Do tej pory nie zauważyłem, że ani razu nie nazwała mnie panem Bonforte. Nie musiała, bo już nim nie byłem. Znów stałem się Lonie Smythe’em, aktorem, którego wynajęli, żeby go zagrał. Oparłem się o fotel z lekkim westchnieniem. Odprężyłem się.
— No to nareszcie po wszystkim… I w dodatku nam się udało.
Czułem, jak z serca spada mi kamień: nawet nie wiedziałem, że był taki ciężki, dopóki nie spadł. Nawet, kulawa noga przestała mnie boleć. Wyciągnąłem ręką i poklepałem Penny po dłoni lezącej na kierownicy.
— Cieszę się, że już po wszystkim — powiedziałem własnym głosem. — Będzie mi ciebie brakowało. Jesteś świetnym kompanem. No, ale nawet najlepsza sztuka w końcu schodzi z afisza i kompania się rozchodzi. Mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś zobaczymy.
— Ja też.
— Podejrzewam, że Dak już coś wymyślił, żebym mógł pozostać w ukryciu, dopóki nie przemyci mnie z powrotem na „Toma Paine”.
— Nie wiem.
Jej głos brzmiał dość dziwnie. Rzuciłem na nią okiem i stwierdziłem, że płacze. Serce podskoczyło mi w piersi. Penny i Łzy? Z powodu naszego rozstania? Nie mogłem w to uwierzyć, a przecież bardzo chciałem. Ktoś mógłby pomyśleć, że z moim kulturalnym obejściem i efektowną urodą kobiety nie mogą mi się oprzeć. Ponure fakty są jednak takie, że bardzo wiele znakomicie mi się opierało. Na przykład Penny robiła to całkiem bez wysiłku.
— Penny — powiedziałem szybko — dlaczego płaczesz, kotku? Rozwalisz samochód.
— Nie mogę przestać.
— No dobrze… mów, co się dzieje. O co chodzi? Oznajmiłaś, że go odnaleźli i nic więcej. — Nagle ogarnęło mnie potworne, acz całkiem usprawiedliwione podejrzenie. — Czy on… żyje?
— Tak, żyje… ale… Boże, co oni z nim zrobili! — Zaczęła szlochać i musiałem chwycić za kierownicę. Opanowała się szybko.
— Przepraszam.
— Chcesz, żebym poprowadził?
— Wszystko w porządku, poza tym nie umiesz… to znaczy, nie powinieneś umieć prowadzić.
— Co? Nie żartuj. Umiem i przecież to już nie ma znaczenia, że… — Urwałem, bo nagle dotarło do mnie, że to w dalszym ciągu może mieć znaczenie. Jeśli zmaltretowali Bonforte’a tak, że to widać, nie będzie mógł się pokazać publiczności w takim stanie… a przynajmniej nie w piętnaście minut po adopcji przez gniazdo Kkkaha. Może powinienem wziąć udział w konferencji prasowej i odejść publicznie, podczas kiedy na pokład przemycą prawdziwego Bonforte’a? No, trudno… to nic takiego, to jak wołanie o bisy.
— Penny, czy Dak i Rog chcą, żebym jeszcze przez jakiś czas pozostał w tej roli? A może nie?
— Nie wiem, było za mało czasu.
Dojeżdżaliśmy już do magazynów obok lądowiska i w zasięgu wzroku pojawił się potężny bąbel Goddard City.
— Penny, zwolnij na chwilę i zacznij gadać do rzeczy, Muszę wiedzieć, co mam robić.
Kierowca zaczął gadać… Zapomniałem zapytać, czy skłoniono go do tego za pomocą agrafki, czy nie. Następnie wypuszczono go na wolność, nie pozbawiając jednak maski. Pozostali wrócili do Goddard City. Prowadził Dak. Czułem się szczęśliwy, że zostawili mnie w gnieździe. Kapitanowie statków nie powinni prowadzić żadnych innych pojazdów.
Pojechali pod adres w Starym Mieście, który podał im kierowca. Doszedłem do wniosku, że to pewnie zwykłe slumsy, które ma każdy port od czasów, gdy Fenicjanie opływali Afrykę. Miejsce, gdzie kryją się zwolnieni zesłańcy, prostytutki, żebracy, naciągacze, prestidigitatorzy i inne męty… i gdzie policjanci chodzą wyłącznie parami.
Informacja, którą wycisnęli z kierowcy, okazała się prawdziwa, ale spóźniona o kilka minut. Pokój był na pewno pokojem więźnia, ponieważ posłanie na łóżku wskazywało, iż zajmowano je nieprzerwanie przez co najmniej tydzień. Dzbanek kawy był jeszcze ciepły, a na półce, zawinięta w ręcznik, leżała staromodna sztuczna szczęka, którą Clifton zidentyfikował jako należącą do Bonforte’a. Brakowało jednak samego Bonforte’a i jego porywaczy.
Odjechali stamtąd z zamiarem pozostania przy poprzednim planie. Chcieli teraz ogłosić, że porwanie nastąpiło tuż po adopcji, wywierając nacisk na Boothroyda pod groźbą odwołania się do gniazda Kkkah. Ale znaleźli Bonforte’a, po prostu natknęli się na niego na jednej z ulic, zanim jeszcze opuścili Stare Miasto. Wyglądał teraz jak biedny, ogłupiały żebrak z tygodniową brodą, brudny i oszołomiony. Nie rozpoznali go od razu, ale Penny wyczuła, że to on, i kazała im się zatrzymać.
Znów się rozszlochała, gdy opowiadała mi ten fragment historii. Przez to omal nie rozbiliśmy się o ciężarówkę, która właśnie wyjeżdżała z jednego z doków.
