Pajęczyca, Marie-Christine Galet, rozglądała się wokół przenikliwym wzrokiem.
A więc tutaj jest ten syn czarnoksiężnika! Aż zadrżała na jego widok, nie spodziewała się bowiem, że będzie wyglądał tak niezwykle, tak mistycznie, czy może raczej: mitycznie. Pospieszne spojrzenie, jakie mu posłała przy pierwszym spotkaniu na skraju drogi, nie było, jak widać, wystarczające. Teraz mogła się przyjrzeć lepiej.
Nie podobał jej się ten jego badawczy wzrok. On mnie rozpoznaje, przemknęło jej przez myśl. Chociaż może niedokładnie, to jednak wie, że już gdzieś mnie widział, ale nie może sobie przypomnieć, gdzie.
Ten śmieszny kapitan coś do niej mówił, wiele innych postronnych osób witało ją jak gościa, ale ona nie miała dla nich czasu. Mechanicznie odpowiadała coś kapitanowi, tak dokładnie, jak mogła, ale, nawet jeśli spoglądała też w innych kierunkach, cała jej uwaga koncentrowała się na synu czarnoksiężnika.
Zaprowadzono ją do niezwykle wytwornego pokoju, do którego weszła z wyszukaną elegancją. Pomyślała z wisielczym humorem: Oni powinni zobaczyć moją chałupę w górach, czarną od sadzy, wypełnioną wonią trujących ziół, jak siedzę z rokraczonymi nogami i ogryzam z kości na wpół surowe mięso.
Ale umiała też wczuć się w rolę eleganckiej damy, gdy chciała. Tak jak teraz. Wiedziała, że biel jest piękna i chłodna, ale dzisiaj spod pudrowanej peruki pot spływa strumieniami, a piękna suknia lepiła się do ciała pod pachami i na plecach. Na razie niczego nie było widać, ale musiała się spieszyć.
Gdzieś na piętrze rozległy się jakieś hałasy, Trzaskanie drzwiami, wzburzone glosy.
– Co to za niepokój? – zapytała z rozbawioną miną.
– O, to tylko moi bracia – odparła ta młoda dama, której Pajęczyca tak nienawidziła. Nienawidziła bowiem wszystkich młodych i ładnych dziewcząt, a Taran była poza tym, jej zdaniem, wyjątkowo niebezpieczna.
Hałasy na górze ucichły i w pięknym pokoju można było powrócić do rozmowy. Strzępienie języka bez żadnej wartości, myślała L'Araignee niecierpliwie. Muszę zostać sam na sam z synem czarnoksiężnika! Nie mogę mieć świadków, kiedy będę go zabijać i odbiorę mu te magiczne kamienie!
Zalała ją fala niepokoju. Przeczuwała, że to nie będzie łatwe starcie.
Ale co tam! Czyż ona nie jest największą, czarownicą na świecie? Co on mógł jej przeciwstawić?
Nic. Może jakieś drobiazgi. Nieważne głupstwa!
Na górze znowu wszczęto harmider. To okropne, w tym domu człowiek nie może spokojnie pomyśleć!
Ktoś w wielkim pędzie zbiegł ze schodów. Młody blondyn, aha, to ten! Pamiętała go z pierwszego spotkania. Nikt ważny.
Ta pyskata dziewczyna chciała go zatrzymać, ale wy rwał się jej.
– Muszę wyjść! – wykrztusił. – Muszę na powietrze! Pozostali patrzyli po sobie.
– Co się Villemannowi stało? – dziwiła się ta, którą nazywano Taran.
Nikt nie potrafił jej odpowiedzieć.
Widzieli go przez okno. Stal przy schodach i wciągał głęboko powietrze aż ciężkie przed burzą. Twarz miał białą, wargi pobladłe.
Ta śmieszna mała gąska imieniem Danielle wstała, by do niego pójść.
– Zostaw go na chwilę w spokoju – powstrzymała ją ta cała Taran. – Zrobiło mu się niedobrze od gorąca. Wyjęła chusteczkę i wachlowała nią twarz.
Pajęczyca bardzo by chciała móc się zachowywać tak samo swobodnie, ale, niestety, musiała odgrywać dystyngowaną damę.
Dziwny błysk pojawił się w oczach syna czarnoksiężnika. Dolg miał na imię. Co oznacza to jego pospieszne spojrzenie?
Nietrudno zgadnąć. Rozpoznał ją! Wie, że to ją spotkali na drodze. Zdradził ją chyba ten wyraźny francuski akcent. Nie… Przecież wtedy udawała niemą. Miała też na sobie podróżny kostium.
Głupstwa! Nawet jeśli była teraz inaczej ubrana, to i tak nie miało to wielkiego znaczenia.
Tamta śmieszna gęś wróciła na swoje miejsce, niepewna i przestraszona.
Mon Dieu, co też ten kapitan bredzi! Czy nie mógłby przestać jej uwodzić? Nie miała teraz czasu na takie głupstwa, zwłaszcza że on nie przedstawia dla niej żadnej wartości.
To Dolga pragnęła zdobyć. I to z wielu powodów. Chciała kochać się z nim. Potem go zabić. Ukraść mu szlachetne kamienie. Wyciąć wiele organów z jego ciała, mogły się okazać nieocenione!
Ech, Dolg stal wciąż w drugim końcu pokoju i nie by-la w stanie w żaden sposób go dosięgnąć!
Ale…
Mogła przecież posłać jedno ze swoich zaklęć wraz z demonicznym spojrzeniem, o którym mówiło wielu jej kochanków… Na chwilę przed śmiercią.
Jak postanowiła, tak zrobiła.
Natychmiast odwrócił ku niej głowę, ale wyraz jego oczu sprawił, że kolana się pod nią ugięły ze strachu, jakiego nigdy jeszcze nie przeżyła.
Musiała pospiesznie odwrócić wzrok.
O, do diabla, co to za mężczyzna? Jego niebywale czarne oczy płonęły, ciskały w jej stronę błyskawice tak intensywne, że potworny, nieznany dotychczas lęk chwycił ją za gardło. Mimo woli ręka czarownicy uniosła się do talizmanu, który nosiła na piersi pod bluzką. On dostrzegł ten ruch, zmrużył oczy tak, że zostały z nich tylko szparki.
O co mu chodzi? Czy wie, co ona ma pod bluzką? To niemożliwe! Nie mógł przecież nawet się domyślać, że za brała talizman martwemu rycerzowi, czy kim ten frajer był.
Znowu przerwano jej rozmyślania. Nie, to nie kapitan, w ogóle nie słuchała, co on gada, to jeszcze jeden młody człowiek zbiegł w ogromnym pędzie po schodach.
O ile tamten był blady jak ściana, to ten musiał by, szalony! Gnał niczym ścigane zwierzę, wypadł z domu za trzaskując za sobą drzwi i pobiegł ku bramie.
Cala ta sytuacja zaczynała być w najwyższym stopniu interesująca.
Rozpoznawała młodzieńca. To ten romantyk z głowa w chmurach.
Do pokoju dotarł glos Villemanna:
– Rafael! Dokąd biegniesz? Wracaj!
Tamten jednak nie słuchał, pędził dalej i po chwili zniknął im z oczu.
Wszyscy w pokoju wstali i wyszli na dwór do Villemanna.
– Co się z wami dzieje? – zapytała Taran lekko zniecierpliwiona. – Dostaliście biegunki czy raczej…?
– Nie żartuj, Taran – przerwał jej Villemann udręczonym głosem. – Musimy powstrzymać Rafaela, zanim zdąży zrobić sobie krzywdę.
– Jak mamy go powstrzymać, poleciał przecież niczym wicher – mówiła Taran jak zwykle beztrosko, ale widać było, że teraz jest naprawdę przestraszona. – Co z nim?
Z tobą zresztą też.
Villemann nic tym razem nie powiedział. On też zdawał sobie sprawę z tego, że nie zdołają dogonić Rafaela. – Poślijmy Nera – zaproponował Dolg.
– Oczywiście! Nero! Szukaj! Idź do Rafaela! Szybko, idź! Rafael! Gdzie on jest?
Pies wpatrywał się uważnie w Villemanna. Zadanie? Hurrra!
Z nosem przy ziemi zwierze, ruszyło tropem Rafaela i wkrótce zniknęło na ulicy.
– Jeśli ktoś może przywołać go do rozsądku, to jest to z pewnością Nero – powiedział Villemann.
– Do rozsądku? Dlaczego Rafaelowi brak rozsądku? -zdziwiła się Taran coraz bardziej zniecierpliwiona. – Czy możesz nam to nareszcie wytłumaczyć?
– Teraz nie mogę – uciął jej brat. – Muszę najpierw dojść do siebie.
Villemann zrobił się nagle bardzo dorosły. Nie był to już ten radosny chłopiec, który kołysał się na sznurze na kościelnej dzwonnicy z rozwianym włosem, roześmiany od ucha do ucha ze szczęścia.
Teraz był to mężczyzna. W dodatku głęboko Wieszczę- śliwy i zatroskany o swego przyjaciela.
I o coś jeszcze, o czym jednak nie chciał mówić. Pajęczyca stała z tylu za wszystkimi i czuła, że wybrała jak najgorszy moment. Nikt nie miał dla niej czasu. Wszyscy tłoczyli się wokół tego młodego blondyna imieniem Villemann.
Ona zaś nie przywykła, by ją ignorowano.
Czy nie powinna teraz zawyć jak prawdziwa wiedźma? Czy też musi wykrzyczeć wiązankę okropnych przekleństw, żeby zwrócić na siebie ich uwagę?
W tej właśnie chwili po schodach dosłownie spłynęła jakaś istota o anielskim wyglądzie, ubrana, o zgrozo, od stóp do głów na biało, tak jak Pajęczyca, tylko że tę małą opromieniał jeszcze blask młodości.
Villemann spojrzał w stronę hallu i drgnął na widok przybyłej, jakby chciał uciekać.
– Pójdę poszukać Rafaela – mruknął.
Pajęczyca zauważyła, że Dolg miał ochotę mu towarzyszyć, ale z łatwością odczytała niepokój w jego wzroku, który skierował najpierw na nią, a potem na swoich towarzyszy.
Nie chciał, by zostali tu z nią, sami.
Ukryła uśmiech zadowolenia. Co on sobie wyobraża? Dla niej ta cała reszta jest bez znaczenia. Chce tylko jego. I teraz jest już blisko celu.
