CZĘŚĆ DRUGA

ZMYSŁOWA GRA

6

Życie po rozdzieleniu się grupy nie było łatwe. Fakt, że mieszkali teraz nieco wygodniej, nie stanowił żadnej pociechy, nastrój wśród czekających w gospodzie panował przygnębiający.

Minął dzień. Theresa, Tiril i Erling nie wrócili. W rodzinie narastał niepokój i tęsknota za nieobecnymi.

Wieczorem drugiego dnia Uriel i Taran wysz1i się przejść, bo czekanie w przepełnionej gospodzie działało im na nerwy. Móri i Dolg zgodzili się na krótki spacer, młodzi musieli tylko obiecać, że będą bardzo ostrożni, by nie prowokować nikogo tutaj, w tym wrogim Austrii kraju.

Trzymając się za ręce opuścili hałaśliwe miasto, przeszli przez most i skierowali się ku wzgórzom za rzeką. Tam powietrze było świeże i czyste, a krajobraz mienił się pięknymi barwami wczesnej jesieni.

– To idiotyczne, że musimy tu siedzieć jak w pułapce – prychnęła Taran zniecierpliwiona, kopiąc gniewnie leżące na ścieżce szyszki, jakby na nich chciała wyładować swoją irytację. – Już byśmy byli w domu. Albo prawie. W każdym razie na terenie Austrii, gdzie nikomu z nas nie groziłoby żadne niebezpieczeństwo.

Uriel ułożył z powrotem szyszki na drodze i powiedział łagodnym jak zawsze głosem:

– Czy nie moglibyśmy się jakoś przedostać przez granicę? Na przykład w górach?

– Mówi się, że granice są bardzo dobrze strzeżone przez żołnierzy. Wiesz, otwarta wojna jeszcze nie wybuchła, po prostu panuje wielkie napięcie, jak zresztą wielokrotnie przedtem. Ojciec liczy na to, że jak tylko się trochę uspokoi, będziemy mogli jechać.

Uriel kiwał głową. Od czasu, kiedy poprzednio żył na ziemi, wszystko stało się takie wielkie. W tamtych czasach małe państewka wasalne, księstwa i prowincje czy po prostu niewielkie dzielnice też ciągle ze sobą walczyły. Na przykład Sankt Gallen i Toskania, Burgundia i Lombardia, Bawaria i jej sąsiedzi, ale to były lokalne zamieszki. Teraz niemal każda awantura graniczna przemienia się w prawdziwą wojnę pomiędzy wielkimi państwami, jak Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego i Austro-Węgry, z których każde miało swego cesarza. To naprawdę niedobrze, ludziom poprzewracało się w głowach, każdy chciałby posiąść wszystko, myślał głęboko zasmucony. Powoli wspinali się na wzgórze, z którego rozciągał się widok na miasto. Akurat teraz było cicho i spokojnie. Słyszeli glosy i śmiech dzieci na ulicach, widzieli, jak powiewa na wietrze pranie wywieszone na sznurach w ogrodach, a nad tą miejską idyllą wznosiło się lazurowe niebo z niewielkimi białymi obłoczkami. Z tyłu za nimi jesienny las płonął barwami od jasnego złota po ciemną miedź. Liście drzew mieniły się ogniście na tle niebieskawej zieleni sosen. Wspaniały widok. A przy tym ciepło jak na tę porę roku panowała niezwykle.

Uriel przy stanął.

– Nadchodzi wieczór. Taran, czyś ty zauważyła kiedy różnicę pomiędzy zmierzchem a rozświtem?

Ona również się zatrzymała. W ciągu tych spędzonych razem ostatnich tygodni nauczyła się podążać za jego sposobem myślenia. Wiedziała więc, że to pytanie nie jest takie niemądre, na jakie wygląda.

– Pod jakim względem? – zapytała.

– Chodzi mi o to, że wschód słońca, to wschód słońca, a zachód wcale nie jest do niego podobny. I że to się wie. Jeśli spałaś, a potem otworzysz oczy i zobaczysz słońce nad horyzontem, to wiesz, w którą stronę ono zmierza, czy dopiero co wzeszło, czy zniża się ku zachodowi. Ale teraz mam na myśli raczej nastrój, dźwięki, jakie się słyszy. Powiedzmy, że obudziłaś się na dworze.

– Moja rodzina robiła to wielokrotnie – wtrąciła Taran.

– Powiedzmy, że nie otworzyłaś jeszcze oczu. Czy mimo to mogłabyś powiedzieć, czy jest wieczór, czy poranek? Zastanawiała się przez chwilę. Na próbę zamknęła oczy.

– O, tak. Mówiłeś o dźwiękach. Rzeczywiście jest znaczna różnica pomiędzy rankiem i wieczorem.

– Prawda? – zawołał z przejęciem. – Mogłabyś to opisać? Taran była dumna, że udało jej się powiedzieć coś inteligentnego.

– O świcie wyczuwa się przeogromną, powiedziałabym, dzwoniącą pustkę. Panuje pełna swoboda. Powietrze jest takie czyste i… w jakiś sposób wypoczęte. Czuje się też wilgoć, również w powietrzu. Poranna rosa. Tak, różnica jest ogromna.

– No właśnie, bo wieczór odbiera się jako coś w rodzaju pełni. Wieczór obciążony jest dźwiękami i wydarzeniami dnia.

– Tak jest, noc wydaje się oczyszczeniem dnia – powiedziała Taran, kiwając głową. – Ziemia, podobnie jak ludzie, potrzebuje snu. Ale ja nigdy w ten sposób nie myślałam, Urielu.

Ruszyli dalej przed siebie. Uriel położył rękę na jej barkach. Byli sobie teraz tacy bliscy, dwoje dzieci człowieczych z różnych epok.

Tak nam razem dobrze, myślała Taran. Wszystko, co dzieje się między nami, cechuje spokój i łagodność. Gdyby tylko nie ta fizyczna tęsknota, która nas zżera… W jakimś sensie nasza bliskość stanowi też jakby mur między nami, choć to brzmi paradoksalnie. Gdybyśmy się mogli zbliżyć do siebie również erotycznie, zdołalibyśmy pewnie wyrównać to, co nas od siebie odróżnia, i wszystko byłoby wspaniale.

Uśmiechnęła się sama do siebie. Ale i to jest bardzo piękne. Zdziwienie. Oczekiwanie. To cudowne, a przy tym jakby dzikie oszołomienie…

Wspaniale, że możemy się razem śmiać. Myślę, że radość i poczucie humoru są bardzo ważne w miłości. Także dla najbardziej intymnej bliskości.

Jakiż on piękny, ten mój Uriel. Silny, opiekuńczy, czuły, dający poczucie bezpieczeństwa. Prawdziwy anioł stróż w moim szalonym życiu. A zarazem wzruszająco obcy-i zabłąkany w naszej epoce. Ja czasami byłam prawdziwym łobuziakiem, a on mnie odmienił. Wszyscy to mówią. Teraz stałam się troszkę łagodniejsza. – Taran szła pogrążona w zadumie. – Bo nie sądzę, bym była przesadnie sympatyczna, jeszcze nie.

Zaczęła się zastanawiać, jakie byłoby jej życie, gdyby nie spotkała Uriela.

Z dreszczem grozy musiała przyznać, że może w ogóle by jej nie byli). I miała na myśli nie tylko niebezpieczeństwo, jakie groziło jej ze strony Sigiliona czy rycerskiego zakonu. Chodziło o jej własne nastawienie do, życia.

Prędzej czy później uświadomiłaby sobie, jak bardzo jest samotna. mimo że miała liczną rodzinę. Dusza może być mimo to samotna. 1 chociaż ona nie należała do ludzi popełniających samobójstwo, to przecież ta świadomość pogrążyłaby ją na pewno niczym wielka fala.

Nie zdając sobie z tego sprawy, uścisnęła dłoń Uriela spoczywającą na jej ramieniu. Mocno, bardzo mocno w niemal desperackim lęku, że mógłby ją opuścić.

Wspięli się na szczyt wzgórza i stali na skraju lasu, wpatrzeni w pofałdowany krajobraz otaczający miasto. Las za nimi był bardzo gęsty.

– Czy pamiętasz, Taran – rzekł Uriel z uśmiechem. – Czy pamiętasz, że pierwsze nasze prawdziwe spotkanie odbyło się właśnie w lesie?

– Oczywiście – odpowiedziała mu uśmiechem. – Czy myślisz, że potrafiłabym o tym zapomnieć? Nie mogłam cię wtedy widzieć, ale wiedziałam, że tam jesteś. Kąpałam się nago, żeby cię sprowokować. I omal się nie utopiłam. A ty mnie uratowałeś, Urielu!

Mój Boże, pomyślała Taran. Czego ja chcę od tego cudownego anioła? Chciałabym zachować go czystym i nietkniętym, takim, jakim jest. A jednocześnie pragnę, by się ze mną kochał, co oczywiście unicestwi jego bajeczną czystość.

Nie, to głupie określenie. Nie czystość, bo przecież człowiek nie staje się zbrukany z powodu ziemskiej miłości. Tak myślą jedynie religijni fanatycy. Ale niewinność utraci. To, co jest w nim najpiękniejsze.

O, gdybyż tak na wieki mógł pozostać taki, jaki jest teraz. Niestety, życie, świat, a pewnie też i ja sama, odciśniemy na nim swoje piętno.

Na szczęście będzie się to odbywało stopniowo, może nawet niezauważalnie.

Poza tym oboje będziemy dojrzewać. i może wszystko ułoży się dobrze.

Minęło sporo czasu, nim zauważyła, że Uriel wciąż wspomina tamten dzień, kiedy się topiła, a on ją uratował.

– Tak, tak – mówił. – Taki byłem wtedy zmęczony, że utraciłem wiele z mojej nadprzyrodzonej siły i dzięki temu mogłaś mnie zobaczyć.

– Leżałeś na trawie – przytaknęła. – Wyłoniłeś się z nicości. A ja zachowywałam się okropnie.

Oboje zachichotali skrępowani wspomnieniem tamtych wydarzeń.

Owszem, rzeczywiście, zachowywałaś się paskudnie – śmiał się Uriel. – W całym moim życiu nie doznałem takiego szoku.

– W którym życiu? – spytała zaczepnie. – Umierałeś przecież wielokrotnie. Ale ja tak strasznie chciałam zobaczyć, jak też jest zbudowany anioł. Więc kiedy, spałeś…

– To naprawdę okropne, co zrobiłaś – rzeki Uriel. – Jak ty mogłaś wsunąć rękę pod moją koszulę? Ale na szczęście w porę się obudziłem.

– Naprawdę?

Uriel aż podskoczył.

– A co ty sobie wyobrażasz? Sięgnęłaś dłonią ledwo odrobinę nad kolano

Tak, ale zdążyłam zobaczyć!

– Zobaczyć? Co takiego?

– Nie bądź niemądry, Urielu! Rżałeś na piecach w tej cieniutkiej koszuli. I dobrze widziałam. że moja bliskość nie pozostała bez wpływu na ciebie. Nie, nic uciekaj ode mnie tak jak wtedy! Przypomnij sobie, kto wtedy się pojawił!

– Sigilion! – wykrzyknął przystając. – Tak, to było naprawdę straszne! Teraz jednak nie przyjdzie.

– Nie. Ale ty mimo wszystko uciekasz?

– Nie uciekam. Lecz żywię dla ciebie wielki respekt, moja kochana, poza tyra nic zapominaj., że byłem niegdyś prawie aniołem, a w życiu, które teraz pamiętam, mnichem.

– Prawie mnichem. 'Tak, wiem. To bardzo podnosi twoją atrakcyjność, w moich oczach.

Uriel westchnął.

– Życzyłbym sobie, żebyś z tego nie żartowała! Dla mnie kobieta jest nietykalna. Poza tym zostałem wychowany w cnocie, a to niełatwo w człowieku wykorzenić. Taran, kochanie, czy ty nie rozumiesz, że jesteś dla mnie jak święta?

O, do licha, pomyślała, ale nie powiedziała nic.

Położył ręce na jej ramionach, a ona odwróciła się tak, by mógł objąć jej plecy. Przytulał ją lekko, leciuteńko, czuła ciepło jego rąk, choć dotykał jej tak delikatnie. I właśnie ten dotyk, jak piórka, najbardziej ją podniecał.

– Taran, moja najdroższa – powiedział cicho, a ona spojrzała w jego jasne, niebieskie oczy o czystym, niewinnym spojrzeniu tak dla niego charakterystycznym. – Czy ty nie rozumiesz, jak bardzo cię kocham? Twoje ciało jest dla mnie niczym świątynia…

Drzwi są otwarte, chciała szepnąć, wolała jednak posłuchać dalszego ciągu.

W oddali rozległ się armatni strzał.

Boże, czyżby wojna zaczęła się na poważnie? Musimy jak najszybciej się stąd wynosić, ale przedtem trzeba wydostać mamę i babcię z wojskowej komendantury. I Nera, myślała Taran w popłochu, ale nie powiedziała nic, bo nie chciała przerywać uroczystych wyznań Uriela. Może zresztą on sądzi, że ten huk to grzmot? Czy istniały już armaty w czasach, kiedy on miał zamiar zostać mnichem? Chyba nie.

Jego usta znajdowały się kusząco blisko niej, Taran jednak nie chciała być tą stroną, która rozpoczyna pieszczoty. Nie tym razem. Wolałaby być uwodzoną, a nie tylko wciąż się narzucać, co jest przecież bardzo niekobiece. Zawsze zresztą odgrywała teatr, teraz również, i tym razem była niewinną, nie reagującą na jego bliskość panienką z dobrego domu.

Uriel najwyraźniej uważał, że jest jej z tym do twarzy.

– Delikatne ruchy twoich dłoni są takie piękne – mruczał. – Takie kobiece…

To powinien był słyszeć Villemann! Ileż to razy mówił, że Taran porusza się czasami jak parobek.

– Kiedy patrzę na twoje biodra kołyszące się pod cienką, wciąż jeszcze letnią sukienką, to czuję takie rozkoszne mrowienie pod skórą. Nie potrafię tego opisać.

Ale ja bardzo dobrze potrafię, myślała Taran wciąż milcząca, ze spuszczonymi nieśmiała oczyma. Masz na mnie ochotę, kochany Urielu. 1 cudownie jest słuchać twoich słów. Mów dalej, mów, bardzo cię proszę`:

Unosiła wzrok, powolutku, w wystudiowany sposób. Z najniewinniejszą miną świata patrzyła na niego błagalnie. Uriel z drżeniem wciągał powietrze.

– Jesteś taka piękna – wyszeptał. – jesteś najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem.

Proste słowa. Ale trafiały do serca, w oczach Taran pojawiły się łzy i cała jej gra nagle przestała mieć jakiekolwiek znaczenie, rozpłynęła się niczym mgła w gorącej fali wzruszenia.

– O, Uriel – szepnęła i zarzuciła mu ręce na szyję. On zastygł w bezruchu, a po chwili cofnął się o krok jakby przestraszony, że nie zdoła się opanować. Taran niczego nie zauważyła. – O, Uriel, jesteś taki delikatny i taki dobry, kocham cię tak, że brak mi słów! Kocham cię strasznie! Ty naprawdę zasługujesz na czystą, sympatyczną dziewczynę, która…

– Taran, co ty? – zapytał spłoszony, ujmując ją pod brodę. – Ty przecież jesteś czystą, sympatyczną dziewczyną! Ty sobie tylko wyobrażasz, że jesteś trochę zepsuta. Nawet nie wiesz, jaka jesteś słodka, kiedy decydujesz się wymówić jakieś brzydkie słowo czy też kiedy się gniewasz na głupich ludzi.

Słodka? Nigdy by nie przypuszczała, że usłyszy takie słowo. Ale usłyszała.

Taran wzdychała rozkosznie bliska uniesienia.

Uriel zaczynał mieć kłopoty. Jej delikatne ciało w cieniutkiej muślinowej sukience, rozgrzane w ten nieoczekiwanie ciepły dzień, było tak blisko. miał jej do powiedzenia wiele pięknych słów, ale teraz utkwiły mu w gardle i oddychał z trudem.

– Mów jeszcze – szepnęła.

Policzek Taran przytulał się do jego twarzy, jej włosy łaskotały go po czole.

Zachichotała.

– Kłujesz, Urielu. Masz zarost.

– Wiesz, mieszkamy w dosyć prymitywnych warunkach – odpowiedział ze śmiechem. – Złości cię to?

– Nie, wprost przeciwnie. To wywołuje w całym moim ciele cudowne dreszcze.

Odsunął się odrobinę w tył.

– Nie chciałbym cię dotknąć, Taran – rzekł, choć jego ręce robiły coś dokładnie odwrotnego. Pieściły jej ramiona i po kryjomu zakradały się pod bluzkę.

Taran drżała i uśmiechała się błogo.

– Nigdy nikomu nie pozwoliłam robić czegoś takiego – szepnęła. – Uriel, zdaje mi się, że powinniśmy przerwać tę zabawę.

