3

Nigdy w życiu nie mieszałem się do polityki. Ojciec zawsze mnie ostrzegał: „Trzymaj się od tego z daleka, Larry — mówił mi poważnie. — Sława, jaką w ten sposób zdobędziesz, jest niedobra. Wieśniacy tego nie lubią”. Nigdy nie głosowałem — nawet po wprowadzeniu poprawki w roku dziewięćdziesiątym ósmym, która ułatwiła nieustannym wędrownikom (a zalicza się do nich większość moich kolegów po fachu) korzystanie z prawa wyborczego.

Nawet jeśli miałem kiedykolwiek jakiekolwiek przekonania polityczne, nigdy nie skłaniałem się ku Bonforte’owi. Uważałem go za niebezpiecznego człowieka i bardzo prawdopodobnego kandydata na zdrajcę ludzkiej rasy. Sam pomysł zastępowania go, a co dopiero nadstawiania za niego głowy, wydawał mi się co najmniej niesmaczny.

No, ale co to za rola!

Raz tylko grałem przywódcę w Aiglon oraz Cezara w jednej z dwóch sztuko nim, które zasługiwały na to miano. Ale zagrać taką rolę w życiu… No cóż, sama świadomość wystarczy, aby zrozumieć, dlaczego człowiek mógł iść na gilotynę za kogoś innego tylko po to, aby mieć szansę odegrać, choćby przez kilka minut, rolę wymagającą pełnego, najpełniejszego zaangażowania, aby stworzyć ostateczne, najdoskonalsze dzieło sztuki.

Ciekawiło mnie, kim są moi koledzy po fachu, którzy nie potrafili oprzeć się pokusie przede mną. Na pewno byli to artyści wysokiej klasy, choć sama ich anonimowość stanowiła ukłon w stronę sztuki charakteryzacji. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy miał miejsce pierwszy z zamachów na Bonforte’a i który z kolegów zdolny do odegrania takiej roli zginął lub zniknął z widoku mniej więcej w tym czasie. Na próżno jednak. Nie tylko nie byłem pewien szczegółów najnowszej historii, ale również aktorów, którzy nagle znikają z oczu z przerażającą częstotliwością. Ten zawód jest kapryśny nawet dla najlepszych z nas.

Przyłapałem się na tym, że zacząłem studiować powierzchowność Bonforte’a.

I zrozumiałem, że potrafię to zagrać. Do licha, zagrałbym go z jedną nogą w kuble i z pożarem za kulisami. Po pierwsze, nie było problemów z budową, mógłbym zamienić się ubraniem z Bonforte’em bez zmrużenia oka. Zdziecinniali konspiratorzy, którzy mnie wybrali, przeceniali rolę podobieństwa fizycznego, gdyż ono samo, nie poparte sztuką, nie ma większego znaczenia. Jeśli aktor jest dobry, nie musi być aż tak idealne. Muszę jednak przyznać, że pomaga, i że ich maszyna zdołała (całkiem przypadkowo) wybrać odpowiedniego i naprawdę dobrego artystę, który jednocześnie ma tę samą sylwetkę i strukturę kośćca co polityk. Profil Bonforte’a wykazywał podobieństwo do mojego, nawet dłonie były tak samo długie, wąskie i arystokratyczne, jak moje, a dłonie są trudniejsze do naśladowania niż twarze.

Lekkie utykanie, spowodowane podobno jednym z zamachów na jego życie, to żaden problem! Po kilkuminutowej obserwacji stwierdziłem, że już w tej chwili mógłbym wstać z tego łóżka (oczywiście przy normalnej grawitacji!) i zacząć chodzić dokładnie tak samo, nawet bez specjalnych starań. Sposób, w jaki drapał się po szyi i muskał podbródek, niemal niedostrzegalny tik, poprzedzający każde wypowiadane zdanie — nie sprawiły mi najmniejszego problemu, wsiąkając w moją podświadomość jak woda w piasek.

Pewnie, był ode mnie starszy o jakieś piętnaście, dwadzieścia lat, ale łatwiej jest zagrać kogoś starszego od siebie, niż młodszego. W każdym razie dla aktora wiek to głównie sprawa wewnętrznego nastawienia i nie ma nic wspólnego z tempem procesu starzenia się.