Istnieje tylko jedna przeszkoda: Otacza ich zbyt wielu ludzi.
Jak to zrobić, by znaleźć się z nim sam na sam? Myśl, Marie-Christine, myśl!
Rafael otrząsnął się z największego szoku. Dotarł do rzeki i całkiem pozbawiony sił osunął się na ziemię, bardzo daleko od tego potwornego domu.
Nie był w stanie myśleć. Odpędzał od siebie każdą myśl, jaka pojawiała się w jego głowie.
Rzeka ciągnęła go z nieprzepartą siłą. Wabiła. Wiedział, że nigdy nie potrafi zapomnieć tego, co zobaczył.
To prawda, że znal ją zaledwie drugi dzień, ale przecież była odpowiedzią na jego marzenia…
Gwałtownie wciągał powietrze. Znowu osaczyły go złe myśli.
Rafael czuł się strasznie, wciąż bardzo głęboko oddychał, to trochę pomagało. Wszystkie jego marzenia legły w gruzach, wszystkie, wszystkie! Nie, nie myśl o tym, nie wracaj do tamtego!
A mimo to potworne obrazy przesuwały się przed oczyma… Nie, zniknijcie!
Rzeka… Szemrząca, tocząca się woda.
Zapomnienie na zawsze. Nirwana pozbawiona wszelkich wizji, bez ponurych obrazów pod powiekami.
Drgnął gwałtownie, gdy mokry pysk wsunął mu się pod pachę.
Nero.
Uszczęśliwiony i dumny, że go znalazł, Nero tulił pysk do policzków Rafaela. Wysoko uniesiony ogon pracował radośnie, a różowy jęzor zwisał niczym krawat.
Wtedy Rafael się załamał, otoczył ramionami kudłaty kark i wybuchnął rozpaczliwym szlochem. Nikt by go tu nie usłyszał, bo rzeka zagłuszała płacz, nikt też go nie widział.
Z wyjątkiem Nera, ale ten przecież niczego nie rozpowie.
Po dłuższej chwili wstał i obaj z Nerem ruszyli w drogę powrotną. A kiedy zobaczyli zdążającego ku nim Villemanna, Rafael pomachał do przyjaciela.
Najgorszy kryzys miał za sobą. Obaj z Villemannem uzgodnili, że niczego nie należy ukrywać.
Burza od dawna krążyła po okolicy, wciąż jednak omijała miasto. Powietrze było nieznośnie gęste i wilgotne, wisiało nad ziemią jak lepka chmura, przesłaniając oko liczne wzgórza.
Kiedy Villemann i Rafael wrócili, goście nadal siedzieli w salonie i prowadzili uprzejmą rozmowę. Pajęczyca była wściekła, wciąż przybywało ludzi, pojawił się na przykład starszy oficer aż kipiący zmysłowością, która, co gorsza, nie do niej była skierowana. Z tym samcem chętnie by spędziła parę chwil.
Z prefektem natomiast nie, źle znosiła jego obecność. A jeszcze gorzej obecność dwóch podstarzałych panien, które też nie wiadomo skąd się pojawiły. (Jakoś nie brała pod uwagę, że sama jest mniej więcej w tym wieku, co obie siostry. Jej się, wydawało, że,jest wiecznie młoda).
Czy powinna poprosić tego Dolga, by towarzyszył jej do gospody, w której się zatrzymała? Może powiedzieć, że obawia się napadu? Albo że boi się burzy. Na dworze pociemniało przecież i gdzieś ponad górami raz po raz rozlegał się daleki grzmot.
Akurat wtedy weszli obaj młodzieńcy z bardzo zgnębionymi minami. Czyżby coś wiedzieli?
Nie, to upokarzające, ale żaden nie spojrzał ani razu w jej stronę.
Rafael stal w milczeniu biały niczym kreda. Pierwszy, zaczął mówić Villemann.
– Kapitanie von Blancke – powiedział. – Bardzo nam przykro, że musimy pana zranić, ale poznaliśmy tę złą siłę w pańskim domu.
Kapitan zamrugał gwałtownie i otworzył usta, żeby zaprotestować, lecz Villemann zdążył się już zwrócić w inną stronę.
– Panie prefekcie, wiemy, kto zamordował Frantzla. A idąc tym tropem zdołamy też pewnie rozwiązać zagadkę śmierci. małżonki pana kapitana.
– Tak, myślę, że tak. Ale coście odkryli? Czy to ma jakiś związek ze stanem szoku, w jakim obaj młodzi panowie dopiero co nam się ukazali?
– Ma, i to wielki. Byliśmy świadkami czegoś… niepojętego. Czegoś tak obrzydliwego i odpychającego, że trudno znaleźć słowa.
Twarz pułkownika zrobiła się purpurowoczerwona. Rozglądał się za jakąś możliwością wyjścia, siedział jednak na kanapie za stołem i po obu stronach miał kogoś, więc trudno byłoby mu się wydostać. Wirginia natomiast poderwała się bezszelestnie ze swojego miejsca, lecz Villemann zdołał ją zatrzymać. Zmusił dziewczynę, by na powrót usiadła.
Zebrani nie rozumieli niczego.
– Kapitanie von Blancke – rzekł Villemann. – Pańska matka mówiła o „pojawieniu się kąsającej żmii”. My sami rozmawialiśmy o tym, jak trudne musiało być pana życie pod dominacją takiej silnej osobowości jak pański ojciec.
– Nonsens – burknął pułkownik. – Chłopak był po prostu niemiłosiernie rozpieszczony. Na tym polega nieszczęście.
Villemann udał, ze tego nie słyszy. Spojrzał tylko na kapitana, któremu dziwnie poczerwieniały uszy.
Mówiliśmy, że dziecku, które ma dominujących rodziców, trudno jest rozwinąć własną osobowość, ale że w następnym pokoleniu znowu może się ta siła odrodzić. I śmialiśmy się na myśl, że to mała Wirginia miałaby być tą osobą obdarzoną silną wolą.
Wirginia prychnęła po dziecinnemu, jakby ta myśl wy dala jej się wyjątkowo głupia.
Wszyscy milczeli. Nawet Pajęczyca słuchała z uwagą Villemann mówił dalej:
Trudno nam było znaleźć jakieś powiązania między wszystkimi zbrodniczymi poczynaniami: zamordowanie pańskiej małżonki, Frantzla, ataki na Danielle, Taran i mnie. Teraz wszystko zaczyna się układać w całość, gdyż znaleźliśmy, jeśli tak mogę powiedzieć, wspólny mianownik.
Umilkł, bo zrobiło mu się niedobrze. Popatrzył błagalnie na Rafaela, ale nie otrzymał od niego żadnej pomocy.
– Proszę mówić dalej – poprosił prefekt bezbarwnym głosem.
Nieszczęsny Villemann westchnął.
– Naszym zdaniem motywy były dwa. Pańska małżonka, panie kapitanie, musiała umrzeć, ponieważ odkryła, co się dzieje w tym domu. W pozostałych przypadkach motywem była zazdrość.
– Co? – zawołała Taran. – Teraz to ja niczego nie rozumiem. Zazdrość? Przecież w grę wchodzą dwie kobiety i dwóch mężczyzn, jak to możliwe? Nie, to się nie trzyma kupy!
Nagle przerwał im zachrypnięty i bardzo zmęczony glos dochodzący ze schodów.
– Owszem, ten miody człowiek ma rację.
– Mamo! – poderwał się kapitan. – Nie powinnaś tutaj przychodzić!
Pułkownik również starał się wstać z kanapy z jakimś nieartykułowanym krzykiem, ale Villemann popchnął go tak, że starszy pan opadł znowu na miejsce.
– Tak jest, mój chłopcze – rzekła pułkownikowa do swego syna. – Teraz prawda wyjdzie nareszcie na jaw. Tak się dobrze składa, że jestem akurat dość trzeźwa, chociaż głowa mi pęka. Ale nie będę już dłużej znosić w milczeniu wszystkich strasznych tajemnic tego domu! Nie możecie mnie na zawsze zamknąć w pokoju ani utopić w alkoholu.
Chwiejnym krokiem podeszła do stołu. Uriel podsunął jej swoje krzesło, na które opadła ciężko.
– Opowiadaj dalej, mój chłopcze – powiedziała do Villemanna. – Ja będę w razie potrzeby uzupełniać.
– Nie musimy tu siedzieć i tego słuchać – oznajmił pułkownik. – Głupie wymysły wyssane z palca!
Villemann ignorował go.
– Żeby od czegoś zacząć, chciałbym się posłużyć słowami pani pułkownikowej: „Mam tylko jednego syna. Pan nie chciał dać mi więcej dzieci”. Sądziliśmy wtedy, że chodzi o Stwórcę, gdy tymczasem pani miała na myśli swego ziemskiego pana, czyli męża, czyż nie?
– Słusznie mówisz, mój piękny chłopcze.
– No i co z tego? – ryknął pułkownik – jakie to może mieć znaczenie, że nie chciałem w domu więcej bachorów i ich krzyków?
– Zdaje się, że nie taki był powód. Proszę mi powiedzieć, pułkowniku von Blancke, jak to było z pańską dymisją ze służby? Twarda ręka wobec podwładnych to w armii nic nadzwyczajnego. Nie dymisjonuje się za to w atmosferze skandalu. Tu w grę wchodziło coś więcej, prawda?
Pułkownik poczerwieniał z wściekłości.
– Ty smarkaczu! Jak śmiesz…?
– Tak jest, było coś więcej, – potwierdziła jego małżonka.
– Zamknij się, babo! – wrzasnął, a zebrani mieli wrażenie, że za chwilę dostanie wylewu. Zerwał się gwałtownie, o mało nie wywracając stołu, i rzucił się do ucieczki. Nikt go nie zatrzymywał, nikt się w ogóle nie ruszył, z wyjątkiem Dolga, który stanął na straży przy drzwiach wejściowych. Widząc, że nie uda mu się wymknąć, pułkownik odwrócił się na pięcie i pobiegł na piętro.
– Czy tamtędy można się wydostać z domu? – zapytał prefekt.
– Nie – odparła pułkownikowa zmęczonym głosem. – Nigdzie stamtąd nie wyjdzie.
Taran nie była w stanie dłużej milczeć.
