Jakoś udało nam się dotrwać do ostatniego dnia. Nie usłyszeliśmy już więcej o Billu. Listy pasażerów wykazały, że w dwa dni po nieudanym sabotażu uciekł na Ziemię. Jeśli nawet jakaś część tej historii przeniknęła do mass mediów, nigdy się o tym nie dowiedziałem. Quiroga nie wspomniał też o niej ani słowem w swojej przemowie.
Pan Bonforte czuł się coraz lepiej i wkrótce stało się jasne, że będzie mógł podjąć swoje zadania po wyborach. Paraliż wprawdzie nie ustąpił, ale nawet na to mieliśmy sposób. Zaraz po ogłoszeniu wyników uda się na dłuższe wakacje — rutynowa praktyka, robi tak prawie każdy polityk. Urlop spędzi na „Tomie”, bezpiecznie i poza wszelkim zasięgiem. W czasie podróży ja miałbym zostać przeniesiony z powrotem na Ziemię, a Szef ulec lekkiemu udarowi mózgu, spowodowanemu napięciem w czasie kampanii.
Rog będzie musiał załatwić sprawę z odciskami palców, ale ta akurat sprawa mogła czekać choćby i rok.
W dniu wyborów byłem szczęśliwy jak szczeniak, bawiący się piłką. Moja rola dobiegła końca, choć miałem jeszcze do wykonania pewne zadanie. Nagrałem już nawet dla ogólnej sieci dwa przemówienia. Jedno uprzejmie akceptujące zwycięstwo, drugie — wspaniałomyślnie przyznające porażkę. Gdy ostatnie słowa znalazły się na kasecie, złapałem Penny i wycałowałem. Chyba nawet nie miała nic przeciwko temu.
Teraz miał nastąpić finał: pan Bonforte życzył sobie obejrzeć mnie — jako siebie — zanim pozwoli mi odejść. Nie miałem nic przeciwko temu. Obecnie, kiedy napięcie już minęło, nie czułem oporów przed spotkaniem: gra dla czystej rozrywki to dla mnie jak skecz, choć zagram go bardzo poważnie. Co ja mówię? Poważna gra stanowi kwintesencję komedii.
Cała rodzina zbierze się w górnym salonie — głównie dlatego, że pan Bonforte nie widział nieba od wielu tygodni i bardzo chciał je zobaczyć. Będą słuchać moich wypowiedzi i opijać zwycięstwo lub topić smutek, przysięgając, że następnym razem pójdzie lepiej. Ale to już mnie nie dotyczy. To była moja pierwsza i ostatnia kampania polityczna i mam już serdecznie dość wszelkiej polityki. Nie jestem wcale pewien, czy wrócę również do aktorstwa. Nieprzerwana gra przez całe sześć tygodni jest równa około pięciuset zwykłym wystąpieniom. To bardzo, bardzo dużo.
Wwieźli go do windy w fotelu na kółkach. Pozostawałem poza zasięgiem jego wzroku, dopóki nie ułożyli go na kanapie. Dopiero wtedy wszedłem — człowiek ma prawo ukryć własną słabość przed obcymi. Poza tym chciałem mieć swoje wejście.
Zaskoczył mnie tak, że omal nie wypadłem z roli. Wyglądał jak mój ojciec! Byliśmy do siebie o wiele bardziej podobni, niż którykolwiek z nas do mojego prawdziwego ojca, ale „rodzinne” podobieństwo istniało. Wiek też się zgadzał, ponieważ Bonforte wydawał się starcem. Nie mam pojęcia, o ile się postarzał. Był bardzo chudy i zupełnie posiwiał.
Natychmiast odnotowałem sobie w myśli, że w czasie zbliżających się wakacji w przestrzeni muszę ich wszystkich przygotować do ponownej zamiany. Capek z pewnością potrafi go trochę podtuczyć, a jeśli nie, jest wiele sposobów, żeby szczupłego człowieka uczynić nieco grubszym, nie uciekając się do wypychania odzieży. Włosy ufarbuję mu osobiście. Spóźnione podanie do wiadomości publicznej informacji o udarze ukryje wszelkie inne rozbieżności. W końcu rzeczywiście zmienił się bardzo w ciągu tych kilku tygodni. Należało tylko dopilnować, aby nie połączono tego faktu z moją osobą.