Po dwudziestu minutach byłem gotów zagrać go na scenie albo nawet odczytać za niego przemówienie. O ile jednak dobrze rozumiałem, moja rola w tym przypadku nie miała ograniczać się do interpretacji. Dak przebąkiwał coś o tym, że będą musiał oszukać nawet tych ludzi, którzy dobrze znają Bonforte’a, może nawet zetknęli się z nim w bardzo prywatnych okolicznościach. A to już jest znacznie trudniejsze. Czy słodzi kawę? A jeśli tak, to ile? Którą ręką zapala papierosa, jakim ruchem? Na to akurat pytanie znalazłem odpowiedź od razu, zanim jeszcze zdołałem je do końca sformułować, i starannie ją zapamiętałem. Człowiek na zdjęciu, jakie miałem przed oczami, zapalił papierosa w taki sposób, iż byłem przekonany, że przez wiele lat używał zapałek i staromodnego gatunku podłych papierosów, dopóki nie poszedł za tak zwanym światowym postępem.

A co najgorsze, każdy człowiek ma swoją własną osobowość, stanowi złożony mechanizm, indywidualność inaczej postrzeganą przez poszczególne jednostki z jego otoczenia. Oznacza to, że jeśli wcielenie ma być udane, musi być inne dla każdej osoby znającej obiekt „podróbki”. Jest to nie tylko trudne, ale statystycznie całkowicie niemożliwe. Człowiek potyka się na najprostszych sprawach. Jakie wspólne doświadczenia mógł mieć ten ktoś z facetem o nazwisku John Jones? Z setką, z tysiącem takich Johnów Jonesów? Skąd sobowtór może to wiedzieć?

Gra per se, jak każda sztuka, jest procesem abstrakcji, uwydatnieniem jedynie znaczących szczegółów. W przypadku sobowtóra każdy szczegół może być znaczący. Na dłuższą metę może cię zdradzić nawet taki drobiazg, jak to, że nie lubisz selera.

Potem uświadomiłem sobie ponurą prawdę, że będę musiał grać w jak najbardziej przekonujący sposób tylko przez tak długi czas, jaki potrzebny jest snajperowi, aby wziąć mnie na muszkę i strzelić.

Mimo to wciąż studiowałem wizerunek człowieka, którego miałem zastąpić (a co innego mogłem zrobić?), gdy drzwi otwarły się i usłyszałem głos Daka we własnej osobie:

— Jest tam kto?

Światła zapłonęły, trójwymiarowy obraz zbladł, a ja poczułem, jakby mnie ktoś wyrwał ze snu. Obróciłem głowę: młoda kobieta imieniem Penny z trudem unosiła głowę z drugiego wodnego łóżka, a Dak stał w drzwiach, mocno zaparty o framugę.

Popatrzyłem na niego z podziwem.

— Jak ty możesz stać w takich warunkach?

Jakaś część mojego umysłu, ta zawodowa, która pracuje całkiem niezależnie, obserwowała jego postawę i ładowała ją do kolejnej szufladki z napisem: „Człowiek stojący przy dwóch G”.

Roześmiał się.

— To nic takiego, noszę wsporniki.

— Hrnmmm!

— Możesz się podnieść, jeśli chcesz. Zazwyczaj niechętnie pozwalamy wstawać pasażerom z koi, gdy lecimy z przyspieszeniem powyżej półtora G. Zbyt duża szansa, że jakiś idiota potknie się o własne nogi i połamie. Kiedyś widziałem, jak atleta, prawdziwy twardziel, wstał i spacerował sobie przy pięciu G. Oczywiście, potem już nigdy nie doszedł do siebie. Dwa G jednak to nic takiego… to tak, jakbyś niósł drugiego faceta na barana. — Obejrzał się na kobietę. — Gadałaś już z nim, Penny?

— Jeszcze o nic nie pytał.

— No i co? Lorenzo, myślałem, że chcesz znać wszystkie odpowiedzi.

Wzruszyłem ramionami.

— Nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie, teraz, kiedy wiem, że nie będę żył na tyle długo, aby z nich skorzystać.

— Hę? Co to za kwaśne miny, staruszku?