– Myślicie, że ten stary, śmierdzący kozłem samiec…
– Zaraz się o tym dowiemy – powiedział prefekt tak spokojnie i cicho, że słuchającym ciarki przeszły po plecach. – Prawda, pani von Blancke?
– Owszem, zaraz się dowiecie – potwierdziła.
– Babciu, ja muszę wyjść, mam pilną sprawę – wtrąciła Wirginia ochrypłym głosem.
Twoja sprawa może zaczekać – ucięła starsza pani tak ostrym tonem, że wszystkich to zdumiało. To znaczy wszystkich z wyjątkiem Rafaela i Villemanna. – Na czym to skończyliśmy? Aha, na tak zwanej dymisji mego męża, dymisji w niełasce, dodajmy. Otóż on chciał mieć syna, do tego właśnie celu byłam mu potrzebna. Kiedy już dostał, czego pragnął, nigdy więcej nie odwiedził mojej sypialni. A przecież urodziłam dziecko jakiś czas temu… Zabawiał się natomiast z młodymi, czternaste-, piętnastoletnimi żołnierzykami, pozostającymi pod jego komendą. Jeśli o mnie chodzi, to mógł sobie spokojnie robić, co chciał, byle tylko ci chłopcy nie byli tak strasznie młodzi! Ale starsi go nie interesowali. Zresztą pewnie bal się ich zaczepiać. I tak to trwało aż do chwili, gdy któryś z tych chłopców, powiedziałabym: małych dzieci, nie chciał się poddać jego zabiegom. Malec został zachłostany na śmierć, z wściekłości, lecz także ze strachu, 2e teraz prawda wyjdzie na jaw. Ale prawda została ujawniona i tak; po czym mój moki został zdymisjonowany.
Po tych słowach zaległa ciężka, przygnębiająca cisza. Wielu ze słuchających miało łzy w oczach. Pułkownikowa podjęła swoją opowieść:
– Jak większość takich zdarzeń w armii, sprawa została zatuszowana. Mój mąż natomiast chodził po domu jak zwierzę w klatce, najwyraźniej męczył się dużo bardziej niż ja, która w tym czasie zostałam zamknięta w pokoju. Czy ktoś mógłby mi podać jakiś kieliszeczek?
Kapitan wstał.
– Już, już, mamo – rzekł głosem jakby nabrzmiałym od łez.
Wszyscy się zastanawiali, ile ten człowiek wiedział już przedtem. Z pewnością w garnizonie słyszał rozmowy na temat sprawy pułkownika, ale może wolał przymykać oczy na tę hańbę? Chodziło przecież o jego własnego ojca, którego on się poza tym strasznie bal. Teraz kapitan z wyraźną niechęcią słuchał opowiadania matki.
– Po jakimś czasie odkryłam, że on musztruje chłopca z sąsiedztwa i naszą wnuczkę Wirginię. Nazywał ich Franta i Fritzl. Robił to przez kilka lat, niby to w zabawie. Ale chłopiec zaczął mu się wymykać z rąk, nie chciał tu więcej przychodzić, płakał i protestował za każdym razem, kiedy rodzina zmuszała go, by szedł się bawić z Wirginią. Aż pewnego dnia…
Umilkła na chwilę, po czym podjęła ochrypłym głosem:
– Pewnego dnia nakryłam Wirginię. Stała i jak nieprzytomna wpatrywała się w okno pokoju mego męża z jakąś odpychającą, pełną błogości, a zarazem wściekłą, miną. To było okropne.
– Babciu, co ty wygadujesz? To przecież kłamstwo – wyszeptała Wirginia przerażona.
– Ohyda! – wykrzyknęła Milly.
– Nie większa niż zachowanie twoje i twojej siostry. Sypiacie z moim synem, ze służącymi, pożarłybyście każdego chłopa, jaki tylko się napatoczy – wybuchnęła pułkownikowa.
– Nigdy w życiu nie słyszałam podobnych obelg!
– Ciocia Milly ma rację – wtrąciła Wirginia. – Nie można wierzyć słowom pijanych ludzi. Wszyscy wiedzą przecież, że ja trzymam się z daleka od wszelkiej niemoralności…
– Nie jestem pijana – rzekła pułkownikowa stanowczo.
– No więc kiedy Wirginia zobaczyła mnie tam przy oknie, natychmiast spłoszona uciekła…
– Wcale nie, mnie tam wcale nie było, nie wierzcie jej! – wykrzykiwała Wirginia gorączkowo.
Babcia zdawała się jej nie słyszeć.
– Podeszłam do okna i zobaczyłam mego męża inflagranti z nieszczęsnym chłopcem, który płakał rozpaczliwie. Ale akurat wtedy przybiegły moje okropne opiekunki i zabrały mnie do… więzienia – zakończyła z goryczą.
Wirginia załamywała ręce. Choć to może nie do wiary, udało jej się wycisnąć z oczu kilka łez.
– O, Rafaelu – zwróciła się błagalnie do skamieniałego młodzieńca. – Rafaelu, ty wiesz, że nie mogłam być zamieszana w coś tak okropnego jak to, o czym opowiada moja nieszczęsna, nieobliczalna babcia. Ty przecież wiesz, Jaka czysta i niewinna jest twoja przyjaciółka Wirginia.
Rafael odwrócił się od niej z niechęcią.
– Przestańcie się zajmować tą okropną dziewczyną!
– wybuchnęła Taran. – Powiedzcie nam raczej o atakach na nas! I o tym, co się stało z żoną kapitana.
– O tym właśnie mówię – oświadczyła pułkownikowa.
Wirginia wpadła w histerię.
– Ja nie chcę tego słuchać! – krzyczała, próbując się wyrwać Taran i Urielowi, którzy musieli mocno ją trzymać. Kiedy zrozumiała, że jej się to nie uda, starała się zagłuszyć słowa babki, wołając: – Ona kłamie, to nieprawda, ona wszystko zmyśliła!
W końcu Taran musiała usiąść dziewczynie na kolanach, Uriel i Villemann trzymali ją za ręce i nogi, a prefekt zakrywał ręką jej usta.
Głośny grzmot jeszcze powiększył zamieszanie. Kiedy w końcu wszystko umilkło, pani pułkownikowa von Blancke podjęła opowiadanie śmiertelnie zmęczonym głosem.
– Wkrótce po tych wydarzeniach młody Frantz zniknął. Wirginia chodziła i powtarzała wszystkim, że uciekł, a uczynił to z nieodwzajemnionej miłości do niej. Nie wierzyłam w tę miłość wtedy-i nie wierze, teraz. W jakiś czas potem jednak, niezbyt długo po zniknięciu chłopca, mego męża ogarnął jakiś wielki spokój. Przestał chodzić nocami po pokoju tam i z powrotem, A Wirginia… Tak, ona była tą małą, cnotliwą, niewinną panienką, którą mieliście dopiero co okazję poznać. Chociaż zdawało mi się czasami, że gdy jej nikt nie widzi, miewa ona minę zadowolonego kota. Nie rozumiałam tego. Nie domyślałam się niczego aż do chwili, kiedy przyszła do mnie synowa i opowiedziała mi., co przypadkiem zobaczyła.
– Proszę nie mówić, co widziała pani synowa – rzekła Taran sucho. – Spróbuję zgadnąć. Nieboszczka kapitanowa widziała z pewnością to samo, co dzisiaj musieli zobaczyć Rafael i Villemann, prawda?
Prawdopodobnie – starsza pani skinęła głową. – Ja jednak nie mogłam nic zrobić. Odkryłam na przykład truciznę na szczury w swoim jedzeniu, byłam strzeżona pilnie jak nigdy przez te dwie megiery, którym dzisiaj zdołałam się wymknąć, bo się akurat zdrzemnęły po obiedzie i udało mi się ukraść im klucz. Dosłownie topili mnie w alkoholu, a ja nie miałam siły powiedzieć nie. Ale to tak nawiasem. No, w każdym razie nigdy nie trafiła mi się możliwość przekazania komuś informacji na temat, co się w tym domu dzieje. Czy mogę dostać jeszcze wódki?
Prefekt podał jej bez słowa kieliszek. Opróżniła go kilkoma dużymi haustami, a po jej policzkach spływały łzy.
– Chwileczkę, chwileczkę – wtrąciła Taran. – Siedzę tu i przez cały czas wyobrażam sobie, że to pułkownik jest odpowiedzialny za wszystkie morderstwa i próby morderstwa. Ale to przecież nie tak. Czy to przypadkiem nie… Au, ty mała wściekła jaszczurko! Ugryzłaś mnie, masz źle w głowie czy jak?
– Proszę, niech pani dokończy – rzekła pułkownikowa spokojnie. – To są właśnie słowa prawdy. Ale nieszczęsna miała po kim odziedziczyć złe skłonności. Zarówno po stronie matki, jak i po stronie ojca można znaleźć osoby głęboko dotknięte, jeśli chodzi o erotyczną stronę życia. jej rodzony dziadek i ojciec oraz te dwie rozpustnice, siostry matki…
Musiała przerwać, bo zagłuszały ją gwałtowne protesty. Uniosła rękę.
– Chociaż byłam zamknięta przez wiele miesięcy, a nawet lat, nie jestem ślepa i dobrze widziałam, co się dzieje. Moja synowa popełniła straszny błąd, że was tu sprowadziła, do tego zapaskudzonego gniazda, jakim się stal nasz dom. Musiała tego żałować wielokrotnie. Kiedy jednak przyparła swoją córkę do muru oskarżeniami o kazirodztwo, zachowała się nieostrożnie. Dopiero teraz to zrozumiałam, bo teraz wiem, że to Wirginia zamordowała swoją, matkę.
Dziewczyna zdołała się na chwilę wyrwać trzymającym ją i wrzasnęła:
– Kłamstwo! Ja przecież zawsze byłam ukochaną owieczką babci, więc dlaczego teraz?
W tym momencie prefekt znowu położył jej rękę na ustach.
– No tak – westchnęła Taran. – Teraz rozumiem, czemu Danielle, a potem ja i wreszcie Villemann staliśmy się obiektami gniewu Wirginii. Danielle, pułkownik musiał cię chyba jakoś adorować, prawda?
Danielle zastanawiała się. Sprawiała wrażenie głęboko wstrząśniętej, ale należała chyba do tych, którzy najmniej pojmowali z tego, co tutaj mówiono o potwornościach tego domu.
