CZĘŚĆ TRZECIA

DOM HAŃBY

12

Następny dzień był dniem ważnych wizyt.

Tak, pierwszy przybył prefekt, ale nie robił z tego wielkiej sprawy. miał co innego na głowie, niż zastanawiać się, jakie wywrze wrażenie.

Zebrali się w pokoju Dolga, czworo gości w domu państwa von Blancke oraz prefekt. Było przedpołudnie po zjedzonym w sztywnej i nieprzyjemnej atmosferze śniadaniu, podczas którego jedynym sympatyczniejszym zjawiskiem było jawne uwielbienie, jakie Rafael okazywał malej Wirginii i jej nieśmiałe uśmiechy posyłane mu w odpowiedzi. Wyglądało na to, że większość mieszkańców domu ma za sobą trudną noc.

Żadne inne imię nie pasowałoby tak dobrze do młodziutkiej wnuczki pułkownika jak właśnie Wirginia, co przecież oznacza dziewiczość.

Villemann oznajmił z najwyższym szacunkiem, że on i jego rodzeństwo nie powinni już więcej nadużywać gościnności tego domu, co spotkało się z gwałtownymi protestami i zapewnieniami, że nikomu nie przeszkadzają. Wprost przeciwnie, mała Wirginia rozkwita w ich obecności, a wszyscy inni cieszą się bardzo z tak młodego towarzystwa.

Śniadanie, dzięki Bogu, jakoś minęło i goście znaleźli się nareszcie sami.

Prefekt uniósł do światła niewielki cierń i długo obracał go w palcach. Czworo młodych przyglądało mu się z szacunkiem, co zdawało się sprawiać mu przyjemność.

Milo było uwolnić się od żelaznej, narzuconej przez pułkownika dyscypliny przy jadalnym stole i znaleźć się w pokoju wespół z tym sympatycznym prefektem.

Policjant powąchał ostrożnie cierń i zmarszczył czoło.

– Cuchnie podejrzanie trucizną na szczury, którą moja matka ma zwyczaj wykładać w piwnicy – stwierdził z grymasem. – Poproszę mego przyjaciela, specjalistę w takich sprawach, by go dla mnie zbadał, wydaje mi się jednak, że… Przypominam sobie, że mój ojciec używał też tego jako trucizny na lisy. Bardzo skuteczny środek, jeśli to rzeczywiście ten sam, który mam na myśli, nie wiem tylko, jak się nazywa.

Dolg przerwał mu:

– Ale czy trucizna na szczury to nie jest środek działający wewnętrznie? Czy może też działać, kiedy przedostanie się do krwi na przykład w wyniku skaleczenia?

– Nie wiem. Nie przypuszczam też, by ktoś w tym domu znal się na takich sprawach. Zakładano chyba jednak, że tak czy inaczej trucizna spełni swoje zadanie. Panno Danielle, niech pani dziękuje Stwórcy, że zajrzała pani pod łóżko i odkryła te ciernie!

Na twarzy Danielle pojawił się rumieniec. Będzie musiała wyjaśnić, dlaczego zaglądała pod łóżko. Teraz myślała o tym, jak po kryjomu wymknęła się z pokoju, kiedy Dolg już zasnął, i złożyła wreszcie tak długo odkładaną wizytę w toalecie. Dom był wciąż wtedy pogrążony w nocnej ciszy. Dniało już wyraźnie, lecz dla służby dzień pracy jeszcze się nie rozpoczął. Szła przez podwórze przestraszona, ale nikt się nią nie zainteresował.

Moim zdaniem sprawa zaczyna wyglądać coraz bardziej nieprzyjemnie – rzekł prefekt. – Myślę, moje dzieci, że powinniście mimo wszystko opuścić ten dom.

Teraz jednak wszyscy czworo zaprotestowali stanowczo, nie przeciwko temu, że nazywa się ich dziećmi, lecz przeciwko porzucaniu pracy, którą wykonali zaledwie w połowie. Prefekt musiał się poddać.

Wkrótce się rozeszli. Villemann został z prefektem, by mu pomagać. Rafael zamierzał iść z Wirginią na spacer do ogrodu i był tym bardzo przejęty. miał przed sobą cudowną perspektywę, sam na sam z tą niezwykłą dziewczyną, a ponadto to jego zadaniem było przekonać Wirginię, by z nimi uciekła. To przecież główna sprawa, która zatrzymywała ich w tym domu. Drugi powód to to, że Dolg natrafił na trop czegoś, co wiązało się ze Świętym Słońcem. Rozwiązanie tajemnicy morderstwa kapitanowej nie należało do nich, to zmartwienie prefekta.

Dolg ponownie odwiedził bibliotekę i zabrał ze sobą Danielle. Nie wolno było za żadną cenę pozwolić, by spotkała się bez świadków z którymś z mieszkańców domu. Przez jakiś czas dotrzymywał im towarzystwa stary von Blancke, który pomagał Dolgowi przeglądać książki, chociaż Dolg nie powiedział nic poza tym, że domowa biblioteka wydaje mu się bardzo ciekawa oraz że jego najbardziej interesuje nowo wydawana literatura fachowa.

Wszyscy czworo mieli nadzieję, że niepokoje graniczne wkrótce ustaną i że będą mogli opuścić zarówno to miasto, jak i dom, w którym się znaleźli, bo i jedno, i drugie zbrzydło im bardzo.

Rafael spacerował pośród jesiennych róż, którymi wysadzone były żwirowane alejki prowadzące w dół ku rzece. Zerwał piękny kwiat i z elegancją podał go Wirginii. Dziewczyna miała na sobie tę samą jasnoniebieską jedwabną suknię co poprzedniego wieczora, z koronkami przy szyi i wokół nadgarstków. Wyglądała zachwycająco! Czegoś bardziej niewinnego Rafael nie umiał sobie wyobrazić.

Wirginia szła w milczeniu z pochyloną głową i wąchała różę, którą trzymała w szczuplutkich palcach.

– Wirginio – zaczął po chwili Rafael niepewnie. – Mam nadzieję, że wolno mi tak panią nazywać.

Onieśmielona skinęła głową.

– Dziękuję, Wirginio… Czy tobie jest w tym domu dobrze? Czy nigdy nie pragniesz się stąd wyrwać? Odwróciła zarumienioną twarz.

– Owszem – szepnęła. – Owszem, bardzo często tego pragnę. Ojciec nie ma dla mnie czasu, a dziadek jest wyłącznie surowy, moje ciotki natomiast… One mnie w ogóle nie dostrzegają. A teraz, kiedy utraciłam jedynego towarzysza zabaw, i potem jeszcze… ukochaną mamę… Teraz nie mam już nikogo. Nic mnie tu nie trzyma.

– To jedź z nami do Theresenhof – rzekł Rafael z zapałem. – Wiesz, ja cię dobrze rozumiem, bo ja również miałem bardzo trudne i samotne dzieciństwo. Ale moi przybrani rodzicie, księżna Theresa i Erling Muller, są cudownymi ludźmi i…

Przerwał sam sobie.

– Twój towarzysz zabaw? Kto to był? Może ukochany pies?

– Nie, nie! To Frantzl. Mieszkał w domu obok. Ale… Nie, nie chcę już o nim rozmawiać!

– Chłopiec sąsiadów – rzekł Rafael w zamyśleniu. – Czy mieszkał w tym dużym białym domu?

Tak. Oni mają wielu synów. Frantzl i ja byliśmy równolatkami. To bardzo miły chłopiec, z dobrej rodziny. Bawiliśmy się razem i on zaczął… No, kiedy zrobiliśmy się trochę starsi, to on się zmienił… znaczy jego uczucia do mnie, a ja nie mogłam…

– Oczywiście, bardzo dobrze to rozumiem.

Mocno ścisnęła jego rękę i spojrzała mu głęboko w oczy. O, te jej cudowne, ciemnobrązowe oczy! Niczym leśne jeziorka.

– Jesteś taki dorosły, Rafaelu. I tyle rozumiesz. Prawda, że nie można przyjmować miłości, której się samemu nie odwzajemnia? Musiałam go zranić, chociaż starałam się mówić tak ostrożnie jak to tylko możliwe. On… przeżył to bardzo mocno. Tak mocno, że już go teraz nie ma.

Ostatnie słowa wypowiedziała ledwo dosłyszalnie, zabrzmiały jak leciutki powiew wiatru.

– O, nie – jęknął Rafael. – O, moja ty biedna, ile musiałaś wycierpieć!

– Jak ty wiele rozumiesz, Rafaelu – powtórzyła. – I jesteś taki przystojny, i taki romantyczny! Wiesz co, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, to pomyślałam sobie, że jesteś rycerzem w białej zbroi.

Roześmiała się cicho, jak dziecko, którym przecież mimo swoich szesnastu lat nie przestała być.

Wirginia nie była pierwszą dziewczyną, która na widok Rafaela pomyślała, że to rycerz w białej zbroi. Już mu to kiedyś mówiono, w jej ustach jednak brzmiało to zupełnie inaczej. Jej słowa przepełniły go taką błogością, że o mało się nie rozpłakał.

– Wirginio – wybąkał, szukając czegoś w kieszeni. – Napisałem dla ciebie wiersz dziś w nocy. Chciałabyś posłuchać?

– O, tak – zaszczebiotała rozpromieniona.

Zatrzymali się w dole alejki, przy ławce otoczonej bzami, bardzo pięknymi, choć o tej porze roku nie było na nich kwiatów. Rafael spoglądał w górę na ponure domostwo i rozwijał jednocześnie swoją drogocenną kartkę. Na dziedzińcu ani w ogrodzie nikogo nie dostrzegał, lecz w oknie na piętrze, za liśćmi dzikiego wina, mignęła mu surowa twarz starego pułkownika.

– Chodź, ukryjemy się tutaj – powiedział, pociągając Wirginię za krzewy bzu. Nie było tam zbyt wygodnie, ale Rafael nie chciał, by mu się ktoś przyglądał w takiej cudownej chwili.

Bał się, że nie zniesie aż tyle szczęścia! Sam na sam z tą nieziemską małą istotą tuż obok!

Wirginia poszła za jego wzrokiem, spojrzała na dom i natychmiast pospieszyła za Rafaelem.

– On jest zawsze taki surowy – szepnęła. – Na pewno zostanę teraz ukarana, ale to nie ma znaczenia.

– Jak to ukarana? – zaczął Rafael wstrząśnięty.

– Nie, po prostu żartowałam – wyjaśniła pospiesznie, ale jej zdenerwowanie świadczyło, że to nie żarty.

– O, ależ… Wirginio – bąkał zaskoczony.

Usiedli na pomalowanej na biało ławce. Wirginia niemal desperacko zacisnęła palce na jego ramieniu.

– Zabierz mnie stąd, ty mój biały rycerzu – poprosiła głosem zdradzającym taki przestrach, że serce mu się krajało.

– Niczego bardziej nie pragnę – oznajmił uroczyście. Ukradkiem spojrzała w stronę domu, którego teraz nie widzieli, i blask w jej oczach zgasł.

– Nie – szepnęła. – Nie! Zapomnij o moich słowach! Nie mogę z tobą odejść. Nie mogę. Jestem przykuta do tego domu… na wieki!

Typowy dla takiej młodziutkiej istoty sposób wyrażania się, pomyślał Rafael trzeźwo. Wszystko widzi strasznie dramatycznie, wszystko jest białe lub czarne. Próbował ją uspokajać i przekonywać:

Naprawdę mogę ci zapewnić piękne i bogate pod każdym względem życie, Wirginio. Pokażę ci, że w ludziach jest dużo wspaniałych, ciepłych uczuć.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Co te niewinne oczy musiały już w życiu widzieć, pomyślał głęboko wzruszony. Ona przecież nie mogła tak zupełnie nic nie wiedzieć o życiu swego ojca.

– Pragnę tylko twego dobra, Wirginio – rzekł zbolałym tonem. – Pozwól, bym cię przekonał, że istnieje na tym świecie prawdziwa i czysta miłość!

– Dzięki ci, Rafaelu, za te słowa i za twoje szlachetne serce. Ale czy mógłbyś mi przeczytać twój wiersz?

– Oczywiście! Nie jest taki dobry, jak bym tego pragnął – rzekł skrępowany. – Ale na pewno mówi trochę o tym, co czuję.

Kiwała głową, chcąc mu dodać odwagi.