– Tak – potwierdził ochryple, ale nie zakończył pieszczot, choć najwyraźniej się starał.

– O, to niezwykle wzdychała Taran, gdy palce Uriela dotknęły jej piersi. Nie, nie cofaj ręki!

Delikatnie położyła dłoń na jego płaskim brzuchu i Uriel jęknął.

– Taran, ja nie mogę…

Dziewczyna szeptała gorączkowo:

– Kochany, nie powinniśmy tego robić. Nie wolno nam przekraczać granic, obiecałam to babci, a takie obietnice są święte.

– Tak jest, absolutnie.

– Ale troszkę możemy chyba oszukać?

Popatrzył na nią pytająco, widziała, jak bardzo jest wzruszony, nie miała wątpliwości, że i ciało, i dusza Uriela znajdują się już po drugiej stronie wyznaczonej granicy. Podjęli niebezpieczną grę, ale przecież oboje byli tacy niedoświadczeni, a przy tym tacy ciekawi, i byli wolni, mieli do siebie należeć już do końca życia, komuż więc sprawiliby przykrość, gdyby mimo wszystko nie dotrzymali obietnicy i ulegli swoim pragnieniom?

Żadne z nich nie miało pojęcia, na jaki niebezpieczny teren wkroczyli. Jak trudno im teraz będzie dotrzymać złożonych przyrzeczeń.

Osunęli się na kolana. Rycerski Uriel rozesłał na ziemi płaszcz, by Taran miała na czym usiąść. Na pół leżąc, odchylona do tyłu oparła się na łokciach.

– Pieść mnie, Urielu, pieść tak, jak przed chwilą.

Ostrożnie rozpiął jej sukienkę. Poczuł ból, gdy zobaczył, jaką Taran ma różową skórę, niczym najpiękniejsze róże w klasztornym ogrodzie. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, ucałował najpierw jedną, potem drugą jej pierś. Że Taran jest tym zachwycona, poznawał po jej rozkosznym uśmiechu i po tym, jak pełną garścią chwyciła jego włosy i mocno zacisnęła rękę.

– Zostaw mnie… – szepnęła jednak.

Uriel pozwolił dłoni dziewczyny przesuwać się badawczo pod jego koszulą. Znowu jej ręka spoczywała na jego płaskim brzuchu i powolutku, drżąca, zmierzała w dół.

Mój Boże, czy jej się naprawdę podoba to moje nędzne ciało, które w klasztorze biczowałem z taką siłą po to, by stać się dobrym człowiekiem?

Akurat teraz nie byłby w stanie wskazać żadnego związku pomiędzy samobiczowaniem się a dobrocią serca.

O, jej ręka zsunęła się już bardzo nisko! Nie powinna tego robić, nie powinna. Mimo to jego ciało poddawało się pieszczocie, przyjmowało pozycję ułatwiającą Taran dotarcie do celu.

Czuł na swojej piersi uderzenia jej serca. A może to jego serce tak bilo? Tak mocno, że każde uderzenie sprawiało mu ból.

Oboje wciąż znajdowali się w tym pięknym stadium wzajemnego zauroczenia, kiedy jeszcze nie jest się do końca pewnym uczuć drugiej strony. Kiedy szuka się odzewu z lękiem, że wydaje się samego siebie na łaskę ukochanej osoby, lecz także z gorącym pragnieniem, by tak właśnie postąpić, kiedy pragnie się tylko wiernego, zaufanego przyjaciela.

Ciałem Taran wstrząsały dreszcze tak silne, że ją to przestraszyło. Wiedziała, że oto wszelkie bariery zostały przekroczone i że ona niczego już nie kontroluje. Ostrożnie przesunęła palce jeszcze niżej i wtedy oboje zamarli ze zgrozy.

W lesie dały się słyszeć jakieś czyste, jasne glosy. Na wzgórze wspinała się gromadka dzieci.

Taran i Uriel zerwali się na równe nogi i pospiesznie porządkowali ubrania. Taran ze zdumieniem stwierdziła, że jest okropnie zdyszana, ale z Urielem wcale nie było lepiej.

– Uratowani w ostatniej sekundzie – rzekł ochrypłym głosem. – Naprawdę czuwa nad nami jakiś anioł stróż!

Taran kiwała głową, niezdolna do wydobycia głosu, by mu odpowiedzieć.

– Tak, tak, bo ja sarn nie byłbym już w stanie się powstrzymać.

– Ani ja – mruknęła zgnębiona.

Uśmiechnęli się do siebie promiennie, zgodni w ocenach. „Ty i ja. My”. Cudowne słowa dla osamotnionych dusz.

Uriel wziął ją za rękę i zaczęli zbiegać ze zbocza w dół, jak najdalej od głosów dzieci. Nie zauważeni przez nikogo wrócili do miasta, od strony, gdzie przedtem nie byli. Wyglądało zresztą na to, że w ogóle niewiele ludzi bywa w tej okolicy.

Musieli się przedzierać przez kolczaste zarośla tak, że w końcu, kiedy dotarli do brzegu, wyglądali dość strasznie. Rzeka oddzielała pustkowie od terenów zabudowanych.

– O Boże, jak my się przedostaniemy na drugą stronę? – jęknęła Taran.

Uriel uważnie badał wzrokiem okolicę.

– Obawiam się, że będziemy musieli przedzierać się przez zarośla aż do mostu, przez który szliśmy w tamtą stronę.

Przedzierać się, to było właściwe określenie. Na ziemi, wśród krzewów porastających brzeg, leżały całe zwałowiska kamieni. Bardziej otwarte odcinki były krótkie i trafiały się rzadko. Taran nie chciała narzekać, ale bardzo poważnie obawiała się o całość swojej sukni, w ogóle zbyt eleganckiej jak na spacer, ale włożyła ją, bo chciała zrobić wrażenie na Urielu. Teraz tego gorzko żałowała. Ostre krzewy już w kilku miejscach rozdarły delikatny materiał. Uriel bardzo nad tym ubolewał, ale nic przecież nie mógł poradzić.

Zabudowa po tamtej stronie rzeki zaczynała zmieniać charakter. Widzieli teraz tyły licznych bogatych domów ze schodzącymi aż do wody ogrodami, bardzo zadbanymi, w najmniejszym stopniu nie przypominającymi chaszczy, przez które tutaj brnęli.

Taran potykała się o kamienie. W dalszym ciągu nie widzieli mostu, znajdował się za zakolem rzeki. Dziewczyna przedzierała się przez gęstwinę jeżyn. Nic nie wskazywało na to, by mieszkańcy eleganckiego brzegu kiedykolwiek zachodzili na krańce swych ogrodów, bowiem nad samą wodą również one przemieniały się w gęste chaszcze.

– Co za obrzydlistwo – prychnęli Taran, kiedy mijali coś wstrętnego, wystającego z, wody tuż przy brzegu.

Uriel stanął jak wryty, zrobił to tak gwałtownie, że Taran wpadła na niego. Odwrócił się ku niej blady jak ściana.

– Taran… W wodzie leżu coś naprawdę potwornego. Nie patrz w tamtą stronę!

Ale to najbardziej, nierozsądne słowa, jakie można było powiedzieć dziewczynie takiej jak Taran. Oczywiście, spojrzała natychmiast.

– O, do licha – wykrztusiła. żałując, ze go nie posłuchała.

Akurat w tym miejscu rzeka była wąska, a brzegi wysokie. Po przeciwległej stronie, na -wp6l zanurzona w wodzie, leżała jakaś kobieta. Prąd rzeki poruszał jej suknią, martwe oczy w obrzmiałej twarzy wpatrywały się w niebo.

Biedaczka – użaliła się nad nią Taran. – Taka okropna, taka brzydka śmierć!

7

Spoglądali na ogród po tamtej stronie. Bardzo elegancki dom zdawał się zapewniać swoim mieszkańcom pełną ochronę przed zewnętrznym światem.

– Musimy ich zawiadomić – zdecydowała Taran.

– Tak. Sami nie mogą jej zobaczyć, wysoki brzeg zasłania widok. Chodź, biegniemy!

Z wielkim wysiłkiem, w ubłoconych butach dotarli w końcu do mostu i przeszli na drugą stronę.

– Dom jest biały z czerwonym dachem – powiedział Uriel. – Zdaje mi się, że przy ścianach rosną pnące róże.

– Zgadza się – potwierdziła Taran zdyszana, kiedy biegli ładną ulicą. Tutaj było cicho i elegancko, domy stały na rozległych posesjach, w otoczeniu ogrodów i parków, oddzielone od świata wysokimi parkanami.

– To tu! – zawołał Uriel po chwili.

Taran przystanęła i obejrzała swoje ubranie.

– Boże, jak ja wyglądam – jęknęła. – Nie mogę w tym stanie wejść do eleganckiego domu.

Nie mieli jednak czasu do stracenia. Prąd w każdej chwili mógł unieść zwłoki nieszczęsnej kobiety i pociągnąć je w dół rzeki.

Pomagali sobie nawzajem doprowadzić się do porządku, na ogól jednak z marnym skutkiem. Sukienka Taran była podarta, Uriel miał przemoczone buty, oboje byli ubłoceni. Co tam, nie warto się przejmować. Przygładzili włosy, poprawili jak mogli ubrania i poszli. Nie wybierali się przecież z niedzielną wizytą.

Dom trwał w ciszy. Nieco przestraszeni zapukali ostrożnie do drzwi.

Służący otworzył tak szybko, jakby z wnętrza domu widziano, że Taran i Uriel nadchodzą. Stojący, w drzwiach mężczyzna miał nieprzeniknioną, pełną godności minę.

Taran przeprosiła, że się narzucają, ale, że, niestety, muszą zawiadomić, iż w rzece., na tyłach ogrodu, leżą zwłoki kobiety.

Służący – spoglądał na nią surowo.

– Nie mamy z tym nic wspólnego -wycedził przez zęby. Próbował zamknąć drzwi, lecz stopa Taran była szybsza.

Chce pan powiedzieć, że to nie jest nikt: z tego domu? Z głębi domu dał się słyszeć glos starsze) kobiety:

– O co chodzi, Julius?

Służący wyjaśnił.

Jejmość wkroczyła do hallu. Wyglądała dokładnie tak, jak sobie wyobrazili na podstawie brzmienia jej głosu. Srebrnosiwe, wysoko upięte włosy, kwaśna jak po wypiciu octu mina.

– To hrabiowska siedziba, o niczym nie mamy pojęcia – oznajmiła lodowatym tonem.

– Owszem, to widać – powiedział Uriel, kiedy drzwi zatrzasnęły im się przed nosem. – Oni z pewnością mają rację. Przecież zwłoki mogły tu spłynąć nawet z bardzo daleka. Prąd w rzece jest wartki.

– Myślę, że rzeczywiście tak było – przytaknęła Taran. – Topielica ma jednak na sobie piękną suknię, tyle zdołałam zauważyć. Nie mogła więc zostać tu przywleczona z daleka. Musimy się spieszyć, ciekawość weźmie górę nad poczuciem godności i Juliusz może w każdej chwili wyciągnąć trupa. Nie, zapomnij o tym ostatnim słowie, nie powinnam była tak powiedzieć o tej bezbronnej nieszczęśnicy.

Uriel skinął głową. Szli szybko, niekiedy podbiegali kawałek w dół ulicy, na której bawiło się w milczeniu kilkoro paradnie ubranych dzieci pod opieką nianiek.

Kolejny dom. Dużo sympatyczniejsza pokojówka. To samo pytanie, ale tutaj odpowiedź była inna.

– O Chryste Panie! Naprawdę tak źle się to dla niej skończyło? O, nieszczęsna kobieta! Nie, nie powinna była nigdy zabierać swoich…

Przestraszona dziewczyna zamilkła. Opanowała się i po chwili rzekła już znacznie spokojniej:

– To musi być pani kapitanowa von Blancke. Zniknęła parę dni temu.

– Gdzie mieszka mieszkała pani kapitanowa? – zapytał Uriel. – Musimy tam iść i poinformować o nieszczęściu.

Pokojówka wyszła z nimi aż do bramy i pokazała w górę ulicy.

– Widzicie ten dom z wieloma kominami na wielkim dachu? To tam.

Podziękowali za pomoc i pospieszyli we wskazanym kierunku.

– Może powinniśmy najpierw wezwać służby porządkowe? – zastanawiała się Taran. – Nie wiemy jednak, gdzie się one podczas tych niepokojów mogą znajdować, a poza tym myślę, że najważniejsze jest, by rodzina się o wszystkim dowiedziała możliwie szybko.

W tej eleganckiej posiadłości żadnych śladów wojny się nie widziało. Panowała tu jakaś ponura cisza, jakby coś złego czaiło się w ogrodach. Taran mimo woli zadrżała.

Uważam, że postąpiliśmy słusznie – uspokajał ją Uriel, który najwyraźniej nie miał żadnych złych przeczuć. – Zresztą dlaczego to my mielibyśmy wzywać władze z powodu nieszczęścia, które się przytrafiło jakiejś rodzinie?

– Masz rację. Oto i ten dom.

Otworzyli piękną kutą w żelazie furtkę i weszli do starannie utrzymanego ogrodu. Pracujący w nim miody chłopak przyglądał im się z zaciekawieniem, oni jednak uznali, że najpierw trzeba rozmawiać z gospodarzem.

Tym razem nie otworzył im żaden służący. W ogóle nikt nie podszedł do drzwi. Czekali, spoglądali na siebie niepewnie, aż nagle w głębi domu rozległy się jakieś glosy.

– Ktoś tam jednak jest – mruknął Uriel.

– Wygląda na to, że wszyscy są bardzo zajęci – odparła Taran zniecierpliwiona.

Uriel ponownie zastukał kołatką w kształcie lwiej głowy. Chłopiec z ogrodu wciąż im się przyglądaj z dziwną miną.

Z okna parteru w prawym skrzydle domu rozległ się teraz wyraźnie zagniewany glos kobiecy.

– Nie, zostaw mnie, muszę iść otworzyć!

Tymczasem za drzwiami dały się słyszeć ciężkie kroki.

– Gdzie przepadła cala służba w tym grzesznym domu? – zadudnił gniewny glos, – Czy naprawdę sam muszę otwierać drzwi?

Drzwi rozwarły się gwałtownie i glos ryknął jeszcze głośniej:

– No? O co chodzi?

W progu stal jakiś oficer. Bardziej po oficersku nikt by nie mógł wyglądać, pomyślała Taran. Mężczyzna był ogromny niczym dom, potężny i sapał ciężko, czerwony na twarzy, jakby mu zaraz miały popękać żyły. Ubrany w mundur, nosił zaczesane w górę wąsy i długie bokobrody, ciemne włosy ze śladami siwizny miał krótko ostrzyżone. Nabiegłe krwią niebieskie oczy wpatrywały się chłodno w przybyszów, kiedy jednak wzrok jego padł na Taran, złagodniał i ukłonił się z galanterią.

– Łaskawa pani… Proszę mi wybaczyć to niekonwencjonalne przyjęcie; służący wyszedł z domu załatwić pilną sprawę.

Wpuścił gości do wielkiego, ciemnego hallu. Zaraz też pojawiła się jakaś pokojówka z wypiekami na twarzy, wygładzając po drodze włosy i ubranie. W uchylonych drzwiach pokoju ukazały się dwie eleganckie damy i przyglądały się przybyłym z zaciekawieniem, a na szczycie schodów wiodących na piętro stała przestraszona młoda dziewczyna trzymając się kurczowo poręczy.

– Niestety, przynosimy niedobre wiadomości – zaczęła Taran, ale zaraz przerwał jej jakiś mężczyzna, który nadszedł z tej samej strony, co zarumieniona pokojówka.

Mężczyzna był również oficerem, choć wyglądał na znacznie młodszego. W jego ładnej i zdradzającej słabość charakteru twarzy czaiła się ironia. Dekadent, to pierwsze słowo, jakie przyszło Taran do głowy na jego widok. Zwróciła uwagę na miny obu szlachetnych pań, kiedy go zobaczyły. Jedna wyrażała niechęć, druga natomiast wściekłą zazdrość. Spojrzenia, jakie między sobą wymieniły, też wiele mówiły. Taran wolałaby nie używać określenia „nienawiść”, raczej pełna podejrzliwości czujność.

Ponownie zwróciła się do starszego z mężczyzn.

– Bardzo nam przykro, że przychodzimy z takimi wiadomościami, ale w rzece za państwa ogrodem leży w wodzie topielica. Wydaje nam się, że znaleźliśmy pańską małżonkę, kapitanie von Blancke.

Ów rosły mężczyzna zrobił się, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej czerwony na twarzy i Taran całkiem poważnie się przestraszyła, czy mężczyzna nie eksploduje. Młodszy oficer wielokrotnie otwierał i zamykał usta jak ryba wyrzucona na brzeg. Obie damy z cichymi okrzykami przerażenia podeszły bliżej. Pokojówka uciekła z głośnym szlochem.

