4

Moja edukacja odbywała się nadal w tym samym pokoju (był to pokój gościnny pana Bonforte’a). Nie spałem, z wyjątkiem seansów hipnotycznych, i wcale mi się spać nie chciało. Doktor Capek albo Penny towarzyszyli mi i pomagali przez cały ten czas. Na szczęście mój człowiek był bardzo dokładnie obfotografowany i opisany, jak wszyscy inni wielcy ludzie w historii. Pomagali mi również jego przyjaciele. Materiału było mnóstwo — problem polegał tylko na tym, ile z tego zdołam sobie przyswoić na jawie i w stanie hipnozy.

Nie wiem, w którym momencie przestałem nie lubić Bonforte’a. Capek zapewniał mnie — a ja mu wierzyłem — że nie wprowadził sugestii hipnotycznej na ten temat. Nie prosiłem o to, a doktor Capek z całą pewnością skrupulatnie przestrzegał zasad etyki lekarskiej i hipnoterapeutycznej. Wydaje mi się jednak, że było to nieodłącznie związane z samą rolą — podejrzewam, że polubiłbym nawet Kubę Rozpruwacza, gdybym miał okazję dokładnie zapoznać się z tą postacią. Patrzmy na to w ten sposób: aby dobrze nauczyć się roli, musimy na jakiś czas stać się tym człowiekiem. A człowiek zwykle lubi siebie, a jeśli nie, to popełnia samobójstwo.

Wszystko zrozumieć, to znaczy wszystko przebaczyć. A ja zaczynałem rozumieć Bonforte’a.

Na zakończenie mieliśmy trochę obiecanego przez Daka odpoczynku pod jednym G. Nigdy nie przeszliśmy w stan nieważkości, nawet na chwilę. Zamiast wysunąć żagiew, czego chyba nie lubią robić po drodze, statek zakreślił coś, co Dak nazwał stuosiemdziesięciostopniową ukośną beczką. Utrzymuje ona statek przez cały czas pod ciągiem i robi się ją dość szybko, ale ma jeden niepokojący efekt, który zakłóca równowagę. Nazywa się to tak jakoś, jakby Koriolan. Chyba efekt Coriolisa?

O statkach kosmicznych wiem tylko tyle, że te, które wznoszą się z powierzchni planety, są naprawdę rakietami, lecz wojażerowie nazywają je „imbrykami”, z powodu strumienia pary wodnej lub wodorowej, wypuszczanego przy włączeniu napędu. Nie są uważane za prawdziwe statki atomowe, pomimo że strumień podgrzewany jest przez stos atomowy. Statki o dalekim zasięgu, takie jak „Tom Paine”, to znaczy żagwiowce, są (przynajmniej tak mi powiedzieli) prawdziwymi statkami, korzystającymi z E równego MC do kwadratu, albo może M równemu EC do kwadratu? Wecie, chodzi o to, co wymyślił Einstein.

Dak zrobił, co mógł, żeby mi wyjaśnić te sprawy, i bez wątpienia to wszystko jest bardzo interesujące dla kogoś, kto to lubi. Nie sądzę jednak, aby dżentelmen mógł zawracać sobie głowę takimi drobiazgami. Wydaje mi się, że za każdym razem, kiedy ci chłopcy z laboratoriów coś kombinują ze swoimi suwakami, życie robi się coraz bardziej skomplikowane. Co było złego w poprzednim stanie rzeczy?

W ciągu dwóch godzin mieliśmy jedno G i wtedy przeprowadzono mnie do kabiny Bonforte’a. Zacząłem nosić jego ubrania i twarz, i wszyscy zwracali się do mnie per „panie Bonforte” albo „Szefie” lub (w przypadku doktora Capka) „Joseph”, co oczywiście miało mi pomóc w konstruowaniu roli.

Wszyscy, tylko nie Penny… Ona nie chciała nazywać mnie panem Bonforte. Pomimo różnych wysiłków w żaden sposób nie mogła się na to zdobyć. Było dla mnie jasne jak słońce, że stanowiła ciężki przypadek sekretarki, która milcząco i beznadziejnie kochała się w swoim szefie, mnie zaś nie cierpiała z głęboką, pozbawioną logiki, ale całkiem naturalną goryczą. Sprawiało to problem nam obojgu, zwłaszcza że uważałem ją za bardzo atrakcyjną. Żaden facet nie może dawać z siebie wszystkiego, jeśli ma obok siebie kobietę, która nim ciągle gardzi. Ja jednak nie mogłem przestać ją za to lubić. Było mi jej tylko serdecznie żal… nawet, jeśli mnie mocno wkurzała.

