stało. Ido nie zastanawiał się dwa razy, tylko przyciągnął go do siebie. Nieważne, że rana pulsowała i rozdzierał go ból pękniętego żebra. To dziecko potrzebowało się wypłakać, nie mogło trzymać wszystkiego w sobie.

Chłopiec nie od razu odwzajemnił uścisk, ale wkrótce potem się rozluźnił. W końcu oparł mu głowę na ramieniu i Ido poczuł pierwszą spływającą łzę. Po chwili San płakał już bez umiaru. Gnom bez słowa pogładził go po niebieskich włosach, uczestnicząc w jego bólu tylko spokojnym oddechem.

— Tata zawsze opowiadał mi o mojej babci. Znał wszystkie jej przygody, te z książek i te, o których rozmawiano dookoła. Mówił, że podróżowała przez ziemie po tamtej stronie Saaru, i o tym, jak była dzieckiem. Snuł te historie wieczorami, przy ogniu w zimie albo na dworze pod gwiazdami. Bardzo to lubiłem. — San siedział ze skrzyżowanymi nogami, lekko kołysząc się z emocji, jakie nim jeszcze targały. Patrzył w ziemię i co jakiś czas pociągał nosem. Płakał naprawdę długo, ale chyba dobrze mu to zrobiło. Teraz miał ochotę mówić.

Ido słuchał go uważnie, siedząc na swoim łóżku ze świeżym bandażem, który dawał mu nadzwyczajne poczucie błogości, chociaż wszystkie stawy bolały go po wysiłkach ostatnich dni.

— Chyba wiem, dlaczego tata nie chciał, żebym opowiadał o babci i o moich świetlistych dłoniach — powiedział San. — Nie chciał kłopotów, rozumiesz? W Salazarze zawsze zajmował się swoimi sprawami, a mama i ja razem z nim. Byliśmy zwyczajni. Ja czasami rozmyślałem o babci, o tym wszystkim, co zrobiła, i mówiłem sobie, że gdyby ludzie się dowiedzieli, to może wstąpiłbym od razu do Akademii albo dostąpiłbym jakiegoś innego zaszczytu.

— A o twoim dziadku? Mówił ci o nim?

San potrząsnął głową.

— Nigdy. O nim wiem tylko to, co mogłem przeczytać. Ale postać Sennara interesowała mnie. Napisał mnóstwo słynnych książek, znam je wszystkie. Nauczyłem się z nich kilku moich sztuczek.

Ido nadstawił uszu.

— Na przykład?

— Na przykład, jak zrobić ze zwierzętami to, co chcesz. Wystarczą dwa słowa i stają, wpatrując się w ciebie w osłupieniu. Dobre, nie? Tylko tata raz mnie przyłapał. Zrobiłem coś takiego z kurą przed kilkoma moimi przyjaciółmi. To nie był typ, który by bił, ale wtedy naprawdę musiałem go rozwścieczyć. Tak mnie sprał, że aż moja matka się zdenerwowała. A jakby tego było mało, powiedział mi, żebym już nigdy tego nie robił, że magia to niebezpieczna sprawa i tak dalej.

Aż tak bardzo nienawidziłeś ojca, Tariku? Tak bardzo, że usunąłeś go ze swojego życia i życia swojego syna?

Ido zadrżał.

— Za to odpowiadało mu, kiedy walczyłem mieczem. To mu się podobało. Pewnego dnia miałem wstąpić do Akademii, wiesz? A on się z tego cieszył, od jakiegoś czasu szukał kogoś, kto mógłby mi pomóc. Chociaż mama się nie zgadzała.

Ukształtowałeś swojego syna zgodnie z własnymi pragnieniami, starając się zdusić w nim magię i wzmocnić jego miłość do walki. Nihal została w twoim sercu, prawda, Tariku?

Nieuchwytny cień ojca Sana stanął między Idem a chłopcem.

— No ale ty przecież znałeś moją babcię! Ileż historii mógłbyś mi opowiedzieć…

Ido zaczął się zastanawiać, ile żyło jeszcze na świecie osób, które znały Nihal. I żadna z nich nie poznała jej tak jak on.

— Jaka ona była? Przez całe życie o niej fantazjowałem. Czy przypominała te posągi, które wszędzie stoją?

— Była drobniejsza i z pewnością nie miała takiej groźnej twarzy, jaką jej zawsze rzeźbią.

— Też tak myślałem — powiedział San, chichocząc. — Ta okrutna twarz… Przeczytałem Kroniki Świata Wynurzonego, znam je prawie na pamięć i inaczej ją sobie wyobrażałem. A najlepsze, że ona też się bała, tak jak my, prawda?

— Właśnie. To lekcja, jakiej pierwszy jej udzieliłem.

San przyjął pytający wyraz twarzy, a Ido zauważył, jak bardzo jest podobny do swojej babki. Zupełnie jak gdyby to ona siedziała przy jego posłaniu. Był w nim ten sam wewnętrzny niepokój, jaki dręczył Nihal, to samo głębokie niezadowolenie i ten sam witalny Pęd.

— Dla mnie była jak córka — powiedział wreszcie. — Nauczyłem ją wszystkiego, również tego, jak zachowywać się na polu bitwy i jak należy szanować strach, który się odczuwa, prowadząc wojnę.

San dosłownie chłonął każde jego słowo, a oczy Ida zamgliły się od wspomnień.

— Opowiedz mi jakąś swoją historię, przecież jesteś legendą! Przeczytałem o tobie mnóstwo rzeczy. Tata nigdy nie uwierzył, że zdradziłeś Radę Królewską, mówił mi to, kiedy byliśmy sami, i ja też w to nie wierzyłem, ale oczywiście zachowałem to dla siebie. W moich stronach wszyscy są po stronie Dohora, nie chciałem kłopotów.

Chociaż był zmęczony, a w brzuchu burczało mu z głodu, Ido miał ochotę mówić o przeszłości. W końcu było to wszystko, co mu pozostało.

— Weź z mojej sakwy trochę sera i kilka jabłek. Opowiem ci coś przy jedzeniu.

San uśmiechnął się i poderwał na nogi.

Ido spędził noc, opowiadając mu historie, jedną po drugiej. Zresztą jego repertuar przygód był w zasadzie nieskończony. Opowieści o wojnie, o strachu, o miłości… Jego życie naprawdę pełne było anegdot i wciąż wypełniało się faktami i wspomnieniami, a jego ciało, jak papier, każdą przygodę rejestrowało nową raną. San słuchał go w uniesieniu — zapominając nawet o jedzeniu — śmiejąc się, kiedy trzeba było się śmiać, i płacząc, kiedy historie stawały się smutne. Dopiero kiedy było już bardzo późno, zaczął walczyć z pierwszymi oznakami zmęczenia. Jego powieki stały się ciężkie, a Ido złagodził ton głosu, żeby ukołysać go do snu. Kazał mu się położyć na swoim posłaniu i siedział koło niego, dopóki mały nie zasnął. Jego oczy były jeszcze napuchnięte od nadmiaru płaczu, ale wyraz twarzy był wreszcie pogodny.

Ido patrzył na niego w milczeniu i przysiągł, że teraz, kiedy go odnalazł, już nigdy nie pozwoli mu się wymknąć. Nikt nie tknie go nawet palcem, przynajmniej dopóki on będzie żył.

W ciągu następnych dni San okazał się troskliwym pielęgniarzem. Dwa razy dziennie zmieniał gnomowi opatrunki, przygotowywał posiłki i bez wytchnienia leczył go swoimi magicznymi mocami, chociaż było jasne, że dalej niechętnie korzysta z tych zdolności. Ido miał wrażenie, jak gdyby wrócił do przeszłości, przy Sanie czuł się jak za czasów Akademii, kiedy uczył studentów, a Nihal była już w podróży, wypełniając swoją misję.

Pewnego dnia San dołożył wszelkich starań, żeby z kilku korzeni, które znalazł w chlebaku Ida, przygotować zupę. Przez ponad godzinę ślęczał pochylony nad paleniskiem, z koszulą całkiem mokrą od potu, ognia i panującego tam gorąca, wynikającego z bliskości Thala. Kiedy wszystko było gotowe, przyniósł gnomowi zupę do łóżka i poczekał, aż spróbuje jej pierwszy.

Ido podniósł łyżkę do ust i pozwolił sobie na odegranie małej scenki. Powąchał, po czym ze skonsternowanym wyrazem twarzy odegnał dym. San czekał, dygocząc. Ido miał ochotę potrzymać go w niepewności jeszcze dłużej, bo dobrze się bawił, ale w końcu wrzucił w siebie pierwszy łyk. Nie była zła. Może trochę zbyt wodnista, ale smaczna. San był dobry.

— Jest świetna — powiedział.

Chłopiec odetchnął głęboko z ulgą i sam też zaczął jeść. Przez całą kolację patrzyli na siebie spod oka w milczeniu i dopiero pod koniec posiłku Ido postanowił, że nadeszła chwila, aby porozmawiać z nim poważnie.

— Zastanawiałeś się, kim byli ludzie, którzy cię porwali? — spytał go znienacka.

San wzdrygnął się lekko. Siedział oparty o łóżko, pewnie gotowy na słuchanie o dalszych przygodach, i zupełnie nie spodziewał się tego pytania. Ograniczył się do pokręcenia głową.

— Należeli do Gildii Zabójców. Wiesz, kim oni są, prawda?

Wyczytał to w jego oczach, jeszcze zanim chłopiec odpowiedział. Strach, jaki wzbudzała ta nazwa, był powszechny.

— Czego ode mnie chcą? — spytał San przestraszonym głosem.

— Chcą twojego ciała.

Dalej nie rozumiał.

— W Gildii wierzą, że Tyran był kimś w rodzaju proroka, który wywoła koniec świata. Aby go wskrzesić, potrzebują ciała. Jego dusza została już przebudzona i teraz brakuje im tylko wybrańca, którego będą mogli złożyć w ofierze.

San przez chwilę milczał.

— Ale dlaczego ja?

— Bo jesteś Pół-Elfem — odpowiedział sucho Ido.

Dłonie Sana instynktownie podniosły się do zaostrzonych uszu ukrytych pod włosami.

— Tak naprawdę, to nie jesteś dokładnie Pół-Elfem, bo tylko twój ojciec nim był, ale im to wystarczy. No i masz dwanaście lat, a to jest dokładnie…

— …tyle, ile miał Tyran, kiedy umarł. — San sam dokończył zdanie. To był rzeczywiście bystry chłopiec.

Ido przytaknął.

— Zostałem wysłany po to, aby cię szukać. Tak naprawdę nic nie wiedziałem o twoim istnieniu. Wiedziałem tylko o Tariku, bo twój dziadek do mnie napisał, i byłem pewien, że Gildia chce porwać jego.

— Ale jak możesz być pewien, że to właśnie tego chcą?

— Rada Wód miała w Gildii swojego informatora, czarodzieja. To jemu udało się wyprowadzić stamtąd należącą do sekty dziewczynę, która nam wszystko zdradziła.

San wyglądał na wstrząśniętego, a Ido go rozumiał. Do poprzedniego tygodnia mieszkał sobie w wieży, zmagając się ze swoim przyjemnie nudnym życiem, a teraz niespodziewanie znalazł się w środku intrygi, która mogła doprowadzić Świat Wynurzony do ruiny.

— Znasz Radę Wód?

San pokręcił głową.

— Złożona jest z przedstawicieli czarodziejów, generałów i panujących Marchii Bagien, Marchii Lasów i Krainy Morza, które zjednoczyły się w coś w rodzaju federacji, aby spróbować powstrzymać działania Dohora.

Było wyraźnie widać, że San stara się nadążać za nim w tych wszystkich zawiłościach, ale nie bardzo mu się to udaje.

— To tak jak Rada Czarodziejów, do której należał twój dziadek — ciągnął dalej Ido jak najspokojniejszym tonem. — Tylko że są tam nie tylko czarodzieje. Należę do niej na przykład ja.

San przytaknął. Kroniki Świata Wynurzonego znał bardzo dobrze.

— Właśnie owa Rada wysłała do Gildii Zabójców Lonerina, czarodzieja, o którym ci mówiłem. Chcieliśmy poznać ich plany, zważywszy, że już podejrzewaliśmy istnienie sojuszu pomiędzy Sektą a Dohorem.

San wydawał się zgorszony.

— Trudno w to uwierzyć, przynajmniej komuś, kto nie zna Dohora tak dobrze jak ja, ale to prawda.

Ido zaczerpnął powietrza.

— Sądzę, że znasz historię Pół-Elfów.

— Mój ojciec opowiadał mi ją. Prześladowania Tyrana, moja babcia była jedyną, która ocalała… to ta historia, prawda?

Ido potaknął.

— Istniało proroctwo, które mówiło o zniszczeniu Tyrana przez Pół-Elfa. To dlatego wszystkich wybił. Pozostali tylko Nihal i Aster. Teraz Nihal nie żyje, a ty i twój ojciec byliście ostatnimi, w których żyłach płynęła krew Pół-Elfów. Sprawa jest dość skomplikowana, ale generalnie czyjaś dusza może zostać wprowadzona tylko do ciała jak najbardziej podobnego do tego, jakie miała za życia. Mówię ci to tak, jak wytłumaczyli mi to czarodzieje, jasne?

San przytaknął skupiony.

— Ty, z twoją pół-elficką krwią i wiekiem takim samym, jaki miało ciało Tyrana z czasu, kiedy umarł, jesteś idealny, aby pomieścić jego duszę.