Najrozsądniejszym wyjaśnieniem tych wydarzeń był nieudany zamach. Kiedy chłopcy z drugiego samochodu — tego, który miał w nas uderzyć — stwierdzili, że im nie wyszło, powiadomili centralę, a ukryci przywódcy naszych oponentów zdecydowali, że porwanie przestało służyć swojemu celowi. Pomimo argumentów, jakie już słyszałem, zdziwiłem się szczerze, że go po prostu nie zabili. Dopiero później dowiedziałem się, że to, co mu zrobili, było znacznie bardziej wyrafinowane, lepiej odpowiadało ich zamiarom i było znacznie okrutniejsze niż zabójstwo.
— Gdzie on teraz jest? — zapytałem.
— Dak zabrał go do hotelu wojażerów w trzeciej kopule.
— Czy tam właśnie jedziemy?
— Nie sądzę. Rog kazał mi się zabierać, a potem obaj zniknęli w drzwiach służbowych hotelu. Och, nie. Chyba jednak nie odważę się tam jechać. W ogóle nie wiem, co robić.
— Penny, zatrzymaj wóz.
— Co?
— Ten samochód na pewno ma telefon. Nie ruszymy się nawet o krok, dopóki nie dowiemy się, albo nie domyślimy, co powinniśmy zrobić. Wiem tylko jedno: powinienem pozostać w roli, dopóki Dak lub Rog nie zdecydują, że mam zniknąć. Ktoś musi pogadać z prasą. Ktoś musi na oczach wszystkich odlecieć na „Toma Paine’a”. Jesteś pewna, że pan Bonforte nie może zebrać sił na tyle, żeby to zrobić?
— Co? Och, nie, z całą pewnością nie. Nie widziałeś go.
— No tak, nie widziałem. Wierzę ci na słowo. W porządku, Penny, jestem znowu panem Bonforte, a ty moją sekretarką. Lepiej ciągnijmy to dalej.
— Tak jest… panie Bonforte.
Nie mogliśmy znaleźć wykazu telefonów w samochodzie i Penny musiała zadzwonić do informacji. Wreszcie połączono ją z hotelem wojażerów. Mogłem słyszeć całą rozmowę.
— Klub Pilotów, mówi pani Kelly. Penny przykryła mikrofon.
— Mam podać nazwisko?
— Graj w otwarte karty. Nie mamy nic do ukrycia.
— Mówi sekretarka pana Bonforte’a — odparła poważnie. — Czy jest tam jego pilot, kapitan Broadbent?
— Znam go, skarbie. — Rozległ się okrzyk: — Hej, palacze! Widzieliście może, gdzie poszedł Dak? Po chwili powiedziała do Penny:
— Poszedł do swojego pokoju. Już go ściągam.
— Szyper? — rzuciła krótko Penny. — Szef chce z tobą mówić. — Podała mi słuchawkę.
— Tu Szef, Daku.
— O. Gdzie pan jest… sir?
— Wciąż w samochodzie. Penny po mnie przyjechała. Dak, Bill zdaje się zaplanował konferencję prasową. Gdzie ona ma być?
Zawahał się.
— Cieszę się, że pan zadzwonił, sir. Bill ją odwołał. Zaszła pewna… niewielka zmiana w sytuacji.
— Wiem o tym od Penny. Bardzo się cieszę, jestem raczej zmęczony. Dak, postanowiłem, że nie zostanę dziś na planecie. Noga zaczyna mnie boleć i mam nadzieję na porządny odpoczynek w nieważkości. — W przeciwieństwie do Bonforte’a, nienawidziłem stanu nieważkości. — Czy ty albo Rog moglibyście przeprosić ode mnie komisarza i tak dalej?
— Zajmiemy się wszystkim, sir.
— Dobrze. Jak szybko możecie przysłać po mnie wahadłowiec?
— , JPixie” wciąż czeka na pana, sir. Jeśli zechce pan udać się do bramy numer trzy, zadzwonię i poproszą, żeby podstawili panu samochód.
— Doskonale. Wyłączam się.
— Ja też się wyłączam, sir.
Oddałem telefon Penny, żeby odłożyła go na uchwyt.
— Kudłaczku, nie wiem, czy ta częstotliwość jest monitorowana, czy nie, a może cały samochód jest zapluskwiony? Niezależnie od tego, mogli dowiedzieć się tylko dwóch rzeczy: gdzie jest Dak, a co za tym idzie, gdzie jest ON. A druga: co zamierzam robić dalej. Czy nic ci to nie mówi?
Wyglądała na zamyśloną, po czym wzięła swój notatnik i napisała w nim: „Pozbądźmy się samochodu”.
Skinąłem głową, wziąłem od niej notes i napisałem:, Jak daleko jest brama numer trzy?”
Odpisała: „Można tam dojść na piechotę”.
Podjechała na jakiś parking dla kierownictwa obok jednego z magazynów. W milczeniu wysiedliśmy z samochodu. Na pewno za jakiś czas zostanie zwrócony tam, gdzie należy — a teraz takie drobiazgi przestały mieć znaczenie.
Odeszliśmy na jakieś pięćdziesiąt metrów, kiedy przystanąłem. Coś było nie w porządku. Na pewno nie pogoda, bo powietrze pachniało balsamicznie, a słońce świeciło jasno na czystym purpurowym marsjańskim niebie. Przejeżdżający kierowcy i piesi raczej nie zwracali na nas uwagi, a jeśli już, to bardziej na towarzyszącą mi młodą kobietę, niż na mnie. A jednak czułem się dziwnie.
— O co chodzi, Szefie?
— Co? No właśnie!
— Sir?
— Nie jestem teraz „Szefem”. Taka ucieczka nie pasuje do charakteru postaci. Wracamy, Penny.