Szczerze mówiąc był to chyba najgorszy wiersz, jaki Rafael kiedykolwiek napisał. Coś takiego przepływa jednak przez serce każdego człowieka, kiedy przepełnia je miłość.

Czytał teraz głośno:

O, promyku księżyca, stworzony pośród cichej nocy, O, pyle gwiezdny, na mą dłoń padający srebrzyście, Słońce zachodzące nad spokojną taflą wody,

Prowadź mnie do krainy szczęścia wiekuistej.

– Jak pięknie – szepnęła Wirginia, wciągając głęboko powietrze. – Czy ty naprawdę piszesz o mnie?

– Oczywiście! – odparł zachrypniętym ze wzruszenia głosem.

– Czytaj dalej!

– Dobrze, oto druga zwrotka.

Ale nie zdążył nawet zacząć, bo na żwirowanej alejce rozległy się ciężkie kroki i zaraz potem stanął przed nimi pułkownik kipiący gniewem. Oboje zerwali się na równe nogi. Rafael nieporadnie starał się wepchnąć kartkę do kieszeni, co mu się, oczywiście, nie udawało, jakby na potwierdzenie przysłowia, że nieszczęścia zawsze chodzą parami.

– My czytaliśmy wiersze, dziadku – wyjąkała Wirginia.

– Chodź! – ryknął pułkownik w odpowiedzi i szarpnął ją z całej siły za rękę. – Czy nie wiesz, Wirginio, że dobrze wychowanej pannie nie przystoi chowanie się z mężczyzną po krzakach? – grzmiał. – Czy nie wystarczy już zachowania twoich ciotek i innej rozwiązłości w tym domu?

Dudniący glos przycichł nieco, kiedy dziadek i wnuczka zniknęli za narożnikiem domu. Rafael, któremu starszy pan nie poświęcił nawet przelotnego spojrzenia i który nigdy nie należał do ludzi reagujących błyskawicznie, stal opuszczony przy ławce ze wspomnieniem twardej ręki szarpiącej delikatne, kruche ramię Wirginii.

O, ona musi stąd uciec! Gdyby to od niego zależało, to jeszcze dzisiaj.

Jak można by to urządzić? Pójść z otwartą przyłbicą do jej ojca i dziadka i powiedzieć, że ją stąd zabieramy, bo ten dom to nie miejsce dla niewinnej, wrażliwej dziewczyny?

Nie, oni by się nigdy na nic takiego nie zgodzili. Wirginia musi uciec. Dzisiaj w nocy!

W pewnym miejscu jednak Rafael popełnił błąd. Jego intymne spotkanie z Wirginią widział nie tylko jej dziadek.

Dolg i Villemann patrzyli na nich z salonu, ponieważ jednak znajdowali się dość daleko od okna, on ich nie dostrzegł.

W glosie Villemanna słychać było rozczarowanie, kiedy pytał:

– Czy ze mną jest coś nie w porządku, Dolg? Dlaczego zawsze jest tak, że jeśli podoba mi się jakaś dziewczyna, to jej na pewno podoba się ktoś inny? Czy nie ma we mnie nic pociągającego?

Dolg przyglądał się w zamyśleniu młodszemu bratu.

– Jesteś zakochany w Wirginii?

– Zakochany? Nie! Po prostu ona mi się bardzo podoba, może bym się i zakochał, gdybym poznał ją lepiej. Ale co ze mną jest nie tak, że żadna dziewczyna mnie nie chce?

– Wszystko jest z tobą w porządku – odparł Dolg z wolna. Uśmiechnął się delikatnie. – Ja chyba nie jestem najodpowiedniejszym człowiekiem do wypowiadania takich opinii i z pewnością jestem stronniczy jako twój brat, ale czy naprawdę za wszelką cenę musisz mieć Wirginię? Co w niej jest takiego wyjątkowego?

– Och, ty tego nie widzisz, bo ty w ogóle nie odczuwasz potrzeby kochania kobiety. Ale ona jest naprawdę cudowną dziewczyną, chyba najwspanialszą, jaką dotychczas spotkałem.

Tego było już za wiele dla Danielle, która, nie zauważona przez obu braci, siedziała w małym saloniku obok. Nie chciała dłużej słuchać ich rozmowy, więc odwróciła się na pięcie i pobiegła schodami na górę, by ukryć się w swoim pokoju. Po drodze jednak przypomniała sobie, że pokój został zamknięty, niezależnie od tego, że ciernie uprzątnięto. Nie wiadomo nawet, kto to zrobił, pewnie ten, kto je tam wyłożył.

A poza tym gdy pomyślała chwilę, uznała, że sama do tego pokoju za żadną cenę by nie weszła.

Bezradna oparła się o ścianę i walczyła ze wzbierającym w piersi płaczem. Jej twarz wyrażała głęboką rozpacz. Nie widziała przed sobą przyszłości, nie życzyła tej malej dziewczynie niczego złego, ale czy Wirginia musiała być taka śliczna i taka czarująca, że wszyscy tracą dla niej głowy? Nie wystarczy Rafael, to teraz jeszcze Villemann? Czy na świecie naprawdę nie ma sprawiedliwości?

Sama nie wiedziała, o co właściwie ma pretensję do Villemanna. Jej myśli i uczucia znajdowały się w strasznym stanie i pragnęła tylko przestać istnieć.

Z głębokim westchnieniem wyprostowała się. Nie wolno jej przecież samej błąkać się po tym domu!

Ciągnąc za sobą nogi zaczęła schodzić na dół.

Na szczęście bracia przestali już rozmawiać o Wirginii.

Jednak słowa Dolga brzmiały złowieszczo. Danielle słyszała jedynie zakończenie jego cichej repliki:

– Narosło tu bardzo wiele gniewu, mój bracie. W tym ponurym domu znajduje się wielka zła siła, a ja nie mogę jej zlokalizować. Powinniśmy się stąd usunąć najszybciej jak to możliwe.

13

Przed południem przyszła Taran z Urielem. Ona nigdy nie pojawiała się w ciszy, zawsze robiła wielkie entree. Teraz też tak było.

Słyszeli jej radosny, rozszczebiotany glos jeszcze daleko na ulicy. Uriel od czasu do czasu odpowiadał coś dobrotliwie. Czworo młodych ludzi w domu pułkownika von Blancke popatrzyło po sobie, a ich twarze się rozjaśniły.

– Bogu dzięki – szepnęła Danielle. – To było nam już bardzo potrzebne.

– Owszem – potwierdził Villemann. – Przyda się odrobina światła w tym ponurym domu.

– Gospodarze uważali zdaje się to samo. Taran i Uriel zostali powitani bardzo serdecznie już przy wejściu. Kapitan przyjmował nowych gości entuzjastycznie, jego szwagierki były nieco bardziej powściągliwe, na Taran prawie nie patrzyły, rzuciły się natomiast na Uriela, którego ściskały i demonstracyjnie całowały. Mała Wirginia dygnęła grzecznie, co Taran rozzłościło, bo poczuła się nagle jak stara nobliwa ciotka. Chłopiec pracujący w ogrodzie posłał jej powłóczyste spojrzenie, które z kolei bardzo się nie spodobało Urielowi. Pułkownik mruczał jakieś uprzejmości pod adresem Taran, był w promiennym humorze, pełen oficerskiej galanterii, ofiarował jej piękną różę i ucałował dłoń. Nie szczędził jej przy tym komplementów, które Taran przyjmowała z właściwym sobie wdziękiem.

Ku wielkiej radości czworga rodzeństwa Taran i Uriel przyprowadzili ze sobą Nera. Pies natychmiast znalazł się w pobliżu Dolga i już go nie opuszczał, ci dwaj znowu byli razem i obaj czuli, że wszystko jest po dawnemu.

Taran wsunęła kapitanowi rękę pod ramię i odeszli oboje na stronę, dyskutując o czymś zawzięcie. Lilly i Milly patrzyły na nich z wyraźną niechęcią, lecz Uriel uśmiechał się tylko. On wiedział, czego Taran chce od kapitana. Starała się mianowicie dowiedzieć, jaka była jego zmarła małżonka oraz co mogło doprowadzić do jej śmierci.

Cały dom ożył, gdy tylko pojawiła się Taran.

Zdaje się, że kapitan w ogóle nie mógł egzystować bez ruchu wokół siebie. Służący Symeon miał myśliwskie błyski w oczach, a pułkownik zachowywał się bardzo jowialnie.

Czworo młodych otrzymało wiadomość, że sytuacja w tej części kraju pozostaje napięta, nie ma więc na razie mowy o otwarciu granic. Były to wszystko echa tak zwanej wojny śląskiej, która trwała od kilku lat i co pewien czas dawała o sobie znać poważniejszymi konfliktami. Rywalizacja o spadek po rodzinie Habsburgów sprawiła, że liczne kraje, w tym Bawaria, Francja i Hiszpania, rzucały łakome spojrzenia na tron cesarski w Wiedniu. Nic więc dziwnego, że podróżowanie w rejonach nadgranicznych mogło być niezbyt bezpieczne.

– Jak się mają rodzice? A babcia i dziadek? – pytał Villemann Uriela, kiedy gospodarze weszli do domu, a młodzi zostali sami w ogrodzie. Rafaela z nimi nie było, w jakimś innym miejscu lizał swoje rany.

Uriel odpowiedział spokojnie:

– Dobrze, nawet bardzo dobrze. Mieszkają u wspaniałego człowieka nazwiskiem Bonifacjusz Kemp.

Dolg skinął głową.

– Cień też o nim wspominał.

– On jest oficerem w garnizonie – dodał Uriel. – Ale przeszmuglował wszystkich czworo do swojego mieszkania. Bo komendant to nędznik, chciał rozstrzelać Móriego, a pozostałych troje wtrącić do więzienia.

– Ale dlaczego? – wykrzyknął Villemann wstrząśnięty. – Dlaczego chciał zamordować tatę?

Uriel zniżył glos.

– Pan Bonifacjusz mówi, że komendant znajduje się pod wpływem jakiejś tajemniczej, ubranej na czarno damy. Jakiejś wdowy. Pan Bonifacjusz prosi też, byśmy się wszyscy mieli przed nią na baczności, bo wygląda na to, że jest nami bardzo zainteresowana.

– Nie rozumiem, o co chodzi.

– My też nie – przyznał Uriel. – Ale właściwie to my z Taran przychodzimy do was z wiadomością, że dom, w którym się znajdujecie, nie jest bezpieczny.

– Dziękuję. Wiemy o tym.

Teraz Uriel mówił szeptem:

– Ja też. Wyczuwam coś bardzo nieprzyjemnego w tym domu. Jakby ktoś zły nas obserwował.

Nikt się nie uśmiechnął, słysząc jego naiwne określenie. Wszyscy odnosili to samo wrażenie co on, a poza tym wiedzieli, że dom kryje tajemnice, których wcale nie mieli ochoty poznawać.

Te kroki w środku nocy na przykład, skąd mogły pochodzić?

Uriel przerwał powolny spacer wśród krzewów i popatrzył na nich z wielką powagą.

– Więc pan Bonifacjusz Kemp postanowił, że spróbuje przeszmuglować nas wszystkich przez granicę – oznajmił po chwili. – Jutrzejszej nocy, kiedy nie będzie miał służby.

– Wydaje mi się, że jesteśmy winni prawdziwa, wdzięczność temu panu Bonifacjuszowi – westchnął Villemann.

– Rzeczywiście, musimy mu podziękować – przyznał Uriel. – Zresztą Móri zrobił już wiele dla jego chorego synka. Chłopiec dochodzi do zdrowia.

– To dobrze – rzekł Dolg. – I dobrze też, że ma się to stać jutro w nocy, bo akurat teraz nie moglibyśmy opuścić tego domu. Ja muszę znaleźć pewną książkę w bibliotece, a poza tym zabieramy ze sobą tę dziewczynkę, którą widzieliście tu już pierwszego dnia. Ona się strasznie męczy w tym domu.

– Tak, to wzruszająca istota – rzekł Uriel z uśmiechem. – Mam wrażenie, że Rafael i Villemann są w niej troszkę zakochani.

– Nie, ja nie, tylko Rafael. I nie żadne troszkę – uściślił Villemann, lecz gwałtowny rumieniec go zdradził.

Danielle poczuła, jakby coś w niej miało umrzeć.

Co się właściwie ze mną dzieje, pomyślała ze złością. Przecież nie życzę sobie adoracji ze strony Villemanna.