– Moją małżonkę? – ryknął potężny. – Ja moją małżonkę utraciłem wiele lat temu! Ona z pewnością nie ma z tym nic wspólnego, a poza tym, to mnie należy tytułować pułkownikiem. To jest kapitan von Blancke – wskazał obojętnym gestem młodszego. – Mój syn, niestety.

Najwyraźniej nie miał zbyt dobrego mniemania o swoim potomku, co zresztą Taran i Uriel potrafili zrozumieć.

Ręce i podbródek syna zaczęły drżeć.

– Służba… jej szuka – wyjąkał. – Czczy mógłbym dostać szklaneczkę wina?

Po chwili pokojówka podała mu, o co prosił.

Podziękował jej dziwnym, jakby, kokieteryjnym uśmiechem, który do nastroju chwili pasował wyjątkowo źle.

Zdaje się, że ten pan nie przepuści żadnej kobiecie, pomyślała Taran. Ale w obecności ojca wszystko leci mu z rąk.

– Pożegnamy już państwa – oznajmiła. – Możemy się jeszcze podjąć poinformowania prefekta o naszym odkryciu…

– Nie! – zawołali chórem wszyscy zebrani.

Ale świeżo owdowiały kapitan opanował się bardzo szybko.

– Naturalnie, bardzo prosimy! Przecież i tak ktoś musi to zrobić. Gdzie państwo mieszkają?

Taran wyjaśniła. Kiedy wspomniała, że jej babkę, księżnę Theresę von Habsburg, zatrzymały władze i pozostali muszą na nią czekać w ciasnej i niewygodnej gospodzie, twarze gospodarzy rozbłysły. Księżna? Ale dlaczego pani nie powiedziała tego wcześniej? Oczywiście, że państwo nie mogą mieszkać w przepełnionej gospodzie. U nas jest dość miejsca dla gości, prosimy sprowadzić się tutaj! Taran uprzedziła, że orszak księżnej jest liczny. Nic nie szkodzi, wszyscy się pomieszczą, zapraszamy uprzejmie.

Najbardziej nalegał młodszy von Blancke. Nie sprawiał wrażenia załamanego tak tragiczną śmiercią żony. Obie panie go popierały, pułkownik też mamrotał coś w rodzaju zaproszenia. Zdaje się, że syn potrzebował wokół siebie ludzi. Jedynie w towarzystwie czuje się dobrze.

Taran wahała się. Atmosfera tego domu nie robiła na niej najlepszego wrażenia. Spoglądała pytająco na Uriela, on jednak decyzję pozostawił jej.

Nie wiadomo, co sprawiło, że Taran się w końcu zdecydowała. Uprzejmie podziękowała w imieniu całej swojej rodziny i obiecała, że przeniosą się do domu pułkownika jeszcze dzisiejszego wieczora.

Niepewnym głosem dodała jeszcze:

– A to dziecko, które widziałam na schodach? Czy to pańska córka, kapitanie?

– Córka? Ach, tak, to Wirginia. Tak, to moja córka. Może powinienem… Dziecko straciło przecież matkę…

– Tak też uważam – rzekła Taran, próbując ukryć irytację. – Ona teraz pana potrzebuje.

Kapitan ruszył schodami na górę, a obie panie pospieszyły za nim.

Taran i Uriel zamienili jeszcze kilka słów ze starszym von Blancke, po czym opuścili dom.

Dostali adres domu prefekta i najpierw wstąpili tam. Prefekt obiecał zająć się zmarłą.

W drodze do gospody Uriel westchnął:

– Dlaczego tak postanowiłaś, Taran? Dlaczego przyjęłaś zaproszenie? Ten dom mi się nie podoba.

– Mnie też nie. Ale chciałam po prostu sprowadzić tu tatę i Dolga. A poza tym to dziecko, którym nikt się nie przejmuje…

– Rozumiem.

Uśmiechnął się z czułością.

Zawsze jestem bardzo wzruszony twoim dobrym sercem, Taran. Można by sądzić, że jesteś oschłą, wyzbytą sentymentów dziewczyną, ale wiem, jak jest naprawdę. Masz rację, w oczach tej biednej malej widziałem strach i błaganie o pomoc. Musimy zbadać, co się za tym kryje. Żeby tylko te sprawy nie zatrzymały nas tu zbyt długo.

– Pojedziemy dalej, jak tylko granica zostanie znowu otwarta. A teraz sprowadzimy tatę i Dolga do tego tajemniczego domu, chciałabym, żeby oni wszystko obejrzeli.

Ale Taran nie mogła zabrać ojca. Okazało się, że również Móri został wezwany przez władze. Nikt nie wiedział, dlaczego, ale oznaczało to, że z gościny u państwa von Blancke skorzysta tylko sześcioro młodych. Dali Móriemu adres, zanim się pożegnał.

On zaś długo stal, niepewny, i przyglądał się młodym, zwłaszcza Taran i Urielowi.

– O co chodzi, tato? – zapytała Taran.

Móri westchnął.

– Rzecz jasna bardzo pragnę zobaczyć Tiril, babcię i Erlinga, ale w żaden sposób nie mogę zrozumieć, dlaczego komendant mnie wzywa. 1 wcale mnie to nie cieszy, Taran. To oczywiście dobrze, że chcesz pomóc nieszczęśliwemu dziecku, nasza rodzina zawsze tak postępuje, ale nic w tej sprawie nie jest takie, jak powinno. szczególnie niepokoję się o ciebie i Uriela. Nazywaj to intuicją, czy jak chcesz. Dotykaliście może czegoś w tym domu, czego nie powinniście ruszać?

– Nie zrobiliśmy nic poza tym, że przypadkiem natknęliśmy się na zaginiona, żono kapitana. Nie wygląda. zresztą, by to wywarło większe wrażenie na kimś poza córeczką zmarłej.

Móri kiwał zamyślony głową, po czym powtórzył jeszcze wszystkie ostrzeżenia i napomnienia, że powinni być ostrożni, i niechętnie opuścił młodych.

– Oni zaś, zagubieni, długo stali w pokoju chłopców.

Villemann powiedział to samo co Uriel:

– Dlaczego przyjęłaś zaproszenie, Taran? Co powinniśmy teraz zrobić? I dlaczego mamy tracić czas na cudze sprawy?

Dolg jednak się z nim nie zgadzał.

– To w żadnym razie nie jest strata czasu, wprost przeciwnie! Niebezpieczeństwo czai się również w tej gospodzie. Wczoraj wieczorem ktoś tu przybył. Nie wiem kto, słyszałem tylko hałasy, ale poczułem się bardzo nieprzyjemnie. Myślę, że dobrze będzie stąd zniknąć na jakiś czas.

– Zakon rycerski? – zapytał Rafael cicho.

– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że powinniśmy się zachowywać bezgłośnie. I słuchać władz tak, jak to czynią nasi rodzice, jesteśmy bowiem we wrogim kraju, wiecie przecież. Poza tym tak jak powiedziałem: Zarówno tata, jak i ja mamy złe przeczucie. Przeczucie, że wszędzie czai się niebezpieczeństwo.

Spoglądali na niego, kuląc się z lękiem. Kiedy Móri czy Dolg są niespokojni, to z pewnością istnieją powody, żeby się bać. A tym razem niepokoją się obaj jednocześnie.

– A propos nieprzyjemnych przeczuć – wtrąciła Taran.

– Obawiam się, że w domu pułkownika nie będzie lepiej. Dolg spojrzał na nią pytająco.

– Zaczekaj, to sam zobaczysz – skwitowała Taran.

– W tej szlachetnej rodzinie von Blancke jest coś, co mi się bardzo nie podoba, jakieś szaleństwo, choć to, oczywiście, z nami nie ma nic wspólnego.

Taran była chyba jednak zbyt wielką optymistką. Na razie rzeczywiście są osobami postronnymi, czy to jednak mądrze przeprowadzać się do tego domu? To tak, jakby się przenieść z deszczu pod rynnę.

Kiedy w godzinę później stali gotowi do drogi, a wszystkie rzeczy zostały starannie zapakowane, nadal nie mieli wielkiego pojęcia, co może im grozić. Mrok już zapadł, ulice patrolowali żołnierze, którzy co parę minut składali głośne raporty swoim zwierzchnikom. „Wybiła godzina ósma i wszędzie panuje spokój. Nigdzie nie widać wroga!”

Już mieli wyruszyć, gdy przyszedł prefekt, rzeczowy mężczyzna, niepozbawiony rozsądku, którego awantury graniczne lokalnych książąt specjalnie nie martwiły, i poprosił o rozmowę z,Fraulein Taran”.

Przyjęli go wszyscy razem w pokoju dziewcząt.

– Pragnę z państwem przedyskutować pewną sprawę oznajmił tajemniczo. – Nie chciałbym jednak składać na barki państwa takiej odpowiedzialności… Zrozumiałem mianowicie, że wszyscy państwo zamierzają spędzić kilka najbliższych dni w domu kapitana von Blancke?

– Zgadza się – potwierdził Dolg, który zawsze, kiedy byli razem, przejmował rolę przywódcy, co zresztą wszyscy uznawali za rzecz najzupełniej naturalną.

Prefekt miał trudności z określeniem, kim Dolg jest w tej grupie i w ogóle kim jest w życiu, ale jako człowiek kulturalny starał się nie zwracać na to uwagi.

– Znakomicie – ucieszył się. – Czy byliby państwo skłonni przeprowadzić dla mnie kilka dyskretnych obserwacji? Dyskrecja jest bardzo ważna, chodzi o to, by nikomu nie stało się z tego powodu nic złego. Nigdy bym sobie nie darował, gdyby coś…

– Proszę powiedzieć, o co chodzi – rzekł Dolg.

– Oczywiście. Widzicie państwo, zmarła kobieta jest rzeczywiście żoną kapitana von Blancke. Zresztą nie, najlepiej będzie, jeśli państwo o niczym się nie dowiedzą.

Teraz rozbudził pan nasza ciekawość – wtrącił Villemann. – Widzi pan, my jesteśmy doświadczeni, jeśli chodzi o niebezpieczeństwa. I na ogół dajemy sobie dobrze radę, cala szóstka. Ale może tu nie chodzi o zagrożenia?

– Nie wiem, możliwe, że nie. Ale potrzebna mi jest państwa pomoc, wszyscy państwo wyglądają na rzeczowych i rozumnych ludzi. Tak, no więc na ciele zmarłej odkryliśmy coś bardzo dziwnego. Ślady sznura na szyi. Sznura nie ma, ale nie ulega wątpliwości, że go użyto! Żona kapitana nie utonęła. Musiała zostać uduszona, a potem wrzucona do rzeki.

– O mój Boże! – jęknęła Taran.

Uriel wahał się.

– Czy w tej sytuacji możemy narażać Taran i Danielle na niebezpieczeństwo? Może one powinny zostać w gospodzie, a tylko my czterej, Dolg, Villemann, Rafael i ja, przeniesiemy się do kapitana?

– A co my będziemy tu same robić? – zapytała Taran.

– Kto się tu nami zaopiekuje?

– Nie, nie – poparł ją Dolg. – To jeszcze gorzej. – Ja też nie mógłbym się zgodzić na takie rozwiązanie

– rzekł prefekt. – Będę przychodził do domu rodziny von Blancke kilka razy w ciągu dnia. Jest powód, bo przecież doszło tam do ciężkiego przestępstwa. A pod moją nieobecność panowie będą się opiekować panienkami.

Wszyscy uznali, że to najlepsze rozwiązanie.

– I… – zakończył prefekt. – Nie muszą się państwo martwić o rodziców i dziadków. Komendant to wprawdzie wielki służbista, ale oficer, który się nimi opiekuje, jest moim przyjacielem. To porządny człowiek.

– Dobrze o tym wiedzieć – powiedział Dolg.

Słowa prefekta wszystkim przyniosły ulgę.

W mroku miasto wyglądało zupełnie inaczej. Puste, tylko żołnierze krążyli po ulicach, a z nimi młodzi nie mieli ochoty się spotkać, przemykali się więc bocznymi uliczka mi pod osłoną ciemności. W którymś momencie dobiegły ich odgłosy kłótni z jakiegoś domu, a słowa przeklęci Austriacy, powinno się was powystrzelać, wszystkich co do jednego, to wtedy moglibyśmy wkroczyć do Austrii” nie napełniły ich optymizmem.

– Jak to dobrze, że możemy rozmawiać po norwesku – szepnął Villemann. – Czasami bardzo się to przydaje.

– Masz rację – przyznał Rafael cierpka.

Kiedy już, się zbliżali do domu rodziny von Blancke, z mroku wyłonił się oddział żołnierzy tak, jakby czekał właśnie na tę chwilę; i otoczył szóstkę przybyszów.

– Fraulein Taran?

To ja – odpowiedziała. – O co chodzi?

Żołnierze chcieli ją zabrać ze sobą, ale Taran upierała się, że nie pójdzie. Uriel położy] rękę na ramieniu ukochanej, chcąc ją ochronić. Żołnierze wytłumaczyli, że mania i babcia Taran potrzebują jej pomocy, chodzi o jakieś wydarzenia z przeszłości, których nie pamiętają.

Młodzi ludzie spoglądali po sobie,

– To mi pachnie szytą grubymi nićmi wymówką – rzekł Dalą po norwesku. Nie podoba mi się to wszystko.

– Mnie również przyznał Villemann. – Ale jesteśmy gośćmi w tym kraju i chyba powinniśmy robić, co sobie gospodarze życzą, zwłaszcza xv te pełne napięcia dni.

Kiedy nadal się wahali, jeden z żołnierzy wyjął list z pieczęcią komendanta. Poznali pismo Theresy:

Taran, przyjdź do nas jak najszybciej. Nic Ci tutaj nie grozi, natomiast w mieście nie będziesz cackiem bezpieczna. Poza tym potrzebujemy Twojej pomocy. Zabierz ze sobą Uriela!

Babcia

– Chyba powinniśmy iść – rzekła Taran niepewnie po niemiecku, ujmując Uriela pod rękę, jakby szukała u mego pomocy.

– Ale przecież tylko wy znacie panów von Blancke! – zawołał Villemann wzburzony. – Nie możemy tam iść sami, nikt nas nie zna.

– Wszystko będzie dobrze – uspokoił go jeden z żołnierzy. – Kapitan von Blancke został już poinformowany, że przyjdzie tylko pani rodzina, Fraulein Taran.

– Szczerze powiedziawszy, cała ta sprawa zaczyna się coraz bardziej komplikować – rzekł Rafael zirytowany.

– Cóż to za dziwna gra? Najpierw zabrano troje z nas, potem jednego, a teraz jeszcze dwoje, ni stąd, ni zowąd. A Dolg ostrzegał nas przed kimś czy przed czymś w gospodzie. Co to znaczy?

Taran poklepała go po ramieniu.

– Spiesz teraz, Rafaelu, na ratunek dziewicy – uśmiechnęła się. – My z Urielem wrócimy najpóźniej jutro rano. Chcę się dowiedzieć czegoś więcej o tym mrocznym domu.

Żołnierze zabrali ją i Uriela, a pozostała czwórka, Danielle, Rafael, Villemann i Dolg, nadal stała na ulicy, niczego nie rozumiejąc.

Jesienny wiatr szeleścił liśćmi i kołysał gałęziami jak w jakimś upiornym tańcu.

Dolą spoglądał w stronę domu, do którego mieli wejść. Taran objaśniła im, który to budynek. W mroku robił on przygnębiające wrażenie.

To dach sprawia, że donn wydaje się taki ciężki i nieforemny. Dach jest niebywale wysoki, a zarazem sięga niemal ziemi, na dodatek ze wszystkich stron.

Dla odmiany to Danielle i Rafael mieli się teraz znaleźć w centrum dramatycznych wydarzeń…

8

Dwa dni przed tym wszystkim komendant miasta siedział w swoim wspaniale urządzonym gabinecie w budynku garnizonu i studiował plany ewentualnej obrony, na wypadek gdyby Austro-Węgry naruszyły granicę niemiecką w pobliżu jego miasta.

Mial szczerą nadzieję, że do tego dojdzie. Komendant bardzo teraz potrzebował niedużej wojny. Więcej sławy, więcej martwych wrogów, by mógł pokonać kolejne stopnie w swojej wojskowej karierze.

Dlaczego więc nie miałby zaatakować jako pierwszy? Co prawda zwierzchnictwo przestrzegało przed jakimiś głupstwami, komendant skrzywił się cierpko. Czekać, wciąż tylko czekać, tylko to mu nieustannie zalecano. Żadnej bohaterszczyzny, żadnego awanturnictwa!

W drzwiach stanął jeden z podwładnych. Zameldował, że pewna francuska dama pragnie rozmawiać z panem komendantem w bardzo ważnej sprawie.

Francuska? Co Francuzi mają wspólnego z tym, co się tu dzieje? Ale dlaczego nie? W końcu tu się przecież nic nie dzieje.

– Wprowadzić!

Pełne pychy zadufanie komendanta doznało uszczerbku na widok wchodzącej. Wkroczyła do pokoju niczym królowa, ubrana na czarno, z gęstą woalką przesłaniającą twarz. Nie na tyle jednak gęstą, by nie mógł dostrzec spoza niej dwojga cudownych oczu i niezwykle pięknej twarzy.