Te praktyczne szczegóły układały się same gdzieś w zakątku mózgu, a we mnie wzbierało teraz głębokie wzruszenie. Był chory, ale emanowała z niego siła, zarówno duchowa, jak i cielesna. Czułem ten sam gorący, niemal święty wstrząs, co w dniu, gdy stanąłem przed ogromnym pomnikiem Abrahama Lincolna. Kiedy tak patrzyłem na niego, leżącego z szalem okrywającym nogi i bezwładną lewą stroną ciała, przypominał mi jeszcze inną statuę: zranionego Lwa z Lucerny. Miał w sobie tę samą siłę i godność, nawet w chwili słabości. „Gwardia umiera, ale się nie poddaje”.
Gdy wszedłem, podniósł wzrok i obdarzył mnie ciepłym, pobłażliwym i przyjaznym uśmiechem, który nauczyłem się naśladować. Zdrową ręką uczynił gest, abym się zbliżył. Odpowiedziałem mu identycznym uśmiechem i podszedłem. Uścisnął mi dłoń z zaskakującą siłą i rzekł ciepło:
— Nareszcie mogę pana poznać.
Mówił nieco niewyraźnie, choć nie widziałem nieruchomej części jego twarzy.
— Czują się zaszczycony i szczęśliwy, że mogę pana poznać, sir. — Musiałem się pilnować, żeby nie naśladować tej niewyraźnej mowy paralityka.
Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu i uśmiechnął się szeroko.
— Coś mi się wydaje, że już mnie pan poznał. Spojrzałem po sobie.
— Starałem się, sir.
— Starałem się? Udało się panu. Bardzo dziwnie jest patrzeć na siebie z boku.
Z nagłą i bolesną falą współczucia zrozumiałem, że emocjonalnie Bonforte nie zdaje sobie sprawy z własnego wyglądu. Uważa mój obecny wygląd za swój, a wszelkie zmiany przypisuje jedynie chorobie, uważa za tymczasowe i niewarte odnotowania.
— Może pan się trochę poruszać po pokoju, sir? Chciałbym obejrzeć pana… nas. Choć raz chcę spojrzeć na siebie oczami publiczności.
Wyprostowałem się zatem, przeszedłem po pokoju, powiedziałem coś do Penny. Biedulka patrzyła to na mnie, to na niego i miała coraz bardziej oszołomiony wyraz twarzy. Wziąłem kartkę papieru, podrapałem się po szyi i potarłem po podbródku, wyjąłem buławę spod ramienia i zacząłem się nią bawić.
Obserwował mnie z zachwytem. Na bis stanąłem pośrodku dywanu i wygłosiłem jedną z jego najlepszych mów, nie starając się powtarzać jej słowo w słowo, lecz interpretując, pozwalając, by grzmiała i toczyła się, tak jak on by to uczynił… i zakończyłem dokładnie tak, jak zrobił to on:
— Niewolnika nie można uwolnić, jeśli nie uczyni tego sam. Nie można też wziąć w niewolę człowieka wolnego… Wszystko, co możecie mu zrobić, to zabić go!
Przez chwilę trwała cudowna, pełna zachwytu cisza, po której nastąpiła delikatna fala oklasków. Sam Bonforte walił w kanapę zdrową dłonią, krzycząc „Brawo!”.
Był to jedyny aplauz, jaki otrzymałem w tej roli. Wystarczył mi.
Potem poprosił, żebym przystawił sobie krzesło i posiedział z nim. Zauważyłem, że spogląda na buławę, więc mu ją podałem.
— Jest zabezpieczona, sir.
— Wiem, jak jej używać. — Przyjrzał się buławie uważnie, po czym zwrócił mi ją bez słowa. Myślałem, że być może zechce ją zatrzymać, ale skoro tego nie zrobił, odwróciłem się w stronę Daka i przekazałem mu ten przedmiot. Potem prosił, żebym mu opowiedział o sobie, przyznając, że nie pamięta żadnego z moich przedstawień, ale widział „Cyrana” z moim ojcem. Wkładał bardzo wiele wysiłku w kontrolowanie nieposłusznego kącika ust i mówił teraz wyraźnie, choć z trudem.