Ido pomyślał o dziwnych mocach Sana i zaczął się zastanawiać, czy Yeshol wiedział o nich, czy też był to tylko niepokojący zbieg okoliczności.

Wydawało się, że chłopiec potrzebuje czasu, aby przyswoić sobie te rewelacje. Jego twarz pobladła.

— Czyli nie przestaną mnie szukać — powiedział w końcu.

Ido kiwnął głową.

— Ale tym się nie przejmuj. Przede wszystkim ja jestem tu właśnie po to i może nie wydaję ci się w szczególnej formie, ale zapewniam cię, że kiedy tylko dojdę do siebie, będę się bił jak lew.

Spróbował się uśmiechnąć, ale San tego nie podchwycił.

— A poza tym mamy też inne plany. Tamten czarodziej i dziewczyna z sekty idą do twojego dziadka.

Tym razem San wytrzeszczył oczy.

— Ale przecież mój dziadek nie żyje! — wykrzyknął.

Ido poczuł, że lodowacieje. Tego nie przewidział.

Chłopiec zauważył jego zagubiony wzrok, po czym zaczął szybko mówić:

— Tata opowiadał mi, że babcia umarła młodo, a dziadek wkrótce potem… Nie powiedział mi nigdy, jak, coś w walce, z bólu, nie wiem… Kiedy mój ojciec odszedł z domu, dziadka już nie było! Jeżeli tamta dwójka, o której mówisz, tam wyruszyła… no cóż, nikogo tam nie znajdą.

Ido przez chwilę zastanawiał się, co robić, ale nie miał wyboru. Mógł tylko opowiedzieć mu prawdę.

— Dostałem od twojego dziadka list kilka miesięcy po tym, jak twój ojciec uciekł z domu, a kilka innych jeszcze później — wymruczał.

Twarz Sana zmieniła kolor.

— On żyje, San, a przynajmniej żył jeszcze kilka lat temu. Twój ojciec odszedł, bo tak postanowił.

— To niemożliwe. Może napisał do ciebie ktoś inny, a może sam mój ojciec, żeby nie sprawić ci bólu.

— Powiedział mi rzeczy, które mógł wiedzieć tylko on.

Ido widział, jak mocno ściśnięte w pięść dłonie chłopca nagle bieleją.

— To niemożliwe, mówię ci. Mój ojciec opowiedział mi prawdziwą historię i nie miał powodu, żeby kłamać.

Ido westchnął.

— San… twój ojciec i twój dziadek… oni… niezbyt się ze sobą zgadzali. Może to dlatego…

San skoczył na nogi czerwony ze złości i bólu.

— Mój ojciec nigdy by mnie nie okłamał!

— Miał ku temu swoje powody — odparł Ido, nie unosząc się.

Czuł, że teraz, kiedy chłopiec wybuchnął gniewem, może poradzić sobie z nim o wiele lepiej, niż gdyby cały czas siedział na łóżku z tym zagubionym wyrazem twarzy.

— Nie traktuj mnie jak dziecko — syknął San.

— No to nie zachowuj się jak dziecko.

San zacisnął zęby. Ido uraził jego dumę. Utkwił bezlitosne spojrzenie w jego oczach.

— Ale co ty możesz wiedzieć o moim ojcu i mojej matce? Nawet nie potrafiłeś dotrzeć na czas, aby ich ocalić! Zabrali mnie, a ty się tylko przyglądałeś, i gdyby nie ja, tamten człowiek by cię zabił.

Powiedział to ze złością, z wyraźnym zamiarem sprawienia mu bólu. Ido zauważył, że natychmiast tego pożałował, ale mimo to pozostał na swoim miejscu z zaciśniętymi szczękami i zdeterminowanym spojrzeniem.

Gnom nie okazał słabości, nie opuścił wzroku. Były to myśli, które dobrze znał, nad którymi sam już się zastanawiał i od tamtego wieczoru w Salazarze powtarzał je sobie tysiące razy. Wypowiedziane przez Sana brzmiały jeszcze gorzej, ale nie pozwolił, aby nim zawładnęły.

— Jestem cholernym starcem i być może masz rację — powiedział po kilku chwilach pokojowym tonem. — Popełniłem błąd i dwie osoby nie żyją. Nie masz pojęcia, jak mi jest przykro, San. Ale co powinienem zrobić? Rzucić to wszystko? Ja dalej będę prowadził moją misję i dalej będę wypełniał mój obowiązek, którym jest chronienie ciebie. Przysięgam ci, że tym razem nie zawiodę. Jestem stary, to prawda, ale znam wojnę.

San zaczął szlochać z czerwonymi policzkami i zaciśniętymi pięściami. Trzymał opuszczoną głowę, byle tylko nie napotkać jego spojrzenia, mrucząc coś, czego gnom nie mógł zrozumieć. Ido był już zmęczony widokiem tego wszechobecnego bólu.

Oparł się o pościel. Pomyślał o chwili, kiedy patrzył, jak Dola siedzi na tronie jego ojca, przypomniał sobie ton, którym oświadczył mu, że on nie żyje, i uśmiech, z jakim dał mu do zrozumienia, że to on sam był zabójcą. Potem dzień jego egzekucji, jeszcze potem śmierć Soany, a później Vesy.

— Zniszczę Gildię moimi własnymi rękami i wszystko znowu będzie jak dawniej! — wypalił San okrutnym głosem.

— Tak, a potem zostaniesz sam wśród kupy gruzów, zastanawiając się, po co ci to było.

— Ale ja muszę coś zrobić! — powiedział chłopiec, szlochając z tłumionej wściekłości.

To niesamowite, jak wszystko się powtarzało, jak jego ból był echem cierpienia jego babki. Ido prawie się tego przestraszył.

Podniósł go i mocno ścisnął za ramiona.

— San, to nie jest właściwa droga. Uwierz mi, to minie, ale musisz zaufać!

Chłopiec odwrócił twarz w bok, na znak, że nie chce słuchać żadnych racji.

— Ja widziałem śmierć wszystkich — ciągnął Ido. — Przyjaciół, nieprzyjaciół, sprzymierzeńców, kobiety, którą kochałem, mojej całej rodziny w komplecie, a nawet mojego smoka. Jestem sam, Sanie, nie mam nikogo, komu mógłbym opowiedzieć o tym, jak Nihal upiła się na swoim przyjęciu z okazji inwestytury, kiedy została Jeźdźcem Smoka, nikogo, kto by uśmiechał się ze mną na to wspomnienie. Nikogo, kto nosi moją krew w żyłach, nikogo, kto by dzielił ze mną moje walki. Pozostajemy tylko ja i moja przeszłość, rozumiesz, co mam na myśli? A jednak jestem tutaj, Sanie, bo w końcu czas upływa i wszystko mija. Ty jesteś młody i nauczysz się widzieć to, co wyobrażali sobie dla ciebie twoi rodzice, a z pewnością nie była to rola wybrańca do złożenia w ofierze albo jeszcze gorzej — wyprawa z gołymi rękami na Gildię. To minie, San, bo ty pozwolisz, aby rzeczy zmieniały się i pomagały ci dorastać. Na koniec dokonasz wyboru i wszystko stanie się dla ciebie jaśniejsze. Ale każda rzecz ma swój czas. Jeżeli poddasz się teraz, nie będziesz miał drugiej szansy.

San patrzył na niego błyszczącymi oczami, pełnymi tej niewinnej świeżości, którą zachowały jeszcze tylko dzieci w jego wieku. Nie odpowiedział, po prostu wtulił się w jego ramiona i uspokoił się.

— Nie chciałem powiedzieć ci tamtych rzeczy…

— Wiem — uśmiechnął się Ido. To niesamowite, co czuło się, obejmując przyszłość: on nigdy nie miał tej przyjemności.

— Ale to jest tak, jakby coś cię przygniatało, zawsze, bez ustanku, i żołądek się ściska. To nieznośne, czasami myślę, że nie dam rady.

— To też wiem. Dlatego musisz być silny.

Chłopak przytaknął na jego ramieniu, a Ido przyciągnął go do siebie z jeszcze większym uczuciem.

Tego wieczoru San spał z nim w łóżku.

16. Władcy Nieznanych Krain

Dubhe popatrzyła na buteleczkę w świetle świecy. Lonerin leżał kawałek dalej pogrążony w głębokim śnie i zdawało się, że w niczym się nie zorientował. Obudziła się wcześnie, dokładnie tak, jak poprzedniego ranka.

Już od kilku dni Bestia nie dawała jej wytchnienia, ale tym razem głęboki ryk, który wstrząsnął całym jej ciałem, był potężniejszy. Potrzebowała eliksiru, natychmiast.

Popatrzyła na niewielką ilość białawego płynu, który pozostał, i westchnęła. Z pewnością nie wystarczy na dalszą część podróży. Drugą buteleczkę, którą zabrała Rekli, straciła, kiedy rzuciła się do jeziora.

Zorientowała się w sytuacji niedługo po tym, jak spotkała Lonerina, ale jeszcze mu o tym nie wspominała, ze strachu, że otoczy ją troską, która do tej pory tak jej przeszkadzała. Nie chciała, żeby ktoś ją pocieszał, chciała być sama ze swoją złością, chciała się obwiniać za ten tak dziecinny gest, który spowodował olbrzymią stratę. Myśl, żeby z tym wszystkim skończyć, była głupotą. W dodatku sprawy pomiędzy nią a Lonerinem zmieniły się i przede wszystkim ona czuła się dziwna, a wręcz inna.

To wszystko wydawało się takie niedorzeczne. Kiedy zobaczyła go znowu, dotknęła raju; odkryła w nim nie tylko towarzysza podróży, ale też kochanka. A jednak teraz znowu czuła się słaba i samotna. Nie pozostało jej nic z tej siły, którą łudziła się, że odzyskała. Była tylko ona, Bestia i eliksir.

Odkorkowała buteleczkę i wypiła łyk. Płyn spłynął jej po gardle zachęcająco, a ona instynktownie poczuła potrzebę, żeby zażyć go więcej. Może jeszcze odrobinka pomogłaby jej poczuć się lepiej, Bestia z pewnością ukryłaby się z powrotem W głębi jej ciała, a ona mogłaby odczuwać świat w całej pełni, i tak samo Lonerina. Szkoda, że nie mogła sobie na to pozwolić. Dubhe zacisnęła gwałtownie wargi i oddaliła od nich buteleczkę. Eliksiru zostało niewiele ponad połowę. Dwa, najwyżej trzy tygodnie, a potem Bestia zostanie uwolniona.

Poczuła, jak rośnie w niej lęk. Co wtedy zrobi? Zacisnęła powieki, jak gdyby chciała o tym zapomnieć, a potem odwróciła się do Lonerina, szukając jakiegoś pocieszenia. Jego profil w półcieniu jaskini był ledwo dostrzegalny, ale to wystarczyło, żeby przypomniał jej Mathona. Wtedy, kiedy była małą dziewczynką i była w nim zakochana, już samo patrzenie na niego wywoływało w niej pustkę w żołądku. Dubhe zatrzymała wzrok na dłoniach młodzieńca. Nic. Nie czuła zupełnie nic. Obserwowała, jak jego pierś podnosi się i opada w rytm oddechu, ale dla niej jakby go nie było. Wrażenie, że znowu jest tak daleko, przepełniło ją bólem.

— Czy nie czas, żebyś wzięła eliksir?

Lonerin zatrzymał się i odwrócił do niej z twarzą częściowo oświetloną świetlistą kulą wyrastającą z wnętrza jego dłoni. Przemierzali właśnie niski i wąski chodnik, on z przodu, a Dubhe za nim.

Uciekła przed nim spojrzeniem.

— Już brałam.

Lonerin wyglądał na zdumionego.

— Nie zauważyłem.

— Wczoraj rano, kiedy spałeś.

— Ile ci jeszcze zostało?

Dokładnie to pytanie, którego Dubhe się obawiała.

— Wystarczająco.

— To nie jest odpowiedź — odparował z zawziętością. — A druga buteleczka? Zgubiłaś ją?

To było niesamowite, jak potrafił w lot pochwycić wszystko, co dotyczyło jej klątwy. Łącznie z kłamstwami. Zawsze wiedział, jak się miewa, na ile odczuwa obecność Bestii i kiedy powinna wziąć eliksir. Wydawało się, że tylko to go obchodzi.

— Powiedziałam ci, że wystarczy.

Lonerin popatrzył na nią twardo.

— Jeżeli pozwolisz, ja będę o tym decydował. W końcu jestem czarodziejem.

Dubhe nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Głęboko pragnęła, żeby wszystko szło dobrze, potrzebowała, aby Lonerin rozumiał ją, pomagał jej. A jednak wydawało się, że nie jest w stanie.

— Myślę, że jedną z buteleczek zgubiłam w jeziorze — powiedziała wreszcie z miną winowajczyni. — Wczoraj rano wzięłam jeden łyk, eliksiru zostało jeszcze na parę tygodni.

Wyraz twarzy Lonerina złagodniał. Nastąpiła chwila ciszy. Dubhe opuściła wzrok, żeby nie napotkać jego spojrzenia, ale on po prostu otoczył ją ramionami.

— Znajdziemy sposób, bądź spokojna. Obiecałem ci to…

Dubhe czuła na szyi jego ciepły oddech. Siła i szczerość tego porywu były autentyczne, ale ona stała zimna i obojętna, i za to gardziła sobą głęboko. Nie potrafiła odnaleźć w sobie uczuć z tamtej nocy, kiedy się kochali.