Przedstawiła się jako madame Galet, wdowa z Awinionu.

Komendant zapytał uprzejmie, co ją sprowadza.

Pani uchyliła woalkę i komendant jęknął. Rzeczywiście była piękna, ale te jej oczy dosłownie go oczarowały.

Biedak nawet się nie domyślał, że właśnie tak jest naprawdę. Największą sztuką Pajęczycy było hipnotyzowanie, a takim zarozumiałym mężczyznom najłatwiej zawrócić w głowie. Ten tutaj to kompletne zero, najzupełniej nieprzydatny do czarodziejskiego napoju.

– Panie komendancie, podejrzewam, że do pańskiego miasta przybył austriacki szpieg – oznajmiła piękna dama.

„Do pańskiego miasta”, te słowa były niczym miód, trafiały mu wprost do serca. Już tylko z tego powodu od razu stal się zagorzałym wielbicielem kobiety, która tak wiele rozumie.

– Słyszałam, że w jednej z gospód zatrzymała się księżna Theresa von Habsburg.

Członek rodziny Habsburgów? Wizja niepojętych sukcesów zrodziła się w głowie komendanta. Musi schwytać tego cesarskiego szpiega! Sława! Awanse! Co najmniej generalskie szlify!

Rozmawiali ze sobą konspiracyjnym szeptem. Pajęczyca posługiwała się swoimi uwodzicielskimi oczyma najlepiej jak potrafiła, chociaż przeciwnik nie należał do najbardziej podniecających. Zbyt szybko i zbyt chętnie wpadał we wszystkie jej pułapki.

Tak, komendant powinien pojmać księżnę. Oczywiście, wiele osób w jej orszaku również należy uwięzić, tak będzie najrozsądniej. A przesłuchać należy wszystkich, i to im szybciej, tym lepiej.

Gdzie pan komendant zamierza ich umieścić?

O, to przecież księżna, trzeba jej zapewnić wygody…

Nie za wielkie. Proszę pamiętać, że to zdrajczyni!

Zadowolony komendant wysłał żołnierzy, by sprowadzili wysoko urodzoną panią. Dobre traktowanie, oczywiście! Cesarz austriacki nie powinien mieć mu nic do zarzucenia. To księżna popełnia przestępstwo, mogła przecież doprowadzić do wybuchu wojny!

Wydal oficerowi dyżurnemu rozkaz zatrzymania księżnej w areszcie garnizonowym, po czym zaczął się przygotowywać do spędzenia upojnego wieczoru z piękną wdówką z Awinionu.

Ale Pajęczyca wpadła w gniew, kiedy się dowiedziała, jak mało znaczące osoby pojmano. Tylko księżna Theresa, jej córka i mąż? A co mi po nich?

Nie doszło do żadnego upojnego wieczoru. Piękna czarownica zniknęła z miasta i komendant siedział w domu sam. Musiał obiecać nieznajomej, że aresztuje również zięcia księżnej, tego Islandczyka.

Na razie wystarczy mi jeden, pomyślała Pajęczyca. I czarnoksiężnik, i jego syn za jednym zamachem, to mogłoby być niestrawne.

Tymczasem oficer dyżurny zajmował się trojgiem aresztantów i starał się, by czuli się jak najlepiej. To on był przyjacielem prefekta i to on nie mógł pojąć, co tych troje sympatycznych i kulturalnych ludzi robi w areszcie.

Nazywał się Bonifacjusz Kemp i bardzo lubił swoje nazwisko. Nie podobało mu się, że jego przełożony przyjmuje takie wizyty, jak owa tajemnicza pani w czerni. Sądził, że to ona właśnie wydała polecenie zamknięcia w odosobnieniu księżnej i jej bliskich, a teraz jeszcze nieznajoma życzy sobie, by trzymano ich w ciemnicy.

Bonifacjusz nie chciał mieć z tym nic wspólnego. W tajemnicy przeprowadził więźniów do swego prywatnego mieszkania, gdzie mogli się całkiem wygodnie rozlokować. Nawet jeśli niższy stopniem oficer nie mieszka zbyt komfortowo… Komendantowi zameldował, że więźniowie znajdują się, zgodnie z rozkazem, w garnizonowych lochach.

Tylko Bonifacjusz miał klucze do podziemi.

Móri i Dolg przeczuwali słusznie: Nic złego nie mogło się stać Theresie, Tiril i Erlingowi.

Francuska wiedźma L'Araignee zamieszkała w gospodzie, nadal w żałobie po mężu, którego nigdy nie miała. Musiała wykazać jak największą ostrożność, żeby jej nikt nie zaczął podejrzewać. Umiała jednak węszyć w skrytości. Dowiedziała się już, że ani księżna, ani jej mąż i córka nie mają przy sobie szlachetnych kamieni. Strażnicy przeszukali ich dokładnie, gdy tylko więźniowie znaleźli się w areszcie.

Musiał je ukrywać ktoś inny.

Pajęczyca nie przypuszczała, że te kamienie są takie wielkie. Szukała, jeśli tak można powiedzieć, normalnych klejnotów, może tylko odrobinę większych niż zazwyczaj bywają.

Ponieważ pokój chłopców był tym pomieszczeniem, do którego się jeszcze nie zdołała zakraść, była przekonana, że kamienie znajdują się właśnie tam.

Ale drzwi zastała zamknięte. Na klucz, to znaczy, że nikogo wewnątrz nie ma.

Tego dnia nie zdołała wyrządzić rodzinie czarnoksiężnika żadnej krzywdy. Bo albo wszyscy siedzieli w swoich pokojach, albo gdzieś znikali bez śladu. Nie mogła jeść posiłków w dużej sali jadalnej, bo wtedy musiałaby zdjąć woalkę, a tego za nic robić nie chciała. Wszyscy członkowie orszaku księżnej widzieli ją przecież na wiejskiej drodze i z pewnością by ją rozpoznali.

Wieczorem spostrzegła młodą parę wychodzącą z gospody, owego wysokiego blondyna, świętego, jak go określała, i tę smarkulę, której się wydaje, że jest ładna.

To nieprawda, Taran wcale tak o sobie nie myślała, lecz Pajęczyca nienawidziła wszystkich kobiet, które mogły być jej rywalkami wszystko jedno w jakiej sprawie.

A już ładnym kobietom życzyła jak najgorzej.

Skoro nic jej się nie udało, postanowiła wrócić do koszar i przyszła akurat w odpowiedniej chwili, by widzieć, że Móri został wezwany na przesłuchania.

L'Araignee znalazła punkt obserwacyjny, z którego sama była niewidoczna.

Tak, to prawdziwy czarnoksiężnik! Widziała go co prawda tylko z boku, ale mimo wszystko zaimponował jej bardzo.

Nie za wysoki, można powiedzieć normalnego wzrostu. Czarne długie włosy bez śladu siwizny. A przecież wiedziała, że musiał być w wieku, w którym większość ludzi już dawno posiwiała, miał przecież dorosłe dzieci. Proste ramiona i plecy, podniesiona głowa. Przystojny mężczyzna! Mógłby się jednak odwrócić w jej stronę. Próbowała pokierować jego zachowaniem. Odwróć się, myślała. Odwróć się! Co jest, do diabla? Ta sztuka przecież zawsze udaje jej się znakomicie, a tymczasem teraz Móri był kompletnie głuchy na jej rozkazy. Czyżby naprawdę był tak cholernie silny?

Móri ze zdumieniem wpatrywał się w komendanta. Co się dzieje z oczami tego człowieka? I mówi jakoś bełkotliwie, czyżby był pijany? Chyba nie, raczej sprawia wrażenie zahipnotyzowanego. Głupie i całkiem bez sensu pytania, jakie zadawał, również na to wskazywały.

Móri wyczuwał w pomieszczeniu obecność jakiejś zlej energii. Skąd mogłaby pochodzić?

Powoli się obracał i wodził wzrokiem po urządzonym z przepychem gabinecie komendanta. W kątach panował mrok, a kręte strome schody wiodły na pogrążone w ciemnościach pięterko.

Pajęczyca cofnęła się mimo woli, gdy zobaczyła jego twarz.

Spotkali się już wcześniej na wiejskiej drodze. Wtedy on zaoferował pomoc damie w potrzebie.

Teraz wszystkie zmysły obojga były napięte do ostateczności. On mrużąc oczy poszukiwał źródła siły myśli, czyli jej właśnie. Ona ukryła się za poręczą schodów na galeryjce, z której go obserwowała.

Cholera, zaklęła w duchu. Ten człowiek ma w sobie moc! Moje magiczne sztuczki są, rzecz jasna, silniejsze, nie o to chodzi, tylko że nie mogę działać akurat teraz, nie mam na to ani czasu, ani ochoty.

Czarnoksiężnik został, oczywiście, przeszukany, więc nie ma przy sobie klejnotów. Można się go zatem po prostu pozbyć, im szybciej, tym lepiej. Taki przeciwnik na nic mi się nie przyda, raczej przeciwnie. O, dzięki, nareszcie się odwrócił.

Komendant stwierdził, że Móri jest tak samo kulturalny i sympatyczny jak troje wcześniej aresztowanych. Odpowiadał spokojnie i bardzo dokładnie na jego pytania. Nie bardzo wiedząc, co dalej, oficer pozwolił Islandczykowi odejść. Komendant w ogóle mało z tego rozumiał, nie umiałby wyjaśnić, dlaczego wzywa tych ludzi ani dlaczego zadaje im te wszystkie pytania.

Jego mózg był dziwnie ociężały. I pusty, jakby napływały doń myśli kogoś innego, wypierając jego własne.

Kiedy Móri został wyprowadzony, z galeryjki zeszła owa piękna francuska dama. Dziwne, nie umiał sobie przypomnieć, by wchodziła na górę. A poza tym, co ona tam miała do roboty?

Zapomniał jednak o swoim zdziwieniu w tej samej chwili, kiedy je sobie uświadomił.

– Ten człowiek jest śmiertelnie niebezpieczny – syknęła Francuzka.

– Naprawdę? – zapytał komendant z niemądrą miną. – A mnie się zdawało…

– To zły mag, który zaprzedał duszę diabłu!

– O, Panie Jezu – szepnął komendant i przeżegnał się pospiesznie.

– Rozstrzelaj go! Natychmiast!

– Ale ja nie mogę…

Znowu ta jakaś dziwna mgła przesłoniła jego myśli, głowa ciążyła jak z ołowiu. Te oczy! Jakie cudownie piękne, jakie przenikliwe, jakie mamiące!

– Tak. Oczywiście – wyjąkał bełkotliwie.

Wezwał oficera dyżurnego, Bonifacjusza Kempa, ale wtedy Pajęczyca wycofała się do prywatnych pokojów komendanta, gdzie zamierzała spędzić z nim parę chwil. Znowu odczuwała niepokój w całym ciele, mrowienie w dole brzucha, minęło już wiele czasu, od kiedy opuściła tę górską wioskę w Alpach francuskich. Brat Willum był jej ostatnim kochankiem, a przecież nie okazał się szczególnie satysfakcjonujący. Tak bardzo potrzebowała teraz mężczyzny, że mógł to być nawet ten komendancina.

On tymczasem wydal rozkaz natychmiastowego wykonania egzekucji, po czym pospieszył do swojej pięknej. Tak czarująco poruszała stopami, najwyraźniej go zachęcała, pokazując raz po raz cudowne, szczupłe kostki.

Kiedy wszedł do pokoju, ona na wpół leżała na łóżku i przeciągała się leniwie. Wsunęła rękę pod bieliznę, bo sama myśl o tym, że stała się przyczyną rychłej śmierci czarnoksiężnika, podniecała ją ponad wszelkie wyobrażenie. Czarne spódnice zadarła nad kolana, a jej białe uda i łydki bieliły się zachęcająco.

Komendant nie potrzebował więcej sygnałów. Zamknął drzwi na klucz i zaczął rozpinać pas.

Bonifacjusz, który żywił głęboką sympatię dla swoich gości, odprowadził Móriego na bok w pomieszczeniach garnizonowych.

– Muszę wydać rozkaz egzekucji – szepnął. – Proszę nie protestować! Naładowałem karabiny zwietrzałym prochem. Czy po strzałach może pan udawać martwego?

Móri potwierdził skinieniem głowy. Położył rękę na ramieniu oficera.

– Dziękuję! Bardzo się jednak niepokoję o moją żonę i oboje teściów. Czy oni naprawdę znajdują się w lochu? A może też zostali…

– Spokojnie – rzeki Bonifacjusz. – Wszyscy troje odpoczywają w moim mieszkaniu. Przeszmuglowałem ich tam po kryjomu, oficjalnie jednak mają przebywać w lochach.

– Dziękuję ci, mój przyjacielu – szepnął Móri wzruszony. – Wynagrodzimy pana najlepiej jak można.

– Nie, nie oczekuję niczego takiego. Ale co się dzieje z pozostałymi członkami pańskiej rodziny? Musimy zapewnić im bezpieczeństwo, dopóki te jakieś złe moce działają w mieście. Nie wiem, co to jest ani skąd się bierze, ale komendant nigdy się tak nie zachowywał. On się musi znajdować pod czyimś złym wpływem. Mam wrażenie, że został zaczarowany.

Móri patrzył na nieładną, lecz.sympatyczną twarz oficera.

– Odniosłem dokładnie takie samo wrażenie. A jeśli chodzi o moją rodzinę, to myślę, że nic im nie grozi. Moja córka, Taran, i jej narzeczony, odkryli zwłoki kobiety, która utonęła, i rodzina tej biedaczki zaproponowała, by moje dzieci zamieszkały w ich domu. U kapitana von Blancke. Tam nie muszą się obawiać tej zlej siły, którą wyczuwałem również w gospodzie.

Bonifacjusz wyglądał na bardzo zmartwionego.

– W domu kapitana von Blancke? To bardzo nieprzyjemna pomyłka, mój panie. Kapitan jest podwładnym i najbliższym współpracownikiem komendanta i we wszystkim go naśladuje. Spotykają się też na prywatnym gruncie.

– Rzeczywiście niedobrze – rzekł Móri zamyślony.

– Niedobrze. A co gorsza, krótko przed przyjściem tutaj, dosłownie pół godziny temu, rozmawiałem z moim przyjacielem prefektem. Otóż opowiedział mi on, że znaleziono jakąś zamordowaną kobietę, nie wymienił wprawdzie jej nazwiska, ale to może być kapitanowa. Została uduszona i zwłoki wrzucono do rzeki.

– Och, nie! Nasze dzieci nie mogą mieszkać w takim domu!

– Dom kapitana von Blancke to potworne miejsce – rzekł Bonifacjusz poważnie. – Ludzie mówią, że dzieją się tam rzeczy, które strach głośno wspominać.

– Moje dzieci twierdziły, że trzeba ratować jakąś mieszkającą tam dziewczynkę.

– Chodzi o Wirginię, wiem. To rzeczywiście wielkoduszny zamiar, ale moment wybrany fatalnie. Zaraz tam poślę paru żołnierzy, żeby sprowadzili młodych państwa do mojego domu.

– Proszę tak zrobić! I dziękuję panu za jego wyjątkową życzliwość!

Bonifacjusz spojrzał na niego spod oka.

– Nie cierpię ich obu, i komendanta, i kapitana, natomiast pańska rodzina od początku wzbudziła moją sympatię. Szlachetni ludzie. O dobrych sercach.

Dziękuję jeszcze raz – Móri uśmiechnął się blado.

To właśnie wtedy, kiedy Móri mówił „moje dzieci” o mających zamieszkać w domu kapitana młodych członkach swojej rodziny, doszło do fatalnej pomyłki. On bowiem miał na myśli wszystkich sześcioro, ale nie wspomniał o tym Bonifaciuszowi. Ten zaś słyszał jedynie o dwojgu, o Taran i Urielu.

Kiedy więc wysłani przez niego żołnierze zatrzymali narzeczonych na ulicy, zabrali ze sobą do koszar tylko ich.

Owo brzemienne w skutki nieporozumienie zrodziło się w tych gorączkowych chwilach, kiedy Móri był prowadzony na plac egzekucyjny na tyłach zabudowań garnizonu.

Oficer dyżurny, którego żołnierze bardzo lubili, odwrotnie niż komendanta, wybrał do plutonu egzekucyjnego swoich zaufanych ludzi. Wszyscy zostali poinformowani, że w ich karabinach znajduje się zwietrzały proch oraz że więzień musi natychmiast po „egzekucji” zostać usunięty z placu.

Pajęczyca i komendant przeżywali chwile uniesienia, kiedy na zewnątrz dały się słyszeć głośne rozkazy. Oczy L'Araignée rozbłysły.

– Chcę to zobaczyć – jęknęła i zerwała się z łóżka tak gwałtownie, że komendant o mało nie spadł na podłogę. Nagusieńka stanęła w oknie. Na szczęście było ono umieszczone tak wysoko w ścianie, że z zewnątrz dało się dostrzec tylko jej twarz. Zresztą i tak nikt nie patrzył teraz w tę stronę.