– Nie, chyba nie, pocałował mnie tylko w rękę i powiedział, że jestem bardzo ładna. Nie potraktowałam tego poważnie, bo miałam wrażenie, że brzmiało nieszczerze.
Taran skinęła głową.
– Mnie też adorował, wiecie państwo, tak po staroświecku. I podarował mi różę. Ale to najwyraźniej wystarczyło, by ta głupia kukła poczuła się zazdrosna. Gorzej jednak było z Villemannem, młody chłopak, urodziwy blondyn!
– Chyba rzeczywiście – westchnął Villemann. – Pułkownik zapraszał mnie nawet do swego pokoju, bo chciał mi objaśnić różne zasady musztry – dodał z drżeniem.
W tym momencie Wirginia wybuchnęła niczym beczka prochu.
– Wcale tego nie zrobił, kłamiesz! Mój dziadek nigdy by cię nawet nie dotknął!
Kiedy uświadomiła sobie, jak podejrzliwie jej się wszyscy obecni przyglądają, uspokoiła się natychmiast i znowu powróciła do roli niewinnej panienki. Ponownie próbowała przeciągnąć na swoją stronę Rafaela.
– Rafaelu, mój drogi, ty, który napisałeś dla mnie taki piękny wiersz. Ty wiesz, że to wszystko to tylko złośliwe kłamstwa, skierowane przeciwko niewinnemu dziecku. Ty wiesz, że jestem czysta jak śnieg, jak promień księżyca, prawda? Rafaelu… mój najdroższy…
Nie był w stanie patrzeć jej w oczy, kiedy mówił cichym głosem:
– Widzieliśmy dzisiaj ciebie i pułkownika. I słyszeliśmy również, ja i Villemann. Ja sam słyszałem, jak wyszydzałaś mój wiersz. Widziałem też, że chętnie godzisz się na to. I nie wymiguj się teraz, nie jesteś żadnym niewinnym dzieckiem, jesteś dorosłą, świadomą wszystkiego, wyrachowaną kobietą. Jesteś najbardziej odpychającą istotą, jaką kiedykolwiek spotkałem.
Te słowa wywołały kolejny wybuch dziewczyny, którą wciąż trzeba było siłą utrzymywać w miejscu. Kapała, bila i gryzła, miotała najokropniejsze przekleństwa, a w końcu krzyknęła:
– Dziadek wam wszystkim za to odpłaci., zobaczycie, on was powystrzela, bo się nade mną znęcacie!
Nie wiadomo, co by jeszcze powiedziała, gdyby prefekt jej ponownie nie zatkał ust.
Kiedy się znowu uciszyło, Taran rzekła:
– My wszyscy troje byliśmy dla niej niebezpieczni, Danielle, Villemann i ja. Pułkownik mógł wybrać któreś z nas! Prefekt jednak kręcił głową.
– I tu Wirginia popełniła błąd. Pułkownik nigdy by pani nie wybrał, panno `Taran, bo pani jest dojrzałą kobietą.
– Tak jest – przyznał Villemann. – Danielle też by nie chciał, bo ma zbyt wyraźne kształty.
Danielle drgnęła i patrzyła na niego wytrzeszczonymi oczyma. Co Villemann chce przez to powiedzieć?
– Natomiast ty, Villemannie, pasowałeś znakomicie – wtrącił Uriel. – Może tylko trochę za stary, ale poza tym niezwykle pociągający. On wybrał Wirginię dlatego, że jest fizycznie tak mało rozwinięta, taka dziecinna, a przy tym taka chętna. Poza tym było mu tak wygodnie. Mogła odgrywać rolę młodego żołnierzyka, sama zaś była oczarowana jego ponurą zmysłowością.
– I na tym nie koniec – rzekł Villemann cierpko.
– Tak jest – potwierdziła Taran. – Zastanawiałam się tylko, dlaczego ona była taka zaszokowana wiadomością o śmierci matki. Przecież już o tym słyszała. Kiedy byliśmy tu z Urielem po raz pierwszy, słuchała nas uczepiona poręczy schodów. Teraz wiem, że jej łzy z powodu, jak nam się wydawało, śmierci matki i Frantzla, to nie były łzy żalu. Płakała z wściekłości., że ciała pomordowanych zostały odnalezione.
– I to my je odnaleźliśmy – rzekł Villemann ponuro. – Jakże ona musi nas nienawidzić!
Rozmawiali tak, jakby Wirginii nie było w pokoju. Ale ona była. Znowu zaczęła się szamotać.
Na dworze rozległ się kolejny grzmot. Nie zagłuszył jednak odgłosu przypominającego strzał, który dał się słyszeć na piętrze.
Wszyscy zamarli. W tym momencie trzymający nieco rozluźnili chwyt i Wirginia zdołała im się wyrwać. Wtedy dopiero w pokoju zapanował chaos.
Podczas tej wielce nieprzyjemnej rozmowy Dolg zachowywał się niezwykle pasywnie, Jego przyjaciele dobrze wiedzieli, dlaczego tak jest. Komplikacje erotyczne nigdy go nie interesowały. Natomiast nie spuszczał z oka obcej damy. Przez cały czas.
Ona również odnosiła się do wydarzeń z dystansem. Nie przeszkadzała tym dziwnym ludziom w załatwianiu swoich ponurych spraw. Poza tym w czasie burzy czuła się zwykle nie najlepiej. Była zbyt wrażliwa, zbyt podatna na energię, którą uwalniały wyładowania atmosferyczne. Przytłaczało ją to niczym potężna fala, działało jej na nerwy, była ociężała i zmęczona.
To niedobry stan.
Pajęczyca czekała jednak na swój czas. Teraz postanowiła, że dość, dłużej czekać już nie może.
Wirginia jak szalona pomknęła schodami na górę, lecz Villemann i prefekt rzucili się za nią i zdołali ją pochwycić za nogi. Dziewczyna zsunęła się po schodach, krzycząc przy tym przejmująco.
Z góry wołały obie amazonki:
– Słyszałyśmy strzał!
Pułkownikowa, opróżniając drugi kieliszek, powiedziała ironicznie:
Tego było trzeba, żeby was nareszcie obudzić.
Strażniczki rzuciły się na nią i zaczęły ją ciągnąć za sobą. W najmniejszym stopniu nie zainteresowały się tym, że siedzi przy stole i właśnie pije. Chodziło im tylko o to, że wyszła ze swego pokoju i znajduje się na wolności.
Kapitan siedział w kącie i głośno zawodził. Obie jego szwagierki, korzystając z okazji, próbowały wybiec z domu.
Ale Pajęczyca była szybsza, zwinnie niczym gronostaj skoczyła ku drzwiom.
– Teraz moja kolej – oznajmiła słodko.
Nawet Wirginia, przytrzymywana przez prefekta i Villemanna, zamilkła na dźwięk jej głosu. Panowie podnieśli ją z podłogi i stała teraz pomiędzy nimi. Nie spuszczała oczu z Francuzki.
– Miejcie się na baczności! – ostrzegł Dolg swoich przyjaciół. – Ta kobieta to nie amatorka jak Wirginia, ona jest o wiele groźniejsza.
– Skąd wiesz? – zapytała Taran.
– Ta kobieta ma na sobie znak rycerskiego zakonu, znak Słońca.
Czy on naprawdę widzi mnie na wylot? pomyślała Pajęczyca.
Dolg oczywiście nie miał takiej zdolności, jednak ostrzeżony przez czerwony kamień doszedł do właściwego wniosku.
Na moment w hallu zaległa kompletna cisza.
– Bardzo bym teraz chciał mieć mój ognisty miecz – mruknął Uriel do ucha Taran, ale oboje stali bez ruchu.
– Tak – odparła równie cicho. – Naprawdę szkoda, że zostałeś pozbawiony anielskości. Można tak powiedzieć? Pozbawiony anielskości?
– Raczej pozbawiony świętości – zachichotał.
– Nigdy chyba nie byłeś świętym – szepnęła i uszczypnęła go w udo. Taran nie potrafiła zachować powagi nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach. I teraz tez przecież naprawdę nie było się z czego śmiać.
Dziewczyna na schodach znowu zaczęła krzyczeć. Pajęczyca uciszyła ją jednym gestem ręki tak, że Wirginia zleciała po stopniach, pociągając za sobą trzymających ją mężczyzn. W ostatniej sekundzie Villemann zdołał się złapać poręczy, ale hałas i tak zrobił się nieznośny.
Dolg zrozumiał, że francuska wiedźma dysponuje wielką siłą. Szepnął po norwesku do Uriela i Taran:
– Zabierzcie ze sobą pozostałą trójkę i wymknijcie się po kryjomu do kuchni, a ja tymczasem skupię jej uwagę na sobie.
– Czy nic ci nie grozi?
– Dam sobie radę – powiedział, dotykając wymownym gestem biodra, na którym nosił pulsujący teraz mocno czerwony kamień – farangil.
– Oczywiście – skinął głową Uriel.
– Prefekt zajmie się rodziną, ja będę miał i tak dość kłopotu z tą kobietą.
Rozumieli to bardzo dobrze.
Skończyli rozmowę. Dolg podszedł do Villemanna i prefekta, którzy właśnie zeszli na dół. Wyjaśnił im krótko, co powinni robić.
Prefekt w lot pojął sytuację.
– Panna Taran mogłaby zaprowadzić swoich kuzynów do domu Bonifacjusza Kempa – szepnął.
– Znakomicie! Villemann, zabierz ze sobą książkę! I Nera, tutaj mogłoby mu się coś stać.
Za plecami całej rodziny i obu strażniczek pułkownikowej pięciorgu młodym udało się wymknąć do kuchni. Wychodzili po kolei, by się to za bardzo nie rzucało w oczy.
Dolg i prefekt zostali sami z całym ambarasem.
Podczas gdy prefekt starał się związać Wirginię, w czym, w imię źle pojętej lojalności wobec panienki, bardzo mu przeszkadzały obie strażniczki, Dolg zwrócił się do Pajęczycy. Hałas panujący w hallu ranił mu uszy.
Nawałnica, która się właśnie rozpętała na dworze, sprawiła, że w hallu było jeszcze ciemniej niż zwykle. Moi przyjaciele przemokną do suchej nitki, pomyślał. Ale jakoś to muszą znieść. Istnieją większe nieszczęścia niż ulewny deszcz.