— Kapitanie Broadbent — odparłem z goryczą. — Obecność damy ogranicza moją wolność wypowiedzi, dlatego nie mogę w odpowiedni sposób wyrazić się o pańskich koligacjach, zwyczajach osobistych, moralności i zamiarach. Powiedzmy, że zorientowałem się, w co mnie pan wrobił, gdy tylko rozpoznałem osobę, którą mam odegrać. Zadowolę się tylko jednym pytaniem: kto tym razem chce zamordować Bonforte’a? Nawet gliniany kurek ma prawo wiedzieć, kto będzie do niego strzelał.

Po raz pierwszy ujrzałem na twarzy Daka prawdziwe zaskoczenie. A potem zaczaj się śmiać tak serdecznie, że przyspieszenie chyba nagle stało się dla niego zbyt duże, bo osunął się na podłogę i oparł o ścianę. Nie przestawał ryczeć ze śmiechu.

— Nie widzę w tym nic śmiesznego — odparłem ze złością. Przestał się śmiać i otarł oczy.

— Lorrie, stary druhu, czy ty naprawdę myślałeś, że zrobię z ciebie mięso armatnie?

— Przecież to oczywiste.

Opowiedziałem mu o moich przypuszczeniach, dotyczących wcześniejszych prób morderstwa.

Miał na tyle rozumu, żeby nie roześmiać się ponownie.

— Rozumiem. Myślałeś, że masz odegrać taką rolę, jak człowiek do próbowania jedzenia w czasach średniowiecza. Cóż, musimy ci to wszystko wyjaśnić. Nie sądzę, aby świadomość bliskiej i nieuchronnej śmierci mogła w jakiś sposób wspomóc twoją grę. Słuchaj, jestem z Szefem od sześciu lat. Przez cały ten czas nie używał dublera, tego jestem absolutnie pewien. Niemniej jednak byłem przy dwóch z trzech zamachów na jego życie, a w jednym przypadku to ja zabiłem zamachowca. Penny, ty pracujesz z nim jeszcze dłużej. Czy kiedykolwiek korzystał z dublera?

Spojrzała na mnie lodowato.

— Nigdy. Sam pomysł, że Szef mógłby pozwolić, aby ktokolwiek narażał się na niebezpieczeństwo zamiast niego, jest… Wystarczy, żeby ci dać po twarzy. Właśnie tak powinnam zrobić!

— Spokojnie, Penny — łagodnie odparł Dak. — Oboje macie jakieś zadania i będziecie musieli pracować razem. Poza tym, jego domysły nie są wcale takie nieprawdopodobne, przynajmniej jeśli patrzy się na to z zewnątrz. Lorenzo, pozwól sobie przy okazji przedstawić Penelopę Russell. Jest osobistą sekretarką Szefa, a tym samym twoim trenerem numer jeden.

— Jestem zaszczycony, mademoiselle.

— Chciałabym móc powiedzieć to samo!

— Cicho, Penny, albo stłukę ci tą śliczną pupkę… przy dwóch G. Lorenzo, przyznaję, że dublowanie Johna Josepha Bonforte’a nie jest tak bezpieczne jak jazda w fotelu na kołkach… Co tu dużo mówić, już próbowali zamknąć jego ubezpieczenie na życie. Tym razem jednak boimy się czegoś innego. Szczerze mówiąc, istnieją polityczne powody, które wkrótce zrozumiesz, sprawiające, że nasi kochani chłopcy nie odważą się zabić Szefa… ani ciebie, dopóki będziesz odgrywał jego rolę. Grają ostro, o czym zresztą wiesz! Zabiją mnie, a nawet Penny, jeśli skorzystają na tym choć trochę. Zabiliby też pewnie ciebie, gdyby zdołali ci się teraz dobrać do skóry. Ale kiedy po raz pierwszy wystąpisz przed publicznością jako Szef, nic ci już nie zagrozi. Okoliczności będą takie, że nie pozwolą sobie na morderstwo.

Spojrzał mi uważnie w twarz.

— No i co?

— Nie rozumiem — potrząsnąłem głową.

— Niebawem zrozumiesz. To skomplikowana sprawa, ma związek również ze sposobem, w jaki Marsjanie patrzą na te sprawy. Uznaj to za pewnik: dowiesz się wszystkiego, zanim dotrzemy na miejsce.