— Tak — wymruczała, wciskając twarz w jego ramię.

— To wszystko się skończy, a wtedy ja i ty będziemy mieli życie, na jakie zasługujemy, prawda?

Lonerin spojrzał na nią z czułością, po czym pocałował ją w usta. Dubhe pozwoliła mu na to, chociaż pocałunek ten był jej obojętny. Kiedy się od niego oderwała, wzięła jego dłonie w swoje, jak gdyby rozpaczliwie prosiła o pomoc. Lonerin tylko się do niej uśmiechnął. Odwrócił się, znowu zapalił w palcach świecącą igłę wskazującą zachód i podjął wędrówkę.

Przemierzali te chodniki już od dłuższego czasu, kiedy poczuli, jak ziemią wstrząsają jakieś wibracje. Był to głuchy, niski dźwięk, i zdawało się, że pochodzi prawie z wnętrzności ziemi.

Obydwoje na chwilę zamarli w milczeniu, starając się zrozumieć, co to było. Minęło kilka minut, a czas ten wydawał się Dubhe wiecznością. Ciemność groty zgęstniała tak, że stała się przytłaczająca w porównaniu ze słabym światłem ich pochodni. Nie było wątpliwości: zmysły Bestii były wytężone do granic możliwości. Wzrok, słuch, siła mięśni. Dubhe była już gotowa do akcji, a jednak coś jej mówiło, że czas jeszcze nie nadszedł: tak, coś tam było, czuła to, ale jej zwierzęcy instynkt nie reagował. W tej chwili ziemia znowu zadrżała. Tym razem hałas zdawał się pochodzić dokładnie znad ich głów.

— Miejmy nadzieję, że to nie jakaś nowa diabelska sztuczka tych przeklętych ziem — powiedział Lonerin.

— Nie sądzę, nie czuję żadnego zagrożenia — odpowiedziała Dubhe, wzruszając ramionami.

— Pozwól mi zauważyć, że nie czułaś go nawet wtedy, kiedy zaatakowały nas duchy. — Rzucił jej złośliwy uśmiech, sprawiając, że się zarumieniła.

— Potem jednak się zorientowałam, o ile mnie pamięć nie myli — odparła, udając, że się dąsa.

— Muszę ci to przyznać — zgodził się Lonerin z miną starego mędrca.

Dziwnie było tak z nim grać, doświadczać tej nowej zażyłości. Było w tym coś nienaturalnego, co sprawiało, że Dubhe czuła się niepewnie.

Powinnam przestać i starać się przeżyć to, co dał mi los. Nieważne, że czuję dystans, Lonerin to wszystko, co mam.

W nocy spali przytuleni, a ona uspokajała się, słuchając jego oddechu. Rankiem witał ją pocałunkiem w usta, a ona pozwalała mu na to. Myślała, że wystarczy poczekać i pewnego dnia znowu będzie tak, jak za pierwszym razem. Lonerin stanie się dla niej tym, kim w swoim czasie był Mistrz: przewodnikiem, towarzyszem, który wskaże jej właściwą drogę.

Wibracje dalej wprawiały w drżenie skalne ściany, ale w miarę upływu czasu stopniowo się zmniejszały, jak gdyby to, co je wywołało, oddalało się. Postanowili iść dalej, posuwając się ostrożnie. Chodnik był długi, nie mogli zatrzymać się właśnie teraz.

Po czterech dniach dostrzegli świetlisty punkt na końcu tunelu. Wreszcie dotarli, to było wyjście z grot. Dubhe poczuła bicie serca.

Już nie mogła znieść całej tej ciemności, pragnęła światła i jednocześnie obawiała się go. Podczas wędrówki przez długi chodnik wibracje zwiększyły częstotliwość i natężenie. Mieszkająca wewnątrz jej ciała Bestia zaczęła ją drapać, niespokojna, i Dubhe była zmartwiona. Jeżeli to światło rzeczywiście dobiegało z zewnątrz, wówczas odkryją powód tych dziwnych hałasów. To było ryzyko, wiedziała o tym.

Lonerin wyciągnął mapę, wygniecioną już i na wpół zatartą przez wodę, i sprawdził trasę.

To musiała być ich meta, tam była druga strona gór.

— Wiesz, co to znaczy?

Dubhe nie odpowiedziała, czekając, aż on to powie.

— Nie jesteśmy już wcale tak daleko od domu Sennara.

Z tą nadzieją podjęli marsz, nie dbając o odgłosy i strach. Im bardziej zbliżali się do wyjścia, tym bardziej powietrze pachniało świeżością, a ich kroki stawały się coraz szybsze. Praktycznie już biegli, kiedy nagle Dubhe się zatrzymała.

— Co z tobą?

— Coś tu jest.

Czuła to pod stopami, w powietrzu, wokół siebie.

Podniosła palec.

— Posłuchaj.

Lonerin przechylił głowę, skupił uwagę, ale bez rezultatu.

Dubhe zamknęła oczy.

— Jest daleko, jak głuchy warkot… albo raczej ryk. Jeden, dwa, więcej… Lonerin, tam na zewnątrz coś jest — powiedziała, otwierając oczy.

— To prawdopodobne, ale nie zmienia faktu, że musimy tam iść.

— Nie proszę cię, żebyśmy się zatrzymali. Musimy tylko uważać.

— Dobrze — powiedział uspokajająco i odwrócił się, żeby iść dalej.

Dubhe chwyciła go za ramię.

— Ja pójdę pierwsza.

Popatrzył na nią zdumiony.

— Nie ma mowy, ja jestem przewodnikiem.

— Już nie potrzebujemy twojego zaklęcia, żeby znaleźć wyjście.

— Tak, ale…

— Umowa się nie zmieniła — stwierdziła poważnie Dubhe. — Ty nas prowadzisz, a ja ochraniam.

Zobaczyła błysk niezadowolenia w jego oczach. Następnie Lonerin po prostu dał jej znak ręką.

Zdjęła z pleców łuk, wyciągnęła strzałę i wyprzedziła go.

— W każdym razie będę cię osłaniał — wyszeptał jej do ucha, kiedy przechodziła obok.

Dubhe uśmiechnęła się, mocniej schwyciła łuk i poszła jako pierwsza.

W miarę, jak posuwali się naprzód, na skale pojawił się mech, najpierw biały, o niezdrowym wyglądzie, potem coraz bardziej zielony i bujny. Na końcu tunelu ściany zaczęły połyskiwać w świetle słońca. Wpadająca z zewnątrz biel oślepiła ich. Byli pod ziemią już ponad tydzień.

Chociaż oczy były ślepe, Dubhe i tak z wielką jasnością wyczuwała ukształtowanie ich otoczenia. Wrażenie, że na zewnątrz coś na nich czeka, stało się silniejsze, a pod stopami wciąż jeszcze czuła owe rytmiczne wibracje, coraz wyraźniejsze. To były kroki. Olbrzymich zwierząt.

Założyła strzałę. Byli bardzo blisko wyjścia, tak że Lonerin zgasił już świetlistą kulę. Dubhe przyjrzała się nieokreślonemu kolorowi swojej koszuli w bladym, sączącym się z zewnątrz świetle: zdumiała się, jak bardzo była brudna i zniszczona. Na granicy swojego pola widzenia dostrzegła twarz Lonerina i chłopak wydał jej się okropnie blady i wyczerpany. To wszystko, co do tej pory przeszli, pozostawiło wyraźne ślady na ich ciałach.

Powietrze przeszył straszliwy ryk. Dubhe i Lonerin stanęli przygwożdżeni do swoich miejsc. Dubhe instynktownie podniosła łuk, i naciągnąwszy go, trzymała go przed sobą.

— Weź mój sztylet, poczuję się pewniej — powiedziała, a Lonerin nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać.

Piskliwy dźwięk dobywanego ostrza przerwał absolutną ciszę, jaka nastąpiła po owym ogłuszającym hałasie.

Dubhe ostrożnie posuwała się naprzód. U wylotu groty zatrzymała się, opierając plecy o zimną skałę, nagle wstrząsaną kolejnymi krokami.

Wzięła głęboki oddech i odwróciła się.

Otoczyło ją światło, a ciepło słońca oszołomiło. Miriady zapachów odurzyły ją; rzuciła się na ziemię z jeszcze przymkniętymi oczami, które z trudem przyzwyczajały się do takiej jasności.

Nic.

Trzymała naciągnięty łuk, mięśnie były napięte z wysiłku. Wszystko było jak zawsze, jak wtedy, kiedy chodziła na polowanie z Mistrzem, kiedy pomagała mu w pracy. Jego wspomnienie było tak rozdzierające, że zatkało jej dech w piersiach, bardziej niż przy innych okazjach. Poczuła, jak jakaś dłoń chwyta ją za ramię, i zadrżała. Przez moment była pewna, że to właśnie on.

Odwróciła oczy i tym, co zobaczyła, była uspokajająca postać Lonerina; on też leżał płasko na ziemi, ze sztyletem zaciśniętym w dłoni. Jego spokojne spojrzenie powinno dodać jej odwagi, ale poczuła tylko dziwny zawód. Wówczas skoncentrowała się na tym, co znajdowało się wokół, ale dopiero po jakimś czasie naprawdę zdała sobie sprawę z tego, gdzie dotarli.

Leżeli na szczycie urwiska, które z jednej strony opierało się o skalną ścianę, a z drugiej spadało w głęboką dolinę, całkowicie pokrytą drzewami. Wydawały się identyczne jak te, które napotykali do tej pory, chociaż po raz pierwszy zobaczyli je z wysoka. Wyglądało to jak wąskie rozcięcie aż po horyzont wypełnione zielonym aksamitem. Tunel, który przebyli, wychodził natomiast na nazbyt regularną, żeby mogła być naturalna, ścieżkę, okrążającą całą dolinę. W niektórych miejscach była ona zapadnięta, ale można było nią przejść w zasadzie na całej długości.

Dubhe podczołgała się zatem ku krawędzi przepaści, aby mieć szerszy widok na znajdującą się pod nimi dolinę. Ostrożnie przesuwała łokcie, z łukiem wciąż naciągniętym przed sobą. Lonerin przemieszczał się u jej boku.

Nie zobaczyła nic poza zielenią, posplatanymi koronami drzew oraz szerokimi i mięsistymi liśćmi. Potem wszystko stało się bardzo szybko. Skała pod nią zatrzęsła się podczas — jak im się wydawało — trzęsienia ziemi, a ciepły oddech owionął jej twarz.

Był o włos od jej nosa, olbrzymi i wypuszczający kłęby dymu. Jej serce zamarło.

Usłyszała obok siebie Lonerina i zobaczyła, jak zwierzę się odwraca.

Jego głowa była wielka przynajmniej na długość ramienia. Głowa smoka. Pysk był wydłużony, w tylnej części przechodził w szeroki kostny grzebień. Łuski miał błyszczące i zaostrzone, w kolorze ciemnobrązowym, przy korzeniach przechodzącym w czerń. Grzebień natomiast był biały z czerwonymi żyłkami. Odwracające się w stronę Lonerina nozdrza wydały prychający odgłos, jak z olbrzymiego ściśniętego miecha. Jednak bardziej niż strach, który już i tak paraliżował jej nogi, coś innego unieruchomiło Dubhe. Było to oko, które skierował na nią smok: czerwone, żywe, błyszczące. Wydawało się niezmierzonym wirem, w którym łatwo się było zgubić, otchłanią tysiącleci, z których zwierzę kontemplowało świat z najwyższym dystansem.

Bestia zamilkła, jakby przerażona. Dubhe doskonale zdawała sobie sprawę, że od śmierci dzieliło ją zaledwie kilka cali. Potężne kły umieszczone za tymi wargami były gotowe przebić wszystko. Przez moment przyszły jej na myśl dziwne stworzenia, jakie napotkali podczas swojej drogi, i pomyślała, że tym razem puszcza weźmie na nich odwet i ich zabije.

Kontemplowała cudowne oczy smoka, rozświetlone żółtymi jak złoto drobinkami, pewna, że na świecie nie może być nic innego równie pradawnego i wspaniałego. Chociaż znajdowali się w obliczu stworzenia absolutnie śmiercionośnego, Dubhe była nim zafascynowana.

Smok wpatrywał się w nią, jak gdyby ją analizował. Jego oddech był niewyczuwalny, powietrze wokół niego nie poruszało się.

Potem Dubhe poczuła, jak Lonerin ją dotyka. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła, jak na kolanach posuwa się w kierunku smoka. Jego twarz miała ów pełen przekonania i nieporuszony wyraz, który tak bardzo podziwiała.

W tej chwili wiedziała z całą pewnością, że to dla tej miny uległa mu za pierwszym razem w grocie. Bo Lonerin był osobą, która decydowała, i nigdy nie bał się wyborów.

Jak we śnie zobaczyła, że wyciąga rękę do smoka, który lekko odsunął pysk.

Lonerin zatrzymał się z dłonią skierowaną ku zwierzęciu, jego spojrzenie było pogodne. Nie bał się ani trochę i to było widać.

Smok wydał się niemal rozbawiony, dziwny błysk przemknął przez jego oczy, błysk zrozumienia. Pyskiem odsunął rękę czarodzieja, ale gest ten wcale nie był wrogi, wyrażał raczej żartobliwe oburzenie. Lonerin wycofał zatem ramię i po prostu się ukłonił, dotykając czołem skały.