Mogło tak rzeczywiście być, Danielle wpadała jednak w dość zwyczajną pułapkę, nie była w stanie tolerować rywalki nawet do uczuć mężczyzny, którego sama odrzuciła. Może sobie nawet nie zdawała z tego sprawy, lecz podziw Villemanna przyjmowała z prawdziwą przyjemnością. I nie miała zamiaru z niego rezygnować.

Bardzo ludzka reakcja, nawet jeśli niezbyt szlachetna.

Uriel mówił dalej:

– Proszę was, byście się spieszyli, zarówno z szukaniem książki, jak i z przygotowaniem dziewczyny, bo nie mamy zbyt wiele czasu. I, jak powiedział pan Bonifacjusz, bądźcie ostrożni! Ten dom ma bardzo złą opinię. Taran i ja dowiedzieliśmy się o tym już pierwszego dnia, kiedy pytaliśmy sąsiadów o drogę.

– Ale gospodarze są tacy gościnni. I zaprosili nas do siebie mimo wielkiej żałoby… – mówiła Danielle.

– Myślisz, że naprawdę oni są w wielkiej żałobie? – spytał Villemann.

– Mmm – mruknął Dolg z powątpiewaniem. – Zdaje mi się, że gościnny jest przede wszystkim kapitan. Wygląda mi na to, że on desperacko szuka pociechy w zabawie i rozrywkach. Jakby uciekał od czegoś, czego nie jest w stanie udźwignąć. To jego zasługa, że tutaj mieszkamy. Jego i być może jego ojca, pułkownika. Reszta jest zajęta raczej swoimi sprawami.

– Dziwne kobiety – rzekł Uriel. – To znaczy te dwie szwagierki kapitana.

– Chyba się nigdy nie pogodziły z tym, że siostra wyszła za mąż, a one nie – westchnął Uriel.

– Właściwie to od jak dawna one tu mieszkają? – zastanawiała się Danielle.

– Pytałem o to – wyjaśnił Villemann, który pomagał przecież prefektowi próbującemu rozwiązać tajemnicę śmierci kapitanowej. – Są tu od dziesięciu miesięcy. Kapitanowa musiała przeżyć piekło.

– Kapitan jednak miał się znakomicie – stwierdził Uriel.

– Taki harem z trzema kobietami.

– Było ich więcej – poprawił Villemann. – Nasz kapitan nie gardzi też pokojówkami. Zdaje mi się jednak, że ma wspólnika w tym chłopcu do wszystkiego, Symeonie. To z pewnością on odwiedzał dzisiejszej nocy pannę Milly. To on mignął Rafaelowi na korytarzu.

– A propos służby – wtrącił Dolg. – Czyście zwrócili uwagę na te dwie starsze kobiety, jedna taka tęższa, a druga o końskiej twarzy? Nie odnoszą się one do nas najlepiej.

– Masz rację, nie cierpią nas – zgodził się Villemann.

– Albo, ściślej biorąc: one w ogóle nie cierpią gości. Ich nienawiść nie jest skierowana specjalnie przeciwko nam. Doszli do rzeki w miejscu, gdzie znajdowało się wyłożone kamieniami nabrzeże, stali tam przez jakiś czas, przyglądając się wolno płynącej wodzie.

I wtedy znowu usłyszeli krzyki. Tym razem jednak znajdowali się tak daleko od domu, że nie docierały do nich zbyt wyraźnie. Rozglądali się wokół, ale niczego specjalnego nie dostrzegli. Nagle wszystko ustało, jakby jakaś dłoń zakryła krzyczące usta.

– Ponura tajemnica tego domu – rzekł Dolg cierpko.

Taran wróciła ze swojego spaceru z kapitanem i Uriel rozjaśnił się jak na widok wschodzącego słońca. Zauważyli to obaj bracia, Dolg i Villemann, i cieszyli się bardzo, że Taran znalazła sobie odpowiedniego chłopca.

– Słyszeliście? – spytała Taran. – Brzmiało to tak, jakby ktoś gwałcił robotnika portowego.

– Taran, proszę cię – upomniał ją Dolg,' musiał się jednak uśmiechnąć, rozbawiony tym dziwnym określeniem.

Obaj bracia wymienili pełne czułości spojrzenia. Ta ich ukochana siostra jest naprawdę niepoprawna!

– No? – niecierpliwił się Villemann. – Dowiedziałaś się czegoś?

– Owszem. Wydobyłam z niego mnóstwo informacji na temat jego zmarłej małżonki… O, nadchodzi właśnie nasz przyjaciel prefekt. To dobrze, nie będę musiała dwa razy powtarzać. I zdaje się, że wiem też, dlaczego i ojciec, i syn tak bardzo chcą się otaczać młodzieżą.

– Naprawdę? – ucieszył się prefekt.

– Tak. Wygląda na to, że w tym domu straszy, wiecie, jakiś duch…

– Tak myślisz? – zdziwił się Dolg, gryząc źdźbło trawy. – Nie wyczuwam tu żadnych tego rodzaju wibracji. Jakiego rodzaju duch miałby to być i gdzie?

– No nie, tego mi nie powiedział. W ogóle był bardzo tajemniczy i ponury. Wiem tylko, że najbardziej straszy w górnych partiach domu.

Prefekt w zamyśleniu kiwał głową.

Część domu jest na stale zamknięta. Dowiedziałem się, że najlepiej tam nie wchodzić, co oczywiście jeszcze bardziej pobudziło moją ciekawość. Przemawiałem bardzo władczym tonem, ale to nie pomogło. Oni twierdzą, że klucz zaginął wiele lat temu. Po kryjomu próbowałem sforsować drzwi, lecz okazały się zbyt masywne. Ale przerwaliśmy pannie Taran. Co kapitan mówił na temat swojej żony?

– Dowiedziałam się, że pochodziła z bardzo dobrej rodziny. To wyjaśnia nieznośną pychę i zarozumialstwo jej sióstr. Uważają one mianowicie, że stoją wyżej niż rodzina von Blancke, i kapitanowa prezentowała podobne przekonanie. Podobno potrafiła być nawet dość nieprzyjemna. Niemal codziennie wypominała mężowi, że popełniła mezalians.

– Coś takiego może, oczywiście, doprowadzać mężczyznę do szaleństwa, ale nie sądzę, by kapitanowi dokuczyło to aż tak bardzo, że byłby skłonny ją zamordować.

– Nie, oczywiście, że nie, on jest niewinny. Wynika to z jego słów – zapewniała Taran. – Muszę zresztą powiedzieć, że bardzo sympatycznie się z nim rozmawiało. Jest znacznie ciekawszym człowiekiem, niżby na to wskazywała jego mina i zachowanie.

– Więc małżeństwo nie było szczęśliwe?

– Nie. W tych warunkach? Małżonka była podobno bardzo wymagająca i zawsze miała pretensje w jednej sprawie: dlaczego małżonek nie awansuje? Kapitan, to przecież niemal nikt! Wyszła za niego za mąż, ponieważ jego ojciec był takim dynamicznym człowiekiem i zrobił olśniewającą karierę w wojsku. Myślała więc, że syn będzie podobny.

– Cóż, takie pomyłki zdarzają się często – westchnął prefekt. – Nierzadko dzieci rodziców o dominujących osobowościach wyrastają na ludzi słabych i bez charakteru. Jakby dawały za wygraną, zanim jeszcze rozpoczną własną karierę. Ale w następnym pokoleniu zwykle straty zostają odrobione.

Villemann uśmiechał się w rozmarzeniu.

– Nie wydaje mi się, by mała Wirginia, jak pan powiada, odrobiła straty.

No tak, ona rzeczywiście nie jest takim typem. Ale gdyby kapitan miał syna, to sądzę, że… No dobrze, proszę mówić dalej, panno Taran!

– Właściwie to już niewiele zostało.

– Czy kapitanowa też miała takie wybujałe potrzeby erotyczne jak jej siostry?

– Och, wie pan, panie prefekcie, nie mogłam się zmusić do zadania tego pytania!

– Naprawdę? – zapytał z rozbawieniem. – A ja myślałem, że pani się nie cofnie przed niczym!

Zachichotała.

– To prawda, chciałam zapytać, ale jakoś rozmowa nie zeszła na ten temat. On był bardzo ostrożny, jeśli chodzi o sprawy intymne.

– Nietrudno w to uwierzyć – roześmiał się Villemann. – Skoro ktoś ma takie potrzeby. Słyszałem, że nasz dobry kapitan uwiódł większość kobiet w okolicy. Zarówno panie z wyższych sfer, jak i dziewczyny służące. Panny i mężatki, bez różnicy. Moim zdaniem ten człowiek cierpi na kompleks niższości i nieustannie musi sobie udowadniać, jak bardzo jest męski.

Z pewnością – przyznał prefekt. – Ale muszą też w nim drzemać niepospolite siły. Myślę, ze możemy założyć, iż to właśnie z początku bardzo cieszyło jego żonę, z czasem jednak zaczęła go mieć dość. I wtedy on jął się rozglądać za innymi możliwościami.

– Tak, to brzmi prawdopodobnie – zgodziła się Taran.

– No właśnie, pamiętamy przecież list, który kapitanowa zaczęła pisać – dodał Dolg. – Stwierdza w nim, że od-kryla coś obrzydliwego, najprawdopodobniej była to niewierność męża. Długo musiała pozostawać ślepa.

– Chyba sprawa sióstr była tą kroplą, która przepełniła kielich – rzekł Villemann.

– Czy on się do ciebie nie zalecał, Taran? – zapytał Uriel zaniepokojony.

Zwlekała z odpowiedzią tak długo, że aż poczerwieniał.

– Nie, nic takiego nie zrobił – odparła w końcu. – Ale zauważyłam, że byłby zainteresowany – zakończyła z łobuzerskim uśmiechem.

– Jak to?

– Och, nie bądź niemądry! Wiesz przecież, że współczesna moda wymaga noszenia bardzo obcisłych spodni. Uriel odwrócił się gwałtownie.

W alejce pojawili się gospodarze i goście zaczęli rozmawiać o czym innym.

Wszyscy razem poszli w stronę domu, zbliżała się bowiem pora posiłku.

Przodem podążał pułkownik, który nareszcie zdawał się być w lepszym humorze. Szeroką dłonią klepnął Villemanna w ramię i zapytał go, czy brał kiedykolwiek udział w wojskowych ćwiczeniach.

– Nie, jestem na to za młody – odpowiedział Villemann cokolwiek skrępowany.

– Nonsens – zagulgotał pułkownik – W moim regimencie byli nawet piętnastoletni chłopcy. Ba, nawet czternastoletni!

– To bardzo młody wiek.

– Jeśli człowiek ma być dobrym żołnierzem, trzeba zacząć go ćwiczyć odpowiednio wcześnie. Musimy sobie po obiedzie urządzić małe ćwiczenia, ty i ja, żebyś mógł mieć chociaż przedsmak prawdziwego męskiego życia. Tylko takie życie ma jakąkolwiek wartość. Zdrowe! Wspaniale!

Villemann mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi.

Biedny Villemann, myślało jego rodzeństwo. On, który tak nie cierpi ślepej dyscypliny. Podejrzewali, że pułkownik zdaje sobie z tego sprawę i świadomie go dręczy, bo po prostu uwielbia wrzeszczeć na ludzi i dominować nad nimi. Gdyby sam znalazł się na miejscu zwykłego rekruta, inaczej patrzyłby na całą sprawę.

Rafael miał szczęście, bo u jego boku szła Wirginia. Kroczył przejęty i nie umiał znaleźć dla niej dość poetyckich określeń, co tam poezja, w ogóle nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa.

Kiedy zaś jej dłoń przypadkiem dotknęła jego ręki, musiał panować nad sobą ze wszystkich sil, by nie pochwycić dziewczyny w objęcia. A kiedy ona świadomie szukała jego ręki, był tak wzruszony, że z trudem oddychał. Uścisnął drobną dłoń i miał wrażenie, iż zaraz skona ze szczęścia.

Ale, oczywiście, nic takiego się nie stało.

Taran i Danielle zostały nieco za wszystkimi. Taran objęła szczupłe ramiona młodszej towarzyszki.

– No, Danielle, jak tam twoje sprawy?

Zapytana pochyliła głowę, wyglądała teraz bardzo żałośnie.

– Chcę wracać do Theresenhof.

– Nie ty jedna.

Danielle uniosła głowę.

– Ale ja chcę jeszcze dalej, chcę w ogóle odjechać, gdzie mnie oczy poniosą, jak najdalej od wszystkiego!