I tak nie bardzo mi się to podobało. Jak do tej pory, o ile mogłem się zorientować, Dak nie zafundował mi oczywistej blagi. Mógł jednak kłamać bardzo skutecznie, nie mówiąc mi wszystkiego, co wie. Przekonałem się już o tym w dość przykry sposób.

— Słuchaj, nie mam powodu ci ufać — odezwałem się — ani tej młodej damie… przepraszam, panienko. O ile jednak niespecjalnie przepadam za panem Bonforte’em, muszę przyznać, że ma on opinię człowieka boleśnie, wręcz obraźliwie szczerego. Kiedy będę mógł z nim porozmawiać? Dopiero, gdy znajdziemy się na Marsie?

Brzydka, wesoła twarz Daka nagle spochmurniała.

— Obawiam się, że nie. Penny nic ci nie powiedziała?

— Niby co?

— Stary, właśnie dlatego potrzebujemy dublera Szefa. Porwali go.

Głowa mnie bolała, prawdopodobnie od podwójnego ciążenia albo od zbyt wielu wstrząsów.

— Teraz już wiesz — ciągnął Dak. — Wiesz, dlaczego Jock Dubois nie chciał ci powierzyć tego sekretu, dopóki nie oderwiemy się od ziemi. Jest to najbardziej smakowita historia na pierwsze strony gazet od czasu lądowania na Księżycu, a my na niej siedzimy, robiąc wszystko, żeby się nie rozniosła. Mamy nadzieję, że będziesz go zastępował, dopóki go nie odnajdziemy i nie sprowadzimy z powrotem. Właściwie to już zacząłeś grać. Ten statek naprawdę nie nazywa się „Bankrut”. To prywatny jacht Szefa, „Tom Paine”. „Bankrut” znajduje się aktualnie na orbicie parkingowej wokół Marsa i wysyła przez transponder sygnał rozpoznawczy tego statku. Wie o tym tylko jego kapitan i oficer komunikacyjny. „Tommie” natomiast zakasał kieckę i popędził na Ziemię po zastępcę Szefa. Zaczynasz kapować, staruszku?

Przyznaję, że nie za bardzo.

— Tak, ale, słuchaj no, kapitanie… Jeśli polityczni wrogowie Bonforte’a porwali go, dlaczego mamy trzymać to w tajemnicy? Myślałem, że będziecie o tym trąbić z dachów.

— Na Ziemi może tak. W Nowej Batawii też. Na Wenus także. Teraz jednak mamy do czynienia z Marsem. Znasz legendę o Kkkahgralu Młodszym?

— Co? Nie, nie sądzę.

— Musisz ją przestudiować. Da ci pewien pogląd na to, jak funkcjonują Marsjanie. Krótko mówiąc, ten mały Kkkah miał objawić się w pewnym miejscu i czasie tysiące lat temu, aby dostąpić wielkiego zaszczytu — jakby pasowania na rycerza. I nagle, nie z jego winy (przynajmniej z naszego punktu widzenia), nie zdążył na imprezę. Jedyną radą było wówczas zabicie go, jak mi się zdaje. Ponieważ jednak był młody i miał chlubną biografię, obecni tam radykałowie stwierdzili, że należy pozwolić, aby wrócił i zaczął od początku. Jednakże Kkkahgral nie chciał tego uczynić. Zaczaj domagać się, aby jemu samemu pozwolono osądzić własny przypadek, wygrał sprawę i został stracony. W ten sposób stał się wcieleniem przyzwoitości, świętym Marsa.

— To idiotyczne!

— Naprawdę? Nie jesteśmy Marsjanami. To bardzo stara rasa i wypracowała sobie taki system powinności i zobowiązań, że pasuje do prawie każdej sytuacji. To najwięksi na świecie formaliści. W porównaniu z nimi dawni Japończycy ze swymi giri i gimu to prawdziwi anarchiści. Marsjanie nie znają pojęć dobra i zła. Zamiast tego coś jest „właściwe” lub „niewłaściwe” i zostało to raz na zawsze napisane, wyryte, wypalone i zalane smołą. Co jednak ma to wspólnego z naszym problemem? Otóż Szef miał zostać przyjęty do gniazda samego Kkkahgrala Młodszego. Teraz chwytasz?

Dalej nic z tego. Dla mnie ten typek Kkkah był jedną z najbardziej odrażających postaci z Le Grand Guignol.

