9

Znalazłem Roga i Billa w górnym salonie Bonforte’a. Gryźli palce z nerwów. Zaledwie się pojawiłem, Corpsman rzucił się w moim kierunku.

— Gdzie byłeś, u diabła?

— Z Imperatorem — odpowiedziałem chłodno.

— Nie było cię pięć do sześciu razy dłużej, niż powinno!

Nawet nie raczyłem odpowiedzieć. Od czasu sprzeczki na temat przemówienia Corpsman i ja zaczęliśmy współpracować i żyć w zgodzie. Było to jednak wyłącznie małżeństwo z rozsądku, bez miłości. Pracowaliśmy razem, ale nigdy nie zakopaliśmy topora wojennego… chyba, że był wbity między moimi łopatkami. Nie starałem się szczególnie, aby go ugłaskać, ani nie widziałem po temu żadnych powodów. W mojej opinii jego rodzice spotkali się przelotnie na balu maskowym.

Nie lubię kłócić się z innymi członkami grupy, ale skoro jedynym zachowaniem, jakie Corpsman u mnie tolerował, była służalczość, kapelusz w dłoni i pokornie schylone czoło, to się tego nie doczeka. Nawet za cenę spokoju. Jestem profesjonalistą, zaangażowanym, aby wykonać bardzo trudne zadanie, a profesjonaliści nie korzystają z tylnych drzwi. Należy ich traktować z szacunkiem.

Zignorowałem go zatem i spytałem Roga:

— Gdzie Penny?

— Z nim. Dak i Doc też, przynajmniej na razie.

— On tu jest?

— Tak — odparł z ociąganiem Clifton. — Ulokowaliśmy go w pomieszczeniu przeznaczonym dla jego żony. Było to jedyne miejsce, gdzie mogliśmy zachować całkowitą tajemnicę, a jednocześnie zapewnić mu wszelką potrzebną opiekę. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.

— Ani trochę.

— Nie będzie ci przeszkadzać. Obie sypialnie są połączone tylko garderobą, jak pewnie zauważyłeś. Te drzwi jednak zamkniemy, a one są dźwiękoszczelne.

— To chyba dobre załatwienie sprawy, prawda? Jak on się czuje?

— Lepiej, o wiele lepiej… ogólnie rzecz biorąc — Clifton zmarszczył brwi. — Przez większość czasu jest przytomny. — Zawahał się. — Możesz tam wejść i zobaczyć się z nim, jeśli chcesz.

Ja wahałem się jeszcze dłużej.

— Jak doktor Capek sądzi, kiedy będzie gotów, aby stanąć przed publicznością?

— Trudno powiedzieć. Niedługo.

— Niedługo, to znaczy ile? Trzy czy cztery dni? Czas na tyle krótki, żeby odwołać wszystkie spotkania i po prostu mnie ukryć? Rog, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale choć chciałbym bardzo zobaczyć go i złożyć mu wyrazy szacunku, nie sądzę, żeby to było rozsądne, zanim nie wystąpię po raz ostatni. Może to całkowicie zrujnować moją charakteryzację.

W przeszłości popełniłem okropny błąd: poszedłem na pogrzeb ojca. Od tej pory przez długie lata pamiętałem go tylko leżącego w trumnie. Wspomnienie jego prawdziwego wyglądu — męskiego, dominującego faceta, który wychował mnie twardą ręką i nauczył zawodu — odzyskiwałem bardzo powoli. Obawiałem się, że coś takiego może mi się przytrafić z Bonforte’em. Teraz wcielałem się w osobę w pełni sił i mocy, tak, jak go widziałem i słyszałem na zapisach stereo. Jeśli zobaczę go chorego i słabego, wspomnienie może zaćmić i wypaczyć moją grę.

— Nie nalegam — odparł Clifton. — Wiesz sam najlepiej. Możliwe, iż uda nam się sprawić, że nie będziesz już musiał pokazywać się publicznie, ale wolę trzymać cię w rezerwie i gotowości, dopóki całkiem nie wyzdrowieje.

Już miałem powiedzieć, że właśnie tego chciał Imperator, ale się powstrzymałem. Sam szok, przeżyty po zdemaskowaniu mnie przez Imperatora, nieco wytrącił mnie z roli. Myśl ta przypomniała mi jednako nie załatwionej sprawie. Wyjąłem poprawioną listę gabinetu i podałem ją Corpsmanowi.

— Bill, to jest zatwierdzona lista dla prasy i dziennikarzy. Zobacz, zostało zmienione tylko jedno nazwisko.

— Co?

— Jesus de la Torre zamiast Lothara Brauna. Tak właśnie chciał Imperator.

Clifton wyglądał na zdumionego, Corpsman na zdumionego i wściekłego.

— A jaka to różnica? Nie ma żadnego cholernego prawa wyrażać swoich opinii.

— Bill ma rację, Szefie — powoli odezwał się Cliflon. — Jako prawnik, specjalizujący się w prawie konstytucyjnym zapewniam cię, że zatwierdzenie przez władcę jest kwestią całkowicie formalną. Nie powinieneś był pozwolić dokonywać mu jakichkolwiek zmian.

Już miałem na nich nawrzeszczeć, i tylko spokój, narzucony mi przez rolę Bonforte’a, mnie przed tym powstrzymał. Miałem ciężki dzień i, pomimo doskonałej gry, ogarnęło mnie przeczucie nieuniknionej katastrofy. Chciałem powiedzieć Rogowi, że gdyby Willem nie był naprawdę wielkim człowiekiem, królem i władcą z prawdziwego zdarzenia, wszyscy teraz znaleźlibyśmy się w niezłych opałach… i to tylko dlatego, że nie zostałem odpowiednio przygotowany do roli.

— Zmiana została wprowadzona i koniec — powiedziałem stanowczo.

— Tak ci się tylko zdaje! — ryknął Corpsman. — Podałem prawidłową listę reporterom dwie godziny temu. A teraz wracaj i wyprostuj to. Rog, lepiej zadzwoń do pałacu i natychmiast…

— Spokój! — wtrąciłem. Corpsman zamknął się natychmiast.

— Rog, z prawnego punktu widzenia pewnie masz rację — ciągnąłem dalej już spokojniejszym tonem. — Tego nie wiem. Wiem jednak, że Imperator zakwestionował osobę Brauna. A teraz, jeśli któryś z was chce iść do Imperatora i kłócić się z nim, proszę uprzejmie. Ale ja nigdzie nie idę. Teraz zrzucę z siebie ten anachroniczny kaftan bezpieczeństwa, zdejmę buty i zrobię sobie dużego drinka. A potem pójdę do łóżka.

— Czekaj no, Szefie — zaoponował Clifton. — Masz zarezerwowane pięć minut w ogólnej sieci, żeby ogłosić powstanie nowego gabinetu.

— Ty się tym zajmiesz. Jesteś w nim pierwszym wicepremierem.

Zamrugał.

— W porządku.

— A co z Braunem? — nalegał Corpsman. — Obiecano mu już tę pracę.

Clifton spojrzał na niego w zadumie.

— Nie słyszałem tego w żadnym oficjalnym ogłoszeniu, a obejrzałem ich dużo. Po prostu zapytano go, tak samo, jak innych, czy będzie chciał przyjąć te obowiązki. To masz na myśli?