Komendant, któremu się nie spodobało, że przerywa mu akurat w takiej rozkosznej chwili, pobiegł za nią i wziął ją od tyłu. Kiedy na zewnątrz rozległa się salwa i Móri osunął się na ziemię, w pokoju komendanta również nastąpił finał. Oboje kochankowie dygotali we wspólnym uniesieniu. Pajęczyca nigdy przedtem nie przeżyła takiej wszechogarniającej, niemal trudnej do zniesienia rozkoszy.

– Cóż za ekstaza – jęczała zdyszana, niemal bez sił. – Cóż za fantastyczna ekstaza!

– Tak, tak – gulgotał napuszony komendant. – ja to potrafię, mam zwyczaj dawać moim kobietom przeżycia, jakich z innymi nie zaznają.

Ty? pomyślała Pajęczyca, patrząc na niego z obrzydzeniem. Ty? Potrzebny był tylko twój członek w moim ciele, nic więcej. Ale widzieć umierającego człowieka akurat w chwili, kiedy się przeżywa spełnienie… A w dodatku śmierć strasznego czarnoksiężnika!

To więcej niż człowiek może oczekiwać.

Skreśliła Móriego jako ewentualnego kochanka w tym samym momencie, w którym w gabinecie komendanta ujrzała jego twarz.

Ten mężczyzna był dla niej zbyt silny i posiadał zbyt rozległą magiczną wiedzę. Nie odważyłaby się próbować na nim swoich sztuczek.

Po wszystkim będzie jednak musiała prosić komendanta o ciało Islandczyka. jest w nim z pewnością kilka godnych uwagi organów.

Komendant będzie mógł żyć, Pajęczyca tym razem nie pożre swego kochanka. Zresztą on może się jej jeszcze przydać w przyszłości.

L'Araignee odetchnęła. Wypełnia już część swego zadania. Starszy czarnoksiężnik nie żyje. Teraz pozostał jeszcze młodszy. To będzie dla niej smakowity kąsek!

No i klejnoty, rzecz jasna! Trzeba myśleć i o sprawach materialnych na tym świecie.

Kiedy jednak późnym wieczorem wróciła do gospody, wściekła. bo ciało czarnoksiężnika sprzątnięta z placu natychmiast po egzekucji i niezwłocznie spalono, by uniknąć ewentualnego przekleństwa, tutaj również doznała szoku. Zdobycz, której już była pewna, umknęła jej sprzed nosa. Co więcej, nikt nie umiał powiedzieć, gdzie się podziało sześcioro młodych, którzy jeszcze niedawno tu byli.

Marie-Christine Galet, we własnym mniemaniu najbardziej niebezpieczna czarownica, usiadła w swoim pokoju i wściekle kopała ścianę, miotając przekleństwa, od których zarumieniłby się nawet najbardziej prymitywny robotnik portowy.

9

Czworo młodych ludzi czuło się dość niepewnie, kiedy jako całkiem przecież obcy ludzie pukali do drzwi domu rodziny von Blancke.

Byli jednak dziećmi i wnukami najprawdziwszej księżnej, przyjęto ich więc nadzwyczaj życzliwie. No cóż, gospodarze zdawali się okazywać zrozumienie dla faktu, że ich pierwsi goście, Uriel i Taran, zostali zatrzymani przez władze.

Natychmiast wydano polecenie służbie, by przygotowała każdemu z nowo przybyłych oddzielny pokój. Chłopcy zapewniali, że nie jest to konieczne, podczas podróży przywykli do mieszkania w ciasnocie, ale obie szlachetne panie nalegały, by rozlokować wszystkich jak najwygodniej.

Dziwne, ale na młodych nie robiło to najlepszego wrażenia.

Nie ulegało wątpliwości, że obie kobiety rywalizują teraz między sobą o to, która zostanie panią domu. Troszkę za wcześnie, myślał Rafael. Przecież kapitanowa dopiero co rozstała się z życiem. W ogóle Rafael źle się czul w tym ponurym domu, w którym atmosfera aż kipiała od tłumionego erotyzmu.

Nie lubił też obu sióstr zmarłej kapitanowej, które go wprost pożerały oczyma. Uważał, że ich przenikliwe, pełne zawiści spojrzenia oraz sposób, w jaki jedna drugą pilnowała, są wstrętne. Odnosił ponadto wrażenie, że sam gospodarz, kapitan von Blancke, jest człowiekiem, na którym nie można polegać, słabym pod każdym względem, a już najbardziej nie podobał się dobrze wychowanemu Rafaelowi ruch, jaki uczyniła jedna z kobiet. Po kryjomu, za plecami wszystkich, błyskawicznie wyciągnęła rękę i pieszczotliwie pogłaskała kapitana w kroku, po czym natychmiast rękę cofnęła.

Kapitan sprawiał wrażenie współwinnego, a nie zaszokowanego, czego przecież należało oczekiwać. Rafael przyjął to z obrzydzeniem, zwłaszcza że dom powinien był być pogrążony w żałobie.

Co to Taran mówiła, wspominając słowa służącej z sąsiedniego domu? „Biedna kobieta! Nie powinna była nigdy sprowadzać tu swoich…”

Swoich sióstr? Bo przecież te kobiety są siostrami zmarłej.

Nosiły imiona Elisabeth i Emilia, lecz nazywano je po prostu Lilly i Milly. Lilly była wysoka, chuda i wyniosła pewnie dlatego, że to siostra Milly otrzymała od losu całą urodę. No, powiedzmy, i tak przecież wszystko zależy od gustu. Rafaelowi na przykład nie podobała się pulchna sylwetka Milly ani jej słodka, pozbawiona wyrazu lalkowata twarzyczka. Zadbana aż do przesady, by pod każdym względem wydawać się pociągająca. Lilly też nie była wcale zabawna z tą swoją skwaszoną, wyrażającą niezadowolenie ze wszystkiego miną.

Mówiąc wprost były to dwie wygłodniałe stare panny, które w domu rodzonej siostry przy każdej okazji rzucały się na szwagra.

Bo rzeczywiście obie patrzyły na niego tak samo rozgorączkowanymi oczyma. On zaś wyglądał na łatwą, pozbawioną charakteru zdobycz.

Obrzydlistwo!

Szkoda tylko tego starego patriarchy, pułkownika von Blancke. Nie mógł przecież nie zdawać sobie sprawy z tego, co dzieje się pod jego dachem. Moralność starej daty, jaką niewątpliwie wyznawał, sposób, w jaki odnosił się do syna, wskazywały wyraźnie, że brzydzi go ta rozwiązłość, Pułkownik, bardzo silny mężczyzna i wzór żołnierza, teraz z pewnością ponad sześćdziesięcioletni, nie zaszczycał obu kobiet ani jednym spojrzeniem. Rafael słyszał, że starszy pan mruknął do kapitana coś w rodzaju: „W tym domu rozpusty rzeczywiście potrzebne było oczyszczenie, ale umarła nie ta co trzeba. Weź się w garść, chłopcze, twoje zachowanie urąga mundurowi, który nosisz!”

Villemann natomiast zdawał się przypadać staremu panu do gustu. Raz po raz pułkownik poklepywał chłopca po ramieniu.

– Przystojny młodzian – mruczał. – Wspaniały materiał na żołnierza. Powinien pan być rekrutem w mojej armii, młody człowieku!

Villemann, mimo sympatycznego uśmiechu starego oficera, wzdragał się na samą myśl o tym, że miałby się znaleźć w wojsku. Rafael rozumiał to znakomicie. Towarzysz jego dziecięcych zabaw tak samo jak on nie znajdował w żołnierskim życiu niczego interesującego.

Pułkownik tymczasem nie przestawał zachwycać się blond włosami Villemanna, jego niebieskimi oczyma i znakomitą budową. Ani Rafael, ani Dolg nie budzili ciekawości starszego pana, obaj ciemnowłosi i obaj marzyciele, choć każdy po swojemu.

Po sposobie wyrażania się pułkownika Rafael wnioskował, że jest to człowiek bardzo bogobojny. Często mówił o wielkości i dobroci Boga, a także o jego gniewie.

Wciąż stali wszyscy w hallu i rozmawiali, gdy wysoko na schodach ukazała się Wirginia.

Rafael patrzył na nią z otwartymi ustami.

Była to najczarowniejsza, najbardziej poetycka istota, jaką kiedykolwiek widział. Prawdziwa księżniczka z bajki! Jej wiek trudno było określić, bo sprawiała wrażenie bardzo jeszcze niedojrzałej i dziecinnej. Mogła mieć równie dobrze jedenaście lat, jak i osiemnaście. Włosy tak jasne, że niemal białe, nosiła upięte w taki sposób, że z tylu gęste loki opadały aż na ramiona. Zdumiewająco ciemne przy tych jasnych włosach oczy patrzyły na niego przestraszone i zaciekawione.

Piwne oczy i jasne włosy to nie jest najzwyklejsze połączenie, lecz Rafael natychmiast dostrzegł, że Wirginia musiała je odziedziczyć po rodzinie matki. Ciotka Molly miała takie same.

Pułkownik na widok wnuczki zareagował zgoła odmiennie niż Rafael. Daleki od zachwytu zawołał:

– Co to za głupstwa, Fritzl? Natychmiast jazda na górę i ubrać mi się po żołniersku!

– No, no, ojcze – mitygował go kapitan. – Przecież mamy gości!

Wirginia zatrzymała się, nie wiedząc, którego z nich słuchać.

Pułkownik mruknął:

– No trudno, ten jeden raz niech będzie.

Odwrócił się gniewnie na pięcie i poszedł do jakiegoś pokoju.

Kapitan von Blancke wyjaśniał gościom z wymuszonym uśmiechem:

– Mój ojciec i córka oraz syn sąsiadów prowadzą taką grę. Ponieważ ojciec wyszedł już ze służby, teraz zajmuje się ćwiczeniem obojga dzieci, Franzla i Frizl, jak nazywa moją córkę. Zresztą wszyscy troje znakomicie się bawią. Tyle tylko, że ojciec nie rozumie; iż mała Wirginia dorasta i zaczynają ją interesować bardziej kobiece sprawy. Nie, Wirginio, nie musisz się przebierać, wyglądasz bardzo ładnie w tym, co masz na sobie. Bardzo dobrze, że się akurat dzisiaj tak ubrałaś.

Uśmiech ulgi rozjaśnił delikatną twarzyczkę dziewczynki. Zeszła na dół tanecznym krokiem, wyglądała przy tym jak stąpający leciutko elf.

Rafael zapomniało bożym świecie. Zapomniało wszystkim, widział tylko tę małą, cudowną istotę, która była niejako odpowiedzią na jego sny i marzenia. To dlatego nigdy przedtem nie mógł się zakochać. To dlatego uważał, że znajome dziewczyny są niezdarne, rozchichotane i niemądre. On czekał na tę tutaj. Zawsze wiedział, że ona istnieje, a teraz patrzył na nią z odległości kilku metrów.

Spójrz na mnie, Wirginio! Spójrz, jestem tutaj. Ty i ja zostaliśmy stworzeni dla siebie.

Musiała jednak minąć dłuższa chwila, zanim jej wzrok spoczął na nim. W tym momencie Rafael miał wrażenie, że pokój rozjaśniła potężna błyskawica. Nic się, oczywiście, takiego nie stało, ale bywa czasami, że dwie dusze nagle znajdują wzajemne głębokie porozumienie. 1 tak właśnie stało się teraz.

Rafaelowi zdawało się, że jej oczy błagają: „Zabierz mnie stąd!”

Potem niechętnie, jakby największym wysiłkiem woli jej spojrzenie przesunęło się dalej.

Muszę ją uratować, myślał zaniepokojony. Och, Boże, nie pozwól, by ona uległa czarowi Dolga lub Villemanna. Obaj są przecież o tyle więcej warci niż ja. Ale ona nie może wybrać żadnego z nich, nie może popełnić błędu.

To oczywiste, że przyrodni bracia również mogli się nią zachwycić, mogłoby się nawet wdać dziwne, gdyby było inaczej, myślał w popłochu, a serce bilo mu gwałtownie, przepełnione nagłym lękiem. Co on by w takim razie uczynił? Za nic nie chciałby przecież zranić swoich najlepszych przyjaciół i towarzyszy dziecięcych zabaw.

Villemann… O, Najświętsza Panienko, Villemann też nie może oderwać od niej oczu. Co robić? Co robić?

Tak jak jego przybrana matka, Rafael był wierzącym katolikiem, w tej wierze zresztą zostali wychowani oboje z siostrą. Danielle stała teraz trochę zaskoczona i wpatrywała się w tę cudowną istotę, która właśnie zeszła ze schodów. Rafael czul, że spotkanie może być trudne dla większości jego bliskich. Ale dziewczynę trzeba koniecznie uratować, zabrać ją z tego cuchnącego bagna bezbożności i łajdactwa. Ona należy do niego, czy jego najbliżsi tego nie widzą? Czy nie rozumieją, że on przez cale życie czekał właśnie na tę kobietę?

Nie, ona z pewnością nie ma jedenastu lat, to niemożliwe! Ale jeśli nawet tak jest, to Rafael będzie cierpliwy…

Wirginia wciąż stała na ostatnim stopniu schodów, ubrana w błękitną jedwabną sukienkę.

– Czy mama nadal nie wróciła do domu?

Mój Boże, pomyślał Rafael wstrząśnięty. Nikt jej nie powiedziało makabrycznym odkryciu? Jakie to okropne! Wszyscy oniemieli.

– Twoja matka nie żyje, Wirginio – oznajmił w końcu ojciec dziewczyny, kapitan, bezbarwnym głosem. – To jej ciało znaleziono w rzece.

Oczy Wirginii stały się jeszcze większe i przerażone jak u ściganego zwierzęcia, a wargi drżały leciutko.

Obdarzony gorącym sercem i spontaniczny Villemann podskoczył do niej i przytulił do siebie.

– Płacz, moje dziecko, masz do tego pełne prawo – mówił jak do malej dziewczynki. – Tak… Płacz ci pomoże. O, nie, myślał Rafael zrozpaczony. Ja powinienem był to zrobić. Ale ja jestem niedomyślny, stoję tu tylko i gapię się. Teraz ona przywiąże się do kochanego Villemanna i wszystko pójdzie nie tak, nie tak!

O mało nie skonał ze zgrozy, kiedy dziewczynka położyła ufnie głowę na ramieniu Villemanna i rozszlochała się bezradnie.

Siostra Rafaela, Danielle, nie miała w czasie ostatniego tygodnia najłatwiejszego życia. Od chwili, kiedy Taran wyjawiła, że Villemann jest w niej zakochany, i to od wielu lat.

Danielle robiła co mogła, by trzymać się z daleka od Villemanna, starała się, rzecz jasna, nie czynić tego ostentacyjnie, a kiedy już musiała z nim rozmawiać, traktowała go jak najbardziej neutralnie. Bez dodawania odwagi, ale też bez wrogości; życzliwa obojętność.

Ten dom nie bardzo jej się spodobał. Ów służący, który stoi za plecami zebranych, miody, rosły, dość przystojny mężczyzna, do którego obie szlachetnie urodzone panie zwracały się pogardliwie, nieustannie wydawały mu jakieś polecenia… Służący rzucił Danielle dziwnie uważne, jakby wszystkowiedzące spojrzenie, pełne niechęci, ale z wymownym uśmieszkiem na dodatek. Zarumieniła się wtedy po korzonki włosów.

Był to, jak się okazało, człowiek do wszystkiego w tym domu, ten sam, którego Taran i Uriel spotkali pracującego w ogrodzie. Wkrótce jednak mieli się przekonać, że odgrywał tutaj rolę kogoś więcej niż tylko służącego. Nazywano go Symeon, niekiedy zwracano się do niego bardzo poufale.

Co on może o mnie wiedzieć, zastanawiała się Danielle, patrząc na jego bezczelny uśmiech. Przecież nie popełniła nigdy większego grzechu ponad to, że zakochała się w niewłaściwym mężczyźnie.

Dolg bowiem nadal zdawał się widzieć w niej jedynie młodszą siostrę.

No właśnie, Dolg. Zachowywał się dziwnie cicho, odkąd weszli do tego domu z ciężkimi schodami, urządzonego ciemnymi meblami o mrocznych obiciach, stal z tylu, kryjąc się w cieniu. Spojrzała na niego ukradkiem, kiedy tak trwali od kilku minut wszyscy, znieruchomiali jak na zbiorowym portrecie, ale targani gwałtownymi uczuciami, co dawało się zauważyć, bo powietrze było naładowane niczym przed burzą.

Dolg stal bez ruchu i zdawało się, że wchłania w siebie atmosferę domu. Ludzie jakby go zupełnie nie interesowali. Czegoś innego poszukiwał swoimi wrażliwymi zmysłami…

Cały Dolg, pomyślała Danielle ze smutkiem. Zawsze inny niż pozostali. Zauważyli zdziwienie, niemal szok gospodarzy, kiedy tutaj wszedł, ale do takich reakcji obcych, zarówno on sam, jak i Danielle od dawna przywykli do tego stopnia, że prawie nie zwracali na to uwagi.

