19

Dwaj źli niewolnicy popychali Kari i Armasa przed sobą. Dziewczyna, która wiedziała już, dokąd zmierzają, ze strachu drżała na całym ciele. Pociechy Armasa na nic się nie zdały. Zresztą w jaki sposób on mógł ją pocieszać, był przecież równie bezradny jak ona.

Dławiący odór szarpał płuca i sprawiał, że Armas czuł się brudny na całym ciele.

Dopchnięto ich do jednej z lodowatych pięknych kobiet, na widok Armasa oczy jej się zwęziły.

– Obcy? – zawołała przenikliwie. – Czyżbyście, idioci, pojmali Obcego?

Mężczyzna, połyskujący równie metalicznie i tak samo przypominający gada jak kobieta, wyszedł do niej czym prędzej.

– To może okazać się bardzo korzystne – rzekł przymilnie. – Poza tym nie jest to Obcy czystej rasy, lecz jeden z ich bękartów, ale przyjrzymy mu się, potorturujemy, potem zabijemy i zrobimy mu sekcję, żeby lepiej ich poznać. Oczywiście najpierw wyciągniemy z niego wszystko, co wie o swoich towarzyszach.

– Nic ode mnie nie wydobędziecie – oświadczył Armas z mocą.

– Doprawdy? Nie musimy cię nawet dręczyć, słowa z twoich ust i tak popłyną jak wodospad.

– Nigdy w życiu.

Mężczyzna obojętnie wzruszył zielononiebieskimi ramionami.

– Zamiast ciebie będziemy dręczyć twoją kochankę.

– Ach, nie! – jęknął Armas i objął Kari.

Kobieta natychmiast oderwała ich od siebie.

– Chodźcie teraz! – rozkazał mężczyzna. – To we Własnej Osobie zapewne pragnie ujrzeć Obcego, który znalazł się w jego mocy.

To we Własnej Osobie? Armas pobladł wyraźnie, choć był również ciekaw. Jego reakcja jednak była niczym w porównaniu z tym, jak zareagowała Kari: zanosząc się przeraźliwym krzykiem, usiłowała się wyrwać i uciec, tamci jednak mocno ją trzymali.

Pojawiło się jeszcze dwoje, żeby sprawdzić, co się dzieje. Armas na ich widok doznał prawdziwego szoku. Oni również błyszczeli jak łuski na ciele węża, lecz ciała nowo przybyłych, mężczyzny i kobiety, znajdowały się w stanie rozkładu. Piękne rysy się wykrzywiły, paznokcie były dłuższe niż ptasie szpony, oboje utracili całe swoje piękno.

Oni przebywają tu dłużej, uświadomił sobie wstrząśnięty Armas. Zrozumiał teraz, skąd płynie smród. To cuchnęły opary sączące się również do tego pomieszczenia. Nie były to siarczane gorące źródła, ten zapach był ostry, wywołujący mdłości, niepodobny do żadnych innych.

– Nie wiedziałem, że ciemna woda jest gorąca – powiedział głośno, za co kobieta natychmiast uderzyła go w twarz. Pozostałe istoty przyglądały mu się zdumione, jak gdyby zastanawiały się, ile on może wiedzieć.

Nagle nadbiegli dwaj źli niewolnicy, prowadząc między sobą kobietę. Widoczne było, że bardzo się spieszą.

Mniej więcej tak musiał wyglądać Tengel Zły, pomyślał Armas, tak opisywał go Nataniel, jakież to obrzydliwe! Kobieta nie wyglądała na więźniarkę, przeciwnie, przynieśli jej szklankę czarnej wody. Opróżniła ją łapczywie i powoli na ich oczach zaczęła się przeistaczać w równie lodowato piękną kobietę jak ta, która wyszła im na spotkanie.

Podczas gdy uwaga wszystkich zebranych skupiła się właśnie na niej, Armas czym prędzej podjął próbę skontaktowania się z Ramem. Mógł to zrobić niepostrzeżenie, telefon był maleńki, ledwie widoczny, chłopak udawał też, że szepcze coś do siebie.

– Ram, słyszysz mnie?

– Tak, Armasie, co u ciebie?

Armas postarał się możliwie najkrócej wyjaśnić, że został uwięziony, powiedział też, co widział po drodze.

W głosie Rama dało się wyczuć wyraźne zdenerwowanie.

– Musimy teraz stąd odejść, ale zrobimy, co w naszej mocy, by was uwolnić. Nie wiem tylko, w jaki sposób moglibyśmy wam pomóc. Czym jest To we Własnej Osobie, ten najpiękniejszy?

– Kari twierdzi, że to samo zło. Ja przypuszczam, że to jakaś żywa istota, która od bardzo bardzo dawna raczy się złą wodą, ale to tylko teoria.

– Czy widziałeś już tę istotę?

– Jeszcze nie, ale chyba właśnie do niej nas prowadzą, Kari jest wystraszona do szaleństwa.