Corpsman zawahał się, niby aktor, który nie jest pewien swojej kwestii.

— Oczywiście. Ale to to samo, co obietnica.

— Nie do momentu, kiedy skład gabinetu zostanie ogłoszony publicznie.

— Ależ przecież ogłoszono go już, mówiłem ci. Dwie godziny temu.

— Mmmm… Bill, obawiam się, że będziesz musiał jeszcze raz zwołać tu chłopców i powiedzieć im, że się pomyliłeś. Albo to ja ich wezwę i powiem, ze przez pomyłkę opublikowano listę wstępną, którą im dałem, zanim pan Bonforte ją zatwierdził. Musimy to jednak sprostować, zanim zostanie ogłoszona w ogólnej sieci.

— Czy to znaczy, że pozwolisz, żeby mu to uszło na sucho? Mówiąc „mu” Bill miał raczej na myśli mnie niż Willema, ale Rog zrozumiał co innego.

— Tak, Bill, to nie czas na wywoływanie kryzysu konstytucyjnego. To się po prostu nie opłaca. Sformułujesz zatem sprostowanie, czy ja mam to zrobić?

Wyraz twarzy Corpsmana przywodził na myśl kota, głaskanego pod włos. Spojrzał ponuro, wzruszył ramionami i mruknął:

— Zrobię to. Muszę być absolutnie pewien, że zostanie sformułowane prawidłowo, abyśmy mogli jak najwięcej uratować z gruzów.

— Dzięki, Bill — spokojnie odparł Rog. Corpsman odwrócił się, żeby wyjść.

— Bill? — zawołałem w ślad za nim. — Skoro już będziesz rozmawiał z mediami, mam dla nich jeszcze jedną informacją.

— Hę? Co ty znowu kombinujesz?

— Nic takiego. — Nagle poczułem się bardzo zmęczony tą rolą i napięciem, jakie mnie kosztowała. — Powiedz im tylko, że pan Bonforte jest przeziębiony i lekarz zalecił mu odpoczynek w łóżku. Mam tego powyżej uszu.

Corpsman prychnął.

— Chyba zrobią z tego zapalenie płuc.

— Jak wolisz.

Kiedy wyszedł, Rog odwrócił się do mnie i powiedział:

— Nie daj im się, Szefie. W tym biznesie są dni lepsze i gorsze.

— Rog, ja naprawdę zamierzam się rozchorować. Możesz o tym wspomnieć podczas rozmowy z reporterami.

— I co?

— Idę do łóżka i chyba tam zostanę. Nie ma przecież powodu, aby Bonforte nie mógł się „przeziębić”, dopóki nie będzie w stanie powrócić do normalnej pracy we własnej osobie. Za każdym razem, kiedy występuję, zwiększa się prawdopodobieństwo, że ktoś zauważy jakiś błąd — i za każdym razem, kiedy się pojawiam, ten półgłówek Corpsman znajduje coś, co mu się nie podoba. Artysta nie może pracować, jeśli ktoś bez przerwy na niego warczy. Zostawmy zatem sprawy w tym punkcie i spuśćmy kurtynę.

— Spokojnie, spokojnie, Szefie. Od dzisiaj będę trzymał Corpsmana z dala od ciebie. Tu nie obijamy się o siebie, tak jak to było na statku.

— Nie, Rog. Zdecydowałem już. Och, nie, nie ucieknę od was. Dopóki pan B. nie poczuje się na siłach, aby przyjmować gości, pozostanę tu, na wypadek, gdyby pojawiła się jakaś sytuacja awaryjna. — Z pewnym niepokojem przypomniałem sobie, że Imperator kazał mi wytrzymać i na pewno sądzi, że właśnie tak będzie. — Lepiej chyba jednak, jeśli pozostanę w ukryciu. Do tej pory udawało nam się bez pudła, prawda? O, tak, oni wiedzą… na pewno ktoś wie, że to nie Bonforte wziął udział w ceremonii adopcji. Mimo to nie odważą się poruszyć tego tematu, a nawet gdyby, nie zdołają tego udowodnić. Ci sami ludzie mogą podejrzewać, że dziś również wystąpił dubler, ale nie wiedzą tego, nie mogą być pewni… Przecież to możliwe, że Bonforte wrócił do zdrowia na tyle szybko, aby dziś się pokazać. Mam rację?

Twarz Cliftona przybrała dziwny, nieco zbaraniały wyraz.

— Obawiam się, Szefie, że wiedzą prawie na pewno, iż był pan dublerem.

— Co?

— Trochę ukryliśmy przed panem, żeby uniknąć nerwowej atmosfery. Doc Capek od samego początku, od pierwszego badania był przekonany, że tylko cud mógłby doprowadzić Bonforte’a do zdrowia na tyle, aby zdołał wystąpić na audiencji. Ludzie, którzy go tak urządzili, też to wiedzą.

Zmarszczyłem czoło.

— A zatem stroiliście sobie ze mnie żarty, mówiąc, jak to on dobrze się czuje. No to jak jest naprawdę, Rog? Powiedz wreszcie.

— Wtedy powiedziałem panu prawdę, Szefie. Dlatego chciałem, żeby się pan z nim zobaczył… Przedtem aż za bardzo się ucieszyłem, że nie chce pan tego zrobić. — Po chwili dodał: — Może lepiej, żeby jednak pan się z nim spotkał.

— Mmm… nie. — Powód, dla którego nie chciałem się z nim widzieć, wciąż istniał. Jeśli mam jeszcze raz wystąpić, nie mogę pozwolić, aby moja podświadomość spłatała mi figla. Rola wymagała zdrowego mężczyzny. — Rog, podtrzymuję to, co powiedziałem wcześniej, nawet jeszcze bardziej zdecydowanie. Jeśli są choć w części pewni, że dziś w tę rolę wcielił się dubler, nie powinniśmy ryzykować następnego wystąpienia. Teraz udało nam się ich zaskoczyć, a może po prostu nie odważyli się mnie zdemaskować w tych okolicznościach. Później to się może zmienić. Wymyślą jakiś podstęp, jakiś test, któremu nie sprostam, i bam! Jak w każdej grze… — Zamyśliłem się na chwilą. — Nie, lepiej „zachoruję” na tak długo, jak trzeba. Bill ma rację, lepiej, żeby to było zapalenie płuc.

Moc sugestii była tak wielka, że nazajutrz obudziłem się z zapchanym nosem i bólem gardła. Doktor Capek zajął się mną jak należy i do kolacji poczułem się znów jak istota ludzka. Pomimo to wydał biuletyn na temat „infekcji wirusowej pana Bonforte’a”. Szczelne, klimatyzowane pomieszczenia na Księżycu są tym, czym są, i nikomu nie spieszy się narażać na chorobę przenoszoną drogą kropelkową. Nikt też nie uczynił żadnych zdecydowanych starań, aby sforsować moją ochronę. Przez cztery dni obijałem się, grzebiąc w bibliotece Bonforte’a, przeglądając zarówno jego własne papiery, jak i liczne książki… Odkryłem, że polityka i ekonomia mogą stanowić bardzo absorbującą lekturę. Przedtem nigdy nie uważałem ich za coś interesującego. Imperator przesłał mi kwiaty z królewskiej cieplarni — ale czy byty one przeznaczone dla mnie?