– Aha, to już aż tak zabrnęłaś – rzekła Taran, która uważała się za osobę niezwykle doświadczoną. – Ale widzisz, moja mała, możesz sobie jechać, jak daleko chcesz, jednak od samej siebie nie odjedziesz. Podróż nic nie pomoże na to, co nosimy w sobie.

– Masz rację – westchnęła Danielle. – Najbardziej ze wszystkiego chciałabym po prostu odjechać od moich problemów. Chociaż akurat w tej chwili chcę być jak najdalej od tej malej, żałosnej…

– Myślisz o Wirginii? Ale ona przecież niczemu nie jest winna. I Dolg wcale się nią nie zajmuje.

– Dolg nie.

Taran przyglądała jej się spod oka.

– Chodzi ci o Villemanna? – zapytała przeciągle.

Danielle nie odpowiedziała. Po prostu odwróciła twarz.

– W takim razie uważam, że powinnaś podziękować młodej pannie von Blancke – rzekła zdecydowanym tonem Taran.

– Dlaczego mam dziękować? Jeśli on się z nią ożeni…

– Ech, wyciągasz zbyt pochopne wnioski. Znamy tych ludzi drugi dzień. A poza tym wszystko wskazuje na to, że ona woli twojego brata.

– Tak myślisz? – rozjaśniła się Danielle. Zaraz jednak znowu zmarkotniała. – Ale to nie przeszkadza, że Villemann jest nią bardzo zainteresowany. I że będzie mu przykro, jeśli ona go nie zechce. Och, Taran, czuję się taka odrzucona! Taka sponiewierana!

– Sądzę, że Villemann czuje się jeszcze gorzej – stwierdziła Taran. – Żadna z jego wybranek go nie chce.

– Och, ale ja…

– Co takiego? – zapytała Taran, gdy Danielle zamilkła.

– Nie, nic.

Taran uśmiechnęła się pod nosem bardzo zadowolona.

Tego pięknego i bardzo ciepłego jesiennego dnia stary pułkownik nie pojawił się na obiedzie. Poszedł do proboszcza, by omówić sprawy pogrzebu swojej synowej.

Bez pułkownika, ale za to z Taran nastrój. przy stole był niewątpliwie dużo sympatyczniejszy. Prefekt również zasiadł do posiłku i wszyscy zachowywali się tak, jakby chcieli przynajmniej na chwilę zapomnieć o tragedii.

Kapitan był z tego najwyraźniej bardzo zadowolony.

Przed obiadem na spacerze w parku omal nie wyznał Taran, że nie jest w stanie żałować swojej zmarłej małżonki. Zbyt długo go upokarzała swoją wyniosłością, po prostu zniszczyła ich małżeństwo.

Obiad upływał w sympatycznej atmosferze, wszyscy mówili o całkiem obojętnych sprawach. Tym bardziej więc byli zaszokowani pojawieniem się kogoś absolutnie nieoczekiwanego.

Najpierw coś zaczęło się dziać z Wirginią.

Brązowe oczy dziewczyny stały się większe niż normalnie. Przestała jeść i jak zaczarowana patrzyła w stronę schodów, skąd dochodziły jakieś dziwne odgłosy podobne do jęku. Po chwili z hałasem odrzuciła nóż i widelec, zerwała się na równe nogi i wybiegła, jakby chciała się gdzieś schować. Rafael zamierzał pobiec za nią, lecz Dolg chwycił go za ramię i pociągnął tak mocno, że usiadł z powrotem na swoim miejscu.

Po schodach szła jakaś dziwna postać.

14

Lilly zapomniała o swoich eleganckich manierach i zaklęła:

– O, do cholery…

– Kto nie zamknął drzwi? – syknęła Milly ze złością. -Kristoffer, powinieneś był powiedzieć, żeby…

Po raz pierwszy usłyszeli wtedy imię kapitana, ale żadne z gości nawet tego nie spostrzegło, bo całą ich uwagę pochłaniała dziwna osoba na schodach.

Była to starsza kobieta o czerwonosinej twarzy z przekrzywioną jak czapka wesołego woźnicy peruką. Białą, bardzo ładną i bardzo drogą peruką, która niegdyś musiała być prawdziwym dziełem sztuki. Teraz wyglądała jak długo używane wronie gniazdo. Kobieta mamrotała przez cały czas coś sama do siebie zachrypłym głosem pijaczki. Mimo że trzymała się kurczowo poręczy, szła chwiejnie. Jej ubranie wyglądało, jakby sypiała w nim od dawna, choć kiedyś musiały to być bardzo piękne rzeczy. Kiedy podeszła bliżej drzwi, zebrani przy stole poczuli od niej kwaśny odór.

W końcu kapitan zdołał się wyrwać z odrętwienia. Zaczął głośno wzywać służbę, lecz nikt się nie pokazał. Kiedy Taran spojrzała na niego pytająco, rzekł krótko:

– Moja matka.

– A ja myślałem… – zaczął Rafael. – Pułkownik mówił, że ona…

– Że nie żyje? Nie, tak nie powiedział. Mówił, że utrącił żonę. I zapewniam państwa, że moja matka ma najlepszą opiekę, jaką możemy jej dać, ale państwo sami widzą, tu już niewiele można zrobić.

Owszem, wszyscy rozumieli to bardzo dobrze.

– Proszę wybaczyć mojej córce, że tak uciekła – dodał kapitan. – Ona się bardzo wstydzi za swoją babkę.

– Oczywiście – bąknęła Taran.

Starsza pani kierowała się prosto do stołu. Na jej wargach, odsłaniając brak wielu zębów, błąkał się diabelski, zdecydowany uśmieszek.

– Nie, no coś takiego! Siadacie do stołu beze mnie? I Lilly zajmuje moje miejsce? Jazda stąd, łachudro, bo idzie pani tego domu!

Przestraszona Lilly wstała natychmiast. Pułkownikowa mówiła teraz bardzo słodkim głosem:

– Kristoffer, moje dziecko, co te okropne baby zrobiły z syneczkiem mamusi?

Uczyniła ruch, jakby chciała go objąć, ale kiwnęła się w tył i o mało nie upadła. Kapitan rzucił się, by ją przytrzymać. Wszyscy widzieli, że bijący od niej zapach napełnia go obrzydzeniem.

– Już dobrze, droga mamo. Zaraz ktoś przyjdzie, żeby się tobą zająć.

Starsza pani machała rękami, by pokazać, że chce usiąść. On jednak trzymał ją mocno i zdawał się nie zauważać jej wysiłków.

– Nieee – wydyszała przejęta. – Iluż to widzę tutaj ślicznych chłopców! Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? Kristoffer, przedsss… Przedstaw mi ich!

– To jest Rafael, syn księżnej Theresy von Habsburg – zaczął kapitan niechętnie.

W zamglonych oczach starszej damy pojawiły się filuterne błyski.

– No, no, jesteś naprawdę słodziutki! Habsburg, powiadasz? No, no, bo widzisz, ja sama mam w żyłach sporo błękitnej krwi. Nie, na taką okazję to powinnam włożyć moją różową toaletę! Ale mogę się założyć, że nie zgadniesz, ile tak naprawdę mam lat, chłopczyku! No, spróbuj!

Rafael odchylił się do tylu, jakby chciał się cofnąć. – Zgaduj, zgaduj – powtarzała dama kokieteryjnie.

– Mamo, daj spokój – bąkał kapitan.

Rafael nie odważył się nic powiedzieć. Najchętniej określiłby jej wiek na jakieś siedemdziesiąt pięć lat, ale się powstrzymał.

Z błyszczącymi oczyma pani wyjawiła triumfalnym tonem:

– Mam pięćdziesiąt lat! Nigdy byś nie zgadł, prawda? Ja wiem, że wyglądam znacznie młodziej, i wcale bym się nie zdziwiła, gdybyś zaczął mnie uwodzić. Nie, nie, i nie wzięłabym ci tego za złe, nie martw się. Tylko, widzisz, ja jestem mężatką – dodała sentymentalnie, kładąc rękę na ramieniu Rafaela. – Więc i tak nic by z tego nie było. O, a tu mamy jeszcze jednego ślicznego młodzieńca!

Rafael odetchnął z ulgą. Teraz odór starego alkoholu buchał w twarz Urielowi.

– Widzisz, chłopczyku o anielskiej twarzy, mój mąż jest pułkownikiem. Bardzo się stara, bym miała wszystko, czego potrzebuję, na moim nocnym stoliczku zawsze stoi karafka i kieliszek…

– Tak, a co innego można zrobić – bąknął kapitan do gości.

– Och, mój Boże, jeszcze jeden chłopiec – ucieszyła się stara dama na widok Villemanna. – Ty też jesteś urodziwy, ale myślę, że zostanę, jednak przy tym ciemnowłosym marzycielu. Jak to on ma na imię? Gabriel?

– Rafael.

– O właśnie. Czy zebrał się tu cały chór anielski? A może ja znalazłam się w niebie?

Śmiała się skrzekliwie, po czym znowu zaczęła swoje:

– Kristoffer, mój synku, czy te okropne siostry są dla ciebie niedobre? Nigdy nie powinieneś był się żenić z tą rozpustnicą, która sprowadziła do mojego domu wszystkie grzechy Sodomy i Gomory. Takie same jak ona rozpustnice, ladacznice, które nadal tu siedzą!

Lilly nie wytrzymała.

– Proszę mi wybaczyć, pani pułkownikowo von Blancke, ale czy nie stawia pani problemu na głowie? – zapytała cierpko, ale było widać, że boi się trochę tej dość bezceremonialnej damy.

Pułkownikowa spoglądała na nią mętnym wzrokiem. Coraz trudniej było jej się wysławiać:

– Mój ukochany sssyn hik… ma silną naaaturę… hik i ja baaardzo jestem… hik… z niego dumna. Ale to okrooopne ze strony wszystkich trzech sióstr hik… okroopne tak to wykorzystywać, jak to rooobicie… hik… Ja mam tylko jednego syyynka, Pan nie zechciał dać mi więcej dzieci… hik. Nie chcę, żeby go wykorzystywały kobiety bez serca!

– Mamo, myślę, że najlepiej będzie, jeśli teraz wrócimy na górę – rzekł kapitan ostrożnie.

Matka odepchnęła go stanowczym ruchem. Jej wzrok spoczął teraz na Dolgu.

Ludowe porzekadło powiada, że od dzieci i od pijanych można usłyszeć prawdę.

Pani pułkownikowa von Blancke zamilkła i przez chwilę mrużyła oczy.

– To jak sam Zły! – wrzasnęła nagle. – Powiedzcie no mi, czy ja trafiłam do nieba, czy wprost przeciwnie? Ten tutaj może należeć i tu, i tu.

Uczepiła się ramienia swego syna, jakby szukała u niego obrony przed ciosem. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, ona ciągnęła swoje:

– Jesteś urodziwy niczym anioł śmierci, mój chłopcze! Ale mnie się nie podobasz.

– Na ogół nie lubimy tego, czego nie pojmujemy – wtrącił Rafael. – Zapewniam panią jednak, że Dolg jest najwspanialszym człowiekiem na ziemi, obdarzonym wielkim sercem i najczystszym charakterem…

Uciszyła go niechętnym gestem, nie spuszczając oczu z Dolga. Była nim po prostu zafascynowana.

– Nie, nie, nie dlatego cię nie lubię, że… ech, do diabla! Przenikasz mnie na wylot, człowieku. Nie chcę tego! Nie pozwalam…

Zaczęła szlochać, a raczej należałoby powiedzieć ryczeć, przepitym głosem. W końcu kapitan zdecydował się na stanowcze działanie. Delikatnie, lecz zdecydowanie ujął matkę za ramiona.

– Idziemy na górę – oświadczył i pociągnął starszą damę w stronę schodów.

Po drodze pijana pułkownikowa zdążyła zobaczyć Taran i Danielle.

– O, nie, Kristofferze! Dwie nowe dziewczyny! Je też zdążyłeś już zbałamucić? – zachichotała nieprzyjemnie.

– Mamo, na Boga! To są krewne Habsburgów! A poza tym są naszymi gośćmi!