Mieliśmy teraz prawdziwą próbę generalną, ponieważ nie wszyscy na statku wiedzieli, że nie jestem Bonforte’em. Nie byłem pewien, kto wie o zamianie, ale pozwalano mi odprężyć się i zadawać pytania tylko w obecności Daka, Penny i doktora Capka. Miałem niemal pewność, że szef kancelarii Bonforte’a, pan Washington, wiedział, ale nie dawał tego po sobie poznać. Był to wysoki, szczupły mulat o ascetycznej twarzy świętego. Istnieli jeszcze dwaj, którzy na pewno wiedzieli, ale nie było ich na „Tomie Paine”; kryli nas na pokładzie „Bankruta”, przekazując biuletyny prasowe i rutynowe przesyłki. Bill Corpsman, główny rzecznik prasowy Bonforte’a, i Roger Clifton. Nie bardzo wiem, jak opisać zadanie Cliftona. Rzecznik polityczny? Jak zapewne pamiętacie, w gabinecie Bonforte’a, kiedy ten jeszcze był premierem, zajmował stanowisko ministra bez teki, To jednak nic nie znaczy. Ujmijmy to symbolicznie: Bonforte był politykiem, a Clifton przywódcą.

Ta mała grupa musiała wiedzieć. Jeśli byli jeszcze inni, nie uznano za stosowne, aby mnie o tym zawiadomić. Oczywiście, inni członkowie grupy Bonforte’a i cała załoga „Toma Paine” zdawała sobie sprawą, że coś się dzieje, ale niekoniecznie musiała wiedzieć, co. Wielu ludzi widziało, jak wchodziłem na statek jako „Benny Grey”. Zanim zobaczyli mnie znowu, bytem już „Bonforte’em”.

Ktoś miał na tyle pomyślunku, żeby zdobyć dla mnie prawdziwy zestaw do charakteryzacji, ale prawie go nie potrzebowałem. Z bliska makijaż jest dość dobrze widoczny. Nawet najlepszy podkład nie przyjmuje dokładnego odcienia skóry. Zadowoliłem się przyciemnieniem mojej karnacji o kilka tonów. Musiałem poświęcić sporo włosów — doktor Capek zniszczył korzenie. Nie przeszkadzało mi to, bo aktor zawsze może nosić peruki, a przy tym byłem pewien, że jeśli zechcę, ta rola zapewni mi spokojne życie do emerytury.

Z drugiej strony miałem czasami nieprzyjemne wrażenie, że to „życie” może nie być zbyt długie… Są dwa takie powiedzonka, jedno o człowieku, który wie za dużo, a drugie o trupach i opowieściach. Naprawdę jednak zacząłem ufać tym ludziom. Wszyscy oni byli cholernie sympatyczni i opowiedzieli mi o Bonforcie prawie tyle samo, ile dowiedziałem się z jego przemówień i oglądanych filmów. Figura polityczna, jak się okazało, nie jest pojedynczym człowiekiem, lecz zgraną grupą. Gdyby Bonforte sam nie był porządnym człowiekiem, nie otaczałby się takimi ludźmi.

Najgorszy problem miałem z językiem marsjańskim. Podobnie jak większość aktorów, liznąłem nieco marsjańskiego, wenusjańskiego, nowojowiszańskiego, żeby móc udawać przed kamerą lub na scenie. Te chrapliwe lub trylowe spółgłoski są jednak bardzo trudne. Wydaje mi się, że ludzkie struny głosowe nie są tak uniwersalne, jak bębenki Marsjan, a poza tym te półfonetyczne zapisy w rzymskim alfabecie, takie jak „kkk” lub „jjj”, albo „nr” mają mniej więcej tyle wspólnego z prawdziwymi głoskami, co „g” w słowie „gnu” z przydechowym kląsknięciem, z jakim Bantu wymawia to słowo. Na przykład, „jjj” bardzo przypomina okrzyk radości z serca Bronxu.