Nieważne. Obijałem się i nurzałem w rozkoszy bycia Lorenzem, a nawet zwyczajnym Lawrence’em Smithem. Stwierdziłem, że wchodzę z powrotem w rolę automatycznie, kiedy tylko ktoś się pojawi. Nie mogę na to nic poradzić, choć to niepotrzebne. Widywałem się tylko z Penny i z Capkiem, jeśli nie liczyć jednej wizyty Daka.

Nawet nektar i ambrozja mogą zemdlić. Czwartego dnia miałem już serdecznie dość tego pokoju, bardziej, niż kiedykolwiek miałem dość poczekalni w gabinecie producenta. Czułem się samotny. Nikogo nie obchodziłem. Wizyty Capka były szybkie i profesjonalne, odwiedziny Penny krótkie i rzadkie. I przestała nazywać mnie „panem Bonforte”.

Gdy wreszcie pokazał się Dak, byłem zachwycony jego wizytą.

— Dak! Co nowego?

— Niewiele. Próbowałem wyremontować „Toma” i jednocześnie pomagać Rogowi w pracy politycznej. Organizacja kampanii przyprawi go o wrzody żołądka — usiadł. — Polityka!

— Hmmm… — Dak, jak w ogóle się w to wkopałeś? Szczerze mówiąc, uważałem wojażerów za osoby równie apolityczne jak aktorów. Zwłaszcza ciebie.

— Są apolityczni i nie są. Na ogół jest im szczerze obojętne, która grupa sprawuje władzę, dopóki mogą targać przez niebiosa swój złom. Ale w tym celu musisz mieć ładunek, a żeby zdobyć ładunek, potrzebny jest handel. Zyskowny handel to handel otwarty, kiedy każdy statek może lecieć wszędzie, gdzie chce, bez nonsensownych ceł i restrykcji. Wolność! I proszę, już siedzisz po uszy w polityce. Jeśli chodzi o mnie, włączyłem się w politykę, żeby pogłosowa trochę za zasadą „ciągłej podróży”, żeby nie płacić dwa razy cła przy potrójnej wymianie. I, oczywiście, trafiłem do pana B. Jedna sprawa prowadziła do drugiej, i oto tu jestem, od sześciu lat jako szyper jego jachtu i reprezentant moich braci z gildii od czasu ostatnich wyborów powszechnych — westchnął. — Sam nie wiem, jak to się naprawdę stało.

— I pewnie bardzo ci się spieszy, żeby się stąd uwolnić. Weźmiesz udział w powtórnych wyborach? Wytrzeszczył oczy.

— Hę? Bracie, nie znasz życia, jeśli nie byłeś politykiem!

— Ale mówiłeś…?

— Wiem, co mówiłem. Polityka jest brutalna, nieraz brudna, prawie zawsze oznacza ciążkąrobotę i nudne szczegóły, ale to jedyny sport dla dorosłych. Wszystkie inne sporty nadają się tylko dla dzieci. Dokładnie wszystkie — wstał. — No, muszę spadać.

— Zostań chwilę.

— Nie da rady. Jutro zbiera się Wielkie Zgromadzenie, muszę trochę pomóc Rogowi. W ogóle nie powinno mnie tu być.

— Tak? Nie wiedziałem. — Miałem pewne pojęcie, że Wielkie Zgromadzenie, to znaczy odchodzące Wielkie Zgromadzenie, musi spotkać się jeszcze raz, aby przyjąć gabinet tymczasowy. Nie myślałem o tym, uważałem to za coś zupełnie naturalnego, jak przedstawienie listy gabinetu Imperatorowi. — Czy ON będzie w stanie w nim uczestniczyć?

— Nie. Ale się nie przejmuj. Rog przeprosi wszystkich za twoją… to znaczy jego nieobecność i poprosi o pełnomocnictwo na zasadzie pełnego poparcia. A potem odczyta mowę desygnowanego na premiera… Bill właśnie nad nią pracuje. Później już we własnej osobie złoży wniosek o przyjęcie nowego składu rządu. Bez debaty. Przyjęto. Następnie rozwiąże zgromadzenie sine die i wszyscy popędzą do domu, żeby obiecywać wyborcom po dwie kobiety w łóżku i setkę imperiałów do codziennej porannej kawy. Rutyna. Aha — dodał. — Jakiś członek Partii Ludzkości wysunie wniosek o złożenie wyrazów współczucia i przesłanie kosza kwiatów, co zostanie przyjęte w glorii hipokryzji. Najchętniej przesłaliby kwiaty, ale na pogrzeb Bonforte’a — skrzywił się.

— Czy to naprawdę takie proste? A co będzie, jeśli prośba o pełnomocnictwo zostanie odrzucona? Zgromadzenie chyba nie uznaje prokurentów?

— We wszystkich zwykłych procedurach nie uznaje. Albo cię nie ma, albo jesteś i głosujesz. Tu jednak zadziała zapewne zasada lenistwa. Jeśli nie pozwolą na wystąpienie twojego zastępcy, będą musieli czekać, aż wyzdrowiejesz. Zanim zgromadzenie zostanie rozwiązane, pozostanie im jedynie kokietowanie wyborców. Szczerze mówiąc, od czasu rezygnacji Quirogi codziennie zbiera się parodia quorum i codziennie się rozchodzą. To zgromadzenie jest martwe jak duch Cezara, ale trzeba je pogrzebać w świetle konstytucji.

— No dobrze… ale jeśli jakiś idiota wniesie sprzeciw?

— Nikt nie wniesie sprzeciwu. Oczywiście, mogą ogłosić kryzys konstytucyjny, ale tak się nie stanie.

Przez dłuższą chwilę żaden z nas się nie odzywał. Dak nawet się nie poruszył, żeby wstać.

— Dak, czy wszystko nie poszłoby łatwiej, gdybym sam wygłosił to przemówienie?

— Co? Do licha, myślałem, że już to ustaliliśmy. Sam powiedziałeś, że nie zaryzykujesz kolejnego wystąpienia, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne. W zasadzie zgadzam się z tobą, ale jest takie stare powiedzenie o uchu od dzbanka.

— Wiem. Tym razem jednak chyba wszystko wydaje się prostsze? Kwestie niezmienne jak w sztuce. Raczej nie ma szansy, że ktoś zafunduje mi niespodziankę, z którą sobie nie poradzę?

— No cóż, nie sądzę. W zasadzie będą oczekiwać, że po spotkaniu porozmawiasz z prasą, ale możesz się wymówić niedawną chorobą. Możemy cię przeprowadzić przez tunel dla ochrony i w ogóle ich wyminiemy. — Uśmiechnął się ponuro. — Jednak zawsze istnieje możliwość, że jakiś wariat na galerii widzów przemyci rewolwer i… Pan B. zawsze nazywał ich „galerią rewolwerowców”, od czasu, kiedy go postrzelili.

Poczułem lekkie ukłucie w nodze.

— Próbujesz mnie wystraszyć?

— Nie.

— No to masz dziwny sposób zachęcania. Dak, gadaj prawdą. Chcesz, żebym jutro wystąpił, czy nie?

— Oczywiście, że chcę! A jak sądzisz, po co tu przyszedłem w takim zwariowanym dniu? Na pogaduchy?