Dubhe uznała, że musi zrobić to samo. Był to gest, którego nie rozumiała, ale pojęła, że musi go wykonać, nie zważając na wszelkie logiczne wyjaśnienia. Zrobiła to i poczuła się odsłonięta, bezbronna. Gdyby smok postanowił ich zaatakować, nawet by tego nie zauważyła.

Oddech zwierzęcia znów stał się mocniejszy i kątem oka dziewczyna zobaczyła, jak smok powoli zbliża się do Lonerina, a następnie dotyka jego głowy czubkiem pyska. To samo zrobił z nią, z tym samym spokojem i delikatnością. To dotknięcie w jakiś sposób ją wzruszyło. Podniosła głowę i w ostatniej chwili zobaczyła ten olbrzymi pysk i czerwone oczy patrzące na nią z dystansem. Potem smok zniknął za krawędzią urwiska.

Lonerin obok niej westchnął, opadając plecami na skałę.

Dubhe obserwowała go, jak gdyby był kimś zupełnie nieznajomym. Jego zimna krew zaskoczyła ją.

— Wszystko poszło dobrze, nie patrz na mnie z taką miną. Myślę, że teraz wreszcie Nieznane Krainy postanowiły zostawić nas w spokoju.

— To to właśnie zrobiliśmy? Pozwoliliśmy, żeby on nas zaakceptował? — spytała Dubhe słabym głosem.

Lonerin przytaknął.

— Smoki są najdawniejszymi istotami Świata Wynurzonego, jego panami. Ten smok posiada tę ziemię, należy ona do niego prawnie, a my ją naruszaliśmy. Powiedzmy, że uniżając się u jego stóp, zasłużyliśmy sobie na pobyt w tej dolinie.

Po tym spotkaniu Dubhe i Lonerin wstąpili na skalistą ścieżkę.

Piękno tej doliny było niewiarygodne, wydawała się dzikim i utraconym rajem, ze smokami, które wszędzie się kręciły. W krótkim czasie naliczyli ich pięć. Zwierzęta te były dziwne — mniejsze niż te, które zamieszkiwały Krainy Wynurzone, z proporcji przypominały mniej więcej niebieskie smoki. Różniły się jednak od nich kolorem, a przede wszystkim skrzydłami. Smoki z tych ziem miały bowiem malutkie skrzydełka, przyczepione do łopatek jak kikuty. Z pewnością nie były w stanie utrzymać w locie ich olbrzymich cielsk. Miały jednak swój wdzięk; były czerwone, poprzecinane białymi żyłkami, przejrzyste, prawie przezroczyste i sprawiały wrażenie czegoś nieskończenie kruchego.

Najdziwniejsze było to, że smoki te chodziły po skalnych ścianach niczym jaszczurki. Dubhe i Lonerin widzieli, jak łażą po urwisku w górę i w dół, wchodząc i wychodząc z namiotu drzew przykrywającego dolinę. Przyczepiały się do ścian dzięki potężnym pazurom, w jakie uzbrojone były trzy palce każdej łapy. Miały one długość dłoni, były zaostrzone i potężne, i wbijały się w skałę, działając jak harpun. Za każdym razem, kiedy chwytały, skała drżała. To właśnie były owe tajemnicze kroki, które wyczuli podczas ostatnich etapów swej podziemnej wędrówki.

Dubhe zauważyła, że ściana obok niej była cała podziurawiona czarnymi, głębokimi otworami. Były to właśnie ślady tych pazurów.

Musieli się przyzwyczaić do poruszania w obecności tych zwierząt. Wywoływane przez nie wibracje sprawiały, że na wąskiej ścieżce trudno było im utrzymać równowagę; poza tym ich obecność była nieco niepokojąca. Po pierwszym kontakcie nie okazywały już żadnego zainteresowania tym dwojgiem ludzików przemierzających ich terytorium, a jednak Dubhe dalej czuła się intruzem, w jakiś sposób obserwowanym.

Nad ich ścieżką oraz pod nią przebiegały od niedawna dwa inne małe szlaki. Nieustannie pojawiały się i znikały, czasami łącząc się z ich drogą, a czasami niknąc u brzegu urwiska, w górze, lub w zieleni puszczy — w dole.

— Pewnie zostały przez kogoś zbudowane — zauważyła Dubhe, wskazując je głową.

— Rzeczywiście, dokładnie tak to wygląda — potwierdził Lonerin, potakując.

— Czy Sennar mówił o nich kiedyś Idowi?

— Prawdę mówiąc, nie wspominał nawet o tym wąwozie. Od tego momentu wskazówki się plączą. Jestem jednak pewien, że kierunek jest dobry.

Dubhe nie wątpiła w to. Od kiedy zobaczyła go przy smoku, znowu ślepo mu ufała.

W tym momencie nagły ryk rozdarł powietrze. Ziemia pod ich stopami zadrżała, a Lonerin musiał oprzeć dłonie na skalnej ścianie. Następnie wychylił się do przodu, żeby zobaczyć, co dzieje się tam w dole.

Kolejne ryki przepełniły powietrze. Smoki były wzburzone. Potem jeden z nich, silniejszy od innych, spowodował prawdziwe trzęsienie ziemi. Dubhe słyszała jego kroki kilka łokci pod sobą. Były one pospieszne i tak gwałtownie wstrząsnęły skałą, że zawaliła się cała część grani.

Niczym w koszmarze sennym Dubhe zobaczyła, jak Lonerin znika za deszczem odłamków i głazów.

— Lonerin! — krzyknęła.

Ledwo zdążył odwrócić się z ręką wyciągniętą do niej i ustami otworzonymi, żeby ją zawołać. Potem nic więcej. Przed Dubhe była tylko góra kamieni i tłucznia.

Już miała rzucić się do odłamków, kiedy jakiś hałas ją zatrzymał.

— Ja bym się o niego nie martwiła.

Ten głos wbił ją w miejsce.

A niech to.

W mgnieniu oka przypomniała sobie swoje wyjście z grot razem z Lonerinem.

Nie mam mojego sztyletu.

17. Demon nienawiści

— Oto i oni. — Rekla dała znak Filii, a on się zatrzymał. Pomógł jej powoli zejść. Była już cieniem samej siebie, ale jej ciało uparcie nie chciało ustąpić upływowi lat. Obydwoje wychylili się ze szczytu i zobaczyli ich.

Pod nimi Dubhe i Lonerin przemierzali wąski skalny chodnik. Zabójcy znajdowali się lekko w tyle względem pozycji młodych, a to dawało im pewną przewagę.

— Dobrze się sprawiłeś — powiedziała Rekla, odwracając się do towarzysza.

Decyzja o niesieniu jej na plecach okazała się strzałem w dziesiątkę. Filia wykrzesał z siebie całą swoją energię i starał się być tak szybki, jak tylko mógł. Teraz był wykończony, ale przynajmniej nadrobili dystans, jaki dzielił ich od Dubhe.

Rekla prawie od razu przestała marudzić i pozwoliła sobie pomóc, skoro już stała się zbyt słaba, żeby kontynuować pościg samodzielnie.

— Są we dwójkę, czarodziej znowu jest z dziewczyną — zauważył Filia. — To niemożliwe…

Rekla domyśliła się tego od razu, kiedy tylko natrafili na ich ślady, ale naoczne stwierdzenie, że to naprawdęon, że przeżył, było czymś zupełnie innym.

— W końcu nigdy nie znaleźliśmy jego ciała — syknęła ironicznie.

Filia westchnął. Był wykończony, a ona osłabiona wskutek braku eliksiru. Oczywiście, nie była to pierwsza lepsza staruszka, ale w takim stanie nigdy nie poradzi sobie z dwójką nieprzyjaciół.

— Ja się zajmę chłopakiem, a wy Dubhe.

— Nie ma mowy, nie dasz rady. Za bardzo się zmęczyłeś podczas tej przeprawy.

— To tylko czarodziej, nie jest wojownikiem. Jest w moim zasięgu, pani. Dubhe jest wasza. To nagroda, na jaką zasługujecie, aby pomścić wasze cierpienie. Aby w pełni się nią cieszyć, potrzebujecie rozprawić się z nią własnoręcznie.

Na te słowa oczy Rekli rozbłysły. Popatrzyła na niego przeciągle i Filia miał mnóstwo czasu na przyjrzenie się jej wyniszczonej starością twarzy, pajęczynie zmarszczek i matowości jej oczu. I tak ją kochał, i to jeszcze bardziej niż przedtem.

— Dziękuję — Rekla powiedziała to, odwracając wzrok, jakby z nieśmiałością, a on poczuł, jak otwiera mu się serce. — Nigdy nie miałam uczniów, którzy by mi służyli z takim oddaniem — dodała.

Filia pochylił głowę. Czuł, jak gwałtowne pragnienie atakuje jego pierś, niepowstrzymana radość. Nie zastanawiając się długo nad tym, co robi, wziął ją za ramiona i zanim zdołała powiedzieć coś jeszcze, zanim mogła zaprotestować, przycisnął usta do jej zwiędłych i wysuszonych warg. Trwało to tylko chwilę, po czym się oderwał. Zobaczył jej oczy pełne zdumienia i przemówił, zanim zdążyły wypełnić się gniewem za to, co ośmielił się zrobić.

— Wygraj też dla mnie — szepnął jej i uciekł.

Kiedy tylko skalna ściana runęła w dół, Lonerin rzucił się na nią. Słyszał, jak Dubhe go woła. Przez kilka chwil był oślepiony pyłem i żeby nie upaść, był zmuszony oprzeć się o znajdującą się za nim skałę. Potem huk ustał, nawet krzyki smoków ucichły i wszystko stało się aż nazbyt milczące. Jego uszy były pełne pogłosu lawiny i czuł się oszołomiony.

— Dubhe! — zawołał, kaszląc.

Jeszcze nie skończył wymawiać tego imienia, a poczuł na gardle żelazny ucisk i dostrzegł jakiś zbliżający się do niego błysk. To instynkt go uratował.

Słowo zaklęcia wyszło mu chrapliwie z ust, prawie zduszone, ale skuteczne. Ostrze zatrzymało się na cienkiej srebrnej bańce, która pojawiła się wokół jego ciała. Lonerin zobaczył wyciągnięte ramię trzymające rękojeść i wyraźnie rozpoznał jednoznaczny profil czarnego ostrza z gardą w kształcie węża.

Uchwyt na gardle zawahał się tylko na chwilę, a on nie pozwolił wymknąć się takiej okazji. Wyrwał się i odwrócił do napastnika. Wiedział już, co zobaczy.

Była to nieokreślona twarz Zabójcy. Od czasu pobytu w Domu jego nienawiść do Zwycięskich urosła przesadnie, a po walce z Reklą już nic nie mogło stanąć między nim a tym uczuciem.

Nie bał się, nie czuł się winny. Myślał o Dubhe, która czekała na jego pomoc po drugiej stronie skalnej ściany. Myślał o nocy, którą razem spędzili, myślał o tym, jak była traktowana podczas niewoli. I przypomniał sobie swoją matkę, jej ciało pośród innych, porzucone w zbiorowej mogile. Wiedział już, że nie pragnie nic innego tylko walczyć, teraz.

Wreszcie ureguluję rachunki. Ja będę wolny, a ze mną i Dubhe.

Wyciągnął sztylet, który ona sama dała mu tuż przed wyjściem z groty, i przyjął pozycję. Wziął kilka lekcji walki mieczem, dawno temu, ale z pewnością nie był wytrenowany. A poza tym w dłoni nie miał przecież miecza, tylko sztylet. Powiedział sobie, że nie stanowi to wielkiej różnicy, chodzi po prostu o to, aby dać swobodnie upust własnemu instynktowi.

Te rozmyślania rozproszyły go, aż nagle poczuł straszne pieczenie w lewym uchu. Zabójcy udało się go trafić, korzystając z jego rozkojarzenia. Lonerin automatycznie zacisnął palce na sztylecie i wycelował go w przeciwnika. Był gotowy do obrony, teraz już nie straci czujności.

Tamten uśmiechnął się ironicznie na tę reakcję.

— No co, postanowiłeś zostać mordercą?

Podniósł uzbrojoną dłoń jak do uderzenia, ale była to zmyłka. Nóż błyskawicznie poszybował do gardła Lonerina. Czarodziej wyciągnął rękę przed sobą, wypowiedział tylko jedno stanowcze słowo, a znowu w ułamku sekundy zmaterializowała się przed nim srebrzysta tarcza. Tym razem to Zabójca musiał wykonać unik, ale zrobił to bez większej trudności. Miał zwinność kota, dokładnie tak jak Dubhe, dokładnie tak jak Zwycięski.

Lonerin wziął zamach i rzucił się na niego, krzycząc co tchu w piersiach, ale jego ruchy okazały się jeszcze zbyt niezgrabne, aby dosięgnąć celu.

Zabójca skakał raptownie, robił uniki. Nowy nóż, kolejny cios. Lonerinowi udało się go odparować, usuwając się w bok.

— Widzę, że jesteśmy dość szybcy… — powiedział uszczypliwie Filia.

Przez kilka chwil przyglądali się sobie, stojąc nieruchomo. Lonerin miał zadyszkę i kurczowo ściskał sztylet w ręku. Wydawało się, że jego przeciwnik nie jest w lepszym stanie. On też oddychał z trudem, a jego czoło zroszone było potem.

Lonerin pozwolił sobie na myśl, że skoro Zabójca jest taki wyczerpany, to może mu się uda.

Jego spojrzenie musiało w jakiś sposób rozjaśnić się nową determinacją, bo tamten uśmiechnął się dziko.

— Myślisz, że mnie zabijesz?