– Bądźcie ostrożni i postarajcie się wytrzymać, dopóki nie pospieszymy wam na ratunek, chociaż nie bardzo wiem, w jaki sposób mogłoby się to udać.

– Rozumiem. Drzwi się otwierają, muszę kończyć. Ach, ale… ale…! Na Święte Słońce, cóż to jest takiego?

Rozmowa została przerwana. Armas po prostu zaniemówił, a poza tym Ram znalazł się poza obszarem, na którym mogli się ze sobą komunikować.

Armas wpatrywał się w zjawisko wyłaniające się z cuchnących oparów. Nie wierzył własnym oczom. Czy to żywa istota? Tak, oddychała, ciężko, z wysiłkiem czerpiąc oddech.

W jednej chwili zrozumiał, dlaczego nazywano ją Tym we Własnej Osobie. Nie miał też wątpliwości, że oto ma do czynienia ze skondensowanym złem, ale… „najpiękniejszy”?

Armas musiał odwrócić głowę, nie miał sił dłużej na to patrzeć.


Gdy z wolna zaczął dochodzić do siebie, popatrzył na zjawisko siedzące za czymś, co mogło przypominać zagłębienie dla orkiestry. W ustach czy też tym, co musiało być ustami, tkwiła mu gumowa rurka ciągnąca się dalej do sąsiedniego pomieszczenia za szklaną ścianą. Kari wspominała mu o tym pokoju. Tam unosiły się jeszcze gęstsze opary i właśnie stamtąd bił ów straszny smród.

Co się ze mną stanie tutaj, tak blisko centrum wszelkiego zła? zastanawiał się Armas. Jak zdołam uniknąć jego wpływu, nie stając się niewolnikiem najgorszego rodzaju? Och, oby Święte Słońce i szafir zapewniły mi dostateczną odporność!

To coś, co tkwiło przed nim, było rozmyte i trzęsło się jak galareta, w masie błyszczących łusek, zielonych, niebieskich i czarnych, ledwie dało się odróżnić głowę. Para złośliwych oczek błyskała pośrodku, źrenice przypominały kozie, poza oczami jednak ta twarz nie miała żadnych konturów, gdyby nie rurka, nie dałoby się dopatrzyć nawet ust. Istota miała też członki, choć ich istnienia należało się raczej domyślać, wyglądały na uwstecznione jak u padalca, a gdy Armas przyjrzał się jej uważniej, odkrył, że całe ciało tej istoty ma w sobie coś wężowatego. Trudno było jednak to stwierdzić w tej niesamowitej bezkształtnej masie.

Chmura oparów pogrążyła nagle pomieszczenie we mgle, klęcząca na podłodze Kari zaniosła się kaszlem, nie przestając przy tym drżeć ze strachu. Odór był już teraz nie do wytrzymania, lecz Armas zacisnął zęby i wykorzystał okazję, że nikt go nie widzi, i wezwał Marca. Bez nadziei na odpowiedź, lecz jego rozpacz była tak głęboka, że chwytał się każdej możliwości ratunku.

Ale niespodziewanie nadeszła odpowiedź, wśród trzasków rozległ się bardzo niewyraźny głos Marca, jego specyficzny melodyjny akcent.

Armas, połykając w pośpiechu końcówki słów, szeptem przedstawił mu sytuację i dokończył:

– Wydaje mi się, że tego nie przeżyjemy. Słuchaj więc uważnie: z wysokich szczytów w dół stromego skalnego zbocza za pałacem biegnie rurociąg. Wydaje mi się, że tamtędy właśnie płynie ciemna woda.

Marco odpowiedział:

– Znajdujemy się teraz wysoko, właśnie za takimi szpiczastymi wierzchołkami, o których mówisz.

– Tak blisko?

– Dlatego możemy się słyszeć. Armasie, to, co teraz mówisz, jest dla nas niezmiernie ważne. Czy potrafiłbyś to zwizualizować? Przekazać mi myślą obraz?

Ponieważ Armas nie odpowiedział, Marco ponaglił go:

– Jesteś Obcym, Armasie, stać cię na o wiele więcej, niż sam wiesz.

– Tak, teraz już zdaję sobie z tego sprawę. Chyba zrozumiałem. W każdym razie spróbuję.

Popatrzył zdenerwowany na strażników, stojących między nim a drzwiami, lecz oni wydawali się nie zwracać na niego uwagi. Czekali na to, co zrobi przerażająca istota.

Armas mógł więc próbować. Zaczął myśleć obrazami i wysyłał je Marcowi: najpierw wyobraził sobie dolinę, w której się znajdował, pałac, rurociąg, stromo opadający w dół z gór. Potem zaczął myśleć o kolejnych pomieszczeniach, przez które szli.

– Doskonale, Armasie! – usłyszał spokojny głos Marca.

To dodało mu sił. Przekazywał obraz strasznego pomieszczenia wraz z budzącą obrzydzenie potworną figurą i oparami wydobywającymi się z sąsiedniego pokoju. Próbował nawet opisać zapach.