Nie sprzeczała się ze mną, lecz pokornie podreptała do samochodu. Tym razem z odpowiednio dystyngowaną miną usiadłem na tylnym siedzeniu i pozwoliłem, aby zawiozła mnie pod bramę numer trzy.
Nie była to ta sama brama, którą weszliśmy. Myślę, iż Dak wybrał ją dlatego, że częściej odprawiano przez nią ładunki niż pasażerów. Penny nie zwracała uwagi na znaki i podjechała rollsem do samej bramy. Policjant terminalu próbował ją zatrzymać, ale oznajmiła chłodno:
— To samochód pana Bonforte’a. Może pan przekazać informację do biura komisarza, żeby go stąd zabrali?
Wytrzeszczył na nią oczy, zajrzał na tylne siedzenie, chyba mnie rozpoznał, bo zasalutował i pozwolił nam pozostać na miejscu.
— Porucznik bardzo pilnuje, żeby miejsce przy ogrodzeniu było wolne, sir — wyjaśnił. — Ale myślę, że to nic złego.
— Możesz zaraz zabrać samochód — odparłem. — Czy mój wóz jest tutaj?
— Zaraz się dowiem, sir — odparł i odszedł. Nie trzeba było niczego więcej, aby bez wątpienia ustalić, że „Joan Bonforte” podjechał oficjalnym samochodem i udał się na swój prywatny jacht. Wsadziłem sobie buławę życia pod pachę, jak Napoleon szpicrutę, i pokuśtykałem w ślad za nim, z Penny tuż za plecami. Policjant porozmawiał z kierownikiem bramy i z uśmiechem zawrócił w naszą stronę:
— Pański samochód czeka, sir.
— Serdeczne dzięki. — Pogratulowałem sobie doskonałej synchronizacji w czasie.
— Hmm…-Policjant wydawał się zaktopotany, ale dodał przyciszonym, konspiracyjnym szeptem. — Sir, ja też jestem ekspansjonistą. Zrobił pan dzisiaj wspaniałą robotę.
Spojrzał na buławę z nabożnym szacunkiem.
Doskonale wiedziałem, jak Bonforte powinien zachować się w takiej sytuacji.
— Bardzo dziękują. Mam nadzieję, że ma pan dużo dzieci. Musimy zapewnić sobie solidną większość.
Ryknął śmiechem głośniejszym, niż żart na to zasłużył.
— Doskonałe! Czy mogę to przekazać dalej?
— Proszę bardzo — odparłem i ruszyłem przez bramkę. Kontroler lekko dotknął mojego ramienia.
— Eee… czy mogę prosić o paszport, panie Bonforte? Miałem nadzieję, że wyraz mojej twarzy nie uległ zmianie.
— Penny, paszporty.
Zmierzyła urzędnika lodowatym spojrzeniem.
— Kapitan Broadbent zajmuje się wszelkimi zezwoleniami. Spojrzał na mnie i szybko odwrócił wzrok.
— Przypuszczam, że wszystko jest w porządku. Muszę je jednak sprawdzić i zanotować numery.
— Tak, oczywiście. Cóż, chyba będę musiał poprosić kapitana Broadbenta, żeby tu przyszedł. Czy mój wahadłowiec ma już wyznaczoną godzinę startu? Obawiam się, że będziemy musieli poprosić wieżę o zwłokę.
Penny jednak najwyraźniej ogarnęła paskudna złość:
— Panie Bonforte, to idiotyczne! Nigdy przedtem nie robili nam takich problemów… na pewno nie na Marsie. Policjant pospiesznie odpowiedział:
— Oczywiście, na pewno wszystko się zgadza, Hans, w końcu to pan Bonforte.
— Jasne, ale…
Przerwałem z radosnym uśmiechem:
— Znam prostszy sposób. Czy może pan… jak się pan nazywa?
— Haslwanter. Hans Haslwanter — odparł niechętnie.
— Panie Haslwanter, czy może pan zadzwonić do komisarza Boothroyda? Porozmawiam z nim i zaoszczędzimy mojemu pilotowi spaceru na lądowisko… a mnie prawie godzinę czasu.
— Och, wolałbym tego nie robić, sir. Czy nie wystarczy zadzwonić do kapitana portu? — podsunął z nadzieją w głosie.
— Daj mi tylko numer pana Boothroyda Ja do niego zadzwonię.
Tym razem pozwoliłem, aby mój głos zabrzmiał znacznie chłodniej: tak się zachowuje zajęty i ważny człowiek, który chciałby być demokratą, ale ma dość z całego serca i powyżej uszu przepychanek i dyskusji z urzędasami.
Tym razem zadziałało. Pospiesznie wykrztusił:
— W porządku, panie Bonforte. To tylko… no wie pan, przepisy.
— Tak. Wiem. Dziękuję. — Ruszyłem przez bramkę.
— Chwileczkę, panie Bonforte. Proszę spojrzeć.
Obejrzałem się za siebie. Ten cholerny skrupulant zatrzymał nas tak długo, że dogonili nas dziennikarze. Jeden z nich ukląkł na jedno kolano i celował we mnie stereografem. Spojrzał w górę i zawołał:
— Proszę trzymać buławę tak, żeby ją było widać!
Kilku innych, obwieszonych różnego rodzaju sprzętem, otoczyło nas; jeden z nich wspiął się nawet na dach rollsa. Ktoś podetknął mi pod nos mikrofon, ktoś inny wycelował we mnie mikrofon kierunkowy jak karabin.
Byłem tak samo wściekły, jak dowodząca nimi kobieta. Nazwisko miała wypisane bardzo małymi literami, ale doskonale pamiętałem, kto to może być. Uśmiechnąłem się i ruszyłem powoli. Prawdziwy Bonforte doskonale panował nad ruchami, które na filmie wydają się zawsze szybsze, niż w rzeczywistości, Mogłem sobie pozwolić na zrobienie tego we właściwy sposób.