Lonerin milczał, ale coś w nim odpowiedziało: „Tak”.

— Nie masz co próbować, i tak nigdy nie pozwolę ci przejść na drugą stronę! — krzyknął Filia. — Moja pani potrzebuje być sama, ma spotkanie z twoją przyjaciółką.

Lonerinowi nagle zakręciło się w głowie. Jak mógł nie połączyć tych dwóch faktów? Skoro ten mężczyzna znajdował się przed nim, wobec tego z drugiej strony zapadliska z pewnością była Rekla. Dubhe była w niebezpieczeństwie… Musiał się pospieszyć. W tym momencie Zabójca rzucił się na niego, uderzając go nożem, który właśnie wyciągnął. Lonerinowi udało się odeprzeć natarcie, ale przy każdym ruchu cofał się o krok.

Następny cios nadszedł niespodziewanie, Lonerin ledwo zdążył zobaczyć kątem oka czarną błyskawicę kierującą się do jego boku. To słowo natychmiast wypełzło mu na wargi, a Filia zawył z bólu. Lonerin odzyskał bezpieczną odległość.

Zrobił to. Nie mógł w to uwierzyć. Zrobił to, nie zastanawiając się, jak coś najbardziej naturalnego na świecie.

Wypowiedziałem zakazaną formułę.

Popatrzył ze zdumieniem na mężczyznę klęczącego przed nim z wytrzeszczonymi oczami, z twarzą wykrzywioną niczym maską cierpienia. Przyciskał do siebie prawą rękę, tę, w której wcześniej trzymał sztylet. Była zwęglona, a on zaciskał zęby, żeby tylko nie wrzeszczeć.

Lonerin nie poczuł odrazy do samego siebie, był raczej zdumiony gładkością, z jaką złamał jedno z najważniejszych ostrzeżeń swojego mistrza, Folwara.

„Możesz pomyśleć, że czasami zakazane formuły są skrótem, a nawet, że są jedynym wyjściem z sytuacji, ale to wszystko pułapki. To magia, która zawsze bierze w zastaw część twojej duszy”.

Lonerin odczuwał jednak zadowolenie. Wreszcie zranił Zwycięskiego, był tak silny jak oni. Było tak, jak gdyby owe wszystkie lata spędzone na nauce i udręce, aby starać się być lepszym człowiekiem, nie mogły nie doprowadzić go tutaj, do tego momentu najwyższego wyzwolenia.

Zabójca uśmiechnął się nieludzko, z twarzą zmienioną przez cierpienie.

Lonerin zareagował instynktownie, krzyknął i rzucił się do ataku. Przeciwnik nawet teraz, będąc ranny, był straszliwie szybki i kilkoma pchnięciami znowu zapędził go w róg. Wówczas czarodziej wypowiedział owe słowa po raz drugi. Filia potoczył się na ziemię prawie do przepaści, ale ostatnim wysiłkiem udało mu się zatrzymać, zanim było za późno. Podniósł się z trudem, cały ciężar ciała opierając na jednej nodze. Lonerin wykorzystał to, aby wykrzyczeć kolejne zaklęcie. Ramię Zabójcy wnet stało się twarde i sine, i w krótkim czasie aż po łokieć zamieniło się w kamień. Lonerin już miał przywołać na twarz triumfalny uśmiech, kiedy zorientował się, że popełnił fałszywy krok. Oczywiście zranione ramię pozostawało bezużyteczne, ale teraz, kiedy było z „kamienia, było również nieczułe na ból.

Zabójca zaśmiał się dziko.

— Dzięki za prezent.

Jego zamach miał niesłychaną siłę. Lonerin potknął się o własne nogi i upadł na ziemię z odbicia, uderzywszy plecami o skałę. Przeciwnik zamachnął się i czarodziej ledwo zdążył przesunąć głowę, zanim ostrze wbiło się w skałę o szerokość dłoni od niego. Daleki ryk rozbrzmiał echem w dolinie. Mężczyzna zacisnął mu dłoń na gardle i żelaznym uchwytem podniósł go z ziemi.

— Czas z tym skończyć — syknął mu prosto w twarz.

Lonerin poczuł, że zaraz zemdleje. Nie był przyzwyczajony do walki, pojedynek sztyletem i dwa zakazane zaklęcia wykończyły go. Musiał się jednak uratować. Posunął się do zaprzedania swojej duszy, nie mógł zatrzymać się właśnie teraz.

Powoli poruszył ręką i dotknął swojej rany na ramieniu. Było to zaledwie przecięcie, ale wystarczające, aby opuszki zabarwiły się na czerwono. Następnie podniósł dłoń i prysnął krwią na twarz Zwycięskiego, słabym głosem recytując formułę. Krople przekształciły się w długie, ścisłe jak sznury włókna, które oplotły Zabójcę w duszącym uścisku i zmusiły go, aby puścił. Lonerin był wolny i ześlizgnął się po skalnej ścianie, drapiąc sobie skórę. Niewiele brakowało, a Zabójca by go udusił. Chłopak kaszlał bez przerwy, starając się oddychać. Pozwolił sobie na kilka sekund bezruchu na odzyskanie sił, po czym podniósł się w porywie niekontrolowanej wściekłości.

Zabójca leżał na ziemi ze związanymi ramionami i miotał się, krzycząc:

— Przeklęty!

Lonerin pomyślał, że to piękny widok. Pokonał jednego z zabójców swojej matki, a teraz ten rzucał się jak owad przyklejony do pajęczej sieci.

Jest mój, mogę zrobić z nim to, co chcę. Próbował mnie zabić, a ja go pokonałem. Teraz mogę go zabić, mam ku temu wszelkie powody, nikt nie będzie mógł mnie za to potępić.

Drżącą z podniecenia dłonią wziął sztylet. Jego dłoń była lepka od krwi, ale to nie miało znaczenia. Zabójca splunął na niego, próbując coś powiedzieć, lecz Lonerin postawił mu stopę na piersi, przyciskając gwałtownie.

— Ani słowa — nakazał.

Nigdy nikogo nie zabił, ale w tej chwili czuł palącą konieczność, aby zrobić to zaraz, tam, nie namyślając się. Całe życie spędził na tłumieniu swej nienawiści do Gildii. Aby ją pokonać, postanowił użyć magii zamiast broni, to dlatego stosował się do nauk Folwara, które pozwoliły mu odzyskać nad tym uczuciem kontrolę. Teraz jednak wydawało się, że wszystkie te lata, które strawił, starając się zatrzeć pragnienie zemsty, gdzieś się rozpłynęły. Nie było nawet dnia, w którym nie odczuwałby przemożnej chęci zniszczenia tej sekty, która zabiła jego matkę.

Mam prawo wymierzyć sprawiedliwość. Mam prawo pomścić cierpienie. Nie udało mi się uratować mojej matki, ale jeszcze mogę zdążyć ocalić Dubhe. Muszę to zrobić!

Podniósł sztylet. Leżący pod nim mężczyzna nie okazał strachu, miał wręcz spojrzenie kogoś, kto wreszcie odzyska wolność. Lonerin jednak nie zdecydował się. Coś uniemożliwiało mu zrobienie tego kroku.

— No i co? Nie jesteś w stanie? — uśmiechnął się Filia.

Zrób to, teraz, już!

Ostrze połyskiwało zawieszone w powietrzu, ciało czarodzieja było jednym drżeniem.

Zrób to!

Wrzasnął. Wbił ostrze w ziemię, o włos od głowy mężczyzny.

— Ty mi tego nie zrobisz! Nie sprawisz, że stanę się tym, z czym przez całe życie walczyłem!

Krzyknął tak gwałtownie, że zaczęło go boleć gardło. Upadł na ziemię, zakrył twarz rękoma. Był zrozpaczony. Lecz nie zabije go. Miał niezmierzoną ochotę, ale nie zrobi tego. Nie mógł, w przeciwnym wypadku te wszystkie lata na nic by się nie przydały.

Usłyszał, jak leżący koło niego mężczyzna się śmieje. Gorzki, rozpaczliwy śmiech.

— Tchórz — mruknął.

Lonerin dalej patrzył w ziemię.

— Ty nie możesz tego zrozumieć. To jest właśnie głęboka różnica między mną a tobą. Ty nie możesz i nigdy nie będziesz w stanie zrozumieć — warknął.

— To ty nie możesz zrozumieć — odparował tamten, patrząc w niebo nad nimi.

Lonerin odwrócił się, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Potem nieludzki krzyk wstrząsnął obydwoma.

18. Powracające wspomnienia

Ido obudził się wcześnie. San leżał w łóżku obok niego i spał spokojnie, pogodnie.

Gnom czuł się dość silny. Zabiegi chłopca przyniosły nadzwyczajne efekty, a resztę zawdzięczał hartowi swojej rasy. Jeszcze parę dni, a będą mogli podjąć wędrówkę. Teraz jednak miał ochotę przejść się po kryjówce ruchu oporu, sam.

Od kiedy postawili nogę tam, pod ziemią, czuł potrzebę, żeby to zrobić. Dręczyły go wspomnienia, a myśl o pielgrzymce po tym miejscu pamięci wydała mu się czymś właściwym. Mieć sto lat oraz przeżyć wszystko i wszystkich było sytuacją trudną do zniesienia. Ido czuł się zmęczony i przygnieciony tym ciężarem. Śmierć zaczynała wydawać mu się bardziej przyjaciółką niż przeciwniczką. Ale było jeszcze wiele do zrobienia i nie miał zamiaru odchodzić, pozostawiając za sobą coś niedokończonego.

Ujrzenie miejsc, gdzie walczył i cierpiał, weselił się i świętował, z pewnością pomoże mu poczuć się lepiej.

Dotarł do swojego dawnego pokoju, wykutej w ścianie niszy. Z boku znajdowało się łóżko, które przez wiele lat dzielił z Soaną. Nieco dalej natomiast sala, gdzie przemawiał do swoich ludzi, gdzie dyktował im rozkazy i gdzie razem planowali działania partyzanckie. Zbrojownia z już na wpół zardzewiałymi mieczami, włóczniami, porozrzucanymi zbrojami.

Wszystko było puste i milczące. Jednak Ido dobrze pamiętał twarze swoich towarzyszy, a nawet ich śmierć. Nieskończona seria pogrzebów, ciała porozdzierane mieczami, pielęgnowani podczas agonii umierający.

Nogi same zaprowadziły go do wielkiej areny, mieszczącej się w pustym basenie. Przysposobili go tak, że dach mógł się rozsuwać dzięki mechanizmowi uruchamianemu przez trzy osoby. Na zewnątrz wznosiły się góry i było to miejsce wystarczająco odizolowane, aby nikt nie zauważył otwarcia.

Wszedł i pełnią płuc wciągnął znajdujące się w środku powietrze. Jeszcze czuł zapach Vesy, jego olbrzymiego cielska wtłoczonego tam przez długie martwe okresy pomiędzy jedną bitwą a drugą. Przypomniał sobie, jak smok drżał, kiedy on wskakiwał mu na grzbiet i mówił mu, że polecą walczyć. To tam podnieśli się do ostatniego lotu w dzień, kiedy ruch oporu został zmieciony, a akwedukt zdobyty.

W uszach rozbrzmiewa mu dźwięk własnych kroków. Ido już powiedział swoim ludziom, aby uciekali, ale żołnierze Dohora dalej szukają ich po całym akwedukcie. Udaje mu się dotrzeć do areny, jest zasapany, wyczerpany, rana na ramieniu zaczyna pulsować. Zatrzymuje się gwałtownie. Przed nim rozciąga się cmentarz zwęglonych ludzi, a pośrodku unosi się Vesa, jego smok, czekający na niego z dumnym i rozognionym spojrzeniem.

Kiedy tylko Vesa go dostrzega, wydaje głośny ryk i Ido uśmiecha się do niego ze wzruszeniem. Jego rumakowi udało się, znowu będą razem walczyć.

Ido biegnie do niego, muszą szybko uciec i mają mało czasu. Kiedy jest blisko, orientuje się, że smok jest ranny. Kilku włóczniom udało się zarysować pancerną skórę prawego skrzydła, ale niepokoi go przede wszystkim owo szczególnie głębokie rozcięcie na łapie.

— Co oni ci zrobili, Vesa…

Smok opuszcza do niego łeb, lekko prycha.

Ido głaszcze go delikatnie.

— Teraz razem sobie stąd pójdziemy. Zobaczysz, każę cię wyleczyć najlepszemu czarodziejowi świata. Ukryjemy się w Marchii Lasów i stamtąd im wszystkim odpłacimy.

Biegnie do miejsca, gdzie znajdują się urządzenia otwierające trzy nisze umieszczone pod ruchomą skalną ścianą. Potrzeba trzech osób, aby wprawić mechanizm w ruch, ale może jego siła wystarczy, aby otworzyć chociaż połowę. Tyle wystarczy. Resztę załatwi masa Vesy.

Ido wdrapuje się z pewnym trudem. Widzi coraz gorzej, stracił z rany wiele krwi. Udaje mu się jednała dotrzeć do jednej z nisz. W środku znajduje się wielka drewniana dźwignia połączona z całkiem sporym kołem zębatym. Gnom, który nim zawiadywał, leży na ziemi przeszyty włócznią. Ido po prostu go przesuwa. Nie ma czasu na żałobę.

Obiema rękami łapie za dźwignię i ciągnie ze wszystkich sił. Ramię sprawia mu nieznośny ból, ale wreszcie dźwignia się porusza i skała odsuwa się na bok z piekielnym hukiem.