Przewodniczący obrad zastukał laską, kapelan wzniósł inwokacjo, starannie omijającą wszelkie różnice pomiędzy religiami… i cała sala zamilkła. Miejsca posłów były wypełnione jedynie do połowy, za to galerię w całości zajmowali turyści.

Usłyszeliśmy wzmocnione przez mikrofon ceremonialne stukanie. Dowódca gwardii zastawił drzwi buławą. Trzykrotnie Imperator domagał się wpuszczenia i trzykrotnie mu odmówiono. Wreszcie powołał się na przywilej, który przyznano mu jednogłośnie.

Wstaliśmy, gdy Willem wchodził i zajmował miejsce za pulpitem mówcy. Miał na sobie mundur admirała generalicji i był sam, jeśli nie liczyć eskorty przewodniczącego i dowódcy gwardii.

Wtedy wsadziłem buławę pod ramię i zająłem miejsce w pierwszym rzędzie, zwracając się do przewodniczącego tak, jakby władca nie był obecny. Wygłosiłem przemówienie, ale nie to, które napisał Corpsman. Tamto wylądowało w koszu zaraz po przeczytaniu. Ot, zwykła mówka wyborcza, nie pasująca ani do miejsca, ani do chwili.

Moja mowa była krótka, dobrze przygotowana i stanowiła montaż wcześniejszych zebranych zapisów Bonforte’a, parafrazą przemówienia z posiedzenia poprzedzającego utworzenie rządu tymczasowego. Opowiedziałem się twardo za dobrymi drogami i dobrą pogodą, życzyłem, aby wszyscy kochali się wzajemnie, tak samo, jak my, demokraci, kochamy naszego władcę, a on kocha nas. Był to poemat liryczny, liczący około pięciuset słów, pisany białym wierszem, a jeśli nawet nie całkiem zgadzał się z wcześniejszą wersją przemówienia, to uzupełniałem go swoimi słowami.

Musieli uspokajać galerię.

Rog wstał i złożył wniosek o akceptację nazwisk, które przedstawiłem. Wniosek przyjęto bez sprzeciwów, urzędnik odnotował całkowitą jednomyślność. Kiedy wstałem i ruszyłem w stronę Imperatora, towarzyszył mi jeden członek mojej własnej partii i jeden z partii opozycji. Po drodze widziałem, jak szacowni posłowie zerkają na zegarki, czy zdążą jeszcze złapać południowy wahadłowiec.

A potem złożyłem hołd suwerenowi, ślubując mu wierność i posłuszeństwo w ramach i zgodnie z ograniczeniami konstytucji. Obiecałem przedłużenie praw i przywilejów Wielkiego Zgromadzenia oraz ochronę wolności obywateli Imperium, gdziekolwiek się znajdą… a przy okazji zgodziłem się wykonywać swoje zadania premiera Jego wysokości. Kapelan raz pomylił słowa przysięgi, ale go poprawiłem.

Miałem wrażenie, że wszystko idzie mi gładko i zgrabnie jak na akademii ku czci… dopóki nie stwierdziłem, że płaczę. Łzy zalewały mi oczy. Kiedy już było po wszystkim, Willem szepnął:

— Dobra robota, Joseph.

Nie wiedziałem, czy mówił do mnie, czy do swego starego przyjaciela, ale niewiele mnie to obchodziło. Nie ocierałem łez, pozwoliłem, aby spływały mi po twarzy, gdy odwróciłem się w stronę Zgromadzenia. Odczekałem, aż Willem wyjdzie, a potem zakończyłem obrady.

Tego popołudnia Diana Ltd wypuściła cztery dodatkowe wahadłowce. Batawia opustoszała. Pozostał jedynie dwór i około miliona rzeźników, piekarzy, producentów świeczników i cywilów — i, oczywiście, tymczasowy gabinet.

Skoro już pokonałem „przeziębienie” i pokazałem się publicznie w sali Zgromadzenia, nie było większego sensu nadal się ukrywać. Jako przyszły premier nie mogłem wiecznie siedzieć w zamknięciu, nie wywołując komentarzy. Jako mianowany przywódca partii, wchodzącej w kampanię wyborczą, musiałem spotykać się z ludźmi — przynajmniej z pewną grupą ludzi. Robiłem zatem, co do mnie należy, i otrzymywałem codzienne raporty z postępów w rekonwalescencji Bonforte’a, który wracał do zdrowia, choć bardzo powoli. Capek stwierdził, że w razie absolutnej konieczności będzie mógł się pojawić publicznie w każdej chwili, choć osobiście tego nie doradza. Bonforte stracił co najmniej dziesięć kilo i miał kiepską koordynację ruchów.

Rog robił, co mógł, aby chronić nas obydwu. Pan Bonforte wiedział już, że w jego imieniu występuje dubler i, po pierwszym odruchu sprzeciwu, pogodził się z tą koniecznością. Rog prowadził kampanię, konsultując się z nim jedynie w sprawach wyższej polityki, a potem przekazywał mi jego stanowisko, które ja z kolei w razie potrzeby przedstawiałem na forum publicznym.

Mnie również otoczono staranną opieką. Było mnie równie trudno spotkać, jak tajnego superagenta. Nie przenieśliśmy się bowiem do pałacowych apartamentów premiera. Wprawdzie byłoby to legalne, ale dość dziwne jak na szefa rządu tymczasowego. Moje biuro znajdowało się na wzgórzu powyżej apartamentów lidera opozycji. Wejście do niego wymagało przebrnięcia przez co najmniej pięć punktów kontrolnych. Nie dotyczyło to jedynie kilku faworytów, wprowadzanych przez Roga ukrytym przejściem do biura Penny, a stamtąd do mojego gabinetu.

Dzięki tej aranżacji mogłem przestudiować akta na temat każdego, kto próbował się ze mną zobaczyć. Miałem je przed sobą nawet w czasie rozmowy, ponieważ w biurko wmontowane było niewidoczne dla gościa zagłębienie z wizjerem, które w każdej chwili mogłem zasłonić, gdyby rozmówca nie mógł usiedzieć na miejscu.

Wizjer miał jeszcze inne zalety. Rog mógł zastosować wobec gościa procedurę specjalną i wprowadzić go wprost do mnie, pozostawić nas sam na sam, a następnie zatrzymać się w gabinecie Penny, napisać dla mnie notatkę i wyświetlić ją przez wizjer. Były to króciutkie informacje w rodzaju: „Przyjmij go wylewnie i nic nie obiecuj” lub „On tylko chce, aby jego żona została przedstawiona na dworze. Obiecaj mu i niech się wynosi”, albo nawet „Ostrożnie z nim. Reprezentuje grupę — huśtawkę i jest sprytniejszy, niż na to wygląda. Przekaż go mnie, a ja już załatwię sprawę”.

Nie wiem, kto naprawdę rządził. Prawdopodobnie seniorzy spośród zawodowych polityków. Co rano na moim biurku czekał stos papierów do podpisu. Składałem na nich koślawy gryzmoł Bonforte’a i Penny zabierała je natychmiast. Nigdy nie miałem czasu ich przeczytać. Przerażała mnie sama wielkość machiny imperialnej. Raz, kiedy miałem uczestniczyć w spotkaniu poza biurem, Penny zaprowadziła mnie tam na skróty przez archiwum — ciągnące się w nieskończoność kilometry półek wyposażonych w pudełka na mikrofilmy i pasy transmisyjne, żeby urzędnik nie musiał tracić czasu na ich noszenie.