Ona jednak potrzebowała teraz jego zainteresowania, czuła się bowiem bardzo zagubiona w tym domu. Przecież Dolg zawsze był tym, który obejmował przywództwo w każdej sytuacji, a teraz wyraźnie usuwał się w cień. Dlaczego? Pragnęła jego wsparcia, chciała wiedzieć, że może na nim polegać.

Danielle bala się tego mówiącego głośno i niewyraźnie starszego pana o gniewnych oczach. On też całą swoją osobą wyrażał niechęć, a może nawet obrzydzenie, ale to się odnosiło do członków jego rodziny. Z kobietami najwyraźniej nie chciał mieć do czynienia, a na swego syna, kapitana, po prostu wrzeszczał.

Kapitan natomiast wciąż nie mógł przybrać postawy oficera. Wyglądał raczej jak nad wiek wyrośnięty chłopak, który najchętniej nadal trzymałby się maminej spódnicy. Z pewnością został zmuszony do wybrania wojskowej kariery, Danielle odnosiła jednak wrażenie, że gdyby sam miał wybierać sobie zawód, to nie wiedziałby, co go naprawdę interesuje. Należał do tych ludzi pozbawionych większych talentów, którzy chętnie korzystają z przyjemności życia, lecz nie mają ochoty na nic więcej.

Ukradkiem spoglądała na innych członków rodziny. Ponieważ Danielle nadal żyła w przekonaniu, że małżeństwo sprowadza się jedynie do świadczenia sobie wzajemnych uprzejmości i życzliwości, a dzieci Bóg jakimś sposobem zsyła z nieba – pod tym względem wychowanie Theresy całkowicie zawiodło – nie zauważyła, że atmosfera w hallu wprost ocieka erotyzmem. Odbierała ciężki nastrój pożądania jak coś nieczystego, dławiącego, nie potrafiłaby jednak wyjaśnić, skąd się to bierze.

Teraz Wirginia zeszła ze schodów i Danielle poczuła, że po pierwszym wzruszeniu na widok czegoś tak delikatnego i doskonale pięknego cała jej niepewność wróciła i zalała ją potężną falą. Zauważyła podziw w oczach swego brata, a potem widziała, jak Villemann pociesza osieroconą dziewczynkę.

Nigdy jeszcze Danielle nie czuła się aż taka bezradna! Nie miała odwagi nawet spojrzeć w stronę Dolga. Za nic nie chciała zobaczyć tego samego uwielbienia w jego oczach.

W końcu ciężki nastrój zastał przerwany. Wysoka, sztywna Lilly poprosiła, by wszyscy udali się do swoich pokoi i rozpakowali się, a za chwilę zostanie podany poczęstunek.

Tak właśnie powiedziała: poczęstunek, a nie po prostu kolacja. Najwyraźniej miał to być bardzo elegancki posiłek, niezależnie od tego, co zostanie podane.

Ton, jakim przemawiała Lilly, nie pozostawiał wątpliwości, że to ona będzie teraz pełnić honory gospodyni.

Milly nie wyglądała na zachwyconą takim obrotem sprawy.

Pomocne dłonie zaniosły na górę ich bagaże. To pokojówka i jeden ze służących, a także ów bezwstydny chłopak do wszystkiego. To znaczy nie, nic takiego nie robił, on miał tylko coś obraźliwego we wzroku i w swoim wieloznacznym uśmieszku.

Gdzie miejsce na żałobę w tym domu, zastanawiał się Rafael, mijając wiszący nad schodami całkiem nowy portret kobiety. Pani na portrecie stanowiła jakby połączenie dwóch obecnych w domu kobiet, Lilly i Milly, była czymś w rodzaju łagodnego przejścia między jedną a drugą. To z pewnością ich siostra, zmarła żona kapitana, uznał Rafael. Tak, miała te same ciemne oczy i takie same jasne włosy.

Wirginia stała obok niego. Zatrzymała się dokładnie w tym samym momencie co on.

– To twoja mama? – zapytał łagodnie.

– Tak – szepnęła ze łzami w oczach. – Tak strasznie za nią tęsknię!

Rafael spojrzał na nią ukradkiem. Księżniczka elfów, przyszło mu do głowy. Nie, ona nie może mieć tylko jedenaście lat, to niemożliwe, pomyślał znowu.

A jeśli jednak ma tylko tyle? To trudno, będzie na nią czekał i tak. Będzie żył w cnocie i niewinności, aż ona dojrzeje do zamążpójścia.

Nie sądził jednak, by istniała taka potrzeba.

– Wybacz, jeśli moje pytanie zabrzmi niezbyt uprzejmie, zastanawiam się jednak, ile ty masz lat, Wirginio – szepnął nieśmiało.

Uśmiechnęła się do niego promiennie.

– Szesnaście. Tak, wiem, że wyglądam bardzo dziecinnie, ale to z pewnością minie.

Szesnaście! Dzięki Ci, dobry Boże. W takim razie będzie musiał czekać o pięć lat krócej.

Widział, jakie dziecinne i nie rozwinięte jeszcze jest jej ciało. Piersi ledwo zaczęły się zarysowywać. W jakiś sposób jednak właśnie ta jej niedojrzałość pociągała go najbardziej. Ale też Rafael odnosił się z prawdziwą czcią do tej niewinności i czystości, jaka bila z twarzyczki dziewczyny.

O, potrafi dać jej tak wiele! Będzie pisał wiersze dla niej i o niej, będzie wobec niej zawsze taki rycerski, jak to tylko możliwe! Wirginia była ucieleśnieniem wszystkiego, o czym marzył i śnił.

Podszedł Villemann i objąwszy delikatnie ramiona dziewczyny, pomógł jej wejść na górę.

O, wstydzie! Dlaczego to on, Rafael, nie pomyślał o tym?

Pokoje znajdowały się na piętrze, nad nimi był jeszcze tylko strych, gdzie mieszkała służba. Rafael dostał bardzo wygodną sypialnię ze stylowymi meblami i mansardowym oknem w spłaszczonym od tej strony dachu. Otworzył lufcik i wyjrzał na zewnątrz, zaraz się też okazało, że Villemann mieszka obok i że on też wygląda na dwór. Obaj młodzi ludzie pomachali sobie życzliwie. W tej części dachu znajdował się długi rząd takich samych mansardowych okien.

Za jednym z nich znajduje się z pewnością ona.

Rafael poczuł, że przepełnia go błogość. Nagle życie zyskało nowe wymiary-, pomyślał całkiem banalnie, któż jednak nie bywa banalny w swoim pierwszym zakochaniu?

Przy poczęstunku, który okazał się normalną kolacją, honory przy stole pełnił von Blancke senior. A był to gospodarz surowy. Jako elegancki oficer poprowadził do stołu jedyną kobietę wśród gości, czyli Danielle, skłonił się uprzejmie i ucałował jej rękę, ale na tym skończyły się uprzejme gesty. Rozmowa przy stole była zabroniona. Wszyscy siedzieli wyprostowani, a kiedy nie jedli, opierali nadgarstki o krawędź stołu. Żadne chrząkanie, nie mówiąc o mlaskaniu, nie mogło być tolerowane. Dozwolone były tylko najbardziej niezbędne, cicho wypowiadane słowa, takie jak „proszę bardzo” czy dziękuję”.

Wszyscy goście dziękowali Stwórcy, że nie ma z nimi Taran. Ona by tu sobie nie dala rady, ze swoim nieustannym szczebiotaniem i swoimi mało dyplomatycznymi komentarzami.

Kapitan miał wieloletnie doświadczenie, lecz jego szwagierki z największą trudnością poddawały się dyscyplinie. Zamiast słów wymieniały więc spojrzenia, a Rafael, który siedział obok Milly, czul kolano sąsiadki tulące się do jego uda. Próbował się odsunąć, ona jednak działała tak zdecydowanie, że nic mu z tego nie wyszło. Pani pociła się z wysiłku, by zwrócić jego uwagę, on jednak trwał w uporze. Co go obchodzi ta wystrojona kukła, skoro naprzeciwko siedzi Wirginia i spuszcza nieśmiało wzrok za każdym razem, gdy Rafael na nią spogląda? Czyż to nie oznacza, że ona też ukradkiem spogląda w jego stronę?

Danielle również było trudno. Dokładnie naprzeciwko niej siedział kapitan von Blancke i najwyraźniej starał się wypróbować na niej swoje flirciarskie umiejętności. Sprawa tym bardziej podniecająca, że w tym domu przy stole było to najsurowiej zakazane, a także dlatego, że panienka taka onieśmielona i wreszcie również dlatego, że obie szwagierki nie mogły ukryć wściekłości. Lilly w którymś momencie uderzyła demonstracyjnie widelcem o talerz tak głośno, że wszyscy aż podskoczyli.

Danielle nie była w stanie zrozumieć tego człowieka. Przecież właśnie dzisiaj dowiedział się o tragicznej śmierci żony. Co to za zachowanie?

Zresztą Danielle nie przywykła do męskiej adoracji. Znała dotychczas jedynie na wpół dorosłych chłopców, pryszczatych, o tłuszczących się włosach, którzy na ogół byli tak nieśmiali, że wprost żal jej się robiło, gdy na nich spoglądała. Kapitan zaś był mężczyzną doświadczonym, przyzwyczajonym do tego, że kobiety padały przed nim niczym muchy. Tak więc Danielle czuła się okropnie i nie wiedziała, gdzie podziać oczy.

Nastrój nieco zelżał, kiedy do sali wszedł prefekt. Odmówił uprzejmie, kiedy zapraszano go do stołu, zażądał natomiast, by pozwolono mu obejrzeć pokój zmarłej pani kapitanowej, bo, jak powiedział, może znajdzie tam coś, co rzuci choć trochę światła na to całkiem niezrozumiałe przestępstwo.

Szeroka twarz pułkownika zrobiła się czerwona z gniewu.

– Nie chce pan chyba insynuować…

– Ja niczego nie insynuuję. Mogę tam pójść?

Rzecz jasna pozwolono mu. Jednak wszyscy dorośli domownicy bardzo się zdenerwowali, czy ich przypadkiem nie podejrzewa. Tylko Wirginia była za młoda, by rozumieć aluzje.

Kiedy prefekt wrócił, wstawano właśnie od stołu. Prefekt dyskretnie poprosił Villemanna o chwilkę rozmowy w cztery oczy.

Młody człowiek poszedł za nim z wypiekami na twarzy.

– Znalazłem coś, co może się okazać ważnym tropem – rzekł prefekt cicho. – Pani kapitanowa zaczęła pisać list, a potem wyrzuciła go do kosza na papiery. Najwyraźniej jednak chybiła, bo karta trafiła za stojącą w pobliżu szafkę.

Pokazał Villemannowi wygładzony papier. List nosił bardzo świeżą datę.

– Zniknęła tego samego dnia – szepnął prefekt. Kapitanowa zdążyła napisać tylko parę słów: Kochanie!

Co ja mam robić? Odkryłam w moim domu coś ohydnego. Popełniane tu Są takie grzechy, że nie można… Najwyraźniej nie była w stanie pisać dalej.

– Nie przypuszczam, by zdążyła napisać i wysłać inny list – stwierdził prefekt.

– Chyba nie. To jednak oznacza, że przestępcy należy szukać w tym domu – rzekł Villemann.

– Przez cały czas się tego spodziewaliśmy. To dlatego prosiłem państwa o pomoc i dlatego ostrzegłem, że muszą państwo być bardzo ostrożni. Polegam na was, bo mam wrażenie, że stoicie mocno na ziemi, i to pod wieloma względami.

O, gdyby pan tylko wiedział, jak mocno, pomyślał Villemann. I jakie siły mamy za sobą…

Głośno jednak powiedział w zamyśleniu:

– Przestępca musiał się domyślać, że żona kapitana coś wie.

– Tak. Proszę w to nie mieszać waszej siostry, ale wy wszyscy trzej próbujcie coś znaleźć, jak najdyskretniej, rzecz jasna. Postarajcie się dowiedzieć, co też mogła odkryć pani kapitanowa. Ale nie szukajcie za wszelką cenę, to by mogło być brzemienne w skutki.

– Będziemy się mieć na baczności. Ale, o ile rozumiem, w tym domu dzieje się to i owo – rzekł Villemann z grymasem. – Już moja siostra, Taran, i Uriel natknęli się na dość tanią, jak myślę, historię pomiędzy panem kapitanem a jedną z pokojówek. Jestem jednak zaskoczony, że pyta pan właśnie mnie, panie prefekcie. Naszym naturalnym przywódcą jest zawsze Dolg, zwłaszcza że zarówno on, jak i Rafael są ode mnie starsi.

– Młody Rafael chodzi z głową w chmurach. A Dolg… Rozumiem, że to wasz niepisany przywódca, ale… On mnie trochę przeraża. Nie bardzo się wyznaję na takich jak on.

„Na takich”, czyż o Dolgu, najlepszym z ludzi, można tak mówić?

Mimo wszystko jednak Villemann był też dumny z tego, że to właśnie on został wybrany.

Prefekt pożegnał się i wyszedł.

Noc zapadała nad ponurym domostwem rodziny von Blancke.

W jakiś czas potem Dolg otworzył bezgłośnie drzwi swojej sypialni i na palcach, cichutko zbiegł po schodach na dół.

10

Ledwo Rafael zdążył zasnąć, a natychmiast obudził go jakiś dziwny hałas.

Ponieważ hałas docierał do niego przez sen, nie potrafił go ani zidentyfikować, ani zlokalizować.

Gdy się ocknął, znowu wszystko trwało pogrążone w ciszy. Młody człowiek leżał z szeroko otwartymi oczyma i nasłuchiwał.

Mimo że dom był bardzo wysoki, stare, rosnące za oknem drzewo przesłaniało widok. Na dworze bardzo jasno świecił księżyc i wiał silny wiatr, więc gałęzie drzewa się kołysały i stukały delikatnie o dach. Chybotliwe cienie wypełniały pokój.

Jesień. Idzie ku zimie, myślał. Dobrze będzie wrócić do domu z zimnej Północy, mimo że bardzo lubię śnieg. Ale w górskich rejonach Austrii też. jest dużo śniegu, a klimat w ogóle znacznie łagodniejszy niż na przykład w Norwegii.

Rafael przypominał sobie inne okolice, w górach szwajcarskich, a także inny dom: Virneburg.

Zadrżał na myśl o tym. Przypomniał sobie tamtego chudziutkiego, drobnego chłopca, jakim wtedy był. Chłopca, który został zamknięty w wieży, a siostra, mała Danielle, nie miała do niego dostępu. Wszyscy jej mówili, że Rafael nie żyje.

Przykuto go łańcuchem do łóżka. Wciąż jeszcze miał brzydkie blizny nad kostkami. Rany nadgarstków były znacznie płytsze, bo tutaj kajdany nakładano tylko wówczas, gdy Rafael zachowywał się szczególnie niespokojnie i próbował się uwolnić.

Gdzie znajdowałby się dzisiaj, gdyby wtedy Taran, Villemann i Dolg nie przyszli do domu jego matki? I gdyby nie zjawiła się ich babcia, księżna Theresa, która zajęła się nim i jego siostrą, zabrała ich do siebie. Z pewnością on i Danielle już by dawno zmarli, bo przecież stanowili tylko kłopot dla wszystkich dorosłych w Virneburg.

Właśnie niedawno oboje się dowiedzieli, że żadne z ich prześladowców już nie żyje. Dzieci były całkiem wolne i bardzo szczęśliwe w swojej nowej rodzinie. Zresztą od dawna nie uważały tej rodziny za nową. Oboje należeli do niej, byli jej częścią. Nie znali też już innej matki poza Theresą i innego ojca poza Erlingiern, za nic na świecie nie chcieliby mieć innych rodziców. A towarzysze dziecięcych zabaw byli w jakimś sensie ich przyrodnim rodzeństwem, chociaż to sprawa dużo bardziej skomplikowana. Pod względem prawnym Rafael i Danielle byli ciotką i wujem trojga dzieci Tiril i Móriego, ale to wszystko nie miało najmniejszego znaczenia. Żadne rodzeństwo nie mogło dorastać w większej przyjaźni i harmonii niż piątka z Theresenhof.

Rafael zamknął oczy. W doświadczeniach Wirginii rozpoznawał swój los, swoje straszne dzieciństwo. Biedna dziewczynka, powinna już przestać cierpieć, podobnie jak to się stało z nim i Danielle. On musi ją wydostać z tego domu.

O, mógł jej dać tak wiele czułości! Takie piękne i bogate życie. Theresa i jej rodzina pozostanie dla niego dobrym przykładem. Życie Wirginii potoczy się tak samo jak jego.

Nagle znowu drgnął, gdy rozległ się jakiś glos, który nie wiadomo skąd pochodził. Po stronie, gdzie znajdował się pokój Villemanna, panowała cisza. Ale z drugiej strony, z tyłu za jego głową…

Gwałtowny rumieniec wypłynął na policzki Rafaela.