Później zapytał, co zamierzam robić dalej. Powiedziałem, że nie mam jeszcze żadnych planów. Skinął głową.
— Zobaczymy. Mam dla pana miejsce. Wciąż jest jeszcze dużo pracy.
Nie wspomniał o zapłacie, co napełniło mnie dumą.
Zaczęły już nadchodzić pierwsze dane o rezultacie wyborów i wszyscy zwróciliśmy się ku stereowizjerowi. Oczywiście wyniki podawano przez okrągłe czterdzieści osiem godzin, ponieważ światy zewnętrzne i wyborcy niezrzeszeni w okręgach głosowali wcześniej, przed Ziemią. Zresztą i na Ziemi „dzień” wyborów trwał ponad trzydzieści godzin, więcej, niż jej obrót. W tej chwili jednak zaczęliśmy otrzymywać dane z największych, najgęściej zaludnionych rejonów Ziemi. Poprzedniego dnia, gdy uzyskaliśmy wyniki ze światów zewnętrznych, wysunęliśmy się daleko do przodu, ale Rog twierdził, że to jeszcze nic nie znaczy. Ekspansjoniści zawsze byli związani ze światami zewnętrznymi. Najważniejsze było zdanie miliardów ludzi na Ziemi, którzy nigdy jej nie opuszczali i nigdy przedtem o tym nie myśleli.
Potrzebowaliśmy jednak każdego zewnętrznego głosu, jaki mogliśmy dostać. Partia Agariańska na Ganimedzie głosowała za w pięciu z sześciu okręgów, ale ona stanowiła część naszej koalicji. Partia Ekspansjonistów nie rezygnowała natomiast nigdy nawet z pojedynczych kandydatów. Sytuacja na Wenus była nieco bardziej delikatna, ponieważ Wenusjanie podzielili się na tuziny odłamów i odszczepień na podstawie trudnych do pojęcia dla ludzi zasad teologicznych. Pomimo to spodziewaliśmy się wsparcia większości wśród tubylców, jeśli nie bezpośrednio, to później, poprzez koalicję, oraz prawie całkowitego poparcia ze strony mieszkających tam ludzi. Bonforte wzywał do zniesienia restrykcji imperialnej, na podstawie której tubylcy musieli wybierać istotę ludzką, reprezentującą ich w Nowej Batawii. Dzięki temu mieliśmy głosy na Wenus, ale nie wiemy, ile ich straciliśmy na Ziemi.
Gniazda marsjańskie wysyłały na Zgromadzenie jedynie obserwatorów, dlatego na Marsie musieliśmy martwić się tylko o głosy ludzi. Darzono nas sentymentem, ale oni mieli władzę. Pomimo to, przy uczciwym liczeniu, mieliśmy szansę.
Dak wraz z Rogiem pochylali się nad kalkulatorem. Rog wypisał na wielkiej kartce papieru jakiś skomplikowany wzór matematyczny własnego pomysłu. Tej nocy około tuzina wielkich elektronicznych mózgów w całej galaktyce robiło dokładnie to samo, ale Rog wolał własne metody. Pewnego dnia powiedział mi, że może przejść się po okręgu i powęszyć, po czym wrócić i pomylić się we własnych prognozach najwyżej o dwa procent. Wierzę, że tak jest.
Doktor Capek siedział spokojnie, z palcami splecionymi na pokaźnym brzuchu, spokojny i rozluźniony jak glista. Penny krążyła po pokoju, ustawiała prosto stojące przedmioty na skos i odwrotnie, a po drodze serwowała nam drinki. Wydawało się, że nie może patrzeć wprost ani na mnie, ani na pana Bonforte.
Nigdy przedtem nie doświadczyłem nocy, wypełnionych oczekiwaniami na wyniki wyborów. Nie są podobne do niczego innego. Otacza je przytulny, ciągły obłok wyczerpanej namiętności. Doprawdy, nie ma wielkiego znaczenia, jak będą głosować ludzie, wiesz, że zrobiłeś wszystko, co trzeba, jesteś z przyjaciółmi i towarzyszami, a przez chwilę, pomimo ogólnie panującego podniecenia, nie czujesz ani troski, ani zdenerwowania, choć wyniki napływają i napływają, jak kolejne warstwy lukru na cieście.