— Panie Bonforte, dlaczego odwołano konferencję prasową?
— Panie Bonforte, czy to prawda, że zamierza pan poprosić Wielkie Zgromadzenie o przyznanie Marsjanom pełnego obywatelstwa Imperium? Czy może pan to skomentować?
— Panie Bonforte, kiedy zamierza pan przedstawić wotum zaufania obecnemu rządowi?
Podniosłem dłoń z buławą i uśmiechnąłem się.
— Pojedynczo, pojedynczo proszę! Jakie było pierwsze pytanie?
Wszyscy oczywiście odpowiedzieli jednocześnie, zanim ustalili między sobą kolejność; udało mi się uzyskać kilka chwil bez odpowiadania na żadne pytania. W tym momencie na horyzoncie pojawił się szarżujący Bill Corpsman.
— Miejcie litość, chłopcy. Szef miał ciężki dzień. Dałem wam wszystko, czego chcieliście.
Pohamowałem go gestem dłoni.
— Mogę poświęcić minutę lub dwie, Bill. Panowie, właśnie wyjeżdżam, ale spróbuję odpowiedzieć na pytania, które mi zadaliście. O ile wiem, obecny rząd nie planuje żadnego przewartościowania stosunków pomiędzy Marsem a Imperium. Ponieważ nie jestem członkiem rządu, moje własne zdanie nie ma wielkiego znaczenia. Proponuję zapytać pana Quirogę. Na pytanie, kiedy opozycja przeforsuje wotum zaufania, mogę odpowiedzieć tylko, że nie zrobimy tego dopóty, dopóki nie będziemy pewni, że zwyciężymy… a na ten temat akurat wiecie dokładnie tyle samo, co ja. Ktoś rzucił:
— To niewiele mówi, nie sądzi pan?
— I tak właśnie miało być — odparłem, łagodząc odpowiedź uśmiechem. — Zadawajcie pytania, na które mogę odpowiadać uczciwie, a ja to zrobię. Pytajcie mnie: „Czy już pan przestał bić żoną?” a ja odpowiem jak należy. — Zawahałem się, ponieważ Bonforte cieszył się reputacją szczerego aż do bólu pyskacza. — Nie chcę was zwodzić. Wiecie, po co tu dzisiaj przybyłem. Pozwólcie, że wypowiem się na ten temat… i możecie mnie wszyscy cytować, jeśli chcecie. — Sięgnąłem myślą w głąb pamięci i wygrzebałem odpowiedni kawałek przyswojonej wypowiedzi Bonforte’a. — Prawdziwym znaczeniem tego, co miało dziś miejsce, nie jest zaszczyt wyświadczony jednemu człowiekowi. To… — machnąłem marsjańską buławą — …jest dowodem, że dwie rasy mogą połączyć przepaść różnic mostem zrozumienia. Nasza rasa rozrasta się, obejmując kolejne gwiazdy. Przekonamy się… już się przekonaliśmy… że jesteśmy w znacznej mniejszości. Jeśli nasza ekspansja do gwiazd ma się udać, musimy działać uczciwie, z pokorą, z otwartym sercem. Słyszałem zdanie, że nasi marsjańscy sąsiedzi przy pierwszej nadarzającej się okazji chętnie podbiliby Ziemię. To nonsens: Ziemia jest dla nich nieodpowiednią planetą. Chrońmy to, co nasze, ale nie dajmy się ponieść nienawiści i lękowi, popychającym nas do popełniania szalonych czynów. Małe umysły nigdy nie podbiją gwiazd, musimy być wielcy jak sam kosmos.
Reporter uniósł brew.
— Panie Bonforte, wydaje mi się, że już słyszałem to przemówienie w lutym zeszłego roku?
— I usłyszy je pan w lutym przyszłego roku. I w styczniu. I w marcu, i co miesiąc. Prawdy nigdy za wiele. — Spojrzałem na strażnika bramy i dodałem: — Przykro mi, ale już muszę iść, bo spóźnię się na statek.
Odwróciłem się i przeszedłem przez bramkę, a Penny zaraz za mną.
Wsiedliśmy do małego, opancerzonego samochodu portowego. Drzwiczki zamknęły się za nami z cichym sykiem. Samochód był sterowany automatycznie i nie miał kierowcy, więc nie musiałem się przed nikim zgrywać. Rzuciłem się na siedzenie i odetchnąłem.
— Uff!
— Wyszło ci wspaniale — powiedziała poważnie Penny.
— Słabo mi się zrobiło, kiedy przypomniał sobie przemówienie, które cytowałem.
— Świetnie sobie z tym poradziłeś. Mówiłeś tak… dokładnie jak Szef.
— Czy był tam ktoś, do kogo powinienem się zwrócić po nazwisku?
— Właściwie nie. Jeden czy dwóch, ale nie oczekiwali tego od ciebie w takim pośpiechu.
— Złapali mnie w kleszcze. Ten ślamazarny strażnik bramy i jego paszporty. Penny, wydaje mi się, że to raczej ty powinnaś je mieć, a nie Dak.
— Dak ich nie ma. Każdy ma swój przy sobie. — Sięgnęła do torebki i wyjęła małą książeczkę. — Miałam go przez cały czas… ale nie śmiałam się przyznać.
— Co?
— On miał swój paszport w kieszeni, kiedy został porwany. Nie mieliśmy odwagi wystąpić o duplikat… nie w takiej chwili.
Nagle zrobiło mi się dziwnie słabo.