Mieszkająca po drugiej stronie korytarza Danielle również została obudzona przez jakieś hałasy, ale nie wiedziała, co to takiego. Czy ktoś wykonuje ćwiczenia gimnastyczne w środku nocy? Skacze na łóżku, czy robi coś podobnego? Słyszała rytmiczne skrzypienie, a potem przeciągły jęk. Odgłosy wydały jej się obrzydliwe, ale tamtych zdawało się to radować.

Po chwili wszystko ucichło i zmęczona Danielle ponownie zasnęła.

Rafael czul głuchą złość i smutek. Czy nikt w tym domu nie cierpi z powodu śmierci kapitanowej? Próbował sobie przypomnieć twarz z portretu. Artysta musiał być świetnym psychologiem. Nadal jej wyraz niezadowolenia zgodny przecież z tym, co okazywała jedna z jej sióstr. jeśli nawet żona kapitana była od niej ładniejsza, to na pewno nie była sympatyczniejsza ani bardziej radosna. Ale wiedziało tym tak niewiele, nie jego rzeczą było sądzić.

Cóż za odpychająca rodzina! Próbował sobie przypomnieć, kto mieszka w pokoju obok niego. W każdym razie nie Wirginia, wieczorem poszła dalej korytarzem, nie miał zresztą pojęcia, które są jej drzwi, bo zniknęła mu za zakrętem. Obok niego nie mógł mieszkać ani stary von Blancke, ani kapitan, ich pokoje znajdowały się w skrzydle za schodami. Chyba więc jedna z sióstr, Lilly lub Milly, tylko tego mógł się spodziewać.

Sąsiednie drzwi otworzyły się ostrożnie. Ktoś wyszedł na korytarz.

Rafael zerwał się z łóżka i uchylił swoje drzwi. Zdążył jednak zobaczyć tylko jakąś męską postać znikającą za zakrętem, oddalającą się w stronę schodów. Dokąd ów mężczyzna udał się potem, nie mógł już zobaczyć.

Zegar w hallu na dole wybijał swoje uderzenia, których nikt nie słuchał. Wybił godzinę pierwszą. Potem drugą. I trzecią. Nastała godzina wilka, którą w różnych okolicach wiąże się z różnymi porami. Niektórzy mówią, że wypada ona między trzecią a czwartą nad ranem, inni, że między czwartą a piątą, jeszcze inni, że między piątą a szóstą rano. W każdym razie jest to ta pora doby, kiedy ludzie są najsłabsi i kiedy światem rządzą złe moce.

Danielle, na wpół uśpiona, miała wrażenie, że znowu coś słyszy. Była zbyt zmęczona, by się obudzić, ale zdawało jej się, jakby ktoś się nad nią pochylał i przyglądał się jej. Trudno jej było rozstrzygnąć, czy śpi, czy czuwa, myśli jej się mąciły.

Ale czuła gniew. Więc pewnie był to koszmarny sen.

Z takim przekonaniem ponownie zapadła w sen.

Nie zdążyła jednak zasnąć głęboko. Wielokrotnie na wpół się budziła. Na koniec ocknęła się ostatecznie z nieprzyjemnym uczuciem, że natychmiast musi odwiedzić. toaletę.

Danielle należała do tej licznej grupy kobiet, które cierpią z powodu wrażliwego na przeziębienia pęcherza. Zawsze tak było, żeby nie wiem, gdzie się znajdowała, w kościele, z wizytą, w podróży, gdzie załatwianie takich spraw wydawało się niemal niemożliwe, ona musiała koniecznie i bezzwłocznie udać się do toalety.

Dlatego tak bardzo nie lubiła nocować w obcych domach. I pierwsze, co robiła w nowym miejscu, to ustalała możliwości «wiadomej sprawie.

I teraz właśnie „musiała”, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. A to oznaczało, że trzeba wyjść na podwórze. W środku nocy. Nie, chyba już dniało, przez niewielkie mansardowe okno wpadał blady brzask, więc na dworze nie powinno być całkiem ciemno.

Ale co będzie, jeśli kogoś spotka? Poza tym na dworze pewnie jest zimno, a ona w samej nocnej koszuli…

Może powinna się ubrać? Nie, nie zdąży, czas zaczynał naglić!

Naturalnie, w pokoju musiał się znajdować nocnik, może pod łóżkiem albo pod umywalką czy w jakimś innym miejscu, we wszystkich domach wystawiało się przecież te naczynia na noc. Ale tym by się później musiały zająć służące, a Danielle była bardzo młoda i wstydliwa.

Chcę wracać do domu, myślała rozżalona. Do bezpiecznego Theresenhof.

Leżała jeszcze chwilę czekając, że może się niedługo rozwidni.

Nie, to na nic, jeśli nadal będzie zwlekać, to naprawdę dojdzie do katastrofy. Opanowała wstyd i postanowiła zajrzeć pod łóżko.

Pochyliła głowę tak mocno, że włosami dotykała podłogi.

Pod łóżkiem jednak stały tylko jej własne buty.

Ale nagle poczuła, że o coś zaczepiła włosami, potrząsnęła mocno głową, szarpnęła, aż zabolało, i zdołała się uwolnić.

Przyjrzała się uważnie, co by to mogło być.

Cala podłoga pod łóżkiem i jeszcze kawałek poza nim w stronę drzwi została jakby czymś posypana.

Niczego takiego tu nie było wcześniej, kiedy kładła się spać.

Co to jest?

Nie zastanawiając się, chwyciła to coś w rękę i natychmiast puścili.

Kolce?

Kolce dzikiej róży albo berberysu, albo jeszcze czegoś innego, po ciemku nie umiała określić. Ich koniuszki zdawały się kleić do rąk.

Danielle zapaliła stojącą na nocnym stoliku lampkę i oświetliła podłogę.

Tych dziwnych kolców było mniej, niż początkowo sądziła, lecz zostały tak ułożone, by absolutnie nie mogła ich wyminąć i musiała na nie nastąpić bosymi nogami.

I wszystkie zostały ustawione czubkami do góry.

Dlaczego? Dlaczego ktoś robi coś takiego? Dlaczego ustawia kolce na sztorc?

Z gardła przestraszonej dziewczyny wydobyło się stłumione wołanie o pomoc:

– Dolg! Rafael! Villemann! Ratunku!

Ponieważ Villemann mieszkał dokładnie na wprost jej pokoju po przeciwnie] stronie korytarza, on usłyszał pierwszy i natychmiast pobiegł, nakładając po drodze spodnie, potknął się o nie, lecz zaraz znowu stanął na nogi. Tuż za nim zjawił się Rafael, który zajmował sąsiedni pokój.

Dolga jednak nie było.

Obaj chłopcy otworzyli drzwi do pokoju Danielle.

– Nie, nie wchodźcie – wyjąkała. – Na podłodze pełno jest kłujących kolców. Spróbujcie wydostać mnie stąd przez okno.

– Kolców? – zapytał Rafael zdumiony. – Ale przecież kolce nie są niebezpieczne.

– One zostały w czymś zanurzone. Nie dotykajcie ich!

– Co ty wygadujesz? Ja wprawdzie nie widzę wyraźnie, co jest na podłodze, ale przecież…

– Chodź – przerwał mu Villemann. – Musimy wydostać stąd Danielle inną drogą.

– Którędy? Przez dach?

Danielle szepnęła zdyszana:

– Za moim oknem nie ma dachu, tylko wąskie przejście.

– Balkon?

– Nie, raczej coś w rodzaju gzymsu. Moglibyście na to wejść?

– Postaramy się – odparł Villemann.

Zniknęli obaj, Danielle natomiast wpatrywała się lękliwie w drzwi. A gdyby tak ktoś teraz wszedł? Ktoś, kto chciałby jej wyrządzić krzywdę.

Nie wychodząc z łóżka przysunęła do siebie krzesło, po czym włożyła majtki, pończochy i buty. Więcej nie zdążyła, bo rozległo się ciche pukanie w szybę. Zaniepokojona, że musi bardzo dziwnie wyglądać w nocnej koszuli i w butach, wzięła sukienkę i resztę ubrania pod pachę i stanęła na łóżku. Z wielkim wysiłkiem dotarła do okna. Wyglądało na to, że nikt go od bardzo dawna nie otwierał, bo ramy sprawiały wrażenie sklejonych.

Okienko było nieduże i umieszczone wysoko. Ale życzliwe ręce pozwoliły jej się wydostać na zewnątrz.

O mało nie pacnęła całym ciężarem i niezbyt pięknie na szeroki gzyms pod oknem, ale Villemann był bardzo ostrożny i delikatny, tak że wyszła elegancko i z godnością. Dach był z tej strony w dużej części porośnięty dzikim winem. Danielle wpadła w objęcia Villemanna, a on podtrzymywał ją delikatnie i cicho pocieszał.

Nie miała serca, żeby go odepchnąć, zresztą wcale też nie miała na to ochoty.

– Powinniśmy byli zabrać jeden z tych kolców – powiedział Rafael. – Jakoś o tym nie pomyślałem.

– Nigdy w życiu nie odważyłabym się podnieść tego z podłogi – zadrżała Danielle. – One były takie… groźne.

Villemann bardzo ostrożnie wyjął coś z jej włosów.

Proszę, tutaj masz jeden. Nie, nie dotykaj tego, Rafaelu! Najpierw trzeba to dokładnie zbadać. Masz rację, Danielle, one zostały czymś wysmarowane. I dlatego ten przylepił się do twoich włosów.

Powąchał kolec.

Wypuścił już Danielle z objęć, a ona nieoczekiwanie poczuła się bardzo samotna.

Villemann stal się ostatnimi czasy bardzo dorosły. Ale jakże on się zachwycił małą Wirginią!

Co tam, nic mnie to nie obchodzi. Ja mam Dolga. Co ja sobie właściwie wyobrażam?

Och, jaka straszna samotność!

Przez cały czas bardzo uważali wszyscy troje, by nie podnosić głosu, porozumiewali się szeptem.

– Przeczołgaliśmy się tamtędy – powiedział Rafael. – Żeby nas nikt nie zobaczył z okien. Z powrotem też będziemy musieli się czołgać.

Nie było to wcale łatwe, w nocnej koszuli, ze zwiniętym w węzełek ubraniem pod pachą, który trzeba było mocno trzymać. Zwróciła uwagę na to, że obaj chłopcy są bez butów. Żeby też ona była taka mądra! Ale nie, a teraz jej buty stukają o podłogę i musi iść na palcach. Tylko że trudno wybierać, niesienie butów też w tych warunkach nie jest niczym łatwym, a wracać do pokoju za nic nie chciała. Nigdy w życiu! Zabrała więc ze sobą swoje rzeczy.

Po chwili znaleźli się w górnym hallu i Villemann szepnął bardzo, bardzo cicho:

– Idziemy do mojego pokoju. Zdaje mi się, że jest największy.

Rafael skinął głową. I właśnie w tej chwili zobaczyli jakiś cień na schodach. Ktoś szedł na górę.

Danielle instynktownie złapała Villemanna za ramię tak mocno, że aż musiał opanować jęk, nie chciał jej zrazić akurat teraz, kiedy zwróciła na niego uwagę.

– To Dolg – szepnął zdławionym głosem. Obdarzonemu poczuciem humoru Villemannowi cala ta sytuacja, w której się znalazł, wydała się zabawna, więc roześmiał się cicho.

Zaczekali na brata i przyjaciela, on zaś przyglądał im się, niczego nie pojmując.

Rafael wyjaśnił półgłosem:

– Ktoś chciał zrobić krzywdę Danielle. Teraz przemykamy się do pokoju Villemanna.

– Nie – zaprotestował Dolg. – Chodźcie do mnie, tam nikt nam nie będzie przeszkadzał.

Poszli za nim na koniec skrzydła, w którym najwyraźniej nikt inny nie mieszkał. Zdawali sobie sprawę z tego, że znajdują się teraz nad wielkim salonem.

Zamknęli za sobą drzwi. Wszyscy czworo rozsiedli się na ogromnym łóżku Dolga, Danielle zrzuciła buty na podłogę. Czuła się znakomicie, siedząc z podciągniętymi kolanami, oparta o ścianę pomiędzy Villemannem i Dolgiem, który ulokował się w narożniku łoża. Rafael opierał się o poduszki przy wezgłowiu. Danielle z zadowoleniem poruszała palcami stóp. Nareszcie bezpieczna, nareszcie! A wizyta w toalecie? Dawno zapomniała o takiej potrzebie.

Villemann i Rafael opowiadali Dolgowi, co się stało.

– Dobrze, że zabraliście chociaż jeden kolec – rzekł Dolg ponuro. Kolec leżał teraz na jego nocnym stoliku. Żadne z nich nie odważyłoby się trzymać go w ręce ani schować do kieszeni. – Oddamy go prefektowi.

– Prawdopodobnie są to całkiem zwyczajne kolce i żadnej trucizny na nich nie ma – rzekł Rafael. – A poza tym, dlaczego ktoś miałby krzywdzić Danielle?

– Też się nad tym zastanawiam – westchnął Dolg. – Ale nie zgadzam się z tobą. Uważam, że kolce zostały w czymś zanurzone. Może w czymś tak banalnym, jak środek nasenny?

– Dlaczego ktoś miałby chcieć uśpić Danielle? – zastanawiał się Villemann.

Dziewczyna się zamyślili.

– Wcześniej w nocy słyszałam jakieś hałasy…

– Ja też – wtrącił Rafael bardzo zadowolony, że w pokoju jest ciemno. – Ten, kto mieszka obok mnie, nie wiem, kto to jest, miał w nocy gościa. Kiedy wychodził, wyjrzałem na korytarz, ale zdążyłem tylko zobaczyć jakąś postać idącą w stronę schodów. Czy widziałeś, Dolg, kogoś schodzącego na dół?

– Nie – odparł zapytany. – A musiałbym widzieć, bo miałem przez cały czas hall na widoku.

Spojrzeli na niego pytająco, ale nie otrzymali żadnych wyjaśnień, czym się tam zajmował.

– Tak, tylko że nocny gość mógł pójść korytarzem po tamtej stronie schodów – zauważył Villemann.

– Nie – zaprotestował Rafael stanowczo. – Ja na pewno słyszałem kroki na schodach.

Na chwilę zaległa cisza.

– Na schodach dla służby – powiedziała nagle Danielle. – Ktoś musiał wchodzić na strych.

– Oczywiście! – potwierdził Dolg. – Danielle, jesteś genialna!

Po raz pierwszy w życiu ktoś nazwał ją genialną, wchłaniała więc w siebie ten komplement jak zwiędły kwiat wodę.

– W takim razie wiemy też, kto to mógł być, prawda?

– rzucił Villemann.

– Oczywiście. Ech! – Rafael skrzywił się.

– A poza tym ja wiem, kto mieszka w pokoju obok

– szepnął Villemann. – To jedna z sióstr. Chyba ta, która ma na imię Milly, ta pulchna. Czyli ta uważana za ponętną. Chociaż moim zdaniem to wymalowana lala.

– Żona kapitana nie powinna była sprowadzać tutaj swoich sióstr – rzekł Rafael. – Co prawda, to prawda. Wygląda na to, że jeśli chodzi o mężczyzn, to obie panie są wszystkożerne. I tak dobrze, że nie rzuciły się na nas! Chociaż jedna próbowała na mnie przy stole naprawdę ordynarnych sztuczek. Nie odważyła się jednak na otwarty atak.

– Tak myślisz? – zapytał Villemann cierpko. – Wieczorem ktoś się dobijał do moich drzwi, ale na szczęście zamknąłem je na klucz. Pytałem, czy to może ty, Danielle, ale usłyszałem tylko pospieszne oddalające się kroki i szelest sukni. Więc musiała to być kobieta.

– Ja przecież nie przychodzę nocami do twojego pokoju – oburzyła się Danielle.

– Nie, rzeczywiście, niczego takiego nie robisz – bąknął Villemann.

Danielle usłyszała w jego glosie smutek i pożałowała swego nie kontrolowanego wybuchu.

– Ale dlaczego chcieli zaatakować Danielle? – zastanawiał się Rafael. – Naprawdę nie ma po temu żadnych powodów. Dziewczyna zamyśliła się.

– A może… – powiedziała po chwili z wahaniem. – Przy stole kapitan uwodził mnie bez najmniejszej żenady.

– Tak, ja też zwróciłem na to uwagę – przyznał Villemann.

– No właśnie. I obie siostry posyłały mi mordercze spojrzenia. Wydawało mi się to śmieszne, ale one były naprawdę złe na mnie.

Villemann skinął głową.

To oczywiste, że nie życzą tu sobie żadnych rywalek! Widzieliście przecież wszyscy, jak się to skończyło z żoną kapitana.

Danielle zadrżała.

Rafael starał się skierować rozmowę na inne tory.

– Dolg… Bardzo byśmy chcieli wiedzieć, gdzie byłeś? Jeśli możesz nam powiedzieć, rzecz jasna.