Nie pamiętam, żebym kiedyś bawił się aż tak dobrze.
Rog podniósł głowę, spojrzał na mnie, potem powiedział coś panu Bonforte.
— Kontynent się waha Amerykanie wyraźnie sondują wodę palcem, zanim w nią wdepną. Ciekawe tylko, do jakiej głębokości.
— Możesz zrobić projekcję, Rog?
— Jeszcze nie. Mamy poparcie zwykłych wyborców, ale w Zgromadzeniu o wszystkim może zdecydować jedynie kilka głosów. — Wstał. — Muszę trochę pobuszować po mieście.
Szczerze mówiąc, to ja powinienem wyjść. Lider musi pokazać się w kwaterze głównej partii w ciągu nocy wyborczej. Ja jednak nigdy tam nie byłem, ponieważ w tak ciasnym miejscu moje wcielenie mogłoby zostać bez trudu rozszyfrowane. W czasie kampanii wymawiałem się „chorobą”, a dziś nie warto było ryzykować. Dlatego to Rog wybierze się do nich, będzie ściskał dłonie, szczerzył zęby i pozwalał rzucać się sobie na szyję tym wszystkim rozszalałym dziewuchom od ciężkiej i nieskończonej papierkowej roboty.
— Wracam za godzinę.
Nawet nasze małe przyjęcie powinno odbyć się na jednym z niższych pięter, tak, aby mogli wziąć w nim udział wszyscy pozostali urzędnicy, zwłaszcza Jimmie Washington. To jednak było niewykonalne bez wykluczenia samego pana Bonforte. Wstałem zatem i oznajmiłem:
— Rog, zejdę z tobą na dół i przywitam się z Jimmiem i jego haremem.
— Hej, nie musisz tego robić.
— Ale wypada, mam rację, czy nie? A przy tym to naprawdę nie jest żaden kłopot ani ryzyko. — Zwróciłem się do pana Bonforte’a. — Co pan o tym sądzi, sir.
— Byłbym panu za to bardzo wdzięczny.
Zjechaliśmy w dół windą, mijając puste, milczące kwatery prywatne, gabinety moje i Penny. Za drzwiami jej gabinetu szalało piekło. Odbiornik stereo, przeniesiony tu dokładnie w tym celu, ryczał na cały regulator, podłoga zasłana była papierami. Wszyscy w najlepsze pili, palili, albo i jedno, i drugie. Nawet Jimmie dzierżył w dłoni drinka, słuchając wyników. Nie pił jednak ani nie palił. Prawdopodobnie ktoś wcisnął mu szklaneczkę do ręki i tak został. Jimmie miał doskonałe wyczucie.
Z Rogiem u boku wykonałem kilka okrążeń, bardzo ciepło i serdecznie podziękowałem Jimmiemu i szczerze przeprosiłem, że czuję się już zmęczony.
— Pójdę rozprostować nieco kości, Jimmie. Przeproś ode mnie ludzi, zgoda?
— Tak jest, sir. Musi pan o siebie dbać, panie premierze.
Wróciłem na górę, a Rog skierował się w stronę publicznych tuneli.
Kiedy zjawiłem się w górnym salonie, Penny powitała mnie z palcem na ustach. Bonforte musiał się zdrzemnąć. Odbiornik ściszono do minimum. Dak siedział przy nim, wypełniając cyframi prognozy Roga na wielkiej kartce. Capek nie poruszył się, skinął tylko głową i wykonał szklanką salut w moją stronę.
Przyjąłem od Penny szkocką z wodą i wyszedłem na pęcherzowaty balkon. Zapadła już noc, zarówno na zegarze, jak i w naturze, i Ziemia widoczna była niemal w pełni, 1śniąc na ciemnym aksamicie usianym gwiazdami jak od Tiffany’ego. Odszukałem Amerykę Północną i próbowałem dostrzec na niej maleńką plamkę, którą opuściłem zaledwie kilka tygodni temu. Bardzo pragnąłem uporządkować moje uczucia.
Po chwili zawróciłem do pokoju. Noc lunarna jest dość przygnębiająca. Wkrótce potem wrócił Rog i bez słowa zasiadł nad swoimi arkuszami. Zauważyłem, że Bonforte też się obudził.