– Czy coś takiego cię kiedykolwiek powstrzymywało? Mój chłopcze, dlaczego ty nie możesz być znowu małym synkiem mamusi? – bełkotała sentymentalnie i zaraz zwróciła się do Danielle i Taran, wyciągając ku nim palec w oskarżycielskim geście: – Wy polujecie na Kristoffera, oczywiście… hik… oczywiście. Ale on jest zajęty. Ożenił się z tą nadętą rozpustnicą, która wprowadziła grzech do mojego domu. Gdzie się teraz podziewa? Chętnie powiedziałabym jej kilka słów prawdy.

Kapitan von Blancke ujął mocniej ramiona matki i siłą wprowadził ją na schody. Potykała się na każdym stopniu.

– Najwyraźniej jeszcze nie wie, że synowa nie żyje – szepnął Villemann do prefekta, który skinął głową.

Do jadalni wciąż docierał ze schodów bełkotliwy glos pułkownikowej. Nieustannie mówiła, jak się martwi o syna, że ma na myśli tylko jego dobro. Traktowała go jak piętnastolatka, przeciwko czemu on głośno protestował.

Narzekania starszej pani urwały się w końcu na słowach o grzechu pierworodnym i o ukąszeniu żmii, potem słyszeli jeszcze, że dopytuje się, gdzie jest jej kieliszek i dlaczego ją zamykają samą w pokoju.

– To nie nasza wina – odpowiedział kapitan, starając się opanować irytację. – Nie mamy innego wyjścia, dla ciebie tak jest najlepiej.

W końcu oboje zniknęli w korytarzu na piętrze. Milly skrzywiła się z obrzydzeniem:

– Pijana świnia!

– Ja bym to raczej nazwał straszną tragedią – wtrącił Dolg poruszony.

– Ja również – zgodził się z nim prefekt. – Pamiętam panią pułkownikową jako bardzo elegancką damę. Może trochę za bardzo dumną ze swojego syna, szczycącą się nim ponad miarę, ale to przecież nie jest największy grzech. Ale sprawy nie układały się dobrze. Pułkownik wściekał się, że małżonka „niszczy” chłopca, karał więc małego bardzo surowo za najmniejsze przewinienie, po czym, oczywiście, matka pocieszała jedynaka i rozpieszczała go jeszcze bardziej, w następstwie czego ojciec gniewał się… i tak dalej.

Biedne dziecko – westchnął Dolg, który stal teraz wraz z prefektem nieco na uboczu. Po chwili przyłączyła się do nich mała Wirginia, która tymczasem wróciła do jadalni i przestraszona spoglądała w stronę schodów.

Dolg mówił cicho:

– Jedna sprawa mnie zdumiewa. Jak to się dzieje, że w tych czasach niepokoju i zagrożenia wojną, w czasach takiego napięcia, gdy potrzebny jest każdy człowiek zdolny do noszenia broni, zarówno pułkownik, jak i kapitan siedzą sobie spokojnie w domu?

– To łatwo wyjaśnić. Kapitan był w służbie, jest on przecież najbliższym współpracownikiem i przyjacielem komendanta, ale został na kilka dni zwolniony dla przygotowania pogrzebu małżonki. Natomiast pułkownik nie pełni już swoich obowiązków. Został zdymisjonowany za naruszanie dyscypliny, ryte że w odwrotnym od potocznego rozumieniu, pan pułkownik mianowicie wymagał zbyt wiele od swoich podkomendnych, zbyt często stosował chłostę, co prowadziło nawet do okaleczeń żołnierzy. Kiedy doszło do tego, że uderzył żołnierza za to, iż ten nie okazywał odpowiednio dużego entuzjazmu, kielich się przepełnił.

– Uff! – westchnął Dolg. – Zdążyliśmy już zauważyć, że pułkownik również w domu stara się utrzymać żelazną dyscyplinę. Można sobie wyobrazić, co robił z żołnierzami, którzy musieli przecież być mu ślepo posłuszni. Ale mimo wszystko wolno mu nosić mundur?

– Służba żołnierska to jego życie. A poza tym nikogo przecież nie obchodzi to, co pułkownik nosi na sobie w domu. Nie, jego żonie nie było lekko. To wrażliwa kobieta o gorącym sercu, która, niestety, zawsze miała słabość do mocniejszych trunków.

Pojawiły się obie służące o męskim wyglądzie i wbiegły szybko na górę. Zaraz też dał się słyszeć glos kapitana besztającego je za niedostateczną opiekę nad jego matką. A więc to one były pielęgniarkami pułkownikowej? Czy może raczej należałoby powiedzieć: strażniczkami uwięzionej.

Wreszcie kapitan zszedł na dół.

– Proszę nam wybaczyć ten nieprzyjemny incydent – powiedział skrępowany. – Czy możemy wrócić do stołu?

Wszyscy powoli zaczęli zajmować swoje miejsca. Deser wyglądał smakowicie, legumina na gorąco, posypana dużą ilością cynamonu i cukru, z oczkiem masła pośrodku. Wszystko to, niestety, zdążyło już wystygnąć i stężeć.

Dolg siedział obok swojej siostry. Widział, z jakim zapałem próbuje deseru, i nie dziwił się, danie prezentowało się bowiem bardzo zachęcająco.

Ale wzięła do ust tylko jedną łyżkę potrawy, potem uniosła głowę z dziwnym wyrazem twarzy, jakby z niedowierzaniem. Dolg widział, że nie przełknęła tego, co miała w ustach, skrzywiła się nieprzyjemnie i…

Rzucił okiem na jej talerz. Następnie na swój. Po czym wytrącił łyżkę z ręki Taran i szarpnął ją mocno za ramię.

– Nie połykaj tego! – krzyknął. – Chodź do ogrodu, musisz to wypluć!

Posłuchała natychmiast. Uriel podbiegi ze szklanką wody i prosił, by starannie przepłukała usta, ale żeby za nic na świecie nie przełknęła ani kropli. Przyłączył się do nich prefekt i teraz wszyscy trzej otaczali Taran, która prychała, krzywiła się i krzyczała ze strachu i obrzydzenia, plując na wypielęgnowane przez Symeona rabatki.

W końcu opanowała się, zaczęła spokojniej oddychać i wytarła usta.

Dziękuję ci, Dolg – wykrztusiła. – Wiecie, to było bardzo słodkie i naprawdę można by się dać nabrać. Ale miało oprócz tego jakiś taki nieprzyjemny smak, że ja…

O mój Boże, Dolg, co to było?

– Nie wiem – odpowiedział. – Ale w twoim cynamonie zobaczyłem jakieś ciemniejsze ziarenka, które musiały zostać rozsypane, kiedy deser był już na talerzu.

Prefekt pospieszył do jadalni, by zabrać talerzyk z fatalnym deserem, lecz Villemann już to przezornie zrobił. Trzymał go teraz mocno w rękach tak, by nikt nie mógł talerza ani wytrącić, ani odebrać.

Wszyscy wyglądali na wstrząśniętych. Wstali od stołu, bo przecież już i tak nikt by nic nie zjadł. Przyglądali się swoim talerzom, te jednak wyglądały normalnie. Z wyjątkiem talerzyka Villemanna. Na nim znajdowały się te same szare ziarnka, co na deserze Taran.

Prefekt wziął na palec jedno ziarenko z talerzyka Taran i bardzo ostrożnie spróbował. Następnie spróbował też ziarenko wzięte z talerza Villemanna.

– Trucizna na szczury? – spytał Villemann cicho.

– Tak mi się zdaje – odparł prefekt. – Ale trzeba to zbadać. – Rozejrzał się wokół. – Kiedy pułkownikowa zeszła na dół, zrobiło się wielkie zamieszanie, zresztą później, gdy kapitan odprowadzał ją na górę, też wszyscy tylko na nią patrzyli. Wstaliśmy od stołu, chodziliśmy po jadalni, nikt się niczym innym nie zajmował.

Po długim milczeniu Rafael stwierdził:

– Nie sądzę, by to mógł zrobić kapitan. Podczas największego zamieszania był na schodach.

Prefekt skinął głową.

– A ktoś inny?

– A czy trucizna nie mogła się znajdować na talerzach od samego początku? – zapytała Taran.

– To możliwe, choć nie przypuszczam. Z jakiego powodu służba miałaby truć gości? Poza tym te szare ziarenka leżą na samym wierzchu, na warstwie cukru i cynamonu. Nie są też takie wilgotne. Nie, ja myślę, że owa tajemnicza szara substancja została rozsypana dopiero co. Czy mogę obejrzeć wasze ręce? I kieszenie? U wszystkich.

Oględziny jednak nie dały pozytywnego rezultatu. Prefekt rozglądał się, czy gdzieś w kącie nie porzucono jakiegoś woreczka czy torebki, także bez skutku.

Po godzinie musiał dać za wygraną. Właśnie wrócił Villemann, który z całym talerzem deseru został wysłany do przyjaciela prefekta, chemika.

Tymczasem wszyscy rozeszli się do swoich zajęć. Danielle i Dolg poszli do biblioteki szukać książki, w czym pomagali im Taran z Urielem. Rafael poprosił Wirginię o chwilę rozmowy, na co ona zgodziła się bardzo chętnie, natomiast prefekt z Villemannem zajęli się ostatnią częścią domu, której jeszcze nie sprawdzili, mianowicie piwnicami.

W pewnym momencie do biblioteki weszła wysoka Lilly, zdenerwowana i przestraszona. Prosiła Taran o rozmowę, lecz Uriel, który teraz nie spuszczał ukochanej z oczu, upierał się, że będzie jej towarzyszył. Taran jednak domyślała się, o co chodzi.

– Mój drogi, to rozmowa dwóch kobiet – tłumaczyła łagodnie. – Usiądziemy tam w okiennej niszy, to będziesz nas przez cały czas widział.

Lilly przyjęła te słowa z wyraźną ulgą, więc Uriel ustąpił.

– Naprawdę nie mam się z tym do kogo zwrócić – zaczęła Lilly, gdy zostały same. – Trudno o takich sprawach rozmawiać z mężczyznami, a twoja kuzynka wydaje się zbyt młoda i niewinna… Ona ma na imię Danielle, prawda?

Taran potwierdziła skinieniem głowy. W głębi duszy zastanawiała się, co też mogą oznaczać „takie sprawy”, jak to określiła Lilly, i dlaczego ona sama, Taran, nie wydaje się młoda i niewinna. Ale co tam, ciekawość była silniejsza od urazy.

– Ja chciałam tylko powiedzieć, że to nie z mojej winy stało się tak, jak się stało – wybuchnęła Lilly.

Taran patrzyła na nią z uprzejmą, wyrażającą zainteresowanie miną. Lilly nie byla ładna. Zbyt koścista i niezdarna, w ogóle nie miała talii, nogi i ręce chude, jakby pozbawione mięśni, i wciąż nie wiedziała, gdzie podziać te ręce, składała je, rozkładała, załamywała, jakby jej przeszkadzały. Twarz też miała brzydką, ale głównie za sprawą ponurej miny, którą niezmiennie prezentowała.

– Byłam najstarszą z trzech sióstr – mówiła dalej. – Nasi rodzice i pułkownikostwo postanowili, że Kristoffer ożeni się ze mną. Ja bardzo tego chciałam, on jednak zakochał się w mojej siostrze, zerwał zaręczyny i poślubił ją zamiast mnie. Był to w swoim czasie głośny skandal. Rok temu nasi rodzice zmarli, a ja i Milly nie miałyśmy się gdzie podziać. Myślę, że nasza siostra, kapitanowa, zaprosiła nas tutaj kierowana złymi uczuciami i potrzebą zademonstrowania mi swojej wyższości. Chciała, żebyśmy widziały, jak jej się poszczęściło i jakie wspaniale życie prowadzi. Ona… Ona upokarzała nas na każdym kroku, byla, mówiąc otwarcie, zła!

– A czy naprawdę była aż taka szczęśliwa? – przerwała jej Taran.

– Nie – wykrztusiła Lilly, zadowolona, że została zrozumiana. – Wcale nie była szczęśliwa, bo jej mąż zdradzał ją dosłownie przez cały czas.

– No tak. Jego matka określiła to mianem „silnej natury”.

– Bardzo delikatnie powiedziane. Najgorsze ze wszystkiego było to, że on się do mnie zalecał, a ja nie miałam dość siły, by go odepchnąć. Przecież kiedyś miał być mój i pewnie też chciałam się zemścić na siostrze.

– Całkiem zrozumiale – rzekła Taran spokojnie. – A co z Milly?

– Milly? – zapytała Lilly z wyraźnym obrzydzeniem. – Milly go uwodziła, a on jest słaby. Milly jest z nas najmłodsza, wciąż jeszcze mogłaby wyjść za mąż i założyć rodzinę. Dla mnie jest już na to za późno.