Na szczęście Bonforte nie miał wielkiego talentu do języków, a ja jestem profesjonalistą. Moje uszy naprawdę słyszą. Mogę naśladować każdy dźwięk, od piły tarczowej, która trafiła na gwóźdź w kawałku drewna, po kurę nioskę, którą ktoś niepokoił w gnieździe. Musiałem nauczyć się marsjańskiego tylko tak źle, jak mówił nim Bonforte. Pracował ciężko, żeby pokonać swój brak zdolności i każde słowo, każde zdanie, jakie znał, zostało zarejestrowane obrazem i dźwiękiem, abym mógł je dokładnie przestudiować.

Uczyłem się zatem jego błędów za pomocą projektora, który przeniesiono do jego biura, oraz Penny, która sortowała mi taśmy i odpowiadała na pytania.

Ludzkie języki dzielą się na cztery grupy: fleksyjne, takie jak anglo — amerykańskie, pozycyjne, jak chiński, zlepki, jak staroturecki, i polisyndetyczne (jednostki zdaniowe) jak eskimoski; do nich, rzecz jasna, dodaje się teraz obce struktury tak dzikie i nieogarnione dla ludzkiego mózgu, jak niepowtarzalny i improwizowany weneryjski. Na szczęście marsjański jest analogiczny do ludzkich form wyrażania się. Marsjański basic, język handlowy, jest językiem pozycyjnym i obejmuje tylko najprostsze konkretne pojęcia, takie jak powitanie: „Widzę cię”. Potoczny marsjański jest polisyndetyczny i bardzo stylizowany, z osobnym określeniem dla każdego niuansu skomplikowanego systemu nagród i kar, zobowiązań i długów. Dla Bonforte’a było to właściwie za wiele. Penny wyjaśniła mi, że potrafił dość swobodnie czytać matryce kropek, które służą im za pismo, ale z mówionej formy marsjańskiego zdołał przyswoić sobie tylko kilkaset zdań.

Bracie, ależ kułem te, których się nauczył!

Penny żyła w jeszcze większym stresie niż ja. I ona, i Dak mówili po marsjańsku, ale to jej przypadł w udziale obowiązek uczenia mnie, ponieważ Dak większość czasu spędzał na mostku. Śmierć Jocka sprawiła, że nie miał pomocnika. Na ostatnim etapie podróży zeszliśmy z dwóch G do jednego, ale przez ten czas w ogóle nie schodził z góry. Spędziłem ten czas, ucząc się rytuału, który musiałem znać, aby wziąć udział w ceremonii adopcji. Penny oczywiście mi pomagała.

Właśnie skończyłem powtarzać sobie przemówienie, które miałem wygłosić, przyjmując członkostwo gniazda Kkkaha. Prawdopodobnie niewiele różniło się ono od tego, jakim ortodoksyjny Żyd przyjmuje na siebie obowiązki wieku męskiego. Odczytałem je wraz z błędami wymowy i tikami Bonforte’a, i zakończyłem słowami:

— No i jak było?

— Całkiem dobrze — odparła poważnie.

— Dzięki, Kudłaczku.

Zwrot ten znalazłem w taśmach szkoleniowych, dotyczących Bonforte’a. Tak ją nazywał, gdy miał dobry humor.

— Jak śmiesz tak do mnie mówić!

Spojrzałem na nią ze szczerym zdumieniem i odpowiedziałem, wciąż nie wychodząc z roli:

— Dlaczego, Penny, drogie dziecko?

— Tak też mnie nie nazywaj! Ty podróbo! Ty błaźnie! Ty… aktorze!

Zerwała się, uciekła tak daleko, jak mogła, to znaczy do drzwi, i stanęła tam, odwrócona do mnie plecami, z twarzą ukrytą w dłoniach i ramionami wstrząsanymi łkaniem.

Dokonałem ogromnego wysiłku i przestałem grać — wciągnąłem brzuch, pozwoliłem, aby twarz przybrała moje własne rysy i odpowiedziałem własnym głosem:

— Panno Russell!

Przestała płakać, obróciła się, spojrzała na mnie i szczęka jej opadła.

— Proszę tu przyjść i usiąść — dodałem, wciąż pozostając sobą.

Myślałem, że odmówi, ale przemyślała sprawę, zawróciła powoli i usiadła. Dłonie grzecznie złożyła na kolanach. Wyglądała jak mała dziewczynka, która, jeszcze nie pokazała, co potrafi”.