Właśnie zaczęły nadchodzić decydujące wyniki i wszyscy ucichli nagle, pozwalając pracować w skupieniu Rogowi z ołówkiem, a Dakowi ze swoim kalkulatorem. Po długiej, długiej chwili Rog odsunął krzesło.
— I to jest to, Szefie — mruknął, nie podnosząc wzroku. — Wchodzimy. Nie mniej niż siedem miejsc, może dziewiętnaście, może nawet trzydzieści.
— Jesteś pewien? — odezwał się Bonforte po dłuższej chwili milczenia.
— Najzupełniej. Penny, przełącz na inny kanał i zobaczymy, co dostaniemy.
Podszedłem i usiadłem obok Bonforte’a. Nie mogłem mówić. Wyciągnął rękę i ojcowskim gestem poklepał mnie po dłoni. Obaj wpatrywaliśmy się w odbiornik. Pierwsza stacja, którą Penny znalazła, krzyczała:
— …wątpliwości, ludzie! Osiem mózgów mówi tak, Curiac mówi być może. Partia Ekspansjonistów zdobyła większość…
— …potwierdza swoje tymczasowe stanowisko na następne pięć lat. Nie możemy skontaktować się z panem Quirogą, aby uzyskać od niego oświadczenie, ale jego dyrektor generalny w Nowym Chicago przyznaje, że obecnej tendencji nie da się prze…
Rog wstał i podszedł do telefonu. Penny ściszyła odbiornik, aż nic więcej nie było słychać. Dziennikarz nie przestawał poruszać ustami, ale chyba powtarzał tylko innymi słowami to, co już wiedzieliśmy.
Rog wrócił. Penny znów podkręciła głośność. Dziennikarz mówił jeszcze przez chwilę, potem urwał, aby przeczytać coś, co właśnie mu podsunięto, i podniósł głowę z szerokim uśmiechem.
— Przyjaciele i współobywatele! Za chwilę przekażę państwu oświadczenie nowego premiera!
Obraz zmienił się, ukazując moją twarz w czasie wygłaszania zwycięskiej mowy.
Siedziałem tam, napawając się sukcesem, z uczuciami tak mieszanymi, jak to było możliwe, ale czułem się doskonale, doskonale do bólu. Zrobiłem dobrą robotę przy tym oświadczeniu i wiedziałem o tym. Wydawałem się zmęczony, spocony i emanowałem spokojnym triumfem. Wyglądało na to, że mówię z głowy.
Dotarłem właśnie do: „Chodźmy teraz razem, głosząc wszystkim wolność…”, gdy usłyszałem za plecami jakieś zamieszanie.
— Panie Bonforte! — zawołałem. — Doktorze! Doktorze, szybko!
Pan Bonforte szarpał mnie za ubranie zdrową, prawą dłonią i próbował powiedzieć mi coś bardzo ważnego. Nie potrafił, jego biedne usta zawiodły i niezłomna wola nie była w stanie zmusić do pracy nieposłuszne, słabe ciało.
Wziąłem go w ramiona… Wkrótce jego oddech zaczął słabnąć i nastąpił koniec.
Zabrali ciało windą na dół. Towarzyszyli mu Dak i Capek. Ja byłem zbędny. Rog podszedł i poklepał mnie po ramieniu, potem się oddalił. Penny uczyniła to samo.
Znowu wyszedłem na balkon. Musiałem odetchnąć świeżym powietrzem, choć było to dokładnie to samo powietrze, które maszyna pompowała do salonu. Mimo to czułem się lepiej.
Zabili go. Wrogowie zabili go tak bezbłędnie, jakby wbili mu nóż pod żebro. Pomimo wszystko, co zrobiliśmy, ryzyka, jakie podjęliśmy, zamordowali go. Najbrudniejsze morderstwo!
Czułem się martwy wewnętrznie, ogłuszony wstrząsem. Widziałem „własną” śmierć. Widziałem znowu, jak umiera mój ojciec. Rozumiem teraz, dlaczego tak rzadko udaje się uratować jedno z syjamskich bliźniąt. Czułem się pusty w środku.
Nie wiem, jak długo tam stałem. Wreszcie usłyszałem za plecami głos Roga.
— Szefie? Obróciłem się.