Bez instrukcji od Daka i Roga pozostałem Bonforte’em przez calą drogę wahadłowcem i po przejściu na pokład „Toma Paine”. Nie było to takie trudne. Poszedłem prosto do kajuty właściciela i pozostałem przez wiele długich, przeraźliwie ciągnących się godzin w stanie nieważkości, ogryzając paznokcie i zastanawiając się, co się dzieje na powierzchni. Udało mi się w końcu zasnąć, nie bez pomocy pigułek przeciw chorobie morskiej… Okazało się to zresztą wielkim błędem, bo pogrążyłem się w serii koszmarów, z atakującymi mnie reporterami, policjantami, klepiącymi mnie w ramię, i Marsjanami, celującymi we mnie swoje buławy. Wszyscy wiedzieli, że jestem fałszywką, i tylko kłócili się między sobą, kto z nich ma prawo pierwszeństwa, żeby mnie rozszarpać na kawałki i wrzucić do lochu.
Obudziło mnie wycie alarmu przeciążeniowego. Wibrujący baryton Daka grzmiał:
— Pierwszy i ostatni czerwony alarm! Jedna trzecia G. Jedna minuta!
Pospiesznie wgramoliłem się do mojej koi i przytrzymałem z całych sił. Poczułem się lepiej, kiedy już ruszyliśmy. Jedna trzecia G to niewiele, prawie tyle samo, co powierzchnia Marsa, ale wystarczy, żeby uspokoić żołądek i sprawić, że podłoga naprawdę jest podłogą.
W chwilę później do drzwi zastukał Dak i wszedł, zanim zdążyłem go zaprosić.
— Się masz, Szefie.
— Witaj, Dak. Naprawdę się cieszę, że cię znowu widzę.
— Nie tak bardzo jak ja z tego, że jestem z powrotem — westchnął słabym głosem, zezując na moją koję. — Mogę się trochę wyciągnąć?
— Proszę bardzo. Zrobił to i westchnął.
— Ludzie, ale jestem wymaglowany! Mógłbym spać przez tydzień… i chyba tak zrobię.
— Ja też, stary. Hmm… wzięliście go na pokład?
— Tak. Ale cyrk!
— Też tak myślę. Chyba jednak łatwiej robić coś takiego w małym, położonym na uboczu porcie, niż to, co wyczyniałeś w Porcie Jefferson.
— Co? Tutaj jest znacznie trudniej.
— Dlaczego?
— To jasne. Tu wszyscy wszystkich znają… a ludzie lubią gadać. — Dak uśmiechnął się ponuro. — Przenieśliśmy go na pokład jako skrzynkę mrożonych krewetek. Musieliśmy zapłacić cło wywozowe, a jakże.
— Dak, jak on się czuje?
— Cóż — Dak zmarszczył brwi. — Doktor Capek twierdzi, że całkiem wróci do zdrowia… to tylko kwestia czasu. Ach, jakbym dorwał te szczury! — dodał z błyskiem w oku. — Gdybyś widział, co oni mu zrobili, załamałbyś się i zaczął wyć… A jednak musimy pozwolić im spokojnie odejść… dla jego dobra.
Dak sam był bliski wycia.
— Penny powiedziała mi, że nielicho go zmaltretowali — odparłem łagodnie. — Jak bardzo jest z nim niedobrze?
— Hę? Musiałeś źle zrozumieć. Poza tym, że był utytłany jak świnia i mocno potrzebował golenia, nie doznał żadnych fizycznych obrażeń.
Zrobiłem głupią minę.
— Myślałem, że go pobili. Co najmniej tak, jakby potraktowali go kijem do bejsbolu.
— Byłoby znacznie lepiej! Kogo obchodzi kilka połamanych kości? Nie, najgorsze jest to, co zrobili z jego mózgiem.
— O, nie. — Poczułem mdłości. — Pranie mózgu?
— Tak. Tak i nie. Raczej nie próbowali zmuszać go do mówienia, ponieważ nie znał żadnych tajemnic politycznych, które mogłyby mieć jakieś znaczenie. Zawsze grał w otwarte karty i wszyscy o tym wiedzieli. Chyba chodziło im tylko o zachowanie nad nim kontroli, udaremnienie prób ucieczki.
— Doc mówi ,że chyba stosowali minimalną dawkę dzienną — wyjaśniał dalej. — Tylko tyle, żeby był posłuszny. A potem, zanim go wypuścili, wstrzyknęli mu działkę, która słonia zmieniłaby w bełkoczącego idiotę. Jego mózg musi być nasiąknięty jak gąbka.
Poczułem się niedobrze. Chyba miałem szczęście, że nie wziąłem do ust ani kęsa. Kiedyś czytałem coś na ten temat. Nienawidzę tego tak bardzo, że mnie fascynuje. W moim pojęciu, manipulowanie osobowością człowieka jest czymś niemoralnym i poniżającym w absolutnie kosmicznym sensie. Morderstwo jest w porównaniu z tym czystą igraszką. „Pranie mózgu” to pojęcie, wywodzące się z mchu komunistycznego w Późnych Mrocznych Wiekach. Po raz pierwszy zastosowano je wobec człowieka, aby złamać jego wolę i zmienić osobowość za pomocą fizycznego poniżenia i subtelnych tortur. To jednak zabierało całe miesiące. Potem wynaleźli „lepszy” sposób, który zmieniał człowieka w bełkoczącego niewolnika w ciągu kilku sekund. Wystarczyło jedynie wstrzyknąć jedną z wielu pochodnych kokainy w przednie płaty jego mózgu.