Pozwoliłem jej tak siedzieć przez chwilę, a potem powiedziałem cicho:

— Tak, panno Russell, jestem aktorem. Czy to powód, żeby mnie pani obrażała?

Gapiła się na mnie z uporem w oczach.

— Jako aktor wykonuję tylko swoją pracę. Wiesz, po co. Wiesz też, że skłoniono mnie do tego podstępem. Nie jest to zadanie, którego podjąłbym się z pełną świadomością, nawet w najbardziej szalonym momencie mojego życia. Nie cierpię go jeszcze bardziej, niż ty mnie nie znosisz za jego wykonywanie… Pomimo radosnych zapewnień kapitana Broadbenta nie jestem całkiem pewien, czy ocalę skórę… A szkoda, bo bardzo ją lubię, to jedyna, jaką mam. Chyba się domyślam, dlaczego ci tak trudno mnie zaakceptować. Ale czy to jest powód, żeby utrudniać mi zadanie bardziej, niż trzeba?

Wymamrotała coś.

— Mów głośno! — rzuciłem ostro.

— To nieuczciwe! To nieprzyzwoite! Westchnąłem.

— Pewnie, że tak. Co więcej, to zadanie jest prawie niewykonalne bez pełnego poparcia wszystkich członków obsady. Wezwijmy zatem kapitana Broadbenta i powiedzmy mu, że odwołujemy wszystko.

Uniosła twarz.

— Och, nie! — szepnęła. — Tego nie możemy zrobić.

— A dlaczego nie? Lepiej zrobić to szczerze teraz, niż zbłaźnić się na premierze. Nie mogę grać w takich warunkach. Przyznaję to.

— Ale… ale my musimy to zrobić! To konieczne!

— A dlaczego konieczne, panno Russell? Z powodów politycznych? Nie, polityka nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu. Wątpię też, żeby pani się nią pasjonowała. Dlaczego więc musimy to zrobić?

— Bo… bo on… — urwała, nie mogąc wykrztusić słowa. Dławiła się szlochem.

Wstałem, podszedłem do niej i położyłem jej rękę na ramieniu.

— Wiem. Jeśli tego nie zrobimy, to, co budował przez tyle lat, rozpadnie się w gruzy. Ponieważ nie może tego zrobić sam, jego przyjaciele starają się z całego serca zrobić to za niego i są względem niego lojalni. Ty też jesteś lojalna. Niemniej jednak boli cię, kiedy widzisz, jak ktoś zajmuje miejsce, które prawnie jemu się należy. Poza tym chyba prawie odchodzisz od zmysłów z obawy o niego. Mam rację?

— Tak — odpowiedziała ledwo dosłyszalnie. Ująłem ją pod brodę i uniosłem jej twarz w górę.

— Wiem, dlaczego tak trudno ci pogodzić się z moją obecnością tutaj, na tym miejscu. Kochasz go. Ale ja robię dla niego wszystko, co w mojej mocy. Zrozum to, kobieto! Czy musisz utrudniać mi zadanie, traktując mnie jak śmiecia!

Spojrzała na mnie, zszokowana. Przez chwilę myślałem, że uderzy mnie w twarz. Ale po chwili odparła zbolałym głosem:

— Przepraszam. Przepraszam. To się już nigdy nie powtórzy. Zabrałem dłoń, z jej podbródka i odparłem raźno:

— No, to wracamy do roboty. Nie poruszyła się.

— Przebaczysz mi?

— Ba! Tu nie ma nic do przebaczenia, Penny. Szalejesz, ponieważ go kochasz i jesteś przerażona. Teraz wracajmy do pracy. Muszę dojść do perfekcji… a zostało już tylko kilka godzin.

Natychmiast wszedłem z powrotem w rolę.

Wzięła szpulę i znów uruchomiła projektor. Jeszcze raz obejrzałem film od początku do końca, po czym wygłosiłem jeszcze raz przemówienie na przyjęcie, z wizją, ale bez dźwięku, dopasowując własny głos — to znaczy jego głos — do ruchomego obrazu. Patrzyła na to z wyrazem oszołomienia, przenosząc wzrok to na film, to na moją twarz. Skończyliśmy i sam wyłączyłem projektor.

— No i jak było?

— Absolutnie doskonale! Uśmiechnąłem się jego uśmiechem.

— Dzięki, Kudłaczku.

— Nie ma za co… panie Bonforte.