– Masz rację, Armasie, to ciemna woda. Źródło samo w sobie nie jest niebezpieczne, otacza je spokój, ta istota jednak, która kiedyś musiała być zwykłym człowiekiem, piła wodę i zbudowała ten pałac. To ona jest przyczyną wszelkiego zła w Górach Czarnych, stała się jego uosobieniem. To ją trzeba unicestwić. Tego nie jesteśmy w stanie zrobić ani ty, ani ja. Ale postaramy się zapamiętać twoje słowa. Wytrzymaj, jasna woda może was uratować.

– Czy odnaleźliście źródło?

Ale Marco roześmiał się z goryczą.

– Ach, nie, ledwie zaczęliśmy go szukać.

W tych słowach nie było wiele nadziei.

Armas bał się powiedzieć coś więcej, opary nie były już takie gęste.

Do jakiego stopnia miały na niego wpływ? Rozumiał przecież, że wdycha zło w najczystszej postaci. Na ile okaże się silny?

Nie miał jednak czasu, by dłużej się nad tym zastanawiać, bo wszyscy teraz wyłonili się już z mgły. Nie było ich wprawdzie tak wielu, bo tylko nielicznych dopuszczano przed oblicze samej świętości. Oprócz niego samego, Kari i Tego we Własnej Osobie znajdowała się tu jeszcze ta śliska jak węgorz kobieta i mężczyzna, którzy pierwsi ich przyjęli.

Przez drzwi zajrzał jeden z niewolników. Armas zauważył jakiś błyskawiczny ruch Tego we Własnej Osobie, jak gdyby potworna istota strzyknęła śliną w swego sługę, a ten, wijąc się w konwulsjach, upadł na podłogę. Drzwi zamknęły się akurat w momencie, gdy niewolnik zaczął się rozpływać na jego oczach.

Armas nie mógł pojąc, w jaki sposób ta istota, rodem wprost z koszmaru sennego, mogła splunąć, mając w ustach gumową rurkę. Może zresztą zrobiła coś innego, wszystko stało się niesłychanie prędko.

W każdym razie wstrząsnęło to Armasem do głębi, bliski był kompletnej utraty nadziei.

A miało być jeszcze gorzej.

Galaretowata masa otworzyła usta, gumowy wąż wypadł z nich i To we Własnej Osobie zaczęło mówić. Jego głos brzmiał jak bulgot.

– Obcy? To miło. Wyciśnijcie zeń wszystko, co wie, ale nie zniszczcie go, sam pragnę tego dokonać. Chcę się z nim zabawić.

Ostatnie słowa brzmiały niewyraźnie, jakby zamierały, trochę tak, jakby ktoś zapomniał nakręcić stary patefon. Być może istota traciła siły.

Dwoje podwładnych popatrzyło na siebie z przerażeniem pomieszanym z radością. Armasa od ich spojrzenia oblał zimny pot, domyślał się, że on z tej zabawy nie będzie miał żadnej przyjemności.

– A dziewczyna?

Obojętny ruch czegoś, co kiedyś być może było ręką, jakby opędzenie się od muchy.

Tak w każdym razie odczytał to Armas.

– Usunąć ich, chcę odpocząć! – rozległo się ciche bulgotanie.

– Czy mamy ich przycisnąć?

– Zaczekajcie… Chcę przy tym być – rozpłynął się głos w najgłębszych basach.

Armasa i Kari wyprowadzono. Wrzucono ich do celi, a pod drzwiami na stałe postawiono straż.

– Armasie, tak się boję i tak strasznie mi przykro, że cię w to wciągnęłam – szeptała roztrzęsiona Kari.

– To moja wina – powiedział chłopak, tuląc ją do siebie. Siedzieli przyciśnięci do ściany. – Nigdy nie powinienem był zostawiać cię samej, odchodzić tylko po to, żeby przynieść jakiś głupi sweter.

– Obejmij mnie mocno, Armasie!

Przysunął jej twarz do swojej.

– Kocham cię, wiesz?

– To moja jedyna radość.

– Moja także.

Ujął jej twarz w dłonie.

– Wszystko będzie dobrze, Kari. Wydostaniemy się stąd, wiem o tym. Obyśmy tylko zdołali się doczekać, aż przyniosą jasną wodę. Potem zabiorę cię do domu, do Królestwa Światła.

– Ale twój ojciec…

– Mój ojciec będzie cię ubóstwiał – uspokajał ją Armas. – Zobaczysz, wszyscy cię polubią.

Kari popatrzyła na niego rozjaśnionym wzrokiem.

– Naprawdę tak myślisz?

– Wiem to na pewno. Nie ma takich, którzy by cię nie pokochali.

Pocałował ją. On, Armas, który nigdy dotychczas nie pocałował żadnej dziewczyny. Był teraz tak szczęśliwy i tak nieszczęśliwy jak nigdy przedtem.

Wiedział przecież, że nie ma dla nich ratunku.

Загрузка...