Napotkał wzrok obcej kobiety w tym samym momencie, gdy prefekt mówił do prawdziwej gospodyni tego domu:
– Nie martwi się pani o swego męża, pani von Blancke? Ten strzał…
Bełkotliwy glos pułkownikowej świadczyło tym, że dama znowu jest pijana. Ludzie nadużywający alkoholu nie potrzebują wiele, by pojawiły się symptomy upojenia.
– Nic podobnego – odparła obojętnie. – Za chwilę mój szanowny małżonek pojawi się na schodach i zacznie wykrzykiwać: „Czy w tym domu nikt się nikim nie przejmuje? Nie słyszeliście huku? Ja się zastrzeliłem!”
Wybuchnęła histerycznym śmiechem, który po chwili przeszedł w szloch.
Dolg podszedł do obcej, która w dalszym ciągu pilnowała wejściowych drzwi.
– Nie wiem, kim pani jest ani skąd pani przychodzi. Proszę jednak, dla jej własnego dobra, by pani zaniechała służby dla rycerzy Słońca. Jeśli nie, sprowadzi pani na siebie jedynie zło.
W jej oczach zabłysło okrucieństwo.
– Ja się bardzo dobrze czuję w służbie zła. Nigdy jeszcze nie miałam okazji służyć mu tak dobrze jak teraz.
– Czego pani szuka? – zapytał Dolg, choć rozumiał, o co jej chodzi.
– Szukam wiele, moje małe złotko! O wiele więcej niż mógłbyś przypuszczać!
– Ja natomiast wiem, czego szuka zakon Słońca – oznajmił chłodno. – Zakon chce zdobyć szlachetne kamienie, pragnie również życia mego ojca i mojego. Czy to by wystarczyło?
Na twarzy obcej kobiety pojawił się wyraz przebiegłości.
– Ja pragnę więcej. Ale odejdźmy od tych awanturników, tutaj nie można spokojnie porozmawiać, człowiek nie słyszy własnego głosu.
Co prawda, to prawda. Obie siostry wykrzykiwały coś histerycznie, kapitan głośno płakał, Wirginia miotała przekleństwa, które bardziej by pasowały jakiemuś żołdakowi w koszarach niż panience z dobrego domu. Nietrudno się domyślić, kto ją tego nauczył. Strażniczki starały się zagłuszyć wszystko swoimi dudniącymi glosami.
Biedny prefekt, pomyślał Dolg.
Skinieniem głowy przyjął propozycję obcej pani i wyszli oboje na wspaniały taras o łukowatych sklepieniach, otwarty w stronę ogrodu. Nie należało mieszać postronnych osób w sprawy zakonu, z tym Dolg musiał uporać się sam.
Na dworze deszcz lał strumieniami, żłobiąc głębokie kanały w ziemi, woda rozpryskiwała się na wszystkie strony. I wtedy od strony ogrodu przybiegł Symeon, służący do wszystkiego, przemoczony, z ubraniem przyklejonym do ciała.
– Co się tutaj dzieje? – zapytał. – Słyszałem strzały.
– Proszę iść i pomóc prefektowi – rzekł Dolg. – To najlepsze, co możesz zrobić dla wszystkich i dla siebie również. Nie przeszkadzaj mu jak te szalone strażniczki i kilka pokojówek. To źle pojęta lojalność.
Chłopak zniknął za drzwiami.
Tymczasem Pajęczyca gorączkowo się zastanawiała, co robić dalej. Bardzo chciała się kochać z tym Dolgiem. Dlatego, że był niezwykle pociągający i taki tajemniczy, niemal mistyczny, a także dlatego, że po wszystkim pragnęła zdobyć jego organy. Z pewnością byłyby niebywale przydatne dla jej czarodziejskich wywarów.
W końcu postanowiła zaatakować, ale uciekła się do podstępu. Przez dłuższą chwilę stała jakby pogrążona w myślach, a wreszcie rzekła stanowczo:
– No cóż. Zdaje mi się, że postawiłam na niewłaściwego konia. Teraz myślę… ze bardziej by mi się opłacało, gdybym się przyłączyła do ciebie.
Dolg spojrzał na nią w zadumie. Farangil ostrzegał intensywnie. Co ona knuje?
– Tylko że ja źle się czuję w służbie zła – rzekł spokojnie.
– Ja też – uśmiechnęła się bezradnie. – Tak tylko plotłam przed chwilą, ale to nieprawda. Prawdą jest natomiast, że posiadam czarodziejskie zdolności…
– Zauważyłem.
– I bardzo bym chciała zobaczyć te szlachetne kamienie, o których tyle gadają rycerze zakonni.
– Straciłaś już okazję obejrzenia szafiru – rzekł Dolg cierpko. Nie miał do niej ani odrobiny zaufania. – Klejnot jest w drodze, został stąd wyniesiony.
Na moment zacisnęła wargi, ale zaraz powiedziała bardzo łagodnie:
– Ale czerwony masz ty?
– Czerwony byłby odpowiedni dla ciebie, jesteś bowiem przesycona złem.
Aha, więc on jednak ma ten kamień, pomyślała Marie-Christine Galet, uśmiechając się ukradkiem. Już ja go teraz wyciągnę. Taki bajeczny mężczyzna, jeśli tylko człowiek zdoła się przyzwyczaić do jego niezwykłych oczu. Chcę, ponad wszystko chcę mieć go w łóżku!
– Skąd ty wziąłeś te swoje oczy? – zapytała kokieteryjnie. – Jesteś trollem czy strzygą?
– Ja wiem, skąd pochodzą moje oczy – powiedział, uśmiechając się tajemniczo. – Ale to moja prywatna sprawa. Nie jestem ani trollem, ani strzygą, jestem dzieckiem moich rodziców, nic więcej. Mam tylko w sobie odrobinę obcej krwi.
Pajęczyca starała się nadać swojej twarzy sympatyczny wyraz.
– Musisz się czuć okropnie samotny…
– Mam wielu bliskich, wspaniałą rodzinę. Wszyscy oni są też moimi przyjaciółmi.
– Mogłabym się jednak założyć, że ukochanej nie masz?
– Ukochanej? A cóż ja bym z nią robił?
– O, to cudowna sprawa, mieć przyjaciela od serca! Chyba jednak kobiety z tego świata bojo, się ciebie, lękają się rysów twojej twarzy. Ale ja nie jestem tchórzliwa, panie Dolgu. Mogłabym zostać twoją najlepszą przyjaciółką, u której mógłbyś zawsze znaleźć wytchnienie.
Dolg patrzył na nią rozbawiony. Uśmiechał się przyjaźnie, choć jego uśmiech był chyba przesadnie uprzejmy i dlatego bardziej upokarzający, niż Pajęczyca byłaby skłonna tolerować. Nigdy w swoim dość już długim życiu nie została tak obrażona przez mężczyznę!
Wcale też nie poprawił sprawy fakt, że Dolg ponowił prośbę, by wróciła do domu i zapomniała o zakonie rycerskim oraz o szlachetnych kamieniach. Powiedział, że nie życzy jej niczego złego, ale że ma wiele innych spraw, nad którymi musi się zastanowić, będzie więc dla wszystkich najlepiej, jeśli ona usunie mu się z drogi.
Te słowa zirytowały ją ponad wszelką miarę. Zrobiła teraz dokładnie to, czego w żadnym razie nie powinna była robić wobec kogoś takiego jak Dolg, ale nie znała przecież jego siły.
Spontanicznie wyciągnęła ku niemu palec wskazujący i z wściekłością w glosie wypowiedziała zaklęcie:
– W imię mego własnego diabla nakazuję ci, byś natychmiast, w tym momencie, padł przede mną martwy!
Dolg błyskawicznie uniósł dłoń wewnętrzną stroną ku Pajęczycy i tym samym zasłonił się przed zaklęciem. Wiedźma L'Araign6e zatoczyła się do tylu i runęła w swojej pięknej, białej sukni na plecy, wymachując bardzo brzydko nogami i obcierając sobie łokcie. Natychmiast jednak się zerwała, przeklinając po francusku tak okropnie, że Dolg dziękował Bogu, iż w tym języku niewiele rozumie.
Kiedy musiała przerwać dla zaczerpnięcia powietrza, rzeki spokojnie:
– Nie chcę cię zabić, zresztą dopóki nosisz na piersiach znak Słońca, nie mógłbym tego zrobić, ale…
Zamilkł. Jej szczere zdumienie przekonało go, że nie zdawała sobie sprawy z siły talizmanu. Musiała go ukraść jakiemuś zakonnemu bratu i Dolg zastanawiał się, w jaki sposób do tego doszło. Ów brat z pewnością już nie żyje. Dolg przeklinał swoją lekkomyślność. Dlaczego nie wziął pod uwagę możliwości, że ona niewiele wie o zakonie? Zrobił poważny błąd, potwierdzał to teraz jej szeroki uśmiech, wyrażający zadowolenie.
Wyciągnął rękę.
Będzie najlepiej, jeśli mi ten znak oddasz.
– I ty w to wierzysz? – parsknęła ze złością, starając się oczyścić z kurzu suknię. Straciła bezpowrotnie całą elegancję, psychicznie też nie czuła się już tak znakomicie jak zaraz po przyjściu tutaj. Głowa pod peruką pociła się niemiłosiernie, więc Pajęczyca drapała się raz po raz, peruka się przekrzywiła i wyłaziły spod niej czarne włosy. Pajęczyca była czerwona z gorąca i złości, suknię miała przepoconą, całą w plamach, pochlapaną zacinającym na taras deszczem.
Prawdziwe ja Pajęczycy uwidaczniało się coraz wyraźniej. Zmieniła taktykę.
– No dobrze, oddam ci talizman, jeśli w zamian dostanę ten czerwony kamień. Czy to rubin?
– Nie – odparł Dolg wyraźnie poirytowany. miał naprawdę tak dużo innych spraw, a stoi tu i traci czas. – Oddaj mi znak Słońca dobrowolnie, bo w przeciwnym razie unicestwię go, a to nie będzie dla ciebie przyjemne.
Pajęczyca zaczynała sobie uświadamiać, że nigdy nie zwabi tego mężczyzny do swojego łóżka. W takim razie pozostaje jej zdobyć kamień. Kamienie. Bo przecież ten niebieski też istnieje. Musi go mieć któryś z krewnych Dolga. Może więc powinna zostawić tego uparciucha i skoncentrować się na innych, słabszych?
O, nie! Nigdy w życiu nie doznała jeszcze takiej porażki i teraz też na to nie pozwoli. Co on sobie wyobraża?