W dwie godziny później dobiliśmy do burty „Bankruta”.

Dak przyprowadził Rogera Cliftona i Billa Corpsmana do mojej kabiny natychmiast po ich transferze z „Bankruta”. Znałem ich ze zdjęć. Wstałem i powiedziałem:

— Cześć, Rog. Miło mi cię widzieć, Bill.

Mój głos był ciepły, ale swobodny; dla tych ludzi szybka wycieczka na Ziemię i z powrotem była kwestią tylko kilku dni rozstania i niczym więcej. Pokuśtykałem w ich stronę i wyciągnąłem rękę. W tym momencie statek znajdował się na znacznie mniejszym ciągu, ponieważ dopasowywał się do orbity, na której unosił się „Bankrut”.

Clifton rzucił mi szybkie spojrzenie i podjął grę. Wyjął cygaro z ust, uścisnął mi dłoń i powiedział spokojnie:

— Miło znów pana widzieć, Szefie.

Był to niski, łysy mężczyzna w średnim wieku. Wyglądał na prawnika i świetnego pokerzystę.

— Działo się coś ciekawego?

— Nie. Czysta rutyna. Dałem Penny dokumentację.

— Dobrze.

Zwróciłem się ku Billowi Corpsmanowi i wyciągnąłem rękę. Nie ufał jej. Oparł pięści na biodrach, obejrzał mnie od góry do dołu i gwizdnął.

— Zdumiewające! Chyba naprawdę mamy szansę wyjść z tego z twarzą! — Jeszcze raz zlustrował mnie od stóp do głów i polecił: — Obróć się, Smythe. Pochodź trochę. Chcę widzieć, jak chodzisz.

Stwierdziłem, że w istocie czuję taką samą irytację, jaka zapewne ogarnęłaby Bonforte’a wobec tej impertynencji i, oczywiście, pozwoliłem, aby to się odbiło na mojej twarzy. Dak dotknął ramienia Corpsmana i rzucił szybko:

— Daj spokój, Bill. Pamiętasz, jak się umówiliśmy?

— Trzęsiportki! — odparł Corpsman — Ten pokój jest dźwiękoszczelny. Chciałem tylko sprawdzić, czy się rzeczywiście nadaje. Smythe, jak tam twój marsjański? Potrafisz go nam zademonstrować?

Odpowiedziałem jednym wielosylabowym skrzekiem w tym języku. Było to zdanie, które mniej więcej można by przetłumaczyć, jako „właściwe zachowanie wymaga, aby jeden z nas opuścił to pomieszczenie” — ale oznacza znacznie więcej: wyzwanie, które z reguły rzuca się temu z gniazda, który jest w nim niepożądany.

Nie sądzę, żeby Corpsman tak to zrozumiał, bo wyszczerzył zęby i odparł:

— Muszę ci to przyznać, Smythe: jesteś dobry. Za to Dak zrozumiał doskonale. Wziął Corpsmana za ramię i mruknął:

— Bill, kazałem ci dać spokój. Jesteś na moim statku i to jest rozkaz. Od tej chwili gra się toczy bez sekundy wytchnienia.

— Posłuchaj go, Bill — dodał Clifton. — Wiesz, iż umówiliśmy się, że właśnie tak to rozegramy. Inaczej ktoś mógłby się przejęzyczyć.

Corpsman spojrzał na niego i wzruszył ramionami.

— Dobra, dobra, tylko sprawdzałem. W końcu to był mój pomysł. — Rzucił mi półuśmieszek. — Witam, panie Bonforte. Miło pana znów widzieć.

Położył odrobinę za mocny akcent na „pana”, ale odpowiedziałem:

— Dobrze być z powrotem, Bill. Czy jest coś ważnego, co muszę wiedzieć, zanim wylądujemy?

— Chyba nie. Konferencja prasowa w Goddard City odbędzie się po ceremonii.

Zauważyłem, że obserwuje, jak to przyjmą.

— Doskonale — skinąłem głową.

— Słuchaj no, Rog — wtrącił pospiesznie Dak. — Co z tym robimy? Czy to konieczne? Autoryzowałeś ją?

— Miałem właśnie dodać, zanim nasz szyper dostanie waporów — ciągnął Corpsman, zwracając się do Cliftona — iż mogę ją poprowadzić sam, a chłopcom powiedzieć, że Szef po ceremonii dostał zapalenia gardła… albo że ograniczymy ją do pisemnych pytań przedstawionych wcześniej. Odpowiedzi napiszę podczas trwania ceremonii.