Penny jednak uspokoiła mnie, że to tylko jedno skrzydło. Rejestr dokumentacji zajmował całą ogromną jaskinię wielkości sali zgromadzeń. Ucieszyłem się, że rządzenie nie jest moim zawodem, a jedynie, rzec by można, przemijającym hobby.

Spotkania z ludźmi stanowiły nieunikniony obowiązek, zazwyczaj kompletnie bezsensowny, ponieważ decyzje podejmował Rog albo Bonforte za jego pośrednictwem. Moim jedynym prawdziwym zadaniem było wygłaszanie przemówień. Rozpowszechniono dyskretnie pogłoskę, iż mój lekarz obawia się, że „infekcja wirusowa” poważnie nadwątliła mi serce i zaleca pozostanie w niskiej grawitacji Księżyca przez całą kampanię. Nie zaryzykowałbym wystąpienia w tej roli na Ziemi, a tym bardziej na Wenus. Zgromadzone akta nie pomogłyby mi, gdybym musiał zmieszać się z tłumem, nie wspominając już o nieznanych niebezpieczeństwach, grożących ze strony bandziorów Aktywistów. Żadne z nas nie miało nawet ochoty pomyśleć, co mógłbym wyśpiewać po podaniu do przedniego płata mózgu najmniejszej dozy odpowiednich środków farmakologicznych.

Quiroga szalał po wszystkich ziemskich kontynentach, podstawiając na platformach przed obliczem tłumów stereograficzne obrazy w miejsce własnej osoby. To jednak nie martwiło specjalnie Roga Cliftona. Wzruszył ramionami i rzekł:

— Niech sobie gada. Nie ma już nowych wyborców, których można by skusić publicznymi wystąpieniami na mityngach politycznych. To tylko męczy samego mówcę, a na mityngi i tak przychodzą wyłącznie zwolennicy.

Miałem nadzieję, że wie, co mówi. Kampania była krótka, dzień rezygnacji Quirogi od dnia ustalonego na datę wyborów dzieliło tylko sześć tygodni. Przemawiałem prawie codziennie, albo na ogólnej sieci wizyjnej, w czasie skrupulatnie dzielonym z Partią Ludzkości, albo nagrywałem przemówienia wysyłane następnie specjalnym wahadłowcem dla pewnej grupy osób. Mieliśmy określoną procedurę: przekazywano mi projekt, prawdopodobnie autorstwa Billa, choć nigdy go nie widywałem, następnie ja przerabiałem mowę i Rog zabierał poprawioną wersję. Z reguły wracała do mnie jako zatwierdzona, choć od czasu do czasu widywałem poprawki dokonywane pismem Bonforte’a, ostatnio tak niewyraźnym, że prawie nieczytelnym.

Nigdy nie zmieniałem poprawionych fragmentów — w przeciwieństwie do całej reszty. Kiedy się już wpadnie w trans, czasem okazuje się, że można wyrazić pewną myśl w inny, bardziej ciekawy sposób. Wkrótce zorientowałem się w naturze tej korekty — prawie zawsze dotyczyła ozdobników. Mów bez ogródek — albo im się spodoba, albo niech się wypchają!

Po jakimś czasie poprawek było już znacznie mniej. Chyba zaczynałem chwytać, o co chodzi.

Wciąż jeszcze nie poznałem go osobiście. Czułem, że nie dam rady „nosić jego twarzy”, kiedy zobaczę go chorego. Nie ja jeden spośród najbliższych zostałem odsunięty — Capek odradził widywanie go również Penny… dla jej własnego dobra. Wtedy jednak nie wiedziałem o tym. Widziałem tylko, że po przyjeździe do Nowej Batawii Penny stała się nerwowa, nieobecna i kapryśna. Miała kręgi pod oczami jak miś panda. Nie mogłem tego nie zauważyć, choć przypisywałem je napięciu kampanii połączonemu z obawą zdrowie Bonforte’a. Miałem rację jedynie częściowo. Capek zauważył to i podjął odpowiednie kroki, wprowadził ją w lekki stan hipnozy i wypytał, a potem zabronił widywać się z Bonforte’em do momentu, aż skończę swoje zadanie i zniknę z pola widzenia.

Biedna dziewczyna odchodziła niemal od zmysłów, przesiadując u wezgłowia chorego człowieka, którego kochała beznadziejną miłością-by za chwilę wrócić do pracy z człowiekiem wyglądającym i mówiącym dokładnie tak samo jak tamten, tyle że w świetnej formie. Chyba już zaczynała mnie nienawidzić.

Dobry stary Doc Capek uciął problem przy samym korzeniu, przekazując uspokajające sugestie hipnotyczne, a następnie utrzymując ją z dala od chorego. Oczywiście, mnie wtedy nie wspomniano o tym ani słowem, to nie była moja sprawa. Za to Penny wzięła się w garść i znów stała się niewiarygodnie uroczą osobą.

Muszę przyznać, że miało to dla mnie ogromne znaczenie. Co tu dużo mówić, gdyby nie ona, co najmniej dwa razy rzuciłbym wszystko i odszedł.

Istniał jeszcze jeden typ spotkań, w których musiałem uczestniczyć — spotkania kierownictwa kampanii. Ponieważ Partia Ekspansjonistów była partią mniejszościową i stanowiła jedynie niewielką frakcję koalicji utrzymywanej w całości wyłącznie dzięki osobowości i przywództwu Johna Josepha Bonforte’a, musiałem zastępować go i nieustannie karmić słodkim syropem te rozkapryszone primadonny. Przyuczono mnie do tego z bolesną wręcz troską o szczegóły, a Rog towarzyszył mi zawsze, gotów podać pomocną dłoń, gdybym się zachwiał. Niestety, w tym przypadku nie mogło być mowy o zastępstwie.

Około dwóch tygodni przed wyborami miało się odbyć spotkanie, na którym przydzielano tzw. strefy bezpieczeństwa. Organizacja zawsze posiada trzydzieści do czterdziestu okręgów, dzięki którym może wspomóc kogoś w osiągnięciu stanowiska w gabinecie, lub dostarczyć sekretarza politycznego. Osoba taka jest niezwykle cenna, jeśli ma pełne kwalifikacje, potrafi przemawiać i poruszać istotne kwestie na forum zgromadzenia, ma też prawo uczestniczenia w różnych zamkniętych zebraniach i tak dalej. Czasami bywają to inne racje polityczne. Sam Bonforte reprezentuje jeden z takich okręgów, co oszczędza mu konieczności prowadzenia przedwczesnej kampanii. Clifton też ma podobne zaplecze, a mógłby mieć i Dak, gdyby chciał. Ten jednak preferował poparcie swoich braci z gildii. Rog wspomniał mi kiedyś, że gdybym miał ochotę pewnego dnia wystąpić pod moim własnym nazwiskiem, wystarczy szepnąć słowo, a natychmiast znajdę się na liście.