– Wiesz przecież, że mam dość siły, by cię unicestwić – zaczęła.
– Naprawdę?
– Tak. A dopóki mam ten talizman, nie można mi zrobić nic złego. Zapamiętaj sobie, nigdy nie będziesz mógł się czuć bezpiecznie! Mogę cię otruć w przyszłości, której nie będziesz w stanie przewidzieć, mogę sprowadzić na ciebie przekleństwo, kiedy będziesz spal, mogę to uczynić nawet z bardzo daleka, tak że nie będziesz wiedział, jak się bronić, mogę…
– Zapominasz o jednym – przerwał jej. – Zapominasz, że moja ochrona jest silniejsza od twojej.
– A to jakim sposobem? – wybuchnęła, nie panując nad sobą.
– Ech, nie ma o czym mówić. Oddaj mi talizman, to pozwolę ci odejść i zachować wszystkie twoje niebezpieczne umiejętności.
– Więc przyznajesz, że jestem niebezpieczna? – zapytała zadowolona.
– Tak. Dlatego, że jesteś taka głupia.
– Co?!
– Oddaj mi znak. Dobrowolnie. Nie mam ochoty robić ci krzywdy.
– Co ty sobie właściwie wyobrażasz? – rzuciła z taką wściekłością, że słowa aż zaświszczały w powietrzu. W tej samej chwili rozległ się hałas. To prefekt prowadził do wyjścia związaną Wirginię, a wielu nie rozumiejących sytuacji domowników podążało za nimi, krzycząc jedno przez drugie.
Dolg nie miał czasu do stracenia.
– No to ratuj się teraz sama!
Uniósł w górę czerwony farangil. Pajęczyca nie zdążyła nic powiedzieć, wciągając powietrze wydała z siebie przeciągły jęk, po czym promienie niesamowitego światła trafiły w jej pierś, wypaliły dziurę w sukni i poczęły stapiać złoty talizman Słońca.
Pajęczyca krzyczała przeraźliwie. To cud, że nie straciła przytomności z bólu, miała jednak tyle rozumu, że zdarła z szyi znak i rzuciła go na kamienną posadzkę. Potem z dzikim wrzaskiem wybiegła na deszcz, przyciskając ręce do zranionej piersi, i po chwili zniknęła na ulicy.
Dolg dokończył dzieła zniszczenia, kierując wiązkę promieni na talizman, i trzymał kamień dopóty, dopóki ze znaku Słońca nie została dymiąca kupka pyłu. Szepcząc ciche podziękowanie schował na powrót kamień do woreczka. W tej samej chwili drzwi domu się otworzyły i stanął w nich orszak z prefektem na czele.
– O, tutaj pan jest! – ucieszył się prefekt. – Proszę mi pomóc przemówić tej rozhisteryzowanej gromadzie do rozsądku!
Dolg miał ochotę również ku nim skierować pulsujący farangil, zwłaszcza przeciwko tym dwóm podnieconym siostrom, nieustannie coś wykrzykującym strażniczkom, niczego nie rozumiejącym pokojówkom, a przede wszystkim przeciwko pochlipującej dziecinnie Wirginii, ale się opanował. Służący Symeon starał się bez powodzenia uspokoić cale towarzystwo, w głębi hallu mignęła sylwetka pułkownikowej z kieliszkiem w ręce. Tylko kapitan wciąż siedział na swoim miejscu w kącie.
Dolg był śmiertelnie zmęczony.
Pomógł na ile mógł prefektowi, po czym zatrzasnął drzwi za wszystkimi rozkrzyczanymi kobietami.
– Dziękuję panu – powiedział prefekt. – A gdzie to się podział nasz gość?
– Musiała już iść – mruknął Dolg z nadzieją, że prefekt nie zauważy kupki wciąż dymiącego pyłu. Nad podłogą unosiła się i już tylko delikatna, ledwo widoczna spirala dymu, która wkrótce całkiem się rozwiała. – Ja sam też będę się już musiał żegnać. Rodzina na mnie czeka. Dziękuję panu za wsparcie!
Rozstali się. Dolg poszedł w swoją stronę, nie zważając na ulewny deszcz. Nie wiedział wprawdzie, gdzie mieszka Bonifacjusz Kemp, nie wątpił jednak, że któreś z jego przyjaciół czeka, by pokazać mu drogę.
I rzeczywiście. Wkrótce zobaczył wysoką sylwetkę Uriela, jego blond włosy ociekające wodą szczelnie oblepiały głowę.
Pomachali sobie na powitanie.
Dolg wiedział, że obca kobieta mimo wszystko nie zamierza się poddać. Prędzej czy później pojawi się znowu i wtedy to nie on stanie się obiektem jej ataku, lecz ktoś z jego bliskich. Jedno z najsłabszych. Był bowiem pewien, że zamierza ona teraz szukać niebieskiego kamienia.
Danielle usiłowała nadążyć za Villemannem, który trzymał ją za rękę, gdy biegli przez zalane deszczem ulice. Za nic na świecie nie zgodziłaby się puścić jego ręki.
Podziwiała go bezgranicznie. Villemann był taki męski, taki silny. W tym strasznym domu, z którego dopiero co wyszli, to on przejął przywództwo, nie Dolg. Dolg nie zrobił niczego. Villemann był, jej zdaniem, niczym wódz. Był bohaterem!
Próbowała mu o tym powiedzieć. Uriel zatrzymał się, by poczekać na Dolga, który nie znal drogi, natomiast Taran z Rafaelem biegli na samym przedzie. I Nero także. Nero nienawidził deszczu i próbował chronić się gdzieś na suchszym terenie pod dachami domów, ale nieustannie ktoś go przywoływał.
Villemann zwolnił nieco biegu, za co Danielle była mu szczerze wdzięczna. Z trudem łapała powietrze, nogi się pod nią uginały.
– Czy ty zawsze musisz mieć bohatera, Danielle? – wykrztusił zdyszany. – Czy nie mogłabyś kiedyś lubić po prostu normalnego człowieka?
Zastanawiała się nad jego słowami, gdy podążali teraz już nieco wolniej w ulewnym deszczu, oboje tak samo przemoczeni.
– Byłam głupia, Villemannie.
– Skąd? Wcale nie!
– Owszem, przez tyle lat byłam zakochana w Dogu.
Chociaż sama nie wiem, czy to miłość. To chyba raczej uwielbienie dla kogoś, kogo się podziwia.
– Bardzo dobrze to rozumiem. Ja także go podziwiam. Nie ma na ziemi drugiego takiego człowieka jak on. Ojciec mógłby być taki, ale ojciec nie ma tej wyjątkowej dobroci Dolga. Ojciec też jest sympatyczny, ale dużo bardziej surowy.
Skinęła głową.
– Villemann… Czy ty się naprawdę zakochałeś w tej dziwnej dziewczynie? Ja nie bardzo zrozumiałam, co ona takiego zrobiła, ale to było coś strasznego, prawda?
– Nic straszniejszego niż to już nie mogło się stać – rzekł z drżeniem. – Pamiętaj, że ona próbowała zamordować pięcioro ludzi i że w dwóch przypadkach jej się to udało!
– Ale zrobiła coś jeszcze, prawda?
– Tak, o to jednak nie powinnaś pytać. Jeszcze nie teraz, może za parę lat.
Danielle była urażona. Czy on musi traktować ją jak dziecko?
Ale Villemann miał rację, Danielle zachowywała się przecież bardzo dziecinnie.
Tylko tym razem nie chciała ustąpić.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Jakie pytanie? Aha! Nie, oczywiście, że nie zakochałem się w niej. Uważałem tylko, że jest bardzo ładna.
Danielle okazała się na tyle dorosła, by nie spytać:,Ładniejsza ode mnie?”
On jednak zrozumiał, dlaczego umilkła, i uśmiechnął się, jakby chciał jej dodać odwagi.
– Ale nikt nie jest taki ładny jak ty, Danielle. Zawsze miałem do ciebie słabość, choć nie zdawałaś sobie z tego sprawy.
– Owszem, w ostatnim czasie wiele zrozumiałam. A kiedy myślałam, że jesteś zajęty tą, co to wiesz, było mi bardzo przykro.
– To dobry znak, Danielle – powiedział z uśmiechem. – Przemyśl to sobie przy sposobności, a potem zobaczymy, co z tego wyniknie.
Uśmiechnęła się za plecami Villemanna uszczęśliwiona. Mocno uścisnęła jego dłoń, a on odpowiedział tym samym. Dobrze, że miała trochę czasu na zastanowienie. Nie była jeszcze na tyle dojrzała, by wiedzieć już teraz, czego tak naprawdę chce, ale widziała, jaki ten Villemann jest przystojny! Te szerokie ramiona i szczupłe biodra. Że też ona wcześniej tego nie zauważała! Twarz też miał bardzo ładną, a ona także tego dotychczas nie dostrzegała!
Nie, Danielle nie dorosła jeszcze do miłości. Wciąż była zbyt dziecinna.
Życzliwy Bonifacjusz Kemp przeprowadzał ich pod osłoną nocy przez góry na austriacką stronę.
Wypoczywali w jego domu ponad dobę i teraz, pełni sil, mogli wyruszyć w drogę.
Pożegnali się z Kempem w położonym wysoko górskim wąwozie i raz jeszcze upewnili się, czy Bonifacjusz nie będzie miał ze strony zwierzchników jakichś nieprzyjemności za życzliwość, jaką okazał austriackim podróżnym. Tłumaczył, że wszystko zorganizował najlepiej jak można i że żadne podejrzenia nie powinny na niego paść. Już wcześniej zameldował, że księżna Theresa, jej córka i zięć, niestety, zmarli w więzieniu. Komendant przyjął to do wiadomości. A co Bonifacjusz robi w swoim czasie wolnym, nikogo nie powinno obchodzić.
Theresa wynagrodziła go sowicie, natomiast Móri udzielił mu rad, jak pielęgnować chorego synka, który zresztą po zabiegach czarnoksiężnika zaczynał już dochodzić do zdrowia.
W końcu nasi wędrowcy mogli odetchnąć swobodnie. Znajdowali się w Austrii i nikt już nie mógł przerwać ich drogi do domu.
Kiedy tak wszyscy stali, patrząc na górskie doliny i szczyty pokryte świeżym białym śniegiem, Dolg odszedł na bok. Widział wielką sylwetkę Cienia, który najwyraźniej na niego czekał.