Skoro nasz dubler tak dobrze prezentuje się z bliska, powiedziałbym, że można zaryzykować. Co pan na to, panie… Bonforte? Poradzi pan sobie?

— Nie widzę w tym żadnego problemu, Bill.

Myślałem, że jeśli uda mi się zmylić Marsjan, będę w stanie podjąć improwizowaną rozmowę z grupą istot ludzkich, jeśli tylko zechcą mnie słuchać. Całkiem dobrze opanowałem styl mówienia Bonforte’a i miałem przynajmniej pewne pojęcie o jego polityce i postawach. A w szczegóły nie musiałem się wdawać.

Clifton jednak wyglądał na zakłopotanego. Zanim zdążył coś powiedzieć, ryknęła syrena:

— Kapitan jest proszony na mostek. Zostały cztery minuty.

— Uzgodnijcie to sami — rzucił szybko Dak. — Muszę umieścić tą balię we właściwej dziurze… a tam został tylko młody Epstein. — Ruszył w stronę drzwi.

— Hej, szyper! — krzyknął za nim Corpsman. — Chciałem ci powiedzieć…

Wyskoczył z pomieszczenia i pobiegł za Dakiem, nawet się nie żegnając.

Roger Clifton zamknął drzwi, które Corpsman pozostawił otwarte, zawrócił i podszedł do mnie:

— Odważysz się poprowadzić konferencję prasową? — zapytał.

— To zależy od was. Chcę wykonać swoje zadanie.

— Hmmm… w takim razie chyba chciałbym zaryzykować, ale zastosujemy metodę pisemnych pytań. Sam jednak sprawdzę odpowiedzi Billa, zanim pozwolą ci je przeczytać.

— Doskonale — odparłem. — Jeśli znajdziesz sposób, abym miał je na dziesięć minut przed czasem, nie powinno być większych trudności. Szybko się uczę.

Przyjrzał mi się uważnie.

— Wierzę w to… Szefie. Dobrze. Postaram się, aby Penny podsunęła panu odpowiedzi natychmiast po ceremonii. A potem przeprosi pan wszystkich, wyjdzie do toalety i wróci, jak będzie gotowy.

— Powinno się udać.

— Też tak myślę. Hm… muszę powiedzieć, że teraz, kiedy już pana zobaczyłem, czuję się znacznie lepiej. Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić?

— Chyba nie, Rog. A raczej, tak. Są jakieś wiadomości… o nim?

— Co? I tak, i nie. Wciąż jest w Goddard City, jeśli o to chodzi, tego jesteśmy pewni. Nie został zabrany z Marsa, a nawet z kraju. Zablokowaliśmy ich, jeżeli nawet chcieliby to zrobić.

— Co? Goddard City to przecież nieduże miasto, prawda? Nie więcej niż sto tysięcy? W czym problem?

— Problem w tym, iż nie chcemy się przyznać, że pan… że on został porwany. Kiedy tylko załatwimy ten cyrk z adopcją, usuniemy cię w bezpieczne miejsce i ogłosimy porwanie tak, jakby dopiero co się odbyło… a potem każemy im przetrząsnąć całe miasto nit po nicie. Władze miasta tworzą sami poplecznicy Partii Ludzkości, ale oni też będą musieli współpracować… po ceremonii. Wtedy okaże się, że jest to najbardziej ochocza współpraca, jaką kiedykolwiek widziałeś, bo będą cholernie się spieszyć, żeby go znaleźć, zanim całe gniazdo Kkkahgral zaleje ich i rozbierze im miasto spod tyłków.

— Och, wciąż jeszcze się uczę poznawać marsjańską psychikę i obyczaje.

— Jak my wszyscy.

— Rog? Mmmm… co pozwala ci sądzić, że on wciąż żyje? Czy nie łatwiej i szybciej osiągnęliby swój cel… i mniej ryzykowali… gdyby po prostu go zabili?

Niepewnie przypomniałem sobie, jak łatwo jest pozbyć się ciała, jeśli ma się dość silne nerwy.