Kilka okręgów zarezerwowano dla starych wyjadaczy partyjnych, gotowych zrezygnować z minuty na minutę, aby dostarczyć partii miejsca w wyborach dodatkowych, co pozwoliłoby zakwalifikować dodatkowego człowieka na stanowisko ministerialne, gdyby zaszła taka potrzeba.

Całość jednak miała zdecydowanie patriarchalny charakter i przy takiej koalicji wymagała obecności Bonforte’a, by rozwiązywać sprzeczne roszczenia i przedstawić ostateczną listę komitetowi kampanii. Była to robota na ostatnią chwilę, tuż przed przygotowaniem głosowania, z rezerwą na spóźnione zmiany.

Pracowałem właśnie nad przemówieniem i poprosiłem Penny, żeby alarmowała mnie jedynie w przypadku pożaru, kiedy pojawili się Dak i Rog. Quiroga zeszłej nocy na mityngu w Sydney w Australii powiedział coś głupiego. Była okazja, żeby zdemaskować kłamstwo i przycisnąć go do muru. Natychmiast zacząłem układać replikę, nie czekając na przekazanie mi projektu. Miałem szczerą nadzieję, że moja własna wersja również zostanie zaakceptowana.

— Posłuchajcie tego — poprosiłem, gdy weszli, i odczytałem im kluczowy akapit. — Co wy na to?

— To go powinno rozsmarować na najbliższej ścianie — zgodził się Rog. — Proszę, Szefie, tu jest lista. Chcesz ją sobie obejrzeć? Za dwadzieścia minut skończymy.

— Och, to cholerne spotkanie. Nie mam pojęcia, po co mam oglądać tę listę. Muszę wiedzieć o niej coś istotnego? — mimo wszystko wziąłem wykaz i przyjrzałem się mu. Znałem całe towarzystwo z akt farleyowskich, a kilku nawet osobiście. Wiedziałem przynajmniej, dlaczego każdym z nich trzeba się zająć.

A potem zauważyłem nazwisko: Corpsman, William J.

Stłumiłem w sobie słuszny, jak mniemam, gniew i spokojnie zauważyłem:

— Rog, widzę, że Bill jest na tej liście.

— Och, tak. Chciałem właśnie o tym z tobą porozmawiać. Widzisz, Szefie, z tego, co wiem, pomiędzy wami panują napięte stosunki. Nie, nie winię pana o to. To wina Billa. Może nie zdaje sobie pan z tego sprawy, ale Bill cierpi na ogromny kompleks niższości. Dlatego tak się jeży. Myślę, że to powinno załatwić sprawę.

— No i co?

— On właśnie tego zawsze pragnął. Widzi pan, cała reszta ma jakiś oficjalny status, jesteśmy członkami Zgromadzenia… oczywiście mówię o tych, którzy pracują blisko z… hm… z panem. Bill to przeżywa. Słyszałem, jak po trzecim drinku opowiadał, że jest tylko najemnikiem. Czuje z tego powodu rozgoryczenie. Nie przeszkadza to panu, prawda? Partia może sobie na to pozwolić i nie jest to duża cena do zapłacenia za wyeliminowanie tarć na górze.

Po chwili odzyskałem całkowite panowanie nad sobą.

— To nie moja sprawa. Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać, skoro taka jest decyzja pana Bonforte’a?

Pochwyciłem przelotną wymianę spojrzeń pomiędzy Dakiem a Cliftonem.

— Bo chyba tego chce pan B.? — upewniłem się. — Mam rację, Rog?

— Powiedz mu, Rog — chrapliwie odezwał się Dak.

— Wymyśliliśmy to z Dakiem sami — wyznał Rog. — Uznaliśmy, że tak będzie najlepiej.

— To znaczy, że pan Bonforte nie zatwierdził tego? Oczywiście, zapytaliście go o zdanie?

— Nie, nie zapytaliśmy.

— Dlaczego?

— Szefie, to nie są sprawy, którymi należałoby mu zawracać głowę. To zmęczony, stary, schorowany człowiek. Konsultuję z nim jedynie najważniejsze decyzje polityczne, a ta do nich nie należy. Jest to okrąg, który kontrolujemy niezależnie od tego, kto stoi na jego czele.

— To po co w ogóle pytacie mnie o zdanie?

— Cóż, sądziliśmy, że warto, aby pan o tym wiedział i znał przyczyny. Uważamy, że pan powinien to zatwierdzić.

— Ja? Pytacie mnie o decyzję, jakbym był panem Bonforte. Nie jestem nim. — Poklepałem biurko nerwowym gestem, który idealnie sobie przyswoiłem. — Albo ta decyzja należy do najważniejszych i powinniście zapytać jego, albo nie jest, a wtedy nie powinniście pytać o to mnie.

Rog przez chwilą w milczeniu przeżuwał cygaro.

— W porządku, nie pytam pana.

— Nie!

— Co to znaczy?

— To znaczy nie! Zapytaliście mnie, co oznacza, że macie wątpliwości. Jeśli oczekujecie, że przedstawię to nazwisko komitetowi, tak jakbym był Bonforte’em, to idźcie i zapytajcie go samego.

Usiedli, ale się nie odezwali. Wreszcie Dak westchnął ciężko.

— Powiedz mu wszystko, Rog. Albo ja to zrobię. Czekałem. Clifton wyjął cygaro z ust i oznajmił:

— Szefie, Bonforte miał udar cztery dni temu. Nie można mu przeszkadzać.

Znieruchomiałem. Wyrecytowałem w myśli wszystkie wieże tonące w obłokach, wspaniałe pałace i tak dalej. Kiedy już przyszedłem do siebie, wykrztusiłem:

— Co z nim?

— Umysł ma chyba dość jasny, ale jest potwornie zmęczony. Ten tydzień więzienia był dla niego większą torturą, niż sobie wyobrażaliśmy. Po udarze leżał w śpiączce przez całą dobę. Teraz już się zbudził, ale ma sparaliżowaną lewą stronę twarzy, a cała lewa strona ciała odmawia mu posłuszeństwa.

— A co na to doktor Capek?

— Uważa, że kiedy skrzep się rozpuści, nikt nie będzie w stanie zauważyć różnicy. Pan B. powinien jednak więcej odpoczywać niż przedtem. Ale na razie, Szefie, jest bardzo chory. Musimy jakoś przeżyć tę kampanię bez niego.

Poczułem się trochę zagubiony, jak po śmierci mego ojca. Nigdy nie widziałem Bonforte’a. Nie miałem z nim innego kontaktu, niż pogryzmolone maszynopisy. Przez cały czas jednak stanowił dla mnie podporę. Wszystko było możliwe tylko dlatego, że on znajdował się po drugiej stronie tamtych drzwi.

Zaczerpnąłem tchu głęboko w płuca, wypuściłem powietrze i odpowiedziałem:

— W porządku, Rog. Będziemy musieli.

— Tak, Szefie — wstał. — Musimy jakoś przebrnąć przez to spotkanie. A co z tym? — skinął głową w kierunku listy okręgów.

— Och… — Próbowałem zmusić się do myślenia. Może Bonforte zechciałby nagrodzić Billa przywilejem używania tytułu „Szanowny”, tylko po to, żeby gość poczuł się lepiej. Nie był skąpy, jeśli szło o takie sprawy. Nie głodził bydła, którym orał ziemią. W jednym ze swoich esejów politycznych powiedział: „Nie jestem intelektualistą. Jeśli mam jakikolwiek szczególny talent, polega on na dobieraniu sobie ludzi i pozwalaniu im na swobodne działanie”.