Podłoże było nierówne, pokryte szronem i śliskie. Dolg musiał się poruszać bardzo ostrożnie.
Cień uśmiechnął się powściągliwie.
– Dobra robota, Dolg!
Młody człowiek odpowiedział gniewnie:
– Czy to było konieczne, żeby z powodu tej książki wplątywać nas w takie niesmaczne afery, jak w rodzinie pułkownika?
– To bardzo ważna książka!
– Możliwe. Spójrz jednak, co się stało z Rafaelem! On się nigdy po tym nie pozbiera. Powiedział mi wczoraj, że już nigdy nie zaufa żadnej kobiecie, skoro najpiękniejsza i najdelikatniejsza z nich mogła się okazać takim potworem!
– Czy on musi zwracać aż taką uwagę na urodę? Może powinien też dostrzegać duszę kobiety?
– Rafael podziwia to, co piękne. Wszyscy o tym wiedzą.
– Dusza też może być piękna. Pewnego dnia Rafael to zrozumie.
– Ale myśmy wszyscy cierpieli i wszyscy zostali w jakiś sposób okaleczeni przez to, co się stało. Uriel nie może jeść, bo zobaczył tyle ohydy, natomiast mała Danielle niczego nie rozumie i nikt nie jest w stanie jej wytłumaczyć, co to było.
– Danielle z pewnością da sobie radę.
– Nie byłbym tego taki pewien. Tylko wsparcie Villemanna może przywrócić jej równowagę ducha. Czuje się głupia i pomijana, bo nikt nie chce jej powiedzieć prawdy. A jak mamy to zrobić?
– Będzie jej lżej, jeśli o niczym się nie dowie. Może należałoby jej przedstawić jakąś bardziej złagodzoną formę wydarzeń?
– Nie uwierzy. Reagowaliśmy tak gwałtownie, że żadne ugłaskane opowiadanie jej nie zadowoli.
– W takim razie musicie wybierać. Sami zdecydujcie, co ją mniej okaleczy. Poznanie prawdy, czy też poczucie, że jest zbyt głupia, by ją poznać. I pamiętajcie, że to dziecko już się zetknęło ze złem.
– Tak jest, w dzieciństwie – skinął głową Dolg. – W Virneburg. Omówię to z Taran. W końcu to i tak ona będzie musiała Danielle wszystko wyjaśnić. Żaden z nas się tego nie podejmie. Pomyślę o tym.
– Znakomicie!
– No ale żeby zmienić temat: Jesteśmy na właściwej drodze?
– Do domu?
– Nie, nie. Do rozwiązania zagadki Świętego Słońca – rzekł Dolg z uśmiechem.
– Rozwiązanie jest coraz bliższe, tak bliskie, że i ja, i wszyscy oczekujący zaczynamy się bardzo niecierpliwić. Niestety nie możemy wam pomóc ani niczego przyspieszyć.
– Kierujcie nas tylko od czasu do czasu na właściwe tory, a wszystko będzie dobrze. Trudno mi jednak zrozumieć, dlaczego wplątaliście nas w te ostatnie wydarzenia. Nie chciałbym powiedzieć nic złego na temat świń, ale wpakowaliście nas w niezłe świństwo.
– Wiem o tym. I bardzo przepraszam, mój drogi protegowany, czego jeszcze nigdy dotychczas nie zrobiłem!
– Dzięki! W końcu jeśli tylko mogliśmy się przydać do czegoś tym ludziom…
– Przydaliście się, i to bardzo. Pułkownik odebrał sobie życie, choć jego małżonka nie była skłonna w to wierzyć. Przeniknięta złem dziewczyna znalazła się w izolacji, a jej ciotki się wyprowadziły. Myślę, że w tej sytuacji starsza pani niedługo odzyska równowagę. Kapitan znajdzie przy niej spokój.
– Co się stanie z dziewczyną?
– Nie powinieneś pytać.
– Rozumiem. A kim jest ta nieznajoma kobieta znająca się na czarach?
– To wiedźma, zresztą naprawdę bardzo groźna, całkowicie wyzbyta szacunku dla ludzkiego życia. Nie bez powodu zyskała przydomek Pajęczyca. Macie szczęście, żeście jej się usunęli z drogi. A teraz jak najszybciej przeczytajcie książkę, bardzo się już niecierpliwimy.
Dolg skinął głową.
– Jeszcze tylko jedno pytanie: Co z wyprawą do Karakorum?
– Powinniście ją odbyć. Odpocznijcie parę tygodni w domu, a potem wam pomożemy.
– W jaki sposób się tam dostaniemy?
Cień przechylił głowę na bok i patrzył na niego spod oka.
– Dolg, mój drogi! Nie przyswoiłeś sobie umiejętności poruszania się elfów? Czy one cię niczego nie nauczyły?
– Owszem. I tym razem też tak będzie?
Potężny uśmiechał się cierpko.
– My również się czegoś nauczyliśmy od naszych przyjaciół elfów.
– Znakomicie – roześmiał się Dolg. – Trochę mnie niepokoiła ta podróż na Wschód. Nie sama wyprawa, mamy do was zaufanie, tylko że kiedy moja rodzina podróżowała do Tiveden, musieli zejść do wnętrza ziemi, a to było niezwykle męczące…
– No, no – przerwał mu Cień. – Wtedy podróżowali również w czasie. Tym razem będzie to tylko podróż w przestrzeni.
– Oczywiście, rozumiem. Czy myślisz, że znajdziemy dodatkowe ślady, które mogłyby nas doprowadzić do Świętego Słońca?
– Właśnie dlatego będziemy wam pomagać. Tam i do czterech nieszczęśliwych Madragów, rzecz jasna. Gdybyście jeszcze zdołali dopaść tego Sigiliona i unieszkodliwić go na zawsze, to zasłużycie sobie na nasz szczery podziw. Dolg wiedział, że Cień nienawidzi Sigiliona. Byli wrogami od tak dawna, że nawet nie miał odwagi sobie tego wyobrażać. I chyba nigdy się to nie zmieni, przyjaciółmi w każdym razie nie zostaną.
– W jaki sposób znajdziemy ślady prowadzące do Słońca? – Nie, nie, Dolg! Dobrze wiesz, że z tyra musisz sobie poradzić sam.
– Nie powiem, żebyście nam za bardzo pomagali -rzekł Dolg ponuro. – Obiecujemy jednak zrobić, co się da. – To bardzo dobrze.
Cień uniósł dłoń na pożegnanie i rozpłynął się w powietrzu. Dolg wiedział, że na nic się nie zda prosić go, by pozostał jeszcze trochę. Cień przychodził i odchodził wyłącznie wedle własnego życzenia.
Dolg musiał się rozstać z przyjacielem, choć bardzo by chciał zadać mu jeszcze kilka pytań. Wolno wrócił do swoich.
Następnego wieczora, kiedy nocowali w dużej chłopskiej zagrodzie, Dolg wyjął książkę o Morzu Bałtyckim. Większość członków rodziny już spala, zajmowali mniejszy dom w zagrodzie, w głównym domu mieszkalnym gospodarze też już poszli spać. Czuwała tylko matka Dolga, Tiril, i jego babka, księżna Theresa. Obie przeglądały bardzo zniszczoną po długich miesiącach podróży odzież rodziny.
Dolg westchnął ciężko.
– Jak, na Boga, zdołamy zrozumieć treść tej książki? Nikt z nas nie zna na tyle języka hiszpańskiego. A do tego to jakiś bardzo trudny, naukowy język!
Obie panie podeszły bliżej.
– Nauczyłam się trochę po hiszpańsku w więzieniu w Pirenejach – rzekła Tiril niepewnie. – Ale to chyba akurat nie ta forma języka, która byłaby w tym przypadku potrzebna.
Theresa zastanawiała się głośno:
– W Wiedniu musi pewnie znajdować się wielu Hiszpanów. Co prawda obiecałam sobie, że będę się trzymać z daleka od tego miasta, ale dla ciebie, Dolg, zrobię oczywiście wyjątek.
– Dziękuję, babciu, to będzie chyba najlepsze rozwiązanie.
Zaczęli przeglądać książkę. Została napisana przez niejakiego hrabiego Yoldi i na pierwszej stronie nosiła dedykację: „Dla mojego syna, w podzięce za jego zainteresowanie dla mych nieśmiałych prób badawczych”.
– Cóż za fałszywa skromność – rzekła Tiril z uśmiechem. – I ten pompatyczny styl!
Próbowali określić, które partie są najważniejsze, lecz nie było to proste. Trudno będzie czytać tę książkę nawet rodowitemu Hiszpanowi. Dolg i obie panie nie rozumieli prawie nic.
– Wygląda na to, że Morze Bałtyckie w okresie ostatniego zlodowacenia nieskończoną ilość razy zmieniało kształt – stwierdziła Theresa po godzinie poszukiwań.
– Tak jest – przyznał Dolg. – Ale dodatkową trudnością jest to, że niektóre kraje i miejscowości wokół Morza Bałtyckiego w różnych częściach książki nazywane są różnie. A wszystko to mówi o muszlach!
– Tak, i w dodatku ten naukowy, wyszukany język, jakim się autor posługuje, będzie dla czytającego nieznośną próbą. Hrabia wziął sobie najwyraźniej za punkt honoru pokazać, jak wiele zna trudnych słów i pojęć.
Dolg siedział ze zmarszczonym czołem.
– Co może znaczyć to słowo lub nazwa „Tethys”, która się tu pojawia bez żadnych objaśnień? To zdaje się w ogóle nie mieć żadnego związku ze sprawą.
– „Tethys” – powtórzyła Theresa. – Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś mówiło czymś takim. Nie, jak tylko wrócimy do domu, trzeba niezwłocznie zatrudnić tłumacza. Dolg zamknął książkę. Dom. Cóż za rozkoszne słowo! Jaka przyjemność móc się znowu wyspać we własnym łóżku!
Wyciągnął rękę i poklepał Nera po wielkim łbie.
– Już niedługo będziesz mógł gonić koty, mój przyjacielu. Ponieważ wiem, że i ty, i one uważają to za świetną zabawę i nic więcej, życzę ci udanych łowów! Tethys?
Trzeba będzie się dowiedzieć, co znaczy to dziwne słowo.
Jeszcze dwoje ludzi nie spało tego wieczora, ale o tym wiedzieli tylko oni sami.