– Rozumiem – wtrąciła Taran łagodnie. – Ale jak było… to znaczy, czy kapitan nie zrezygnował ze swoich skoków w bok, że tak powiem?

– Z Milly nie romansował – rzekła Lilly krótko. – Bardzo szybko się nią znudził. Natomiast… No tak, czasami potrzebował mnie…

– Oczywiście. A Milly znalazła sobie inne tereny łowieckie?

– O, pani ma na myśli Symeona? Tak, Milly upadła skandalicznie nisko. Ale to także była z jej strony zemsta. Bo nasza siostra, kapitanowa, również robiła do niego słodkie oczy.

Boże drogi, pomyślała Taran. Cóż za obyczaje! Zemdli-to ją od tych wynurzeń o zdradach i zemście. Nie była przyzwyczajona do czegoś takiego.

– Staram się zrozumieć pani sytuację, panno Lilly – powiedziała Taran łagodnie. – I w żadnej mierze pani nie oskarżam. O nic.

Lilly popatrzyła na nią z wdzięcznością.

– Tak, chciałam tylko, byście państwo wiedzieli, że to nie ja przyczyniłam się do rozpadu małżeństwa mojej siostry. Kristoffer sam mnie chciał.

W jej glosie brzmiała źle ukrywana nuta dumy.

Taran zamyśliła się. Załóżmy, że Lilly mówi prawdę, ale to przecież nie zmienia faktu, że nienawidziła kapitanowej. Gdyby udało się usunąć z drogi tę znienawidzoną siostrę, to może mogłaby w końcu odzyskać swoją młodzieńczą miłość?

A Milly? Ta mała, słodka, pulchna niczym cherubinek Milly? Jak ona w tym wszystkim się odnajduje? Porzucona przez kapitana po żałośnie krótkim flircie? Stojąca wobec perspektywy, że już nigdy za mąż nie wyjdzie, podczas gdy najstarsza siostra ma taką możliwość?

Rozważania Taran przerwał prefekt, który właśnie wszedł do biblioteki. Za nim podążał Villemann, blady i poruszony. Obaj mieli ubrania mocno poplamione ziemią.

– Gdzie jest kapitan von Blancke? – zapytał prefekt ostro. – Uważam, że wszyscy powinniście pójść z nami do piwnicy. Nie, to znaczy tylko mężczyźni. Uriel, zajmiesz się, paniami, żeby im się nie stała jakaś krzywda, a wszyscy panowie proszę za mną.

Dolg szedł pogrążony we własnych myślach. Przeczuwał, że niebezpieczeństwo zagraża przede wszystkim Taran, a właśnie Taran była mu najbliższa.

Danielle, Villemann, Taran… Właściwie każde z tej trójki mogło się stać kolejną ofiarą nieznanego zabójcy. Wszak kapitanowa von Blancke została już zamordowana… Kto jest do tego stopnia szalony, by dążyć do zgładzenia czterech osób nie mających ze sobą żadnych widocznych powiązań?

A może wszyscy goście mają zostać usunięci?

Nie, w to Dolg nie mógł uwierzyć. W końcu nie widział tu żadnego potwora, żywił więc w głębi duszy nadzieję, że już nikt więcej nie zginie.

I tu popełniał błąd.

15

Znajdowali się w piwnicy. Posuwali się wzdłuż długich ciemnych korytarzy, przy których widzieli leżakujące wina oraz skrzynie pełne warzyw. Villemann niósł latarkę i oświetlał wszystkim drogę. W pewnym momencie prefekt rzeki, jakby chcąc się wytłumaczyć:

– Nie spodziewaliśmy się, oczywiście, znaleźć tu niczego szczególnego, ale skoro przeszukaliśmy dokładnie cały dom, należało też przyjrzeć się piwnicy. Zabraliśmy ze sobą Nera i w pewnej chwili pies zaczął okropnie warczeć. Potem zniknął w ciemnym korytarzu, do którego zaraz dojdziemy, więc ruszyliśmy za nim.

Prefekt umilkł i orszak posuwał się dalej w milczeniu. Oprócz Dolga przyłączył się do nich kapitan, na którego natknęli się w hallu, oraz pułkownik, który wrócił już od proboszcza. Kobiet nie było, natomiast prefekt zażądał, by poszedł też Symeon.

Rafael wrócił ze spaceru z Wirginią właśnie w momencie, kiedy grupa zaczęła schodzić do piwnicy, i Villemann zapytał:

– No, i jak poszło?

– Zgodziła się uciec z nami dzisiejszej nocy – szepnął z wielkim zadowoleniem Rafael, nie spuszczając z Wirginii pełnego zachwytu spojrzenia. Ona tymczasem po kryjomu przemknęła się do swego pokoju, powiedziała, że chce zapakować najpotrzebniejsze rzeczy. Rafael poszedł za Villemannem i resztą do piwnicy.

Zgodnie z życzeniem prefekta Dolg wziął Nera na smycz. Pies dygotał na całym ciele. To był jego wielki wyczyn, jego odkrycie, które bardzo chciał wszystkim pokazać.

Prefekt zatrzymał się przed niewielkimi, niemal niewidocznymi drzwiami.

– Kiedy przyszliśmy tu po raz pierwszy, drzwi były zamknięte – powiedział głosem tak cichym, że wszyscy zaczęli się zastanawiać, czy po tamtej stronie nie znajdują się przypadkiem jacyś ludzie. – Pies się jednak szarpał i bardzo chciał tam wejść… No już, już dobrze, jesteś bardzo dobrym pieskiem – rzekł do Nera, który domagał się pochwal. – Wyważyliśmy więc drzwi i… Zresztą zobaczcie sami.

Otworzył jak szeroko, a Villemann uniósł w górę latarkę.

Ukazało się niewielkie pomieszczenie, w którym najwyraźniej przechowywano opal, ale musiało to być bardzo dawno temu, bo teraz izdebka wyglądała na zapomnianą.

– Nawet nie wiedziałem, że coś takiego tu jest – mruknął kapitan. – Ale… Mój Boże, co to?

Wszyscy odskoczyli w tył, gdy w kręgu światła ukazało się coś leżącego na zaśmieconej glinianej podłodze.

Jakiś czas temu musiała to być istota ludzka. Kiedyś, ale niezbyt dawno. Sądząc po resztkach ubrania, był to miody chłopiec, na szyi miał grubą linę zadzierzgniętą w pętlę.

Pułkownik jęknął.

– To przecież nie może być…

– Owszem – przerwał mu kapitan głuchym głosem. – To Frantzl.

– Tak właśnie myśleliśmy – rzeki prefekt sucho. Rafael był wstrząśnięty.

– Ale Wirginia powiedziała, że on… Nie, niczego takiego nie mówiła. Wspominała tylko, że go już nie ma, a chodziło jej z pewnością o to, że zniknął.

Przy wejściu rozległ się straszny pisk. Nikt się nie spodziewał, że Wirginia zejdzie do piwnicy.

– Frantzl? Wspominaliście tutaj Frantzla? Czy to prawda? – zawodziła rozpaczliwie.

Rafael natychmiast się odwrócił i przytulił ją mocno do siebie.

– Wirginio, nie powinnaś była tutaj przychodzić! Dziewczyna wybuchnęła histerycznym płaczem.

– Frantzl! O, Frantzl, mój ukochany przyjaciel, czy on został tutaj zamknięty i nikt nie słyszał jego wołania?

– Nie, to nie było tak – zaprzeczył Villemann. – Rafael, zabierz ją stąd natychmiast, bardzo źle się stało, że to usłyszała.

Wirginia nie przestawała krzyczeć. Szarpała i kopała, chcąc się wyrwać z objęć Rafaela, który starał się ją podnieść. W pewnym momencie podszedł pułkownik i wymierzył wnuczce siarczysty policzek tak, że dziewczyna straciła dech i zamilkła przerażona.

Rafael chciał powiedzieć brutalnemu dziadkowi: „Tak silny cios nie był chyba konieczny”, ale zaraz przekonał się, że chyba jednak był. Wirginia uspokoiła się i już nie protestowała, gdy ją wynosił z piwnicy. Płakała tylko cicho z twarzą ukrytą na jego piersi.

– Kapitanie von Blancke, co panu wiadomo o zniknięciu tego chłopca? – zapytał prefekt.

– Nic więcej poza tym, że nieoczekiwanie przestał się pokazywać – odparł kapitan zgnębiony. – Bywał przecież częstym gościem w naszym domu jako kolega mojej córki, ale nigdy bym nie przypuszczał, że znajdziemy go tutaj!

– Pułkowniku von Blancke, a co panu o tym wiadomo?

Nic – odparł z widocznym wysiłkiem. – Bo, rzeczywiście, jak powiedziano, często odwiedzał Wirginię, ale ja, niestety, wiem bardzo niewiele o dzisiejszej młodzieży.

– Kiedy on właściwie zniknął? – zapytał Dolg.

– No właśnie, kiedy to było? – poparł go prefekt. – Czy to czasem nie zimą? Jakieś trzy kwartały temu?

Stali w milczeniu, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. W końcu odezwał się Villemann:

– Został uduszony, dokładnie tak jak pańska małżonka, kapitanie. Sznur na szyi. Wciąż tam jeszcze jest. Węzeł prymitywny, ale skuteczny.

– Tak jest.

Wszyscy goście myśleli to samo: Chłopiec musiał zginąć, ponieważ – tak jak znacznie później żona kapitana – odkrył, co naprawdę dzieje się w tym domu. Ktoś się postarał, by chłopiec zachował milczenie.

I znowu cios najboleśniej dotknął małą Wirginię. Utraciła towarzysza zabaw, potem zaginęła matka, teraz okazało się, że oboje nie żyją.

Trzeba ją zabrać z tego domu, zanim jej się też coś przytrafi. Żeby tylko Dolg znalazł tę nieszczęsną książkę, to znikną stąd wszyscy jak najszybciej. Nawet by nie czekali do nocy!

Prefekt uznał, że ma teraz aż nadto spraw do wyjaśnienia. Małżonka kapitana i chłopiec z sąsiedztwa zostali zamordowani. Ktoś podjął też próbę zamordowania dwojga gości, Taran i Villemanna. Villemann był co prawda znakomitym asystentem, lecz prefekt czul, iż musi sprowadzić posiłki.

Bonifacjusz Kemp? To bardzo zdolny człowiek. Z pewnością uda się go wypożyczyć na parę dni. Kapitan von Blancke jest przecież przyjacielem komendanta garnizonu.

W tym właśnie momencie prefekt podjął niewłaściwą decyzję. Posłaniec, którego pchnął do koszar, niebacznie wspomniał komendantowi o tym, jakich to kapitan ma gości. Był ktoś, kto usłyszał te słowa.

Nareszcie, nareszcie jakiś ślad rodziny czarnoksiężnika, która przepadła jak kamień w wodę!

Popołudnie. Wilgotny, zupełnie zaskakujący jak na tę porę roku, dławiący upal ogarniał miasto.

Dom pogrążony był w ciszy, niektórzy drzemali po obiedzie, inni wrócili do własnych zajęć. Wirginia poszła do swego pokoju, skąd przez jakiś czas słychać było jej rozdzierający płacz. Potem jednak wszystko umilkło, być może zasnęła.

Rafael błądził niespokojnie po ogrodzie, raz po raz spoglądał w stronę okna Wirginii, ale nie chciał przerywać jej snu, którego z pewnością bardzo potrzebowała. W końcu Taran, nieco zirytowana, poprosiła go, żeby przestał tak krążyć w kółko jak mężczyzna oczekujący na rozwiązanie swojej żony, wobec czego urażony Rafael poszedł do biblioteki i usiadł w kącie.

Tutaj panował spokój. Dolg nieustannie szperał pośród tysięcy tomów tego niezwykle bogatego księgozbioru, nadal jednak nie wiedział, czego tak naprawdę szuka. Danielle też tutaj była, spała na kanapie, Villemann natomiast wciąż dotrzymywał towarzystwa prefektowi podczas przesłuchań służby.

Domownicy wycofali się do swoich pokoi.

Do biblioteki przyszli Taran i Uriel.

– Czy nie możesz szybciej szukać tej przeklętej książki, żebyśmy mogli się stąd ulotnić? – spytała Taran niecierpliwie. – W tym domu z każdego kąta wieje grozą.