— Jak długo Bill jest z nim? — zapytałem nagle.

— Co? Około czterech lat. Może trochę więcej. Prawdopodobnie Bonforte’owi podobała się jego praca.

— To więcej niż jedna kadencja, prawda? Dlaczego nie zrobił z niego członka Zgromadzenia?

— Hm, nie mam pojęcia. Nigdy nie było o tym mowy.

— Kiedy zatrudniono Penny?

— Około trzech lat temu. Wybory dodatkowe.

— Masz już odpowiedź, Rog.

— Nie nadążam.

— Bonforte mógł zrobić z Billa członka Zgromadzenia w dowolnej chwili. Nie zrobił tego. Zmieńcie tę nominację na „rezygnacja”. Wtedy, jeśli pan Bonforte zechce wstawić tam Billa, może załatwić mu później wybory dodatkowe… kiedy już będzie sobą.

Clifton nie okazał żadnej reakcji. Po prostu wziął listę i rzekł:

— Doskonale, Szefie.

Nieco później tego samego dnia Bill złożył wymówienie. Podejrzewam, iż Rog mu doniósł, że jego wybieg nie odniósł skutku. Kiedy jednak dowiedziałem się o tym, omal się nie rozchorowałem, bo zdałem sobie nagle sprawę, że mój sztywny kark wpędził nas wszystkich w okropne kłopoty. Przecież on o wszystkim wie! Od początku to był jego pomysł. Ileż brudu może teraz nawrzucać do ogródka Ludzkości!

Powiedziałem to Rogowi, a on zaprzeczył ruchem głowy.

— Zapomnij o tym, Szefie. Bill może jest wszą, ale nie potrzebuję kogoś, kto opuszcza nas w środku kampanii. Tego się po prostu nie robi. Jednak nie jest kompletną świnią. W jego zawodzie nie rozpowiada się tajemnic klienta, nawet, jeśli się z nim rozstaje.

— Mam nadzieję, że wiesz, co mówisz.

— Zobaczy pan. Proszę się tym nie martwić. Trzeba kontynuować naszą pracę.

Minęło kilka dni i musiałem przyznać, że Rog znał Billa lepiej niż ja. Nie słyszeliśmy nic ani o nim, ani od niego, i kampania posuwała się zwykłym torem. Z czasem zmagania stawały się coraz brutalniejsze, ale nic nie wskazywało na to, że nasz wielki przekręt został ujawniony. Poczułem się trochę lepiej i zająłem się na nowo produkowaniem najlepszych mów Bonforte’a, na jakie było mnie stać, czasami samodzielnie, czasami z pomocą Roga, a czasami jedynie za jego aprobatą, Pan Bonforte czuł się znowu coraz lepiej, ale Capek nakazał mu całkowity spokój.

W ostatnim tygodniu Rog musiał udać się na Ziemię. Jest kilka prac, których nie da się wykonać za pomocą zdalnego sterowania. W końcu głosy przychodzą z okręgów wyborczych, a kierownicy terenowi muszą być czymś więcej niż dobrymi mówcami. Mowy jednak wciąż trzeba było wygłaszać, trzeba było również organizować konferencje prasowe. Robiłem, co mogłem, wspomagany dzielnie przez Daka i Penny — teraz oczywiście siedziałem w tym znacznie głębiej i na większość pytań potrafiłbym odpowiedzieć bez namysłu.

W dniu, kiedy Rog miał wrócić, w biurze odbywała się właśnie dwutygodniowa konferencja prasowa. Miałem nadzieję, że zdąży na nią, ale nie było powodu, dla którego nie miałbym sobie dać rady sam. Penny weszła jako pierwsza, wlokąc swoje oprzyrządowanie. Usłyszałem tylko jej stłumione westchnienie.

I wtedy po drugiej stronie stołu ujrzałem Billa.

Rozejrzałem się wokół siebie jak zwykle.

— Dzień dobry, panowie.

— Dzień dobry, panie ministrze — odpowiedziała większość z nich.

— Dzień dobry, Bill — dodałem. — Nie wiedziałem, że tu jesteś. Kogo reprezentujesz?

W oczekiwaniu na jego odpowiedź zapadła głucha cisza. Wszyscy wiedzieli, że Bill odszedł… albo został zwolniony. On jednak uśmiechnął się szeroko.

— Dzień dobry, panie Bonforte. Jestem z Syndykatu Krein. Wiedziałem już, co się święci, ale starałem się nie dać mu tej satysfakcji.

— Bardzo ładnie. Mam nadzieję, że płacą ci tyle, ile jesteś wart. A teraz do rzeczy… Najpierw pytania pisemne. Masz je, Penny?

Szybko załatwiłem się z pytaniami na piśmie, udzielając odpowiedzi, które zdążyłem już wcześniej przemyśleć, po czym rozparłem się w fotelu i oznajmiłem:

— Pozostało nam trochę czasu na dyskusję, panowie. Są jeszcze jakieś pytania?

Padło kilka pytań. Tylko raz musiałem odpowiedzieć: „Bez komentarza”. Była to replika, której Bonforte udzielał zamiast wymijających tłumaczeń. Wreszcie spojrzałem na zegarek i oznajmiłem:

— Panowie, to wszystko na dziś — i zrobiłem gest, żeby wstać.

— Smythe! — krzyknął Bill.

Niewzruszenie kontynuowałem rozpoczęty proces wstawania z fotela. Nawet na niego nie spojrzałem.

— Do ciebie mówię, Panie Fałszywy Bonforte — Smythe! — ciągnął ze złością, jeszcze bardziej podnosząc głos.

Tym razem spojrzałem na niego z pewnym zdumieniem — dokładnie takim, jakie okazałby moim zdaniem ważny urzędnik państwowy wobec jawnego a nieoczekiwanego chamstwa. Bill, czerwony jak burak, wskazywał na mnie palcem:

— Ty uzurpatorze! Ty aktorze ze spalonego teatru! Ty oszuście! Dziennikarz z „London Timesa” po mojej prawicy zapytał cicho:

— Czy mam wezwać straże, sir?

— Nie — odparłem. — On jest nieszkodliwy. Bill zaśmiał się.

— A więc jestem nieszkodliwy, tak? Jeszcze zobaczysz!

— Chyba jednak trzeba będzie, sir — nalegał człowiek z „Timesa”.

— Nie — odparłem nieco ostrzejszym tonem. — Wystarczy, Bill. Teraz lepiej wyjdź spokojnie.

— Chciałbyś, co? — zaczął z niesamowitą prędkością wyrzucać z siebie całą historię, Nie wspomniał ani słowem o porwaniu, ani o własnym udziale w oszustwie, ale sugerował, że wolał nas opuścić, niż brać udział w takim szwindlu. Przypisał konieczność maskarady poważnej chorobie Bonforte’a, nie cofając się przed przypuszczeniem, że mogliśmy go otruć.

Słuchałem cierpliwie. Większość reporterów także początkowo ograniczała się do słuchania, okazując zdumienie osób postronnych wplątanych przypadkowo w przykrą rodzinną kłótnię. Potem kilku z nich zaczęło skrzętnie notować lub szeptać do dyktafonów.