Taran i Uriel nie mieli w ostatnich dniach zbyt wiele czasu dla siebie, tak przynajmniej im się zdawało. Ukradkiem wymknę1i się więc teraz do stajni, gdzie nikt tak późno nie przychodził, a gdzie konie stwarzały poczucie bezpieczeństwa i bardzo przytulny nastrój.
Taran stała i głaskała kark swego wierzchowca, zaś Uriel pieścił Taran i rozmawiali oboje o nic nie znaczących sprawach.
Nagle Taran skrzywiła się.
– Do diabła, ta przeklęta Wirginia wszystko mi popsuła. Uriel pospiesznie zdjął rękę z jej ramienia.
– Jak to?
– Zniszczyła, powiedziałabym: zbrukała, wszystko, co w miłości. piękne. Nie, nie chodzi mi o erotykę. Mam na myśli tę łagodność i tkliwość, którą oboje z tobą odczuwaliśmy… Teraz wciąż stoi mi przed oczyma ta okropna scena z dziadkiem.
– Przecież ty tego nie widziałaś!
– Nie, ale mam wyobraźnię. Jak my po tym wszystkim się będziemy mogli kochać, kiedy już się nareszcie pobierzemy?
Uriel nie odpowiedział. Częściowo przyznawał jej rację. Tyle zostało dosłownie utaplane w błocie przez tę okropną dziewczynę. Uriel się bał. Wspomnienie tamtych spraw nie mogło kłaść się cieniem na stosunki jego i Taran, musi odbudować tę piękną atmosferę, jaka przedtem między nimi panowała, ten subtelny nastrój…
Kiedy się lepiej zastanowił, uznał, że to nie jest właściwe określenie. Podczas podróży przez Norwegię ich wzajemny stosunek przybrał na intensywności, stało się to wyraźne zwłaszcza teraz, kiedy już wracali do domu, i tak było do chwili, gdy przytrafiła się ta okropna historia w domu von Blancke.
Wstrętne dziewuszysko! Kiedy uwolnią się od pamięci. o niej?
Taran zasługiwała na najczulszą miłość. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaka…
Jak zdoła jej przywrócić dawną naturalność i ciepło? Powinien się postarać, by coś innego, o wiele silniejszego i piękniejszego przesłoniło tamte wspomnienia. Gdyby tylko on sam nie był taki niedoświadczony… Jego jedyną dziewczyną była Taran, a przecież wszystko między nimi rozwijało się wyjątkowo niewinnie. Nie miał też pojęcia, co kobiety wiedzą o mężczyznach i ich zachowaniu. Taran z radością przyjmowała jego pieszczoty, ale on nigdy przecież nie bywał natarczywy. To co działo się między nimi było takie piękne i cnotliwe, oboje bowiem obiecali jej babci, księżnej Theresie, że Taran włoży do ślubu wianek z czystym sumieniem.
I oboje starali się dotrzymać obietnicy, to sprawa honoru. Choć, oczywiście, on czasami bardzo się męczył, Taran nie wiedziała nawet, jak bardzo.
– Delikatnie dotknął jej włosów, umytych przed chwilą tak, że jeszcze nie całkiem zdążyły wyschnąć. Woń stajni tłumiła ich zwykły zapach, ale i tak dotykał ich chętnie, bo to wywoływało takie rozkoszne uczucie w całym ciele.
Taran stała obok konia pogrążona w myślach, nie reagując na jego delikatne zaloty. Uriel szepnął jej do ucha:
– Ale to, co jest między nami, najdroższa, to zupełnie inna sprawa.
Odwróciła się niecierpliwie, nie ku niemu, lecz w odwrotną stronę, plecami oparła się o koński bok. Uriel przyglądał jej się nie bardzo wiedząc, co począć.
Po chwili ujął jej rękę, bardzo ostrożnie. Przysuwał się do niej coraz bliżej.
– Nie jestem w nastroju, Uriel. Nie teraz!
– Owszem, teraz – powiedział stanowczo. – Teraz powinniśmy zrobić coś, żeby zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie. W przeciwnym razie ono zacznie kierować naszym życiem. Teraz trzeba je zastąpić czymś pięknym, a jeśli nawet nam się to nie od razu uda, to będziemy później próbować od nowa i od nowa.
– Ona sprawiła, że wzajemne pożądanie kobiety i mężczyzny stało się czymś ohydnym.
– Więc musimy zrobić tak, by znowu stało się, piękne. Taran w półmroku wytrzeszczała na niego oczy.
– Ale my chyba nie możemy…?
– Nie, oczywiście, że nie możemy. Miłość nie sprowadza się przecież do tego, by iść ze sobą do łóżka. Oboje bardzo dobrze o tym wiemy.
Odetchnęła głęboko.
– Oczywiście! Wybacz mi! Obejmij mnie mocno, Urielu! Jego ramiona oplotły ją, dając ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Spostrzegł jednak, że ukochana nie bardzo się temu poddaje. Zmęczona oparła ręce na jego barkach, ale myślami błądziła gdzie indziej.
Uriel delikatnie dotknął wargami jej policzka. Przesuwał dłonie od karku wzdłuż pleców, przytulił ją mocno do siebie, a potem uniósł włosy tak, by móc całować jej szyję poniżej ucha.
Nadal nie było żadnej reakcji poza tym, że jej dłoń odnalazła drogę do jego karku i tam spoczęła bez ruchu.
Taran, Taran, otrząśnij się, prosił w duchu. Nie pozwól, by jakaś rozpustnica miała na ciebie wpływ.
– Kocham cię, Taran – szepnął tak cicho, że musiała zapytać, co mówi. Powtórzył wolno.
– I ja ciebie kocham, wiesz o tym przecież – rzekła ze smutkiem. – Ale dzisiaj nie bardzo o tym mogę mówić, wciąż nie potrafię odzyskać radości życia.
Uriel poczuł, że jego ciało reaguje na bliskość Taran, a to przecież nie było zbyt pożądane w tej sytuacji. Odsunął się więc odrobinę, by odzyskać nad sobą kontrolę.
Wtedy jednak Taran chwyciła go mocno i przytrzymała. Źle go zrozumiała, sądziła, że poczuł się urażony jej słowami. Przytuliła się do niego i szeptała, jakby chcąc się usprawiedliwić:
– Ja tak nie myślałam, Urielu, moi najdroższy, zrozum mnie!
– Taran, ja…
Nie mógł jej przecież tego powiedzieć, ale przytulała się do niego tak mocno, że sama się domyśliła.
– O, Urielu Ech, rozmawiałam dzisiaj z Danielle i mogę cię zapewnić, ze to nie była łatwa rozmowa! Ona po prostu nie była w stanie zrozumieć, że dziadek pułkownik…
Taran nie pojmowała swojej własnej reakcji. Wydawało jej się, że po tym, co usłyszała o Wirginii, nawet dotknięcie Uriela sprawi jej przykrość. Tymczasem jej ciało było chyba odmiennego zdania.
Gorący prąd przeniknął ją od stóp do głowy i wypełnił rozkosznym cierpień. Nigdy przedtem czegoś podobnego nic doznawała. Cudowna błogość błogość ramionach ukochanego.
Podobnie było z Arielem. Zniknęły gdzieś myśli o rodzinie von Blancke, w ogóle zniknęły wszelkie myśli. Byli teraz dwiema istotami składającymi się z samej tylko czułości, jedyne, czego pragnęli, to być jak najbliżej siebie.
Uriel całował ją tak jak nigdy przedtem, mocno, cudownie, dawał jej nie znane dotychczas poczucie bezpieczeństwa.
– Przytulaj mnie – szeptała.
– Tak, kochanie. Ja też tylko tego pragnę.
– Urielu – wykrztusiła. – Nie wolno nam. Nie wolno…
– Wiem, najdroższa – odpowiedział szeptem. – Nie chcę ci zrobić nic złego. Musisz tylko wiedzieć, że obronię cię zawsze przed złem tego świata.
– Tak, wiem.
Konie rżały cichutko i przestępowały z nogi na nogę. Unosił się nad nimi obłok ciepła. Taran nie pomyślała ani przez chwilę, że jej ubranie mogło się ubrudzić o ścianę stajni, to nie miało najmniejszego znaczenia, teraz żyła tylko dla Uriela i tego cudownego uczucia, które dojrzewało między nimi.
Przenikały ją dreszcze, ale nie było w tym nic ze zmysłowości, jaka tak często dawała o sobie znać, kiedy Uriel był blisko niej.
– Nigdy mnie nie opuścisz, prawda? – szepnęła. – Zawsze będziesz przy mnie…
– Zawsze. I nie pozwolę, by ktoś cię skrzywdził. Zarzuciła mu ręce na szyję.
Uriel zaczął się cicho śmiać i zaraził ją tą wesołością. Nigdy jeszcze nie byli tacy szczęśliwi.
Cień rodziny von Blancke prawie się rozwiał.
W kilka dni później Villemann, który jechał na przedzie, zawołał ze wzgórza:
– Widzę! Widzę, tam!
Pospieszyli do niego wszyscy i zatrzymali się wzruszeni. Theresenhof.
– OOOO! – zawołała Tiril – O, cudowny widoku!
Wszyscy podzielali jej przekonanie, również Dolg i Móri, którzy odmiennie rozumieli, co to znaczy być w domu. Zostawili swoje serca na Islandii, a Norwegia również była im bardzo bliska. Ale oczywiście, bardzo dobrze było znaleźć się w domu po wielu miesiącach podróży.
– Czeka nas wyprawa na Wschód czy nie – powiedział Móri – dobrze będzie posiedzieć parę dni w domu. Poucztować trochę! I wyprawić wesele!
– Tak jest! – zawołał Villemann. Złapał Danielle wpół i kręcił się z nią jak szalony. – Tym razem kolej na Taran i Uriela, ale potem zobaczymy!
Inni młodzi poszli za jego przykładem Utworzyli krąg i tańczyli po świeżym śniegu w obłędnym, ekstatycznym szczęściu, zaś ośnieżone szczyty Alp spoglądały na nich jakby z naganą i niedowierzaniem.
Oni się tym jednak nie martwili! Teraz na jakiś czas można było zapomnieć o troskach. Teraz nadeszła pora świętowania!
Nawet Rafael uśmiechał się blado i włączył się w radosny taniec.
To najbardziej ucieszyło całą rodzinę.