Ido ześlizguje się w dół i niezgrabnie ląduje na grzbiecie Vesy. Zwierzę już próbuje sforsować skałę. Jego olbrzymie mięsnie są napięte z wysiłku, łapy wygięte w łuk, a pazury zatopione w skale. Rana w skrzydle krwawi obficie i salę wypełnia zapach krwi.

— Jeszcze tylko ostatni wysiłek i już. Dalej, Vesa, wytrzymaj!

Skała ze zgrzytem przesuwa się jeszcze bardziej w bok, po czymwyczerpane zwierzę opada na przednie łapy.

Wokół słychać coraz głośniejsze odgłosy wałki, krzyki i szczęk mieczy.

— No już, dalej, udało się!

Ido wyczuwa śmiertelne zmęczenie swojego smoka. Dokładnie to samo, które ogarnia jego samego. Obydwaj są na granicy wytrzymałości.

— Leć! — popędza go. I smok rozgada skrzydła i z trudem unosi się w powietrze.

Światło słoneczne prawie ich oślepia, wznoszący się przed nimi Thal pluje ogniem i popiołem. Ale niebo wydaje się wolne.

Vesa macha potężnymi skrzydłami i w mgnieniu oka są już wysoko, w pachnącym siarką powietrzu, a ciepło wulkanu wypełnia im płuca.

Po raz pierwszy w swoim życiu gnom czuje, że to miejsce do niego należy. Walczył o nie, zakopał się w jego wnętrznościach, był ze swoim ludem, a teraz ta ziemia ognia i skał jest naprawdę jego domem.

Wyrwę ci ją, Donorze, wyrwę ci ją i przywrócę jej dawną wspaniałość — mówi do siebie.

Już ma się rozluźnić, kierując oczy w stronę ich dalekiego celu, kiedy czuje, jak pod jego udami mięśnie Vesy napinają się, a w niebo podnosi się ostry, bolesny ryk. Zaczynają gwałtownie opadać, jedno skrzydło smoka jest nieruchome.

Ido uczepia się łusek grzbietu i wystarcza mu jedno spojrzenie, żeby zrozumieć sytuację.

Ugryzienie. Złamało ranne skrzydło Vesy.

Ido szaleje z wściekłości.

Na skraju jego poła widzenia pojawia się przeklęty mały, połyskujący smok, a na nim rycerz, chłopiec zaledwie.

— Dalej, naprzód! — popędza Vesę, ale to na nic.

Smok jest wyczerpany, zdrowym skrzydłem próbuje wykorzystać prądy powietrza, ale nie udaje mu się to. Wyciąga więc zranioną kończynę, aby spowolnić upadek. Jego ryk zmienił się w głuchy jęk bólu.

Ido czuje, że coś przewraca mu się we wnętrznościach i oślepia go.

Odwraca się i widzi zbliżającego się do niego rycerza. Jego smok jest dość młody, niedoświadczony przynajmniej tak samo, jak jego pan. Jeździec trzyma włócznię prosto przed sobą, a Ido jasno domyśla się, co chce zrobić. Na jego twarzy widnieje uśmiech zwycięzcy, z pewnością marzy już o tym, jak wraca do bazy z jego głową w rękach, z głową straszliwego Ida.

Gnom skacze na równe nogi, utrzymując równowagę na grzbiecie Vesy. Chłopak podnosi ramię i szykuje się do uderzenia, jak w scenariuszu.

Kiedy przelatuje blisko, gnomowi wystarcza się pochylić, a następnie po prostu zdrową ręką uczepia się uprzęży nieprzyjacielskiego smoka. Chłopak gapi się ze zdumieniem, podczas gdy on, zwinny jak norka, wdrapuje się na siodło dokładnie za nim.

— Nie! — zdąży tylko wymruczeć.

Ido przesuwa ostrzem po jego szyi, czuje, jak wstrząsają nim drgania agonii, a po chwili już zwisa martwy w jego ramionach. Zrzuca go na dół kopnięciem i zostaje sam na grzbiecie smoka, który już złapał Vesę za ogon i szarpie zań gwałtownie. Ido wykrzykuje własną złość i z całej siły zanurza mu miecz w boku aż po rękojeść. Zwierzę ryczy, puszcza, ale udaje mu się jeszcze zionąć w kierunku Vesy ogniem.

— Przeklęty!

Ido jest rozwścieczony. Czepia się szyi smoka, walczy z mdłościami, kiedy ten wykręca się w bólu. Zsuwa się niżej, tam, gdzie wie, że miecz znajdzie łatwiejszy dostęp. Krzyczy i uderza, raz, drugi i jeszcze. Trzyma się tylko rannym ramieniem, a rozcięcie powoduje okrutne skurcze. Nieważne. To zwierzę skrzywdziło Vesę, musi za to zapłacić.

Prawie nieprzytomny Ido czuje, że spada. Smok pewnie umarł. Daje się ponieść. Nie może zrobić nic innego. Być może on też umrze, ale przynajmniej w walce, i to wystarczy. Co więcej, zginie, mszcząc Vesę. Uśmiecha się, spadając w pustkę.

Potem nagłe szarpnięcie i wszystko się zatrzymuje. Koszula zaciska mu się wokół szyi, dusząc go. Wokół niego jakiś ciepły oddech.

Ido natychmiast pojmuje.

— Vesa… — mruczy.

Złapał go w locie zębami, ratując przed rozbiciem.

Delikatnie kładzie go na ziemi, a potem Ido słyszy głuchy odgłos upadku — Odwraca się i widzi swojego smoka leżącego bezwładnie na skałach, z głową opartą bokiem na podłożu. Oddycha z trudem, jego brzuch podnosi się i opada nieregularnie, krew miesza się z czerwienią łuskowatej skóry.

Ido nie chce uwierzyć. Nie może uwierzyć. Podnosi się gwałtownie, nie dbając o ból ran, obchodzi swojego smoka, ogląda go.

Prawe skrzydło jest ucięte, a naciągnięta między kośćmi membrana całkiem rozdarta. Ogon jest poszarpany od ugryzień, a poparzony brzuch cuchnie spalenizną.

Ido zrozumiał. Już zrozumiał, ale nie może tego zaakceptować.

Głaszcze głowę Vesy, klękając przed nim.

— Wszystko dobrze, Vesa, wszystko dobrze. Jasne, nieźle cię pokiereszował, ale damy sobie radę, nie? Jak zawsze. Widziałeś, jak cię pomściłem?

Nerwowo głaszcze mały grzebień na pysku, a jego dłonie wypełniają się krwią.

— Wszystko dobrze. Teraz trochę odpoczniemy, a potem polecimy, prawda?

Czuje już, jak Izy cisną mu się do oczu.

Vesa patrzy na niego zgaszonym spojrzeniem. Po raz pierwszy Ido widzi w tych oczach coś, co wydaje się strachem i rezygnacją. Vesa się poddaje.

— Nie, Vesa, do diabła, nie! Potrzebuję cię, rozumiesz? Nie możesz się poddać!

Ale oczy smoka nie rozbłyskują, tak jak zawsze, kiedy on go woła. Bywał już ranny i za każdym razem, za każdym cholernym razem, kiedy on mówił mu, że wszystko będzie dobrze, Vesa wydawał się odpowiadać mu oczami, żeby go uspokoić. Tak, wszystko jakoś pójdzie, bo należeli do siebie od niezliczonych lat, bo widzieli już wszystko, bo to byli oni.

Ido pochyla się nad pyskiem Vesy, kręci mu się w głowie i serce wali w piersi jak szalone. Zatrzymuje się o włos od jego oczu, tak blisko, że może zobaczyć każdą łuskę jego wspaniałej czerwonej skóry.

— Vesa, błagam cię, wytrzymaj… Ja się nie poddałem, byłem w złym stanie, ale tej nocy naprawdę walczyłem, tak jak ty — Ty jesteś wszystkim, co mam, nie zostawiaj mnie…

Smok patrzy mu nieruchomo w źrenice. Zupełnie, jak gdyby przed Idem stał człowiek, który mówi, a nie zwierzę.

„Ja muszę odejść”.

— Nie możesz mnie zostawić! — Ido krzyczy tak głośno, że drapie go w gardle. — Nie rób mi tego!

„Wszystko ma swój czas. Mój kończy się dzisiaj”.

— To nieprawda, nie zgadzam się! Pamiętasz, kiedy przychodziłem do ciebie po zakończeniu każdej walki i mówiłem, że schowam miecz do pochwy, pamiętasz? Ale nie zrobiłem tego! Nie możesz i ty mnie opuścić, nie możesz!

Oczy Vesy stają się spokojne, jego oddech, niegdyś tak potężny, staje się słaby jak u niemowlęcia, jego pierś podnosi się ledwo widocznymi, urywanymi ruchami.

„Pozwól mi odejść”.

Ido zaczyna płakać jak dziecko.

Dostojny oddech Vesy zawsze wyznaczał rytm walki. Ido słuchał go, aby uspokoić się przed bitwą, a potem, kiedy potyczka dobiegała końca, słyszał jego zadyszkę i było to brzmienie zwycięstwa. Kiedy podróżowali z obozu do obozu, zasypiał przy tym dźwięku. Teraz jednak był on szmerem, który wkrótce zaniknie.

To więcej niż może znieść. Jeździec bez smoka nie istnieje, jeździec bez smoka powinien mieć tyle przyzwoitości, żeby umrzeć.

Podnosi głowę, spogląda w oczy Vesy. Widzi, jak powoli gasną, kurtyna jego powiek całkiem opada, a oddech się zatrzymuje. Próbuje go jeszcze wołać, próbuje potrząsnąć nim i uderzyć, ale wie doskonale, że to już koniec i to na zawsze. Z kurczowo zaciśniętymi pięściami Ido wybucha niepohamowanym płaczem, ostatnimi łzami wojownika, jakie mu pozostały.

Ido westchnął. Wspomnienia. Nawet zbyt żywo wyryte w jego umyśle. Obraz leżącego na ziemi Vesy długo pozostał mu w oczach i prześladował go za każdym razem, kiedy widział smoka. Jeździec Smoka, który w nim był, umarł tamtego dnia.

Odwrócił się. Teraz był gotowy. Jeszcze ostatni etap, jaki musiał przemierzyć, ostatnia wizyta, aby zamknąć tę chwalebną i tragiczną przeszłość, wizyta najważniejsza.

Pewnym krokiem ruszył przez akwedukt. Minęły trzy lata, ale rozpoznawał każdy pojedynczy kamień tej trasy. Przebył ją niezliczoną ilość razy, a ból wypalił mu ją w sercu.

Kanał został zatopiony po zdobyciu kryjówki, więc woda wkrótce sięgnęła mu aż do pasa. Szedł naprzód, popychany pragnieniem, którego nie mógł opanować. — Wreszcie go zobaczył. Część była zanurzona w wodzie, ale kwiaty, które zostawił tam ostatnim razem, pozostawały wysoko. Były wysuszone, nie zamokły. Okrągły kamień, o łokciu średnicy, opierał się przed skalną ścianą. Dekorował go fryz ze stylizowanych kwiatów i liści. Jeden z dawnych ornamentów, które często znajdowano w akwedukcie, owoc sztuki jego przodków.

Gnom zbliżył się powoli, jak zahipnotyzowany. Przez trzy lata nie pozwalał sobie na danie upustu bólowi. Od jak dawna nie płakał? Od jak dawna nie pozwalał sobie na słabość, tak słodki luksus?

Położył dłoń na kamieniu nagrobnym Soany, podążył po jego fryzie aż pod wodę, pogładził go i poczuł, że ból porywa go jak wezbrana rzeka. Poddał mu się. Stary przyjaciel, któremu od dawna nie otwierał drzwi. Niemal z radością przywitał łzy.

Ido schodzi do jej pokoju w milczeniu. Wie, że nadszedł końcowy akt.

Przed wejściem zastaje Khala, kapłana, który zajmował się Soaną w ostatnich miesiącach jej choroby. Jego twarz mówi wszystko. Ido zatrzymuje się z rękami opuszczonymi po bokach, pewien, że nie jest gotowy. Nieuważnie słucha słów kapłana, jak gdyby docierały do niego z bezkresnej oddali.

— Ido, myślę, że już nic więcej nie da się zrobić. Przykro mi. Choroba całkowicie zajęła płuca, a w tej sytuacji nasza magia jest bezradna.

— Ile jeszcze czasu? — pyta ledwo słyszalnie gnom. Khal opuszcza wzrokPowiedzcie mi i tyle — wyrzuca z siebie ze złością Ido.

— Może do jutra rana, nie dłużej.

To koniec. Już żadnego miejsca na rozpaczliwe nadzieje, na marzenia bez sensu. Do jutrzejszego poranka wypełnią się lata, które przydzielił im los.

Ido wchodzi do pokoju na palcach, z opuszczonymi oczami.

— Nie musisz zachowywać się tak cicho, nie śpię.

Glos Soany jest słaby i zadyszany. Ido szuka odwagi, żeby podnieść oczy i na nią spojrzeć. Kocha nawet ten wygląd, jaki dała jej choroba, jej śmiertelną bladość, jej skórę, która stała się przejrzysta i przezroczysta od gorączki, jej wąskie i popękane wargi.

— Chodź już i skończmy z tym.

Jej glos jest pogodny. Ona odchodzi spokojna, jak gdyby podejmowała jedną z wielu podróży swojego życia, i zostawia go samego, niezdolnego, żeby się z tym pogodzić.