— Rog! — zawołałem z naciskiem. — Nigdy więcej mnie tak nie nazywaj. Proszę!
— Szefie — powtórzył. — Wiesz, co musisz teraz zrobić? Wiesz?
Poczułem zawrót głowy i ujrzałem jego twarz jak za mgłą. Nie wiedziałem, o co mu chodzi… Nie chciałem wiedzieć, o czym on mówi.
— Co masz na myśli?
— Szefie… jedna z postaci umiera… ale spektakl trwa. Teraz nie możesz się wycofać.
Bolała mnie głowa, nie mogłem zogniskować wzroku. Rog zdawał się zbliżać i oddalać ode mnie, jego głos snuł się wokoło.
— …odarli go z szansy dokończenia pracy. Musisz wykonać ją za niego. Musisz go wskrzesić!
Potrząsnąłem głową i ogromnym nakładem sił wziąłem się w garść.
— Rog, nie wiesz, co mówisz. To okropne, wręcz groteskowe! Nie jestem mężem stanu. Jestem cholernym aktorem! Robię miny i rozśmieszam ludzi. Tylko do tego się nadaję.
Ku mojemu przerażeniu usłyszałem, że wypowiedziałem te słowa głosem Bonforte’a.
Rog spojrzał na mnie.
— Wydaje mi się, że do tej pory szło ci świetnie. Próbowałem zmienić głos, usiłowałem odzyskać kontrolę nad sytuacją.
— Rog, jesteś zdenerwowany. Kiedy się uspokoisz, zrozumiesz, jakie to idiotyczne. Masz rację: spektakl trwa. Ale nie w ten sposób. W tym przypadku jedyną właściwą reakcją będzie twoja promocja. Wygraliśmy wybory, masz większość, teraz musisz jedynie przejąć urząd i ciągnąć nadal tę robotę.
Spojrzał na mnie i ze smutkiem pokręcił głową.
— Zrobiłbym to, gdybym mógł, przyznaję. Ale nie mogą. Szefie, czy pamięta pan to zamieszanie na spotkaniach komitetu? Tylko pan trzymał ich na wodzy. Cała koalicja egzystowała wyłącznie dzięki sile osobowości i przywództwu jednego człowieka. Jeśli pan teraz nie zostanie z nami, nie będzie kontynuował dzieła, dla którego on żył… i umarł… wszystko się rozleci.
Nie miałem żadnego argumentu, żeby mu odpowiedzieć. Być może ma rację… Przez ostatnie półtora miesiąca miałem okazję obserwować tryby napędzające politykę.
— Rog, nawet, jeśli to, co mówisz, jest prawdą, twoja propozycja jest niewykonalna. Z trudem udało nam się przebrnąć przez cały ten cyrk, pokazywałem się publicznie wyłącznie w starannie wyreżyserowanych okolicznościach. Omal nas nie przyłapali i dobrze o tym wiesz. Ale powtarzać to bez przerwy dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku, jeśli cię dobrze zrozumiałem… nie, to niewykonalne. To po prostu niemożliwe. Nie potrafię tego zrobić!
— Potrafisz! — Pochylił się w moją stronę i rzekł z mocą: — Rozmawialiśmy już na ten temat i znamy zagrożenie równie dobrze, jak ty. Istnieje jednak szansa, że uda ci się utrzymać w tym wcieleniu. Na początek dwa tygodnie w przestrzeni, do licha, niechby i miesiąc, jeśli trzeba! Przez cały czas będziesz się uczył, czytał jego dzienniki, pamiętniki z lat chłopięcych, notesy, będziesz nasiąkał tą wiedzą. Wszyscy ci pomożemy.
Nie odpowiedziałem.
— Słuchaj, Szefie — ciągnął. — Nauczyłeś się już, że osobowość polityczna to nie jest pojedynczy człowiek. To cała grupa, związana ze sobą wspólnym celem i wspólnymi przekonaniami. Straciliśmy kapitana naszej drużyny, musimy teraz znaleźć drugiego. Ale drużyna wciąż istnieje.
Na balkonie nagle pojawił się Capek. Nawet nie widziałem, kiedy przyszedł. Odwróciłem się w jego stronę.
— Czy i pan tak uważa, doktorze?
— Tak.