Ta obrzydliwa praktyka została pierwotnie opracowana do legalnych celów, aby uspokoić trudnych pacjentów i uczynić ich podatnymi na psychoterapię. W takim znaczeniu był to wielki postęp, ponieważ metoda ta była stosowana zamiast lobotomii. „Lobotomia” z kolei to określenie prawie tak przestarzałe jak „pas cnoty”, ale oznacza grzebanie nożem w ludzkim mózgu w taki sposób, aby zmienić osobowość pacjenta, nie zabijając go przy tym. Tak, ta metoda naprawdę kiedyś była w użyciu, podobnie jak bicie „aby wypędzić diabła”.
Komuniści dopracowali nową metodę prania mózgu za pomocą narkotyków do perfekcji. A potem komunistów zabrakło i Oddziały Braterskie szlifowały ją tak długo, aż potrafili nasączyć człowieka tak delikatnie, że stawał się tylko podatny na kierowanie… albo naćpać tak, że zmieniał się w bezmyślną kupę protoplazmy — a wszystko w słodkim imieniu braterstwa. W końcu nie można zbratać się z człowiekiem, który uparcie zachowuje swoje wszystkie tajemnice tylko dla siebie, no nie? A czy istnieje lepszy sposób, żeby sprawdzić jego lojalność, jak tylko wkłuć mu igłą pod gałkę oczną i wstrzyknąć do mózgu porcję „śpiewającego soczku”?, Nie można zrobić omletu, nie rozbijając jaj”. Mądrość łajdaków — ba!
Oczywiście przez długi, długi czas metoda ta była nielegalna, z wyjątkiem działań terapeutycznych i za wyraźną zgodą sądu. Mimo to korzystają z niej kryminaliści i niektórzy niezbyt porządni policjanci, bo dzięki niej mogą zmusić więźnia do gadania i nie zostawić żadnych śladów. Można nawet nakazać ofierze, żeby zapomniała, że coś takiego jej zrobili.
Wiedziałem o tym wszystkim już wtedy, kiedy Dak powiedział, co zrobili Bonforte’owi, resztę zaś wyczytałem z fiszek pokładowej Encyklopedii Batawijsklej. Patrz rozdziały Integralność psychiczna i Tortury.
Potrząsnąłem głową, aby odpędzić od siebie koszmary.
— Ale dojdzie do siebie?
— Doc twierdzi, że narkotyk nie narusza struktury mózgu, a jedynie ją paraliżuje. Mówi, że po jakimś czasie strumień krwi po prostu wypłucze i odprowadzi prochy do nerek, skąd zostaną wydalone. To jednak wymaga czasu. — Dak spojrzał na mnie uważnie. — Szefie?
— Tak? Chyba już czas dać sobie spokój z tym szefowaniem, co? On już wrócił.
— Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Czy mógłbyś jeszcze przez jakiś czas grać swoją rolę, czy sprawi ci to zbyt wiele kłopotu?
— Ale po co? Tu nie ma nikogo, tylko my, biedactwa.
— To nie całkiem prawda, Lorenzo, choć udało nam się utrzymać ten sekret w bardzo niewielkim kręgu. Jesteś ty, jestem ja — zaczął wyliczać na palcach. — Doc, Rog i Bill, no i oczywiście Penny. Na Ziemi jest jeszcze jeden facet, nazwiskiem Langston, nie znasz go. Myślę, że Jimmy Washington coś podejrzewa, ale on własnej matce nie powie, która jest naprawdę godzina. Nie wiem, ile osób brało udział w porwaniu, ale możesz być pewien, że niewiele.
W każdym razie oni nie zaczną gadać, a najlepsze jest to, że nawet nie mogą udowodnić, że go porwali, choćby bardzo chcieli. Do czego zmierzam: tu, na „Tomie”, cała załoga i cały personel pomocniczy są poza sprawą. Staruszku, co powiesz na to, żeby pokazywać się codziennie chłopcom z załogi, dziewczynie Jimmiego Washingtona i innym… zanim on dojdzie do siebie? No jak?
— Cóż… właściwie dlaczego nie? Jak długo to potrwa?
— Tylko przez okres powrotnej podróży. Polecimy powolutku, na małym ciągu. Zobaczysz, spodoba ci się.
— Dobrze, Dak. Nie wliczaj tego do mojego honorarium. Robię to, ponieważ nienawidzę prania mózgu. Dak zerwał się i klepnął mnie w ramię.
— Jesteś takim facetem, jakich lubię, Lorenzo. Nie martw się wynagrodzeniem. Zajmiemy się tym. — Nagle zmienił ton. — Doskonale, Szefie. Do zobaczenia rano.
Jedna sprawa jednak pociąga za sobą następne. Ciąg, z jakim ruszyliśmy po powrocie Daka, potrzebny był jedynie do zmiany orbity na dalszą, gdzie będzie mniejsza szansa, że serwis prasowy dopadnie nas wahadłowcem na kontynuowanie historii. Obudziłem się w stanie nieważkości, łyknąłem pigułkę i udało mi się nawet zjeść śniadanie. Wkrótce pojawiła się Penny.
— Dzień dobry, panie Bonforte.
— Dzień dobry, Penny. — Skinąłem głową w kierunku pokoju gościnnego. — Coś nowego?
— Nie, sir. W zasadzie to samo. Pozdrowienia od kapitana. Czy sprawi panu kłopot spotkanie się z nim w jego kajucie?
— Ani trochę.
Penny poszła za mną. Dak siedział na fotelu, zaczepiony obcasami, żeby się nie unosić. Rog i Bill byli przypięci pasami do kanapy.
Dak rozejrzał się i rzekł:
— Dziękujemy, że pan przyszedł, Szefie. Potrzebujemy pomocy.
— Dzień dobry. Co się stało?
Clifton odpowiedział na moje pozdrowienie z właściwym sobie, pełnym godności szacunkiem i nazwał mnie Szefem. Corpsman skinął głową.