— Wiem, co masz na myśli. To też jednak związane jest z marsjańskim pojęciem „przyzwoitości” (użył marsjańskiego słowa). Śmierć jest jedyną dopuszczalną wymówką dla niewywiązania się z obowiązku. Gdyby został po prostu zabity, zaadoptowaliby go do gniazda po śmierci, a potem całe gniazdo i prawdopodobnie wszystkie inne gniazda na Marsie ruszyłyby, żeby go pomścić. Wtedy nic by ich nie obchodziło, gdyby mieli wybić i zniszczyć nawet całą rasę ludzką. Ale zabić tego jednego człowieka tylko po to, żeby nie został zaadoptowany… to całkiem inna sprawa. Kwestia obowiązku i przyzwoitości… W pewnym sensie reakcja Marsjanina jest tak automatyczna, że wygląda na instynktowną. Oczywiście, nie jest tak, ponieważ oni wszyscy są niewiarygodnie inteligentni. Są jednak gotowi dokładnie na wszystko. — Zmarszczył brwi i dodał: — Nieraz wolałbym nigdy nie opuszczać Sussex.

Ostrzegawczy sygnał rogu przerwał dyskusję, zmuszając nas do pospiesznego udania się do koi. Dak wycelował doskonale: wahadłowiec z Goddard City czekał już na nas, kiedy przeszliśmy w stan nieważkości. Zeszliśmy całą piątką i zajęliśmy wszystkie fotele pasażerskie, co też było dokładnie zaplanowane, ponieważ komisarz-rezydent wyraził zamiar wyjścia mi na spotkanie i tylko komunikat Daka, że nasza grupa zajmie wszystkie miejsca, odwiódł go od tego zamiaru.

W czasie lądowania starałem się przyjrzeć lepiej powierzchni Marsa, ponieważ udało mi się tylko przelotnie rzucić na nią okiem z mostka „Toma Paine’a”. Przecież miałem tu podobno być wiele razy, więc nie mogłem okazywać ciekawości zwykłego turysty. Niewiele zobaczyłem; pilot wahadłowca nie obrócił nas tak, żebyśmy mogli coś widzieć, dopóki nie znaleźliśmy się na poziomie podejścia, a wtedy byłem już zajęty wkładaniem maski tlenowej.

Ta zawszona marsjańska maska omal mnie nie wykończyła. Nigdy nie miałem okazji z nią poćwiczyć, Dak o tym nie pomyślał, a ja nie zdałem sobie sprawy z tego, że może z tym być jakiś problem. Nosiłem już kombinezony kosmiczne i do nurkowania przy innych okazjach i myślałem, że tym razem będzie tak samo. Nie było. Model, który preferował Bonforte, miał odkryte usta. Był to „Słodki wiatr” Mitsubishi, wtłaczający powietrze wprost w nozdrza. Zacisk na nos, zatyczki do dziurek, rurki do kaźdego przewodu nosowego, przechodzące pod uszami do turbodoładowarki na karku… Przyznam, że to ładna zabawka, ponieważ, kiedy już się do niej przyzwyczaisz, możesz w niej jeść, pić, mówić i tak dalej. Ale ja wolałbym chyba, żeby dentysta wsadził mi obie ręce do ust.

Prawdziwy problem polega na tym, że musisz świadomie kontrolować mięśnie zamykające usta, albo zaczynasz gwizdać jak czajnik, ponieważ to draństwo działa na zasadzie różnicy ciśnień. Na szczęście pilot szybko wyrównał ciśnienie do warunków, panujących na powierzchni Marsa, co dało mi około dwudziestu minut, żeby się przyzwyczaić. Przez moment myślałem jednak, że wszystko skończone, i to przez jeden dumy gadżet. A potem przypomniałem sobie, że przecież jako Bonforte nosiłem ją już setki razy i jestem do niej przyzwyczajony tak, jak do własnej szczoteczki do zębów. Teraz już i sam w to wierzyłem.

Dak mógł mi zaoszczędzić gadaniny komisarza przez godziną drogi w dół, ale nie potrafił ochronić mnie przed nim do końca. Ten typ wyszedł nam na spotkanie na lądowisku. Dzięki napiętemu harmonogramowi mogłem uniknąć kontaktu z innymi ludźmi, ponieważ od razu musiałem się udać do miasta Marsjan. Miało to sens, ale dziwnie się czułem, wiedząc, że będę bezpieczniejszy wśród Marsjan niż wśród swoich.

Jeszcze dziwniej czułem się wiedząc, że jestem na Marsie.

Загрузка...