Ido zbliża się, siada u jej boku i znajduje silę, żeby na nią popatrzeć. Zatrzymuje się nad każdym szczegółem jej twarzy, nad jej zapadniętymi i podbitymi oczami, jej bardzo chudą szyją, jej pomarszczoną skórą.

Czy taką będę ją pamiętał przez resztę życia? Chore ciało zatopione w łóżku? — pyta samego siebie.

Nie może powstrzymać łez.

Soana zamyka oczy, oddycha z trudem.

— Proszę cię, nie rób tak.

— A co powinienem zrobić?

Kobieta milczy.

Ido bierze ją za rękę i ściska. Ileż razy powtarzał tę scenę? Aż do mdłości, ale przez te wszystkie lata wojny nigdy nie pomyślał, że przeżyje ją właśnie z Soaną. Wolał wierzyć, że jakaś strzała, sztylet, miecz czy trucizna zjawią się najpierw i to ona będzie czuwać przy jego ciele. Przeznaczenie nie było dla niego takie łaskawe.

— Nie bądź smutny — podejmuje z wysiłkiem Soana. — Przeżyliśmy nasze lata i były wspaniałym darem, nie uważasz? A ja zrobiłam wszystko, co musiałam, niczego nie żałuję.

— Gdybym nie zabrał cię ze sobą pod ziemię, tu, do akweduktu, gdybym nie był głupcem, zawsze podążającym za wojną…

Ona lekceważąco macha ręką.

— Ido, przyjście tutaj było moim wyborem.

On potrząsa głową. Nie może się poddać.

— Gdybym wcześniej ci powiedział, że cię kocham, mielibyśmy o wiele lat więcej.

Soana uśmiecha się.

— Ale mieliśmy te, a to wcale nie było mało.

Dla niego minęły jak mgnienie. Całuje ją w rękę, ściska ją.

— Ido… — Wyraźnie jednak widać, że nawet Soana nie wie, co mu powiedzieć.

Ido myśli, że śmierć ukochanej osoby nigdy nie jest czymś naturalnym, jest zawsze zabójstwem, prawdziwą kradzieżą. To jak utrata kończyny: nie można się z tym pogodzić. Może to naprawdę tylko życie, ale jeżeli to tak działa, to życie jest niesprawiedliwe i chyba nie warto nim żyć.

— Nie daj mi odchodzić z bólem, że zostawiam cię pogrążonego w rozpaczy.

Ido czuje, że nie ma już słów.

— Jeżeli będziesz tego chciał, nawet to minie. Ale musisz tego chcieć, rozumiesz mnie?

Łzy dalej spływają cicho z oczu gnoma i moczą dłoń Soany.

Z otchłani, w której teraz jest, wydaje mu się niemożliwe, żeby kiedykolwiek jeszcze zobaczył światło, a w każdym razie i tak tego niechce. Skoro ona umiera, on przez resztę czasu, jaki mu pozostał, powinien zostać w ciemnościach.

— Zmieńmy temat, proszę cię.

Soana zmusza się do uśmiechu, stara się nadać swojemu głosowi normalny ton, ale oddychanie przychodzi jej z trudem.

— Pamiętasz tamten wieczór, kiedy poprosiłam, żebym mogła u ciebie zostać?

Ido zamyka oczy. Widzi ją znów taką, jaka była wtedy, dokładnie tak, jak gdyby stała przed nim, jakby te wszystkie lata nigdy nie minęły. Teraz już nie ma wątpliwości, teraz wie, że właśnie taką ją zobaczy za każdym razem, kiedy ją wspomni.

— Nie mogę tego zapomnieć.

— A ślub Sulany z Dohorem, kiedy wstydziłeś się być koło mnie?

— Wcale się nie wstydziłem! — oburza się Ido.

— No pewnie, że się wstydziłeś. Wstydziłeś się samego siebie.

Ido uśmiecha się, a na jego twarz wypływa rumieniec.

Długo tak rozprawiają o tym, co było, o wszystkich niekończących się wspomnieniach, które przyniosło im w darze te dwadzieścia lat. A kiedy ona jest zbyt zmęczona, żeby dalej mówić, a jej oddech staje się lekkim rzężeniem, to on ciągnie dalej za dwoje.

Potem świeca powoli się wypala, aż cisza i ciemność opadają na pokój.

Soana — mruknął Ido w półcieniu i zobaczył ją, wspaniałą, uśmiechającą się przed nim. Gorycz odeszła i po Soanie pozostało mu wspomnienie porażającej urody.

„Wróciłeś…”.

— Zaraz znowu wyruszam.

„Wiem”.

— Nie mogłem odejść, nie wstąpiwszy najpierw tutaj.

Uśmiecha się do niego we wspomnieniach.

„Jestem z ciebie dumna, Ido”.

Łzy powoli spływały po policzkach jego starej, brodatej twarzy.

„Chroń go i ratuj. Zawsze”.

Ido otworzył oczy. Przed nim tylko chłód kamienia. Ale ona tam była, czuł to: z nim, na zawsze.

19. Bestia

Dubhe przez chwilę stała nieporuszona, a strumyk lodowatego potu spłynął jej po wgłębieniu pleców. Zaczerpnęła powietrza, po czym odwróciła się raptownie z dłońmi przy piersi, gotowymi do wyrzucenia noży.

Cisnęła dwa z nich, ale tak jak się spodziewała, wszystko na nic. Rekla przesunęła się błyskawicznie i uniknęła obydwóch; po czym zatrzymała się z czarnym sztyletem w dłoniach i wyrytym na twarzy uśmiechem zwyciężczyni.

Dubhe z trudem ją rozpoznała. To była ona, ale jednocześnie nie ona. Od ponad dziesięciu dni nie brała eliksiru i starość ją zniszczyła. Skóra na jej twarzy, obwisła i pomarszczona jak mokra szmata, wydawała się zbyt obszerna jak na jej drobną, wydłużoną czaszkę. Pozbawione życia włosy po bokach głowy tworzyły suchy jak wiecheć krzak. Nie było już śladu po jej lśniących loczkach. Natomiast oczy, choć zmatowiałe z upływu lat, tryskały nienawiścią i żądzą zemsty. Przez skórę wszędzie prześwitywały kości, ale mięśnie reagowały ze zwykłą gotowością. To ślepa wiara w jej boga dawała jej siłę, aby iść dalej.

— Czyżby mój wygląd cię przerażał? — zadrwiła z niej.

Rekla zrobiła kilka kroków do przodu. Dubhe instynktownie się cofnęła. Nie było ucieczki. Za nią — tylko ściana właśnie zawalonej skały, zaś na lewo przepaść, z której nie można było się uratować. Była w pułapce. Nie mogła skorzystać z łuku, nie miała miejsca, żeby się nim posłużyć. Trzy pozostałe noże nie wystarczą.

— Przyjrzyj się dobrze tej twarzy, przyjrzyj mi się z uwagą — powiedziała Rekla, podchodząc bliżej.

Dubhe natrafiła plecami na ścianę. Co mogę zrobić, co mogę zrobić?

— Oto, jaka jestem naprawdę. Gdyby nie moje napoje, moje cenne mikstury, które porozlewałaś na ziemi, zawsze bym tak wyglądała. Co chciałaś osiągnąć tym gestem? Myślałaś, że mnie pokonasz? Myślałaś, że się poddam? Moja wola jest trwalsza i mocniejsza niż wcześniej, bo mój bóg nie porzucił mnie, wiedz o tym.

Dubhe usłyszała krzyk dochodzący zza zwaliska. Lonerin był w niebezpieczeństwie, a ona nie mogła mu pomóc. Nieoczekiwanie ogarnęła ją panika i ta chwila nieuwagi drogo ją kosztowała. Rekla rzuciła się na nią i dłonią schwyciła za gardło. Miała stalowy uścisk. Dubhe poczuła, jak brakuje jej powietrza, a jej nieprzyjaciółka podnosiła ją powoli nad ziemię z twarzą ściągniętą od wysiłku.

— Filia nie będzie miał litości dla twojego przyjaciela, niepotrzebnie o tym myślisz!

Na te słowa serce Dubhe zamarło i nie mogła zaczerpnąć oddechu. Nerwowo zaczęła szukać dłonią noży, ale Rekla natychmiast zablokowała ją ramieniem.

— Żadnych sztuczek — mruknęła jej do ucha. Dubhe znowu poczuła nieznośne ciepło jej oddechu, podczas gdy w jej wnętrzu wzbierała nienawiść. Coś w niej się poruszyło.

Rekla puściła ją nagle, a Dubhe poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Kiedy padała na kolana, kobieta uderzyła ją szerokim cięciem w pierś. W gorseciku otworzyło się długie, czerwone rozdarcie, a pas z nożami do rzucania upadł na ziemię. Wypadające z pochew ostrza zadźwięczały.

Dubhe spróbowała przezwyciężyć ból i wychyliła się po noże, starając się chwycić przynajmniej jeden z nich. Zaledwie dostrzegła błysk ostrza i zaraz potem poczuła w dłoni ostry, rozdzierający ból. Jej krzyk nałożył się na inny, należący do mężczyzny, po drugiej stronie ściany.

Lonerin…

Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła sztylet Rekli zatopiony w grzbiecie swojej dłoni. Przeszył ją na wylot, a ostrze przygwoździło ją do ziemi. Nie mogła się ruszyć: przy każdej próbie czerwona plama na ziemi stawała się coraz większa. Rekla uklękła przed nią, patrząc z wielką radością.

Jestem nieżywa. Nawet w tym stanie jest ode mnie silniejsza. To koniec.

Zadrżała ze strachu i z bólu. Rekla zanurzyła opuszki w spływającej na ziemię krwi, po czym teatralnym gestem obejrzała jej kolor w świetle słońca.

— Jestem pewna, że Thenaar doceni ten mój dar — powiedziała z uśmiechem.

Brutalnie wyciągnęła sztylet, a Dubhe przez chwilę poczuła, że mdleje. Ale zaraz potem zareagowała. Zdrową dłonią chwyciła jeden z noży, które upadły na ziemię, i rzuciła nim w kierunku Rekli, używając wszystkich swoich sił. Jej wzrok był zamglony, ale mimo to udało się jej zranić ją w ramię. Była tak szybka, że jej oprawczyni nie udało się uskoczyć na czas. Kiedy Dubhe podniosła głowę, zobaczyła, jak Rekla ściska swoje ramię, a krew, czarna i śliska jak atrament, spływa po jej gorsecie.

— Jak śmiałaś… — ryknęła.

Była błyskawiczna. Rzuciła się na Dubhe i powaliła ją na ziemię. Kiedy była na niej, uderzyła ją sztyletem w ramię. Dubhe znowu krzyknęła rozpaczliwie. Tym razem jednak było w tym krzyku coś więcej: straszliwa nuta, którą dobrze znała.

Teraz Rekla siedziała na niej, a Dubhe czuła, jak cały ciężar tego podupadającego ciała naciska na jej brzuch.

— Zaprowadzę cię do basenu Thenaara, choćby miała to być ostatnia rzecz, jakiej dokonam. Ale tym razem upewnię się, że nie sprawisz mi żadnego problemu podczas drogi. Nie obchodzi mnie, w jakim stanie dotrzesz na miejsce, i tak już byłam zbyt łaskawa. I nie mam zamiaru popełnić kolejnego błędu.

Jej głos dobiegał do uszu Dubhe zniekształcony i daleki. Ogłuszał ją inny dźwięk. Znała dobrze ten krzyk, który podnosił się w jej wnętrzu, zawsze się go obawiała, ale teraz był jej jedynym ratunkiem.

Rekla podniosła się i pięścią uderzyła Dubhe w brzuch. Przez chwilę dziewczyna napięła mięśnie z bólu, potem już nic nie czuła. To było tak, jak gdyby jej ciało powoli stawało się niewrażliwe.

Wtedy zrozumiała. Palce zaczęły jej mrowić, a owo dziwne otępienie stopniowo rozprzestrzeniało się na ramiona, aż doszło do piersi. Pod mostkiem Bestia napierała, żeby wyjść.

— To ty jesteś powodem, dla którego Thenaar przestał do mnie mówić! Nienawidzi mnie, bo przy tobie poniosłam porażkę, bo nie trzymałam cię od razu przykutej do łańcucha jak zwierzę! Byłam głupia, że pozwoliłam ci swobodnie grzebać w rzeczach Jego Ekscelencji Yeshola, powinnam była złapać cię, kiedy tylko uciekłaś z tym Postulantem! Teraz zapłacisz za to, co zrobiłaś!

Wykrzyczała swoją złość w niebo, a jej ostry krzyk nałożył się na ryk smoka. Zwierzęta wokół były nerwowe. Łącznie z Bestią. Dubhe czuła, jak w niej pulsuje: szukała wyjścia, ale eliksir Lonerina nie pozwalał jej wynurzyć się na powierzchnię. Musiała natychmiast znaleźć rozwiązanie. Musiała zburzyć ten mur, w przeciwnym razie umrze.

Rekla wymierzyła jej kopniaka, po czym zacisnęła dłonie na jej szyi. Nie miała zamiaru jej zabić, lecz tylko torturować. Przyjemność, którą chciała się cieszyć do końca.

— Oto, na co zasługuje zdrajczyni taka jak ty! — zawołała w ekstazie. — Jesteś w pułapce, bez żadnej nadziei, a ból będzie ci towarzyszył do końca twoich dni!