— To całkiem proste — ciągnął dalej Broadbent. — Szef prawdopodobnie jest największym specjalistą w dziedzinie praktykowania marsjańskich obyczajów i psychologii. Pracował nad tym latami. W południe według czasu lokalnego, w środę, na Lacus Soli, odbędzie się ceremonia adopcji. Jeśli Szef tam będzie i przejdzie przez cały obrządek we właściwy sposób, wszystko dobrze się skończy. Jeśli się tam nie zjawi — a przyczyna naprawdę nie zrobi nikomu różnicy — jego nazwisko zostanie na Marsie zmieszane z błotem, i to w każdym gnieździe od bieguna do bieguna, a największy dotychczas międzyplanetarny i międzyrasowy akt polityczny po prostu weźmie w łeb. Co gorsza, będzie to miało swoje dalsze skutki. Podejrzewam, że w najlepszym przypadku Marsjanie wycofają się nawet z obecnego luźnego układu pokojowego z Imperium. Niewykluczone, że zaczną się represje i zabijanie istot ludzkich… może wszystkich na Marsie. A potem ekstremiści z Partii Ludzkości zrobią swoje i Mars zostanie włączony do Imperium siłą… ale dopiero po wybiciu całej populacji Marsjan. I to tylko dlatego, że Bonforte nie pojawił się na ceremonii adopcji… Tak, Marsjanie biorą wszystko bardzo poważnie.

Dak wyszedł tak samo nagle, jak się pojawił, i Penelopa Russell znowu włączyła projektor. Ze zgrozą stwierdziłem, że zapomniałem go zapytać o jeden drobny szczegół: jeśli tylko nieobecność Bonforte’a (w osobie własnej lub dublera) na jakiejś barbarzyńskiej marsjańskiej ceremonii wystarczy, aby wywrócić tę dziurawą polityczną łajbę, co powstrzyma naszych politycznych wrogów, żeby zabić mnie? Ale zapomniałem o to zapytać… Może podświadomie bałem się usłyszeć odpowiedź.

Wkrótce potem jednak znów uważnie patrzyłem na Bonforte’a: obserwowałem jego ruchy i gesty, zapamiętywałem jego sposób mówienia, ustami naśladowałem ton jego głosu. Pogrążyłem się bez reszty w ciepłej, oderwanej od rzeczywistości ninvanie pracy artystycznej. Już „nosiłem jego głowę”.

Wpadłem w panikę, kiedy na ekranie ujrzałem Bonforte’a otoczonego przez Marsjan, którzy dotykali go nibynóżkami. Tak głęboko wciągnął mnie ten obraz, że prawie sam to czułem… a smród był nie do zniesienia. Wydałem z siebie zdławiony dźwięk i zacząłem wymachiwać rękami.

— Wyłącz to!

Obraz zniknął, a wokół zapłonęły światła. Panna Russell spojrzała na mnie.

— Co się z tobą dzieje, do cholery?

Próbowałem złapać oddech i powstrzymać dygotanie.

— Panno Russell… bardzo przepraszam… ale proszę… już tego nie włączać. Nie znoszę Marsjan.

Spojrzała na mnie, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widzi, ale i tak tym gardziła.

— Mówiłam im — wycedziła powoli i wzgardliwie — że ten idiotyczny plan nigdy się nie powiedzie.

— Przykro mi, nic na to nie poradzę.

Nie odpowiedziała, tylko mozolnie wygramoliła się z prasy. Nie chodziła tak lekko przy dwóch G jak Dak, ale jakoś chodziła. Wyszła bez słowa, zamykając za sobą drzwi.

Nie wróciła. Zamiast niej w drzwiach pojawił się mężczyzna. Mogło się wydawać, że siedzi w olbrzymim dziecinnym chodziku.

— Się masz, młodzieńcze — zagrzmiał. Miał sześćdziesiąt parę lat, nieco za dużo kilogramów i wielką gębę. Nie musiałem oglądać jego dyplomu, żeby wiedzieć, że to jego sposób witania pacjentów.

— Jak samopoczucie, sir?