— Aby usunąć się w dobrym stylu, musisz pojawić się jeszcze raz — wyjaśnił Dak.
— Co? A ja myślałem…?
— Chwileczkę. Sieci telewizyjne dostały obietnicą, że dziś wygłosisz mowę, aby skomentować wczorajsze wydarzenie. Myślałem, że Rog zamierza odwołać to przemówienie, ale Bill już je przygotował. Pytanie brzmi: czy zechcesz je wygłosić?
Kiedy bierzesz do domu kota, zawsze musisz być przygotowany na kocięta.
— Gdzie? W Goddard City?
— Och, nie. Tu, w swojej kabinie. Prześlemy je na Phobos, tam zrobią nagranie dla Marsa, a stamtąd prześlą do Nowej Batawii, skąd ziemskie sieci przekażą je na Wenus, Ganimedę i tak dalej. W ciągu czterech godzin usłyszą je wszystkie systemy, a ty nawet nie będziesz musiał ruszyć się ze swojej kajuty.
W wielkich sieciach jest coś ogromnie kuszącego. Tylko raz miałem okazję tam być, ale wtedy całe moje wystąpienie ucięto do trzydziestu siedmiu sekund. Teraz mogłem ich mieć tylko dla siebie…
Dak myślał, że się waham, i dorzucił:
— To nic takiego, mamy odpowiednie wyposażenie i możemy nagrać je nawet tutaj, na „Tomie”. A potem obejrzeć jeszcze raz i wyciąć to, co niepotrzebne.
— Cóż, niech będzie. Masz tekst, Bill?
— Tak.
— Chcę go sprawdzić.
— Co masz na myśli? Dostaniesz przemówienie w odpowiednim czasie.
— Czy to to, co trzymasz w ręku?
— No… , tak.
— Daj mi przeczytać. Corpsman zrobił udręczoną minę.
— Dostaniesz tekst na godzinę przed rejestracją. Takie rzeczy wychodzą lepiej, jeśli wyglądają na spontaniczne.
— Spontaniczny wygląd wymaga starannego przygotowania. To mój zawód i wiem, co mówię, Bill.
— Wczoraj na lądowisku poszło ci doskonale bez żadnych prób. Teraz chcę, żebyś wygłaszał te same stare banały i zrobił to dokładnie tak samo.
Im dłużej Corpsman się zapierał, tym bardziej brała we mnie górą osobowość Bonforte’a. Zdaje się, że Clifton dostrzegł nadchodzącą burzę, bo odezwał się:
— Do jasnej cholery, Bill! Dajże mu to przemówienie!
Corpsman prychnął i rzucił we mnie plikiem kartek. W nieważkości poleciały we właściwym kierunku, ale strumień powietrza rozniósł papiery po całej kabinie. Penny pozbierała je, ułożyła i podała mi. Podziękowałem i już bez słowa zacząłem je studiować.
Przebiegłem oczami tekst w ułamku czasu, jakiego potrzebowałbym, aby go przeczytać na głos. Wreszcie skończyłem.
— No i co? — zapytał Rog.
— Około pięciu minut dotyczy samej adopcji. Pozostała część to argumentacja polityki przyjętej przez Partię Ekspansjonistów. Mniej więcej to samo, co we wszystkich innych przemówieniach, które musiałem przesłuchać.
— Tak — zgodził się Clifton. — Adopcja to hak, na którym powiesimy resztę. Jak wiesz, spodziewamy się w niedługim czasie przegłosować wotum zaufania.
— Rozumiem. Nie możesz przegapić szansy, żeby kuć żelazo. No dobrze, nie ma problemu, ale…
— Ale co? Co cię gnębi?
— Cóż… charakteryzacja. W wielu miejscach należałoby zmienić stylistykę. On nie wyraziłby się w ten sposób.
Corpsman wybuchnął, używając słownictwa całkiem niestosownego w obecności dam. Obrzuciłem go lodowatym spojrzeniem.
— Ty, Smythe, słuchaj no — syknął. — Kto może wiedzieć lepiej, jak Bonforte mógłby to wyrazić? Ty? Czy człowiek, który przez ostatnie cztery lata pisał mu przemówienia?
Próbowałem utrzymać gniew na wodzy — w pewnym sensie miał racją.
— Niemniej jednak istnieją przypadki, kiedy słowa, które dobrze wyglądają na piśmie, źle brzmią w przemówieniu — odparłem. — Pan Bonforte to wielki orator, tyle już wiem. Może się równać z Websterem, Churchillem i Demostenesem… gromowładna wielkość ujęta w proste słowa. Weź teraz słowo „bezkompromisowy”. Użyłeś go aż dwa razy. Mogę je wypowiedzieć, bo mam słabość do wielosylabowych stów i lubię popisywać się oczytaniem i erudycją. Ale pan Bonforte powiedziałby „uparty”, „zawzięty” lub „twardogłowy”. Głównie dlatego, że słowa te przenoszą znacznie większy ładunek emocjonalny.
— Twoim zadaniem jest wygłoszenie przemówienia jak należy. Słowami zajmuję się ja!
— Bill, nic nie rozumiesz. Nie interesuje mnie, czy ta mowa będzie politycznie skuteczna, czy nie. Moim zadaniem jest odegranie roli. Nie mogę tego zrobić, jeśli wkłada mi się w usta słowa, których mój bohater nigdy by nie użył. Zabrzmiałoby to równie sztucznie i groteskowo, jakby kozioł mówił po grecku. Ale jeśli odczytam przemówienie, używając słów, których użyłby ON, stanie się ono automatycznie skuteczne, bo jest wielkim mówcą.
— Słuchaj, Smythe, nie płacą ci za pisanie mów, tylko za…
— Spokój, Bill! — uciął Dak. — I trochę się pohamuj z tym „Smythe”. No i co, Rog? Co ty na to?