– A nie chcesz poprosić duchów o pomoc? – podsuwał Uriel.

– Nie wolno mi – odparł Dolg. – Cień powiedział, że z tą sprawą dam sobie radę sam, skoro mam takie dobre… – zamilkł na chwilę, a potem dokończył stłumionym głosem: -… narzędzia.

Patrzyli na niego zdziwieni.

– Do jakiego stopnia właściwie człowiek może być głupi – rzeki Dolg z wyrzutem pod własnym adresem. – Zapomniałem, co dokładnie Cień powiedział.

– Co masz na myśli? – spytał Rafael, który na ten moment zapomniało uwielbianej Wirginii.

– No tak, książka ma coś wspólnego ze Świętym Słońcem. Podobnie jak nasze kamienie. Villemann! Gdzie jest Villemann?

Nikt nie wiedział. Wszyscy oprócz Dolga pobiegli go szukać.

Po chwili przyszedł razem z prefektem i tymi, którzy go szukali, to znaczy z Taran, Rafaelem i Urielem. Danielle obudziła się i też przyłączyła do towarzystwa. Z gorąca pot perlił się na jej czole.

– Proszę mi wybaczyć, panie prefekcie – rzekł Dolg.

– Nie chciałem pana obarczać naszymi prywatnymi zmartwieniami, ale skoro pan tu jest… Proszę mi tylko obiecać, że zaraz pan zapomni o tym, co tu widział.

Prefekt słyszał co nieco o niezwykłych zdolnościach Dolga i Móriego, ale szczerze mówiąc, nie bardzo w nie wierzył. Obiecał więc, lekko rozbawiony, że oczywiście, o wszystkim zapomni.

– Villemann! – Dolg niecierpliwie strzelił palcami.

– Wyjmij niebieski kamień! Szybko!

Villemann natychmiast zaczął wyjmować klejnot z woreczka u paska.

– A dlaczego nie czerwony? – spytała Taran cicho.

– Nie, nie tutaj – uciął. – To znalezisko, jeśli oczywiście znajdziemy książkę, będzie oznaczało krok naprzód – dodał Dolg. – Danielle! Stań przy drzwiach i pilnuj, żeby nikt tu nie wchodził!

Nareszcie Villemann zdołał wydobyć kamień i promienny blask rozjaśnił pokój.

– Panie Jezu! – szepnął prefekt. – Co to jest?

– Jeden ze świętych kamieni Lemurów – powiedział Dolg sucho.

Tyle szacunku żywili dla prefekta, że zdecydowali się powiedzieć mu prawdę.

Kamień lśnił i mienił się intensywniej niż kiedykolwiek. Fale światła popłynęły na pokój, kiedy Dolg uniósł klejnot w górę.

– Dobrze, ale co to za kamień? – pytał prefekt Taran. – Wygląda jak wspaniały szafir.

– Tak, bo to jest szafir. Równego mu nie ma na ziemi.

– Rozumiem – odparł prefekt głucho. Wpijał się wzrokiem w niebieską kulę.

Powoli promienie układały się w wiązkę skierowaną na jedną z dłuższych ścian sali.

– No! To przynajmniej wiemy, gdzie nie powinniśmy szukać – ucieszył się Dolg. – Jestem tylko wściekły sam na siebie, że prędzej na to nie wpadłem. Cień powiedział mi przecież wyraźnie, ale ja musiałem widocznie myśleć wtedy o czym innym.

– A poza tym nie powinieneś nadużywać kamieni – próbował go usprawiedliwiać Uriel.

– Tak, masz rację. Ale w tym przypadku…

Rafael sprawiał wrażenie wdzięcznego za cale to opóźnienie. Dzięki temu mógł dłużej być z Wirginią, miał czas przekonać ją, by razem z nimi opuściła dom.

Danielle traktowała swoje zadanie z największą powagą. Co parę minut informowała, że nikt nie nadchodzi.

W milczeniu patrzyli, jak wiązka niebieskich promieni kieruje się ku wysokiej szafie.

– Ale tam chyba nie ma żadnych książek – rzekł Villemann.

– Tego nie wiemy – odparł Dolg.

Podszedł do szafy i przekręcił mały kluczyk w zamku.

W środku na półkach stało kilka statuetek, z pewnością bardzo wartościowych, duży wazon i miseczka. Na samym dole leżał plik jakichś pism oraz zawinięta w papier niewielka paczka.

Dolg trzymał w uniesionych dłoniach szafir tak, by wiązka promieni mogła wskazać właściwy kierunek.

– To paczka – stwierdził Rafael cicho.

– Tak, bez wątpienia. Została zaadresowana do… Zdumiony patrzył na otaczającą go gromadkę.

– Do pani pułkownikowej!

Danielle wtrąciła cieniutkim głosikiem:

– To możliwe, ja w wielu książkach widziałam jej nazwisko i ekslibrisy.

– Aha, a więc w tej rodzinie ona reprezentowała intelekt – mruknął Dolg. – Ale co zrobimy z tą paczką? Poprosimy panią pułkownikową o pozwolenie?

– To niemożliwe – stwierdził prefekt kompletnie oszołomiony tym, co się rozgrywało przed jego oczyma. – Pan Villemann i ja próbowaliśmy ją przed chwilą przesłuchać, ale śpi jak zabita, w ogóle nie ma kontaktu z rzeczywistością.

Wszyscy zaczęli się zastanawiać, co ją wprawiło w ten głęboki sen. Zbyt duża dawka alkoholu, z pewnością tak, ale może też ktoś chciał usunąć ją sprzed oczu obcych. Nie bardzo przecież było co pokazywać.

Dolg podjął decyzję.

– Panie prefekcie, nie mamy czasu do stracenia. Czy zechce nas pan potem wytłumaczyć przed panią pułkownikową?

– Chętnie to zrobię. A teraz proszę otworzyć! Sam jestem bardzo ciekaw.

Złamali pieczęcie i przecięli sznurek.

Tak jak się spodziewali, w paczce były książki. Dwie. Wysłane przed paroma miesiącami z Monachium.

– Nic dziwnego, że nie mogliśmy w bibliotece znaleźć właściwej książki – mruknął Dolg. – Szukaliśmy tylko na półkach.

Jedna z książek to był zbiór psalmów w tłumaczeniu jakiegoś współczesnego poety. Nie sądzili, by miały one jakikolwiek związek z poszukiwaniami Świętego Słońca.

Natomiast druga… Bardzo ładnie wydana. Hiszpańska. Coś o „Baltico”.

– O czym to jest? – Rafael nie zrozumiał.

– Wygląda na jakieś studium historii Morza Bałtyckiego.

– Znowu Morze Bałtyckie! – wykrzyknęli Taran i Villemann niemal równocześnie.

– Znowu – przyznał Dolg cicho.

Kartkował wolno książkę.

– Wygląda na bardzo solidne dzieło. Trudny język To praca naukowa. Panie prefekcie, to nie jest książka do czytania po obiedzie. Zwłaszcza jeśli się nie zna hiszpańskiego.

Podał książkę prefektowi, który zaczął ją oglądać na wszystkie strony.

– Ma pan rację, nie rozumiem ani słowa. Naprawdę, trudna sprawa. Co poczniemy z tym fantem?

– Może należałoby spytać kapitana o radę? – zastanawiał się Dolg. – Albo pułkownika. Nam jednak ta książka jest strasznie potrzebna. Wskazuje na zainteresowanie Cienia. Może moglibyśmy ją odkupić? A przynajmniej pożyczyć.

– Spróbujemy się dowiedzieć – rzeki prefekt. – A tymczasem proszę ją zatrzymać…

Nie dokończył, bo Danielle podbiegła do nich na palcach, jakby po kryjomu, nie wiadomo czemu wytrzeszczając oczy.

– Idzie kapitan von Blancke – szepnęła.

– Dziękuję, Danielle – powiedział Dolg. Już jakiś czas temu schował szafir. – Kapitan miał bardzo trudne zadanie do wykonania, musiał mianowicie pójść do sąsiadów i powiadomić, że znaleziono ciało ich syna. Dobrze, że jest już z powrotem, będziemy go mogli zapytać o książkę.

Kapitan von Blancke wszedł do biblioteki z ponurą miną, a pytania gości zaskoczyły go. Szczerze mówiąc było im go żal. Stan matki, utrata żony, a teraz jeszcze znalezienie w jego domu zwłok chłopca, wszystko to musiało go przygnębiać. Już dawno uświadomili sobie, jak bardzo był niegdyś przywiązany do matki, zdaje się, że nadal żywił dla niej bardzo ciepłe uczucia mimo jej upokarzającego stanu.

– Książka mojej matki, która została tu przysłana? Nic wiem – bąkał bezradnie, nie pojmując, o co chodzi. – Może powinniśmy zapytać ojca…

– To już chyba raczej pytanie do pańskiej matki – prze rwał prefekt szorstko. – Ponieważ jednak ona odpowiadanie może, zwracamy się do pana, kapitanie von Blancke.

– Tak, oczywiście, ja…

Nadal nie był w stanie rozwiązać problemu.

Dolg starał się mu pomóc.

– Czy wie pan, dlaczego pańska matka zamówiła akurat tę książkę? – zapytał łagodnie. – Książkę o Morzu Bałtyckim. Leży ono przecież daleko stąd, a sądząc po zawartości całej biblioteki, znajduje się poza kręgiem zainteresowań pani pułkownikowej. Czy pańska matka czyta po hiszpańsku? Nie? Tak też myślałem.

Kapitan bezradnie zamachał rękami.

– Ach, moja droga matka była zawsze taka impulsy-w na. Zdarzało się, że zobaczyła coś przypadkowego i natychmiast musiała to mieć. Tak też mogło być z tą książką o pięknej ilustracji na okładce. A potem zapomniała o niej. To naprawdę nie musi znaczyć nic więcej.

Zwrócili uwagę, że mówiąc o matce, używa czasu przeszłego, jakby już nie żyła. Sprawiało to wyjątkowo tragiczne wrażenie, prawdopodobnie dlatego, że wciąż ją kochał.

Taran próbowała jakoś załatwić sprawę.

– Kapitanie von Blancke, my mieszkamy przecież nie tak strasznie daleko stąd. Czy mógłby nam pan pożyczyć książkę na parę miesięcy? Potem ją odeślemy. Pańska. matka dostała paczkę już dawno temu i nawet jej nie rozpakowała, więc to dzieło pewnie nie było jej takie potrzebne.

Kapitan wyraźnie odczuwał ulgę, że ktoś przejął inicjatywę. Co też z niego za dowódca, pomyśleli goście.

– Wspaniale! Jak tylko matka wyzdrowieje, natychmiast dam jej znać, co się stała.

Pułkownikowa nie wyzdrowieje nigdy, pomyślała Taran zgnębiona. Ale zachowaj iluzje, mój chłopcze. Ona z pewnością tez żywi swoje złudzenie.

A może nie. Mówiła coś na schodach. Zdaje się o grzechach przodków. Nie, chyba odwrotnie… Taran nie pamiętała.

Może ona wie, co się dzieje w tym domu? Może zdaje sobie sprawę z tego, że syn jest kompletnie pozbawiony charakteru i zasad moralnych? Wszystko zdaje się na to wskazywać. A to musi ją bardzo ranić. Chyba jednak nie do tego stopnia, by starała się topić zmartwienia w alkoholu.

Jeśli to nie ona jest największym wstydem tego domu… Może jednak stara dama jest wszystkiemu winna? Czyżby rozwiązanie było aż tak proste?

Niebywale inteligentne rozważania Taran zostały przerwane. Podczas gdy prefekt rozmawiał z kapitanem, von Blancke w drugim końcu pokoju, Dolg westchnął i powiedział do swoich przyjaciół

– A zatem mamy książko. Teraz pozostaje tylko sprawa Wirginii. Nie będziemy czekać do jutra. Znikamy teraz, natychmiast, mam wrażenie, ze czas nagli.

Wszyscy przyznawali mu rację.

– Zaraz sprowadzę dziewczynę – rzeki Villemann z za palem.

– Nie. Ja to zrobię – przerwał mu Rafael. – I natychmiast potem opuścimy ten dom.

– Tak powinniśmy postąpić – potwierdził Dolg powoli., jakby słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. – Ale… Wszyscy patrzyli na niego z zaciekawieniem.

Milczeli dość długo, jakby nagle ogarnęły ich niezrozumiale wątpliwości.