— Nieźle, nieźle, ale lepiej czułbym się przy mniejszym przyspieszeniu. — Spojrzał na machinę, do której był przymocowany. — Jak się panu podoba mój gorset na kółkach? Może niezbyt modny, ale odciąża nieco moje serce. Jestem doktor Capek, osobisty lekarz pana Bonforte’a. Wiem, kim pan jest. A teraz powiedz pan, co to ja słyszałem takiego o tobie i Marsjanach?

Próbowałem mu wyjaśnić wszystko w chłodny i pozbawiony emocji sposób.

Doktor Capek skinął głową.

— Kapitan Broadbent mógł mnie uprzedzić. Zmieniłbym nieco rozkład pańskiego programu indoktrynacji. Kapitan to na swój sposób kompetentny młodzieniec, ale czasami myśli bicepsami, a dopiero potem głową… Jest tak klasycznym ekstrawertykiem, że czasem mnie przeraża. Ale nic się nie stało, panie Smythe. Chciałbym prosić o pozwolenie zahipnotyzowania pana. Ma pan moje słowo lekarza, że wykorzystam to tylko w celu usunięcia tej drobnej niedogodności i nie wykorzystam seansu, aby naruszyć pańską sferę osobistą.

Wyjął z kieszeni staromodny zegarek, stanowiący niemal symbol jego profesji, i zmierzył mi puls.

— Chętnie się zgodzę, sir — odparłem. — Ale to nic nie pomoże. Nie jestem podatny na hipnozę.

Sam poznałem techniki hipnozy w czasach, kiedy udawałem medium, ale moi nauczyciele nigdy nie dostąpili zaszczytu wprowadzenia mnie w trans. Odrobina hipnozy zwykle nie szkodzi, jeśli lokalna policja nie jest zbyt skrupulatna w egzekwowaniu ograniczeń, wymyślonych przez towarzystwa medyczne.

— No to co? Zrobimy po prostu tyle, ile się da. Proszę się odprężyć, ułożyć wygodnie, a potem pogadamy o pańskim kłopocie.

Zmierzył mi puls, ale zegarek wciąż trzymał w dłoni, bawiąc się nim i kręcąc dewizką. Miałem już zwrócić mu uwagę, bo łańcuszek odbijał światło lampki nad moją głową, ale uznałem, że to pewnie jakiś jego nerwowy tik, którego nie był świadom.

— Jestem teraz odprężony — zapewniłem go. — Proszę pytać, o co pan chce. A może wolne skojarzenia, jeśli to panu bardziej odpowiada.

— Po prostu odpłyń — rzekł miękko. — Dwa G sprawiają, że czujesz się ciężki, prawda? Zazwyczaj takie chwile przesypiam, bo przeciążenie odciąga krew od mózgu, sprawia, że człowiek jest śpiący. O, znowu włączają napęd. Wszyscy powinniśmy teraz spać… będziemy bardzo ciężcy… będziemy musieli spać…

Chciałem odpowiedzieć, żeby lepiej schował zegarek, bo mu wypadnie z ręki. Zasnąłem.

Kiedy się ocknąłem, druga koja przyspieszeniowa była zajęta przez doktora Capka.

— Siemanko, stary — powiedział na powitanie. — Tak mnie zmęczył ten cholerny chodzik, że postanowiłem się trochę wyciągnąć i inaczej rozłożyć naprężenia.

— Znowu mamy dwa G?

— Co? A, tak. Mamy dokładnie dwa G.

— Przepraszam, chyba straciłem przytomność. Jak długo spałem?

— Och, nie tak długo. Jak się czujesz?

— Dobrze. Właściwie jestem cudownie wypoczęty.

— Zwykle takie są efekty. Dużych przeciążeń, oczywiście. Masz ochotę popatrzeć na film?

— Jasne, jeśli pan sobie tego życzy, doktorze.

— Dobrze. — Sięgnął w górę i pokój znów pogrążył się w mroku.

Sprężyłem się cały, czując, że zamierza pokazać mi kolejne wizerunki Marsjan. Postanowiłem, że nie będą panikować. Przecież w wielu przypadkach musiałem udawać, że ich po prostu nie ma. Z pewnością ruchome obrazy nie powinny na mnie wywrzeć aż takiego wrażenia… Przedtem po prostu dałem się zaskoczyć.

W istocie, był to stereograficzny obraz Marsjan, samych i z panem Bonforte. Stwierdziłem, że jestem w stanie obserwować ich zupełnie obojętnie, bez odrazy i przerażenia.