— To pański obowiązek — dodał Rog. Capek odparł powoli:
— Nie ująłbym tego w taki sposób. Mam nadzieję, że pan się zgodzi. Ale, do cholery, nie jestem pańskim sumieniem. Wierzę w wolną wolę, choć może zabrzmi to dziwnie w ustach medyka. — Obejrzał się na Cliftona. — Lepiej niech zostanie teraz przez chwilę sam, Rog. On wie, że teraz wszystko zależy tylko od niego.
Wyszli niemal natychmiast, ale nie dane mi jeszcze było pozostać samemu.
Pojawił się Dak. Ku mojej ogromnej uldze i wdzięczności nie nazywał mnie „Szefem”.
— Cześć, Dak.
— Się masz. — Przez chwilę palił i w milczeniu obserwował gwiazdy. Wreszcie spojrzał na mnie.
— Staruszku, przeszliśmy już razem to i owo. Znam cię i zawsze cię poprę, bronią, forsą, pięścią, kiedy tylko zapragniesz. I nie będę zadawał żadnych pytań. Jeśli zamierzasz nas teraz opuścić, nie pomyślę o tobie ani trochę gorzej. Zrobiłeś, co mogłeś, i okazałeś wielką szlachetność.
— Eee… dzięki, Dak.
— Jeszcze słówko i już mnie nie ma. Pamiętaj jedno: jeśli zdecydujesz, że nie możesz nam pomóc, ten brudny sukinsyn, który go tak urządził, zwycięży. Pomimo wszystko, co razem osiągnęliśmy, to właśnie oni zwyciężą zakończył i wrócił do pokoju.
Czułem, jak wahanie rozdziera mój umysł, a potem po prostu poddałem się fali rozżalenia nad własnym losem. To nie w porządku! Mam własne życie, które chcę przeżyć. Jestem u szczytu moich możliwości, wielkie sukcesy zawodowe wciąż jeszcze na mnie czekają. Nie mieli prawa skazywać mnie na wiele lat, może na całe życie, na pozostawanie anonimowym cieniem w roli innego człowieka. Publiczność zapomni o mnie, agenci także. Z pewnością uznają mnie za zmarłego.
To nie w porządku. Żądają ode mnie zbyt wiele.
Po chwili otrząsnąłem się, próbując nie myśleć. Matka Ziemia wisiała wciąż — niezmieniona i spokojna — na czarnym niebie. Ciekaw byłem, jak tam czczą naszą noc wyborczą. Mars, Jowisz i Wenus także były w zasięgu wzroku, zawieszone niczym medale wśród zodiaku. Nie mogłem, rzecz jasna, dostrzec Ganimedy, podobnie jak odległej kolonii na Plutonie.
Bonforte nazwał je kiedyś Światem Nadziei.
A oni złożyli na moje barki brzemię ożywienia go.
Czy starczy mi sił? Czy mogę sprostać jego szlachetnym zamiarom? Czego by ode mnie zażądał? A co uczyniłby on, Bonforte, gdyby znalazł się na moim miejscu?
Ktoś poruszył się cicho za moimi plecami. Obejrzałem się. Za mną stała Penny. Objąłem ją wzrokiem.
— Teraz ciebie tu przysłali? Masz mnie przekonać, przebłagać?
— Nie.
Nie powiedziała nic więcej i wydawało się, że ode mnie także nie oczekuje odpowiedzi. Nie patrzyliśmy na siebie. Milczenie przeciągało się. Wreszcie sam je przerwałem:
— Penny? Jeśli spróbuję… pomożesz mi? Nagłym gestem zwróciła się w moją stronę.
— Tak! O, tak, Szefie. Pomogę!
— Zatem spróbuję — wyszeptałem z pokorą.
Napisałem to wszystko około dwudziestu pięciu lat temu, usiłując wydobyć się z oszołomienia. Próbowałem opowiedzieć całą prawdę. Nie oszczędzałem siebie, ponieważ i tak słowa te są przeznaczone jedynie dla moich oczu i mojego terapeuty, doktora Capka. Jak dziwnie jest odczytywać po upływie ćwierćwiecza szalone i pełne wzruszeń słowa tamtego młodego człowieka. Pamiętam go, ale z trudem jedynie pojmuję, że to ja nim byłem. Moja żona Penelopa twierdzi, że pamięta go lepiej niż ja, i że nigdy nie kochała nikogo innego. Oto jak zmienia nas czas.