Kiedy skończył, zapytałem łagodnie:

— Czy to wszystko, Bill?

— A nie wystarczy?

— Wystarczy aż nadto. Przykro mi, Bill. Żegnam was, panowie. Muszę wracać do pracy.

— Chwileczkę, panie ministrze! — zawołał ktoś. — Czy chce pan wydać formalne zaprzeczenie? — A ktoś inny dodał: — Czy pozwie go pan?

Odpowiedziałem najpierw na drugie pytanie:

— Nie, nie pozwę go. Nie stawia się przed sądem chorego człowieka.

— Co, ja jestem chory?! — wrzasnął Bill.

— Uspokój się, Bill. Co zaś do formalnego zaprzeczenia, nie uważam, aby było potrzebne. Widzę, że część z państwa notuje. Wprawdzie nie sądzę, aby wasi wydawcy zainteresowali się tą historią, ale gdyby tak się stało, zaproponuję wam jeszcze pewną anegdotę. Słyszeliście o profesorze, który spędził czterdzieści lat swego życia na udowadnianiu, że „Odyseja” nie została napisana przez Homera, lecz przez innego Greka o tym samym nazwisku?

Rozległo się kilka uprzejmych wybuchów śmiechu. Ja również uśmiechnąłem się i znów zrobiłem gest w stronę wyjścia. Bill z trzaskiem przeskoczył stół i złapał mnie za ramię.

— Nie wykręcisz się z tego dowcipami!

Człowiek z „Timesa”, pan Ackroyd, odciągnął go ode mnie siłą.

— Dziękuję, sir — powiedziałem i zwróciłem się do Corpsmana: — Czego ty chcesz ode mnie, Bill? Próbuję uniknąć wydania cię w ręce policji.

— No to wezwij straże, ty oszuście! Zobaczymy, kto dłużej posiedzi w ciupie! Czekaj, niech tylko wezmą twoje odciski palców! Westchnąłem.

— Panowie, to już przestaje być zabawne. Połóżmy temu kres. Penny, moja droga, czy możesz wezwać kogoś ze sprzętem do pobierania odcisków palców?

Wiedziałem, że już po mnie, ale do cholery, jeśli się tonie, przynajmniej należy to robić z honorem i na baczność. Nawet najgorszy łajdak powinien mieć prawo do godnego zejścia ze sceny.

Bill nie czekał. Chwycił szklankę wody, która stała przede mną. Brałem ją do ręki kilka razy.

— Do diabła z tym. Wystarczy mi ta szklanka!

— Bill, już ci mówiłem, żebyś liczył się ze słowami przy paniach. Szklankę, oczywiście, możesz zatrzymać.

— Masz cholerną rację, że ją zatrzymam.

— Doskonale. Proszę stąd wyjść. Jeśli tego nie zrobisz, będę zmuszony wezwać straże.

Wymaszerował z pokoju. Nikt nie odezwał się ani słowem.

— Czy ktoś jeszcze życzy sobie otrzymać moje odciski palców? — zapytałem.

— Jestem absolutnie pewien, że nikt z nas nie ma takiego życzenia, panie ministrze — pospiesznie odparł Ackroyd.

— Doprawdy? Ależ proszę bardzo. Jeśli coś się za tym kryje, chyba będziecie chcieli mieć jakiś dowód — nalegałem, bo wciąż siedziałem po uszy w roli. Nie można być trochę w ciąży ani zostać choćby częściowo zdemaskowanym — a ja nie chciałem, aby Bill przyczepił się do któregokolwiek z obecnych tam moich przyjaciół. Tylko tyle mogłem dla nich zrobić.

Nie musieliśmy sprowadzać profesjonalnego sprzętu. Penny miała przy sobie arkusiki kalki, a ktoś inny podsunął wieczny notatnik z plastikowymi kartkami, które doskonale odbiły odciski. Potem powiedziałem wszystkim do widzenia i wyszedłem.

Doszliśmy tylko do prywatnego gabinetu Penny. Zaledwie przekroczyła próg, padła zemdlona. Musiałem zabrać ją do swojego biura i położyć na kanapie. Sam siadłem przy biurku i przez kilka minut po prostu dygotałem.

Do końca dnia żadne z nas nie nadawało się praktycznie do niczego. Zachowywaliśmy się normalnie, tylko Penny odwołała wszelkie wizyty, podając jakieś zmyślone przyczyny. Tego wieczoru miałem zamiar wygłosić przemówienie, ale teraz myślałem tylko o tym, czy także go nie odwołać. Mimo iż przez cały dzień słuchałem wiadomości, nie usłyszałem jednak ani słowa na temat porannego incydentu. Zrozumiałem, że zamierzają sprawdzić odciski, zanim zaryzykują. Przecież kandydowałem na stanowisko premiera Jego Imperialnej Wysokości. Będą potrzebowali potwierdzenia. Skoro zatem miałem już napisane przemówienie i zarezerwowany czas, postanowiłem je wygłosić. Nie mogłem nawet zapytać o zdanie Daka — przebywał wówczas w Tycho City.

Było to najlepsze z moich przemówień. Zawierało dokładnie te same komunały, jakie wygłasza komik, aby uspokoić spanikowanych ludzi w płonącym teatrze. Po nagraniu po prostu ukryłem twarz w dłoniach i rozpłakałem się, a Penny tylko bezmyślnie poklepywała mnie po ramieniu. Na temat całego porannego zamieszania nie rozmawialiśmy w ogóle.

Rog wylądował mniej więcej w czasie, kiedy skończyłem przemawiać, i prawie natychmiast skontaktował się ze mną. Tępym, monotonnym głosem opowiedziałem mu całą brudną historię. Słuchał w milczeniu, żując wygasłe cygaro, bez cienia wyrazu na twarzy.

— Musiałem dać im odciski palców, Rog — zakończyłem niemal błagalnie. — Sam o tym wiesz, prawda? Odmowa nie pasowałaby do postaci.

— Nie martw się — odparł Rog.

— Co?

— Powiedziałem, żebyś się nie martwił. Kiedy z Biura Identyfikacyjnego wróci raport na temat tych odcisków, będziesz miał małą, ale przyjemną niespodziankę, a nasz były przyjaciel Bill znacznie większą, za to mniej przyjemną. Jeśli dostał jakąś zaliczkę za twoją głowę, chyba zedrą ją z niego wraz ze skórą. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Nie mogłem się mylić w interpretacji tego, co usłyszałem.

— Och! Ale, Rog, oni na tym nie poprzestaną! Jest tyle innych miejsc… Ubezpieczenie społeczne… i jeszcze…

— Może myśli pan, Szefie, że jesteśmy niedokładni? Wiedziałem, że coś takiego może się zdarzyć, tak czy owak. Od chwili, gdy Dak przesłał informację o rozpoczęciu Planu Mardi Gras, zajęliśmy się niezbędnymi szczegółami. Wszędzie. Nie uznałem jednak za stosowne powiedzieć o tym Billowi. — Ssał nadal zgaszone cygaro, ale po chwili wyjął je z ust i obejrzał uważnie. — Biedny Bill.

Penny westchnęła cicho i znów zemdlała.

Загрузка...