I nagle zdałem sobie sprawę, że lubię na nich patrzeć!

Chyba musiałem coś wykrzyknąć, bo doktor Capek zatrzymał film.

— Jakiś problem?

— Doktorze… pan mnie zahipnotyzował!

— Sam mi pan kazał.

— Ale ja nie jestem podatny.

— Przykro mi ogromnie.

— Och… więc panu się udało. Nie jestem taki tępy, żeby tego nie zauważyć — dodałem. — Spróbujmy może jeszcze raz obejrzeć ten film. Naprawdę nie chce mi się wierzyć.

Włączył film, a ja gapiłem się i dziwiłem. Marsjanie nie byli wstrętni, jeśli patrzyło się na nich bez uprzedzeń. Nie byli nawet brzydcy. Właściwie posiadali ten sam przedziwny wdzięk, co chińskie pagody. Cóż, nie mieli ludzkich kształtów, ale nie ma ich również rajski ptak — a rajskie ptaki to jedne z najpiękniejszych żyjących istot.

Nagle dotarło do mnie, że te ich nibynóżki potrafią być bardzo wyraziste, a niezręczne gesty miały w sobie coś ze szczenięcej przymilności. Zrozumiałem, że przez całe życie patrzyłem na Marsjan poprzez ciemne okulary nienawiści i strachu.

Oczywiście, rozmyślałem, ich smród pewnie w dalszym ciągu będzie dla mnie odpychający, ale… Nagle dotarło do mnie, że przecież czuję ten jedyny w swoim rodzaju odór… i wcale mi to nie przeszkadza. Mało tego, nawet mi się podoba!

— Doktorze! — zawołałem niecierpliwie — czy ten projektor ma przystawkę zapachową?

— Co? Nie, chyba nie. Za duży dodatkowy ciężar dla statku.

— Ale musi tam być! Przecież doskonale czuję ich zapach.

— Ach, to — wydawał się odrobinę zawstydzony. — Chłopcze, zrobiłem coś, co, jak mam nadzieję, nie przysporzy ci kłopotów.

— Co, sir?

— Kiedy penetrowałem twoją czaszkę, stwierdziłem, że większość tego neurotycznego uprzedzenia w stosunku do Marsjan ma swoje źródło w zapachu wydzielanym przez ich ciała. Nie miałem czasu na dogłębne zbadanie sprawy, więc musiałem dokonać pewnej zamiany. Poprosiłem Penny — tę młódkę, która tu była przed chwilą żeby pożyczyła mi trochę swoich perfum. Obawiam się, synku, że od tej chwili Marsjanie będą dla ciebie pachnieć jak paryski dom uciech. Gdybym miał więcej czasu, użyłbym innego, bardziej zwyczajnego zapachu, jak dojrzałe truskawki lub gorące ciastka z syropem, ale musiałem improwizować.

Pociągnąłem nosem. Tak, rzeczywiście pachniało jakby ciężkimi, drogimi perfumami… A jednak, cholera, bez wątpienia był to znajomy smród Marsjan.

— Podoba mi się.

— Musi ci się podobać.

— Ale chyba rozlał pan tu sporą butelkę, doktorze. Cały pokój jest nimi przesiąknięty.

— Hę? Wcale nie. Pomachałem tylko koreczkiem pod twoim nosem jakieś pół godziny temu, a potem oddałem butelkę Penny, a ona ją zabrała. — Pociągnął nosem. — Nic tu nie czuję. Na butelce napisane było „Zwierzęca żądza”. Chyba miało w sobie mnóstwo piżma. Oskarżyłem Penny, że próbuje zdemoralizować załogę, ale tylko roześmiała mi się w twarz. — Wyciągnął rękę i wyłączył odtwarzacz. — No, dość już tego dobrego. Musisz zająć się czymś pożyteczniejszym.

Kiedy znikł obraz, wraz z nim uleciał także zapach. Musiałem przyznać, że to wszystko było w mojej głowie. Cóż, jednak jako aktor potrafiłem realnie oceniać zjawiska.

Kiedy Penny wróciła w kilka minut później, pachniała dokładnie tak samo, jak Marsjanie.

Uwielbiam ten zapach.

Загрузка...