Znajduję, że lepiej pamiętam „wczesne” życie Bonforte’a niż moje własne, rzeczywiste życie dość żałosnej istoty nazwiskiem Lawrence Smith, która lubiła się przedstawiać jako „Wielki Lorenzo”. Czy to oznacza, że zwariowałem? Może mam schizofrenię? Jeśli tak, szaleństwo to było konieczne do wywiązania się z roli, jaką odgrywałem, ponieważ aby Bonforte mógł żyć na nowo, nieszczęsny aktor musiał ulec zniszczeniu — na zawsze.
Wariat czy nie, mam świadomość, że on kiedyś istniał i że to ja nim byłem. Nigdy nie odniósł sukcesów jako aktor, naprawdę, choć czasem wydawało mu się, że jest o krok od prawdziwego szaleństwa. Nawet własne zejście ze sceny zaaranżował zgodnie z rolą. Gdzieś jeszcze mam pożółkły wycinek z gazety, opisujący, jak znaleziono jego ciało w pokoju hotelowym w Jersey City. Zmarł z przedawkowania środków nasennych, zażytych przypuszczalnie w ataku rozpaczy.
Jego własny agent przyznał, że Lorenzo od wielu miesięcy nie dostał żadnej roli. Osobiście uważam, że nie powinni wywlekać na światło dzienne faktu, że był bezrobotny. Bardzo nieprzyjemne stwierdzenie, żeby nie powiedzieć uwłaczające. Data wycinka stanowi świadectwo, że w czasie tamtej kampanii wyborczej nie było go ani w Nowej Batawii, ani gdziekolwiek indziej.
Podejrzewam, że należałoby ten świstek spalić.
Ale nie ma już nikogo, kto wiedziałby o zamianie — z wyjątkiem Daka i Penny, oraz ludzi, którzy uśmiercili ciało Bonforte’a.
Od tego czasu wiele razy przyjmowałem i oddawałem urząd, a teraz podejrzewam, że jest to już moja ostatnia kadencja. Po raz pierwszy zostałem odsunięty, gdy udało mi się wprowadzić do Zgromadzenia wszystkich naszych pozaziemskich sojuszników: Marsjan, Wenusjan i tych z Zewnętrznego Jowisza. Mimo to oni pozostali, a ja wróciłem. Cóż, ludzie są w stanie przyswoić pewną liczbę reform naraz, potem potrzebują odpoczynku. Tak naprawdę nie chcą żadnych, ale to żadnych zmian, a ksenofobia jest zakorzeniona bardzo, bardzo głęboko. Idziemy jednak ramię w ramię z postępem — inaczej nigdy nie sięgniemy ku gwiazdom.
Ciągle zadaję sobie to samo pytanie: co zrobiłby Bonforte na moim miejscu? Nie mam pewności, czy moje odpowiedzi zawsze były właściwe, chociaż sadzę, że jestem absolutnym ekspertem w dziedzinie jego prac i to na skalę wszechświata. Próbowałem jednak pozostać wiemy jego postaci i swojej roli. Kiedyś, dawno temu, ktoś — może Voltaire? — powiedział: „Gdyby Szatan miał kiedykolwiek zastąpić Boga, musiałby uznać za słuszne przyjęcie atrybutów boskości”.
Nigdy nie żałowałem utraconego zawodu, choć tak naprawdę nigdy go nie utraciłem. Willem miał rację — istnieją inne rodzaje aplauzu, niż oklaski. Dobrze zagrana rola zawsze napełnia wewnętrznym ciepłem. Wydaje mi się, że próbowałem stworzyć doskonałe dzieło sztuki. Może nie całkiem mi się to udało, ale mam nadzieję, że mój ojciec byłby ze mnie zadowolony.
Nie. Nie żałuję niczego, choć może jako komediant czułem się szczęśliwszy — a na pewno lepiej sypiałem. Istnieje jednak coś takiego jak wzniosła satysfakcja, płynąca z całkowitego poświęcenia się pracy dla dobra wielu miliardów ludzi.
Może ich życie nic nie znaczy w obliczu kosmosu, ale mają uczucia. I potrafią cierpieć.