— O ile dobrze rozumiem, Szefie — ostrożnie odezwał się Clifton — ma pan zastrzeżenia jedynie co do pewnych wyrażeń?
— Cóż, tak. Wyciąłbym również ten osobisty atak na pana Quirogę, jak również insynuację na temat jego finansowych sprzymierzeńców. Tak nie powiedziałby prawdziwy Bonforte.
Spojrzał na mnie baranim wzrokiem.
— Sam to tu wstawiłem. Może jednak masz rację. — Przez chwilę rozmyślał w milczeniu. — Dokonaj zmian, jakie uważasz za stosowne. Zarejestrujemy to i obejrzymy dokładnie. W razie potrzeby zawsze możemy coś wyciąć… albo całkiem odwołać „z przyczyn technicznych” — uśmiechnął się ponuro. — Tak to zrobimy, Bill.
— Niech to diabli, co za idiotyczny przykład…
— Właśnie tak się to odbędzie, Bill. Corpsman gwałtownie opuścił pomieszczenie. Clifton westchnął.
— Bill zawsze bardzo źle przyjmował fakt, że oprócz pana B. może mu wydawać rozkazy również ktoś inny. Hm… Szefie, jak szybko może pan być gotów? Wchodzimy na antenę o szesnastej.
— Nie wiem, ale będę gotów na czas. Penny popłynęła za mną do gabinetu. Kiedy zamknęła drzwi, powiedziałem:
— Drogie dziecko, teraz nie będę cię potrzebował przez jakąś godzinkę lub dwie. Możesz poprosić doktora o kilka tych pigułek, chyba będą konieczne.
— Tak jest, sir — podpłynęła plecami do drzwi. — Szefie?
— Słucham, Penny?
— Chciałam tylko powiedzieć, żeby pan nie wierzył w to, co Bill mówił o pisaniu jego przemówień!
— Ani mi się śni. Słyszałem przemówienia Bonforte’a… i czytałem to.
— Och, tak, Bill przygotowuje szkice, i to bardzo często. Rog tak samo. Ja też nieraz to robiłam. On… on użyje każdego pomysłu, jeśli uzna go za dobry. Ale wiem, że kiedy przemawia, każde słowo jest tylko i wyłącznie JEGO.
— Wierzę ci. Szkoda, że właśnie tego nie napisał wcześniej.
— Po prostu daj z siebie wszystko.
Dałem. Zacząłem od prostego zastępowania słów ich synonimami, wprowadzając dźwięczne germanizmy w miejsce łacińskich łamigłówek językowych. A potem się wściekłem, poczerwieniałem jak burak i podarłem wszystko na strzępy. Wprowadzanie zmian do tekstu to dla aktora znakomita gratka, chociaż nieczęsta.
Wygłosiłem mowę przed samą Penny i kazałem Dakowi upewnić się, że nikt na statku tego nie nagrywa, choć podejrzewam, że ten długo kościsty łajdak oszukał mnie i sam podsłuchiwał w najlepsze. Doprowadziłem Penny do łez w ciągu trzech pierwszych minut, a zanim skończyłem po dwudziestu ośmiu minutach, rozpłynęła się doszczętnie. Nie poczynałem sobie zbyt swobodnie z ekspansjonistyczną doktryną głoszoną przez jej oficjalnego proroka Jego Prawość Johna Josepha Bonforte, ale pozwoliłem sobie na zaprezentowanie jego misji i programu, hojnie posługując się frazeologią zaczerpniętą z innych przemówień.
I tu stało się coś dziwnego… Kiedy mówiłem, nawet sam w to wierzyłem!
Bracie, jakie ja odstawiłem przemówienie!
Później wszyscy odsłuchaliśmy je z playbacku, wraz z pełnym stereograficznym obrazem mojej osoby. Jimmie Washington również był obecny, dzięki czemu Bill Corpsman trzymał język za zębami. Kiedy skończyłem, zapytałem:
— I co ty na to, Rog? Czy musimy coś wycinać?
Wyjął z zębów cygaro i mruknął:
— Nie, jeśli chce pan znać moje zdanie, Szefie. Puszczamy to tak, jak jest.
Corpsman znowu się wyniósł. Za to pan Washington podszedł do mnie ze łzami, fruwającymi mu wokół oczu. Łzy to okropny kłopot w nieważkości, bo nie mają dokąd spływać.
— Panie Bonforte, to było piękne!
— Dziękuję, Jimmie.
Penny w ogóle nie była w stanie mówić.
Później poszedłem do siebie, bo kiedy daję z siebie wszystko, jestem wykończony. Spałem ponad osiem godzin, aż obudziła mnie syrena. Byłem przypięty do koi — nienawidzę fruwać tu i tam w czasie snu — więc nie musiałem nawet kiwnąć palcem. Nie wiedziałem, że ruszamy w drogę, ale na wszelki wypadek wezwałem Broadbenta.
— Kapitanie?
— Chwileczkę, sir — usłyszałem głos Epsteina. Po chwili odezwał się Dak.
— Słucham, Szefie? Ruszamy w drogę zgodnie z planem, według pańskich rozkazów.
— Co? Aha, rzeczywiście.
— Wydaje mi się, że pan Clifton wybierał się do pańskiej kajuty.
— Doskonale, kapitanie.
Położyłem się i czekałem.
Natychmiast, kiedy ruszyliśmy jednym G, pojawił się Clifton. Miał na twarzy dziwny, zakłopotany wyraz, którego nie potrafiłem zinterpretować — była to jednocześnie radość, troska i zmieszanie.
— Co się stało, Rog?
— Szefie! Wszystko diabli wzięli! Rząd Quirogi podał się do dymisji!