– Nie wiem, dlaczego – wycedził w końcu Dolg przez zęby – ale wydaje mi się.; że Rafael nie powinien tam chodzić. Rafael protestował gwałtownie:

– Wirginia jest kobietą mego życia i miałbym stać na uboczu, kiedy chodzi o ratowanie jej?

Dolg potrząsnął głową.

– Myślałem tylko, że Villemann jest od ciebie silniejszy, i fizycznie, i psychicznie. Przecież te straszne baby na górze mogą starać się wam przeszkodzić. Może one pilnują także Wirginii, nie tylko pani pułkownikowej.

– Dlaczego, na Boga, miałyby to robić? Idę.

Wybiegł z pokoju i kilkoma susami pokonał schody.

– Idź z nim – polecił Dolg bratu, który stal, nie wiedząc co robić. Teraz ruszył za Rafaelem. – A my przygotujemy się do opuszczenia tego domu. Musimy się spieszyć.

– Dlaczego? – zapytała Taran.

– Bo czuję silne pulsowanie czerwonego farangila – od parł Dolg. – To ostrzeżenie.

– Rozumiem – pokiwała głową Taran. – Chodź, Arielu!

W tym momencie przy bramie rozległo się pukanie.

Kapitan, który odpowiadał na pytania prefekta, urwał w pół słowa.

Kamerdyner wyszedł, by otworzyć. Wszyscy zebrani w bibliotece mieli z okna widok na podjazd i mogli obserwować największe entree tego dnia.

W bramie ukazała się ubrana na biało kobieta. Bardzo piękna, choć w jakiś szczególny sposób, i niezwykle elegancko ubrana. Włosy miała upudrowane i upięte wysoko według najnowszej mody. Czarne oczy i czerwone wargi były jedynymi barwnymi plamami na tle bieli całej postaci.

– Ciekawe, dlaczego na jej widok pomyślałam o kanibalu – mruknęła Taran. – Ona ma uśmiech jak tygrys ludojad.

– Och, nic podobnego – szepnął Uriel. – Kochanie, dlaczego ty zawsze musisz sobie wyobrażać takie makabryczne rzeczy?

Kapitan pospieszył przywitać gościa. Niemal mogli zobaczyć, jak życiowe soki zaczynają w nim buzować.

Nie usłyszeli, co, powiedziała piękna pani, lecz jego odpowiedź dotarła do nich wyraźnie:

– Tak, to ja jestem kapitanem von Blancke. Pozdrowienia od mego przyjaciela Gerta? O, jak mi miło! Oczywiście, że znam Gerta! Proszę wejść, bardzo proszę!

– Na Boga, gdzie ja już widziałem tę twarz? – powiedział cicho Dolg.

16

Dom pławił się w upale. Powietrze było rozedrgane od gorąca, ciężkie i dławiące, ludzie z trudem oddychali.

Villemann i Rafael weszli do hallu na piętrze, koszule lepiły im się do ciał, spocone włosy przywierały do karków. Obaj dyszeli ciężko.

Rafael na próżno starał się ukryć irytację, że Villemann mu towarzyszy. Chciał, by to on sam, Rafael, mógł uratować małą Wirginię, wyrwać ją z tego strasznego domu, od tych niemoralnych ludzi i ich obrzydliwego zachowania. Musieli ją stąd zabrać, to najważniejsze ze wszystkiego!

– Wiesz, w którym pokoju ona mieszka? – zapytał Villemann.

Rafael miałby tego nie wiedzieć?

– Oczywiście, że wiem – odparł. – Po drugiej stronic. w głębi korytarza.

– No to chodź!

Znaleźli właściwe drzwi. Rafael głęboko wciągnął powietrze, po czym zapukał.

– Wirginio – powiedział cicho. – Musimy iść. Zaraz! Czekali.

Słyszeli ze środka jakiś odgłos, stłumiony, przeciągły… który mógł przypominać śmiech. Ale równie dobrze mógł to też być płacz. Na tę myśl włosy im się zjeżyły na głowach.

Odgłos umilkł i zaległa kompletna cisza.

– Wirginio – powiedział Villemann ostrzejszym tonem.

Po krótkiej chwili dal się słyszeć jej glos:

– Nie teraz. Przyjdę niedługo, ale tymczasem wracajcie na dół!

Chłopcy spoglądali po sobie. Usłyszeli, że wewnątrz ktoś przeciąga po podłodze jakiś ciężki mebel, a potem rozległo się głośne uderzenie w drzwi.

– Zdaje mi się, że coś tu nie jest tak jak powinno – szepnął Villemann.

Nasłuchiwali przestraszeni. Cisza.

Nie, znowu jakieś przyciszone glosy. Jęki. Coraz głośniejsze, pospieszne głębokie sapanie, przechodzące w głuchy skowyt.

Nic nie rozumiejąc, patrzyli na siebie.

– Mój Boże – wyszeptał Rafael. – Zdaje mi się…

– Tak – jęknął Villemann. – Ją chyba ktoś gwałci! – O Boże, Boże, nie! – zawodził cichutko Rafael.

– To na pewno ten chłopak z ogrodu! – stwierdził Villemann.

– Tak. O Boże! O Święta Mario, Matko Boża! Rafael łomotał rozpaczliwie w drzwi.

– Wirginio! Wirginio!

Znowu dal się słyszeć jej glos, ale taki zdławiony, jakby jej ktoś zatykał usta:

– Idźcie stąd! Idźcie! Uciekajcie!

Rafael całym ciałem napierał na drzwi, ale nie ustępowały. Nie były zamknięte na klucz, stało za nimi coś ciężkiego.

– Nie mogę otworzyć – żalił się zrezygnowany.

– Wybiegnę na dach do okna. Przy jej pokoju dach jest plaski i ma ten sam gzyms, co przy pokoju Danielle – wykrztusił Villemann.

– Tak, tak! Idź, a ja będę próbował otworzyć z tej strony. O, moja biedna dziewczynka!

Villemann zniknął za zakrętem korytarza.

Rafael zmagał się z mosiężną klamką. Po drugiej stronie rozległ się dziwny odgłos, jakby ktoś nagą stopą kopnął jakiś mebel.

Miał ochotę krzyczeć: „Zostaw ją, ty potworze”, ale nic był w stanie wydobyć głosu z krtani. Dławiły go rozpacz, desperacja i wściekłość, jakich nigdy przedtem jeszcze nic przeżył. Mógłby zabić tego nędznika gołymi rękami, mógłby…

Nie, w ten sposób niczego nie osiągnie.

Przez dłuższą chwilę stal, nie wiedząc, co począć. Może powinien zbiec na dół, żeby zawołać na pomoc Dolgi i prefekta?

Nie, nie chciał, żeby upokorzona Wirginia musiała patrzeć na obcych ludzi.

W końcu odzyskał zdolność działania. Villemann. Po winien pobiec za Villemannem. Trzeba wybić okno! Pomknął jak szalony.

W pół drogi spotkał białego jak kreda Villemanna.

– Słuchaj, musimy…

Villemann chwycił go za ramię.

– Nie idź tam, Rafaelu! Na Boga, rób, co chcesz, ale nie idź tam!

– Ale my…

– Musimy uciekać z tego domu jak najszybciej. Zaraz! Chodź!

Rafael próbował mu się wyrwać.

– Czyś ty zwariował? Nie możemy wyjechać bez tej nieszczęsnej dziewczyny! Mamy ją tak zostawić własne mu losowi?

Nareszcie udało mu się wyszarpnąć. Villemann próbo wal złapać go ponownie, ale nagle zgiął się wpół i chwycił obiema rękami za żołądek.

– O Boże! Mdli mnie! Jestem chory!

Zataczając się zbiegi po schodach na dół.

Rafael stal nie dłużej niż kilka sekund, potem z wściekłością potrząsnął głową i wszedł na ciągnący się pod oknami gzyms, starając się jednocześnie policzyć, które okno może należeć do Wirginii.

Mała, nieszczęśliwa Wirginia. Moja najdroższa, już do ciebie idę, przy mnie nie będziesz się, musiała niczego wstydzić, nie będziesz musiała cierpieć, ja wiem, na co zostałaś narażona. Już jesteś uratowana, dziecinko, mój mały elfie.

Zatrzymał się przy oknie do jej pokoju.

Dzikie wino go osłaniało, ze środka nikt nie mógł go zobaczyć.

On jednak widział. Widział i z początku niczego nie pojmował.

Stal na krawędzi gzymsu jak słup soli, utracił zdolność ruchu, zdolność myślenia, jakiegokolwiek działania.

Cala scena trwała jeszcze kilka minut, on miał jednak wrażenie, że to wieczność.

Pierwsze, co zobaczył, to dwa wielkie, gole męskie kolana, szeroko rozstawione tak, że widać było spoza nich owłosione uda. Siedziała na nich okrakiem naga dziewczyna twarzą zwrócona ku oknu, a oboje znajdowali się w dużym fotelu, oparciem odwróconym do drzwi. To jednak nie fotel je przytrzymywał, tylko niska drewniana szafa czy może raczej kredens. Dziewczyna kołysała się, lekko machając nogami, i od czasu do czasu jedna jej stopa uderzała o szafę.

Niemy krzyk narastał w Rafaelu, miał wrażenie, że za chwilę serce mu pęknie, rozerwie się na kawałki, a on umrze. Dziewczyną była Wirginia.

Młody romantyk Rafael, w dalszym ciągu skamieniały z wrażenia, patrzył na jej oczy, które lśniły pod na pól przymkniętymi powiekami.

Przez moment nad szczupłym ramieniem dziewczyny widział krótko ostrzyżone włosy pułkownika. Kościsty kolana mogły należeć tylko do niego.

Pułkownik mruczał cicho:

– Zaczynają ci rosnąć piersi! Mój mały żołnierzyk nic powinien mieć czegoś takiego.

– To nic groźnego – odpowiedziała z uśmiechem. – Większych mieć nie będę. Piję zioła, które sprawiają, ze nie rosnę, więc na zawsze pozostanę „małą Fritzl”.

Pułkownik burknął gniewnie:

– Oni znaleźli Frantzla.

– Wiem o tym.

– Czy to ty go udusiłaś? – wykrztusił.

Zmrużyła oczy i patrzyła na niego z niewinną minką.

– No nie, dziadku, jak w ogóle możesz coś takiego mówić?

Rafael i słyszał, i widział, że dziewczyna kłamie.

– Naprawdę? Byłem tego pewien. Musiała to zrobić ta moja szalona baba – westchnął uspokojony. – Nie szkodzi, zamiast Frantzla dostałem ciebie. A ty jesteś dużo lepsza. Teraz ty jesteś małym chłopczykiem dziadka!

Rafael próbował się poruszyć, bo jego ciało i dusza buntowały się przeciwko temu, co widział i słyszał, a wszystkie członki miał jak skamieniałe i ciężkie niczym z ołowiu.

Pułkownik mówił dalej:

– Chyba już sobie stąd poszli ci dwaj. Czego ty chcesz od tego słabeusza, Rafaela?

Niczego, chciałam go tylko trochę podrażnić. Zobaczyć, jak się zachowuje zakochane cielę. Co za idiota! Czy ty wiesz, że on mi czytał wiersz? Najśmieszniejszy wiersz świata, nigdy przedtem nie słyszałam takiego bełkotu. O świetle księżyca i zachodzie słońca i takie tam rzewne bzdury… On ma nadzieję, że ja z nimi ucieknę, ale się przeliczy. I to bardzo!

Rafael ocknął się z transu. Wycofał się z gzymsu, potem długo stal u szczytu schodów. Czuł, że na świecie istnieje tylko pustka. Potworna bolesna pustka, która tak dławiła go w piersiach, że pragnął przestać żyć.

Marzenie. Oszałamiające szczęście, że znalazł ją, tę jedyną. Co się stało z tym wszystkim?

To potwór!

O śmierci, zabierz mnie stąd! Uwolnij mnie! Otocz mnie swoim ramieniem i sprowadź na mnie wiekuiste zapomnienie! Pozwól mi pogrążyć się w nirwanie, gdzie nie ma ludzi i nie ma zdrajców.

Bo dla mnie nie istnieje już żadna przyszłość.

Z bolesnym jękiem rozejrzał się wokół, postarał się ja- kog opanować i potykając się zbiegi w dół po schodach, a potem wypadł z domu.

Biegł długo. Zatrzymał się dopiero wówczas, gdy zabrakło mu sil.

Загрузка...