Dubhe spróbowała się skoncentrować. Pomyślała o swojej pierwszej rzezi w lesie, o pełnych przerażenia oczach swoich ofiar, o odgłosie ostrza, którym przebijała ich ciała. Część jej samej dręczyło niezmierzone poczucie winy za te czyny i z przerażeniem rozważała otchłań, w jakiej skończy, jeśli Bestia wyjdzie i weźmie jej ciało we władanie. Inna część jednak radowała się i wdychała zapach własnej krwi, żądna pochłonąć nieprzyjaciela, który ośmielił się rzucić jej wyzwanie.

Rekla wzięła sztylet i znowu zraniła ją w pierś. Dubhe prawie nie poczuła bólu. Jej ręce poruszały się w konwulsyjnych skurczach, a umysł zaczynał już tracić kontakt z rzeczywistością.

— Kiedy już podaruję twoje życie Thenaarowi, wszystko znowu będzie jak dawniej, rozumiesz? Moje lata i moja uroda są ceną, jaką chętnie za to płacę!

Dubhe wyraźnie czuła, jak jej wola obala ostatnie granice. Jej umysł wycofał się dobrowolnie z taką samą desperacją, z jaką samobójca wykonuje ostatni gest, od którego nie ma już ucieczki.

Dźwięki z zewnątrz znikły i otoczyła ją cisza. Spadała w otchłań, w czarną dziurę, która w niej zamieszkiwała. Na samym dnie dwoje czerwonych jak żar oczu oświecało to pustkowie. Mogła stąd wyjść, oprzeć się, bo eliksir dawał jej siłę. Ale już dokonała wyboru. Nabrała pełne płuca ostrego zapachu ciała Rekli i usunęła się na bok. Przeniknęło ją zabójcze ciepło, dwoje czerwonych oczu wypełniło czerń jej zatracenia i poczuła, jak Bestia zajmuje jej miejsce.

Nagle wydało jej się, że Rekla zaczęła poruszać się powoli, jak gdyby pod wodą. Widziała przed sobą tylko żałosną figurę starej fanatyczki zżeranej nienawiścią. Dubhe rzuciła się naprzód, a Bestia zaryczała.

Zobaczyła, jak jej własne ciało porusza się z nadludzką szybkością. Podniosła się w mgnieniu oka, zupełnie jak gdyby nie była wykończona i bliska omdlenia. Rekla straciła równowagę i upadła na ziemię. Potrwało to ułamek sekundy.

— Nawet Bestia nie może mnie zabić, nie bądź naiwna — mruknęła z pewnym siebie uśmiechem.

Dubhe błyskawicznie zaatakowała i poczuła, że jej własne ręce zakrzywiają się jak szpony. Jej głos był nie do rozpoznania, tak chrapliwy i nieludzki. Widok kawałka własnego ramienia, które zobaczyła kątem oka, przyprawił ją o dreszcz, bo nie było to jej ramię. Klątwa przekształciła ją w doskonalą maszynę do zabijania. Jej mięśnie napinały się jak szalone, a jej żądza śmierci była tak ogromna, że nic nie mogło jej zaspokoić. Jej świadomość była przygnieciona tym zwierzęcym instynktem, już nie będzie w stanie zawrócić.

Zaczęła bić Reklę, po czym złapała ją za szyję i rzuciła o skalną ścianę. Odgłos jej łamiących się kości napełnił ją zadowoleniem.

Chciała przestać, od razu, ale było już za późno.

Jej nieprzyjaciółka zareagowała mimo straszliwego ciosu. W jednej dłoni zacisnęła sztylet, a drugą chwyciła nóż do rzucania.

— Moja wiara jest silniejsza niż twoja klątwa. Thenaar doda mi sił!

Zaczęła uderzać na oślep, wymachując ramionami z niezwykłą zwinnością. Wielokrotnie zadrasnęła Dubhe i w powietrzu zaczęły rysować się cienkie, czerwone łuki. Powietrze wypełnił przenikliwy zapach walki. Smoki znowu ryczały jak szalone: Dubhe słyszała je w oddali, jak gdyby były snem. Nic nie czuła, tylko niewiarygodne podniecenie.

Podniosła Reklę do góry, jak gdyby była piórkiem, a następnie zaczęła uderzać ją wolną ręką. Jej pięści cięły niczym ostrza.

Jej umysł przepełniła groza. Była jakby podzielona na dwoje. Ona nie chciała tej masakry. Wyraźnie czuła, że przekroczyła punkt, z którego nie było już powrotu, że posunęła się za daleko, że Bestia już nigdy się nie zatrzyma. Spróbowała krzyczeć, ale jej się nie udało. Jej gardło już do niej nie należało.

Nie mogła nic na to poradzić, była zmuszona do przysłuchiwania się coraz bardziej rozpaczliwym krzykom Rekli, kiedy ciało Zabójczyni osuwało się pod jej ciosami.

Dubhe poczuła, że zaraz oszaleje, zrozumiała, że nie może już wytrzymać w tych warunkach, to było zbyt wiele. Jej ciało już do niej nie należało, nie mogła więc zamknąć oczu na to, co czyniła, nie mogła zatrzymać się ani nawet przestać rozkoszować się każdym kolejnym z tych krzyków.

Wreszcie wzięła Reklę i rzuciła nią o ziemię. Była już prawie umierająca, ale Bestii to nie wystarczało. Dubhe zacisnęła jej dłonie wokół szyi i ściskała, ściskała, czując, jak stopy jej ofiary rzucają się konwulsyjnie.

Dość!

Kości szyi złamały się w jej uścisku i Dubhe chciała móc teraz umrzeć, móc zatracić się, aby nie być dalej zmuszaną do uczestniczenia w tym koszmarze.

Wreszcie puściła. Jej uwagę przyciągnął krzyk. Odwróciła się. Ze złomowiska usunięto już wiele kamieni i w dziurze, która się otworzyła, zobaczyła oniemiałego Lonerina i Filię, który krzyczał z bólu.

Bestia zachichotała szatańsko.

Czarodziej zaczął przesuwać rękami głazy, które spadły podczas lawiny. Był wykończony, ale wiele razy słyszał krzyki Dubhe.

— Na pewno nie zdążysz. Moja pani potrafi zadawać śmierć, kiedy czuje na czole dłoń swojego boga — powiedział Filia.

— Cicho bądź!

Postanowił użyć magii. Miał dość energii na zaklęcie lewitacji.

Musiał się jednak pospieszyć, Dubhe z pewnością go potrzebowała. Złożył dłonie i rozkazująco wykrzyknął formułę. Jeden po drugim głazy zaczęły się ruszać, odrywając się od tarasującego drogę stosu. Leciały na dół, tocząc się po skarpie w akompaniamencie smoczych ryków.

Potem jakiś krzyk rozdarł powietrze. Był to głos nieludzki, chrapliwy, dziki. Lonerin w jednej chwili zamarł. Aż nazbyt dobrze pamiętał ten dźwięk.

Nie, Dubhe, nie!

Skoncentrował się, żeby się pospieszyć, kamienie zaczęły szybko usuwać się z podłoża, a energia płynęła z jego złożonych dłoni niczym wezbrana rzeka. Wystarczyła mu pierwsza szpara, żeby zrozumieć. Po drugiej stronie zwaliska walczyły dwie osoby: Dubhe i czarna postać, ubrana jednoznacznie jak Zwycięska. Ale Dubhe nie była sobą, jej twarz już się przeobraziła, a jej mięśnie pulsowały pod skórą rytmicznie i nienaturalnie.

Do tej pory za każdym razem, kiedy Bestia wynurzała się na powierzchnię, wygląd Dubhe pozostawał nienaruszony. Jedynie jej twarz promieniała szalonym, dzikim okrucieństwem. Teraz natomiast całe jej ciało nabrzmiało tą ukrytą siłą, którą mogła dać tylko klątwa. Jej wygląd był dziki, zwierzęcy, co oznaczało, że Bestia uwolniła się mimo eliksiru.

Tak jak za pierwszym razem, kiedy zobaczył ją w akcji, Lonerin zatrzymał się jak skamieniały. Przestał nawet odrzucać kamienie i stał tak wbity w ziemię, przyglądając się, niezdolny do ruchu.

Twarz Dubhe była ściągnięta straszliwym grymasem. Dziewczyna pochylała się nad ciałem Rekli z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na jej gardle. Lonerin widział stopy kobiety, miotające się na oślep, ale z każdą mijającą chwilą ruchy te stawały się coraz słabsze i powolniejsze. Jej usta, szeroko otwarte, szukały powietrza i wypowiadały nieme słowa, których nikt już miał nie usłyszeć.

— Zatrzymaj się!

Krzyk za nim sprawił, że aż podskoczył. Filia rozpaczliwie starał się wyrwać z zaklęcia, które go krępowało. Patrzył na scenę z rozpaczą, z oczami pełnymi szaleńczej troski.

Stopy Rekli przestały się poruszać, a straszliwy dźwięk — łamanych kości — wypełnił nienaturalną ciszę, jaka nastąpiła po krzyku Filii. Dubhe nie zwolniła uchwytu, odwróciła się jedynie w ich kierunku, a jej oczy płonęły straszliwym światłem. Lonerin zamarł. To nie mogła być ona. Jej spojrzenie, wargi wykrzywione w szyderczym uśmiechu, twarz powalana krwią.

— Moja pani! — wrzasnął Filia, całkiem oszalały. Chociaż był wykończony, już udało mu się uwolnić jedno ramię i desperacko czołgał się do wyrwy w złomowisku.

— Wytrzymajcie, moja pani, wytrzymajcie!

Wydawał się szalony.

Klątwa ją pożarła — pomyślał Lonerin z rosnącym poczuciem zgrozy.

Nie zdążył dokończyć myśli, kiedy Dubhe nadludzkim skokiem przebyła wyrwę, którą sam otworzył, i z impetem rzuciła się na Filię.

Patrzył, jak rozszarpuje go rękami, przemienionymi już w prawdziwą broń, tymi samymi, które kilka dni wcześniej go pieściły. Lonerin nigdy nie czuł się tak przygwożdżony przerażeniem, jak w tej chwili. Nie był w stanie nic zrobić, mógł tylko stać i patrzeć. Przez moment jego spojrzenie napotkało wzrok Filii. Nie był przerażony ani oszołomiony bólem. Po prostu patrzył na drugą stronę usypiska, na tę czarną kukiełkę leżącą na ziemi, a jego twarz miała wyraz nieskończonego smutku.

— Puść go! — Słowa wypłynęły mu na usta spontanicznie, chociaż rozumiał całą ich bezużyteczność.

Muszę ją uwolnić, muszę!

Rzucił się na nią, na jej nagle tak umięśnione ramiona. Jej siła była nadzwyczajna, więc jednym ruchem otrząsnęła się, ciskając nim o kamienną ścianę. Lonerin poczuł uderzenie i zabrakło mu oddechu. Kiedy podniósł oczy, Dubhe już przed nim stała, spragniona krwi, czytał to w jej oczach.

— Wróć do siebie, proszę cię!

Stała nieruchomo, patrzyła na niego z dzikim wyrazem twarzy, ale nie atakowała go, jakby zagubiona.

Lonerin pomyślał o jedynym możliwym rozwiązaniu. Całym powietrzem, jakie miał w piersiach, wykrzyknął słowo lithos. Dubhe natychmiast zesztywniała. On dał sobie zaledwie chwilę, aby odzyskać oddech, po czym nerwowo zaczął grzebać w leżącym tam w rogu chlebaku, rzuconym na ziemię podczas walki. Kiedy jego palce musnęły chłód szkła, poczuł, że nie wszystko stracone, że jeszcze mogli się uratować.

Ona tam jest, pod spodem, wystarczy łyk eliksiru, żeby wszystko znowu wróciło do normy. To był straszliwy wypadek, nic więcej. Dubhe nie jest stracona, nie jest zgubiona!

Podbiegł ku niej. Filia leżał na ziemi i ledwo słyszalnie płakał.

— Moja pani… moja pani… Rekla… — mruczał słabo, ze spojrzeniem wciąż utkwionym w tamtej stronie zwaliska, w ciele bez życia. Potem nastąpiła cisza.

Lonerin siłą otworzył usta Dubhe, a następnie wlał jej do gardła cały eliksir z buteleczki. Zobaczył, jak jej członki powoli uwalniają się z zaklęcia, poczuł, jak osuwa się w jego ramiona, słaba i zmęczona. Z lękiem przyjrzał się jej twarzy, ale nie widział wyłaniającej się Dubhe, którą znał. Oczy wciąż jeszcze były nabrzmiałe krwią, a jej mina nadal dzika.

Ona tam jest, klątwa jej nie pożarła! — powtórzył rozpaczliwie, ale nie mógł w to uwierzyć. Ból uderzył go jak pięścią.

— Dubhe… Dubhe…

Położył ją na ziemi, podtrzymując jej głowę. Ona zamknęła oczy, bladość jej twarzy była nie do opisania. Minęło kilka chwil, po czym pod powiekami coś się poruszyło. Kiedy się ocknęła, jej źrenice znów były czarną studnią, którą Lonerin tak kochał. Rysy jej twarzy rozciągnęły się w grymasie zwykłego bólu. Klątwa ponownie była pod kontrolą.

— Dziękuję, dziękuję… — mruczał Lonerin, nie dowierzając temu darowi. Trzymał ją ciasno przy sobie, kołysząc w ramionach.

— Wszystko dobrze, Dubhe, wszystko dobrze. Dałem ci eliksir, teraz poczujesz się lepiej.

Popatrzyła na niego i wymruczała jego imię. Potem straciła przytomność.

Загрузка...