Głos Dolga zabrzmiał ciepło i serdecznie.

– Oczywiście, że mogę! Jesteście przecież moimi najlepszymi przyjaciółmi. Oprócz was mam jeszcze tylko Taran i Uriela, a poza tym sprawa dotyczy nas wszystkich.

Usiedli wygodniej, gotowi słuchać. Danielle okryła stopy kołdrą, ściągając ją zdecydowanie ze swego brata, on jednak pociągnął okrycie z powrotem w swoją stronę.

– Ty masz pończochy – powiedział. – A ja jestem bosy.

Villemann okazał się gentlemanem i tak wszystko urządził, by obojgu było ciepło. Własną marynarką okrył też ramiona Danielle.

Dziękuję ci – szepnęła. – Teraz będzie mi naprawdę dobrze. Nocna koszula jest jednak bardzo cienka. Dolg zaczął opowiadać.

11

– Bardzo żałuję, że nie miałem czasu dokładniej przyjrzeć się ludziom w tym domu – zaczął Dolg swoim niskim, łagodnym głosem, który Danielle zawsze tak kochała. – Zajęty byłem czym innym.

Kiwali głowami. Danielle widziała w bladym świetle wczesnego poranka jego pięknie wyrzeźbiony profil. Był tak urodziwy, że sprawiało jej to ból. Dolg mówił dalej:

– Już w pierwszej chwili, kiedy weszliśmy tutaj, poczułem, że jest w tym domu coś, co mnie wciąga i wabi.

– Widzieliśmy to – przyznał Villemann. – Kiedy staliśmy w hallu na dole, miałeś ten swój dziwny wyraz twarzy.

– Tak. Czułem, że coś jest… Nie, nie wadliwe, ale właśnie takie jak powinno.

– Co? – zdziwił się Villemann. – Mnie się zdawało, że wszystko jest na opak w tym prze…

– Nie przeklinaj, Villemann – upomniał go Rafael. – Pozwól Dolgowi mówić!

Dolg uśmiechnął się blado.

– Rozumiem reakcję Villemanna i myślę, że wszyscy ją podzielacie, prawda? Ale ja nie miałem na myśli ludzi. Villemannie… Wyjmij szafirową kulę!

Młodszy brat Dolga nie ruszał się ostatnio nigdzie bez wielkiego szafiru. Taran powiedziała kiedyś, że on go zabiera nawet udając się na stronę, co wprawiło Villemanna w złość i mówił wtedy, że skoro Dolg powierzył kamień jego opiece, to on go będzie strzegł w każdych okolicznościach. Gotów jest oddać za niego życie! „No, miejmy nadzieję, że nie będziesz musiał poświęcać życia w takim miejscu jak wygódka” – dokuczała mu Taran. „Co najwyżej wpadniesz do dziury. Albo nabawisz się zatwardzenia”. Po tej rozmowie Villemann był długo obrażony. Później jednak zapomniało wszystkim.

Teraz wyjął wielki szafir ze skórzanego woreczka, który nosił zawsze u pasa. Wydobył drogocenny klejnot. Ale…?

– Oj! – jęknęło troje z obecnych.

– Jest tak, jak myślałem – dodał czwarty, czyli Dolg, łagodnym głosem.

Kamień jaśniał i skrzył się w mroku. Pulsował płomiennie, otoczony migotliwą aureolą światła.

– Schowaj go – polecił Dolg Villemannowi, który natychmiast to wykonał. Ułożył klejnot ostrożnie w wyścielonej aksamitem sakiewce i jak poprzednio ukrył pod ubraniem.

Dolg pochylił się ku przodowi.

– Rozumiecie chyba, że znaleźliśmy się tutaj nie przez czysty przypadek. To nie my sami odkryliśmy to miejsce i nie z własnej woli tu przybyliśmy.

– Co ty mówisz? – zdziwił się Rafael.

– Tak jest. Zaraz usłyszycie coś więcej. Przez cały wieczór byłem bardzo niespokojny, a potem nie mogłem zasnąć. Wymknąłem się więc z tego oto pokoju i wyszedłem na schody. Żeby się rozejrzeć. Nie dosłownie, rzecz jasna, chociaż ja dość dobrze widzę w ciemnościach, to najlepsza cecha moich dziwnych oczu. W każdym razie ciemna noc nie pozbawia mnie zdolności widzenia. I poszedłem za czymś, co mnie do siebie wzywało.

Głęboko wciągnął powietrze.

– Nie znalazłem tego, usiadłem więc w wygodnym fotelu w tutejszej wspaniałej bibliotece. Miałem stamtąd widok na hall i dlatego mogę z całą pewnością stwierdzić, że nikt nie chodził po schodach. Ktoś jednak przyszedł…

– Przyszedł? Skąd? – zapytał Villemann szeptem. – Znikąd. To był Cień.

– Aha – szepnął znowu Villemann.

– Usiadł w fotelu naprzeciwko mnie. Ja przecież wiem, że on nie ma zwyczaju siadać, domyślałem się więc, że sprawa zabierze nam sporo czasu. Przywitałem się z nim i powiedziałem, jak bardzo się cieszę, widząc go znowu, bo rzeczywiście tak było. Minęło przecież wiele miesięcy od ostatniego, spotkania. W drodze z Norwegii do domu musieliśmy radzić sobie sami, dokładnie tak jak duchy przepowiedziały.

– No, jak dotychczas robiliśmy to nieźle – odważyła się wtrącić Danielle.

– Masz rację – Dolg uśmiechnął się do niej. – Otóż i Cień powiedział mi, że nasi rodzice i reszta towarzystwa ma się dobrze pod opieką pewnego człowieka, który nazywa się Bonifacjusz Kamp czy jakoś tak, a jest przyjacielem prefekta i naprawdę porządnym człowiekiem. Tak że o naszych bliskich nie musimy się martwić.

– Dobrze to wiedzieć – rzekł Rafael z westchnieniem ulgi. Dolg zaś dodał:

– Tak, tylko że oni niepokoją się o nas i dlatego jutro rano któreś z nich tu przyjdzie. Ktoś z naszych krewnych, nie przedstawiciel duchów.

– No dobrze, a co z Cieniem? Czego on od ciebie chciał? – niecierpliwił się Villemann.

No więc powiedział, że to on i duchy skierowały Taran i Uriela ku rzece, od tamtej strony, tak by mogli odkryć przy brzegu zwłoki kobiety w wodzie. Dzięki temu uzyskaliśmy wiarygodny powód do odwiedzenia domu pułkownika von Blancke.

– A dlaczego to było takie konieczne?

– Ponieważ właśnie tutaj znajduje się ważny trop wiodący do Świętego Słońca i jego tajemnicy.

– Niemożliwe! – zawołał Villemann. – Zdążyłeś już coś znaleźć? A może Cień ci powiedział, o co dokładnie chodzi? Powiedział ci, gdzie się to znajduje?

– Odpowiedź na twoje pytania jest jedna i brzmi: Nie! No, może w związku z tym ostatnim „gdzie?” udzielił mi pewnych wskazówek, poza tym jednak był bardzo tajemniczy.

Gdzieś na piętrze głównego budynku trzasnęły jakieś drzwi i po chwili poprzez szum drzew na dworze doszedł do nich krzyk czy może raczej przeciągłe wycie.

Rafael zadrżał.

– Cóż to za okropny dom! Musimy stąd zabrać jak najszybciej małą Wirginię.

– Tak jest! – potwierdził Villemann z taką stanowczością, że Danielle poczuła ssanie w dołku.

– A poza tym, Dolg – rzekł znowu Rafael. – Czy oglądałeś czerwony kamień? Czy on też tak promieniuje?

– Nie oglądałem, ale z nim nic się na pewno nie dzieje. Przecież to tylko szafir wskazuje, że w pobliżu znajduje się coś, co ma związek z tajemnicą Świętego Słońca. Coś, co może nam pomóc, pozwolić nam zrobić krok naprzód. Czerwony kamień tylko ostrzega.

– Dobrze, ale mimo to popatrz na niego teraz – poprosił Villemann.

– Czemu nie? – uśmiechnął się Dolg i wyjął z futerału czerwony farangil. – Ale, co to…? Miałeś rację, Rafaelu! Kamień wysyłał ciemnoczerwone, pulsujące fale światła. – Ostrzega nas – rzekł Dolg cicho.

– Przed tym, czego szukasz?

– Nie, nie! Cień powiedział wyraźnie, że bardzo ważne jest, bym to znalazł. Nie, promieniowanie czerwonego kamienia oznacza na ogół obecność któregoś z członków rycerskiego zakonu… Ale to przecież niemożliwe.

– Moim zdaniem farangil ostrzega nas przed złem panującym w tym domu – oznajmił Rafael. – Mogliśmy się przecież sami przekonać, że ktoś chciał zrobić krzywdę Danielle.

– Masz rację, to był bardzo zły postępek – zgodził się Dolg. – Ale nie musi to oznaczać nic więcej, jak tylko chęć dokuczenia malej Danielle. Stąpanie po ostrych kolcach nie należy do przyjemności, ale wciąż nie wiemy przecież, jak poważne niebezpieczeństwo jej groziło.

– Nie wiemy, czy kolce zostały zanurzone w czymś trującym, tak?

– Tak, ale to już nie nasza sprawa. Zajmie się tym prefekt. Danielle przerwała im trochę zniecierpliwiona: – Ale co ci powiedział Cień, Dolgu?

– No cóż, wyrażał się dość ogólnikowo – przyznał Dolg z jednym ze swoich najcieplejszych uśmiechów, które pojawiały się na jego wargach tak rzadko, że wszyscy w rodzinie za nimi tęsknili. – Ale dobrze, opowiem wam.

I zaczął zdawać przyjaciołom sprawę z tego, co przeżył ostatniej nocy.

Siedział więc Dolg w fotelu naprzeciwko swego opiekuna i zapytał, gdzie znajduje się ten jakiś wątek, który może ich naprowadzić na trop tajemnicy Świętego Słońca.

Nie, tak łatwo tego nie odnajdziecie – odpowiedział Cień i Dolg dostrzegł na jego zawsze tak surowej twarzy wyraz rozbawienia. Od czasu bowiem, kiedy wielki opiekun Dolga mógł potrzymać cudowny szafir, jego rysy stały się dużo wyraźniejsze, w ogóle cala postać wyłaniała się na tyle z mroku, że był już bardziej człowiekiem niż cieniem. – Wiesz dobrze, Dolgu, że my przez cały czas udzielaliśmy wam najróżniejszych wskazówek, kierowaliśmy was w odpowiednią stronę, jeśli tak mogę powiedzieć. Więcej nam nie wolno i, szczerze mówiąc, więcej też nie możemy. Zresztą więcej wam przecież nie obiecywaliśmy. Bo nie należymy już do świata żywych. Niektórzy z nas, jak na przykład Nidhogg i Zwierzę, a także panie wody i powietrza nigdy nie zaznali ziemskiego życia. Są oni jedynie wyobrażeniami postaci. Tak czy inaczej nie jesteśmy w stanie dotrzeć do Świętego Słońca. Może to uczynić jedynie żyjąca istota. Nam pozostaje więc tylko czekać i mieć nadzieję, że się wam, szczególnie zaś tobie, poszczęści.

Dolg widział, jak nieprawdopodobnie wielu ich było i jak wielką mieli nadzieję. Wiele duchów należących do wielu różnych kategorii.

Powiedział łagodnie:

– Z pewnością wiesz, mój przyjacielu występujący pod postacią ducha, że my sami szczególnie nie pragniemy dotrzeć do Świętego Słońca. Zdajemy sobie jednak sprawę z tego, jak wiele to znaczy dla was.

– Bardzo wiele. Dużo więcej niż możesz pojąć. Dolg skinął głową.

– A zatem to, co znajduje się w tym domu, może nas posunąć dalej w naszych poszukiwaniach?

– Tak. Jeśli w ogóle rozumiesz, co to wszystko znaczy.

– Masz na myśli, że czeka nas jeszcze więcej zagadek i tajemnic?

– Właściwie nie. Jedynie pogłębienie zagadki, którą już sformułowaliście. Powiedzmy, że jak dotąd znalazłeś połowę odpowiedzi.

– Dzięki – rzekł Dolg cierpko.

Rozejrzał się wokół.

– Skoro zostałem „wciągnięty” do tej biblioteki, to przypuszczam, że owo „pół odpowiedzi” znajduje się gdzieś tutaj?

– Masz rację.

– Czy to księga?

– I tym razem masz rację.

– Bardzo stara księga?

– Nie, wprost przeciwnie! Całkiem nowa.

Kto w tym domu interesuje się literaturą?

– Tego nie wiem.

– Cóż, kapitan to z pewnością nie. On jest pusty w środku niczym elegancki kosz na śmieci. Siostry nieboszczki kapitanowej też nie, bo one mają w głowach tylko jedno, a sądząc po portrecie nie przypuszczam też, że sama kapitanowa miała tego rodzaju potrzeby. Nie, to musi być ów groźny pułkownik.

– Ludzie mieszkający w tym domu nic nas nie obchodzą. Tylko książka. Oni może nawet wcale nie wiedzą, że mają ją na swoich półkach.

– Skoro książka jest nowa, to musi znajdować się w kraju więcej egzemplarzy. Dlaczego mamy szukać akurat tej?

– Nie zbliżyliście się jeszcze do żadnego egzemplarza. Dopiero teraz.

Dolg uśmiechnął się pod nosem.

– Nie muszę chyba w tej sytuacji pytać, czy to przypadkiem nie ty doprowadziłeś do tej awantury na granicy? Żeby nas zatrzymać w tym mieście.

– Nie, nie musisz pytać – odparł Cień z krzywym uśmiechem. – Ale nie, to nie my. Awantury ludzie wzniecają sami i robią to dużo lepiej. Przyznać jednak muszę, że bardzo nam to odpowiadało.

Dolg wstał.

– Czy mógłbym już teraz zacząć szukać? Może udzielisz mi jakiejś wskazówki?

– Niestety…

– Rozumiem.

Tak więc Dolg musiał błądzić po omacku.

– Jest za ciemno, nawet nie widzę tytułów.

– Nie przejmuj się tytułami. Znajdziesz, co trzeba, ale poczekaj do jutra!

Dolg znowu został sam. Przez chwilę stal bezradny, nie wiedząc, co począć, a potem wszedł schodami na górę, gdzie spotkał troje swoich wzburzonych przyjaciół.

– Aha – rzekł Rafael. – Więc to było tak. A teraz wszyscy razem znajdujemy się tutaj. I wcale nie jesteśmy mądrzejsi.

Dolg wyprostował plecy.

– Teraz powinniśmy chyba jednak trochę odpocząć. Potem rozdzielimy między siebie zadania. Ja będę szukał tej tajemniczej książki. Villemann, ty pomożesz prefektowi w ustalaniu, kto zamordował żonę kapitana, i zadbasz, by zostały zbadane ciernie z pokoju Danielle. Ty, Rafaelu, będziesz musiał zabrać z tego domu małą Wirginię!

– Ale szczęściarz! – rzekł Villemann z zazdrością. – Może byś się zamienił?

– O, nie, nie! – zawołał Rafael. – Zajmij się swoimi mordercami!

Danielle skuliła się na łóżku. Czuła się jeszcze mniej ważna niż kiedykolwiek.

Nie miała sumienia złościć się na nieszczęsną dziewczynkę, ale z trudem opanowywali chęć rzucenia się z pięściami na Villemanna.

Zanim zdążyła się zastanowić nad swoją reakcją, Dolg zwrócił się do niej:

– A ty, Danielle, musisz się trzymać z daleka od wszystkich domowników, zanim nie dowiemy się czegoś więcej o nieprzyjemnej nocnej wizycie w twoim pokoju.

– Ja nie zamierzam wracać do mojego pokoju – powiedziała Danielle, starając się, by jej glos brzmiał gniewnie, lecz wypadło to blado i piskliwie.

– Oczywiście, że nie musisz tego robić. Chłopcy, wy pójdziecie do jej pokoju, Danielle zostanie u mnie.

Serce dziewczyny zaczęło bić radośnie. Dolg chce, żeby została z nim! Czy słuch jej nie myli?

– Nie odważyłbym się ciebie stąd wypuścić – dodał Dolg. – Chcę nieustannie mieć cię na oku. Możesz zająć moje łóżko, ja będę spal na kanapie.

Nie należał do rzadkości fakt, że chłopcy i dziewczęta w czasie podróży dzielili sypialnie. Dochodziło do tego często, bo w przydrożnych gospodach nie zawsze było tyle miejsca, ile by sobie życzyli. Teraz jednak Danielle uważała, że to coś całkiem innego, Dolg chce zatrzymać ją przy sobie, nigdy przedtem nie byli sami, w każdym razie nie w ten sposób, nie spali w tym samym pokoju.

Wyobraźnia Danielle była niewinna i czysta niczym świeży śnieg. Dla niej mogli spać obok siebie w jednym łóżku, nawet bardzo by tego chciała, bo czułaby się znacznie bezpieczniejsza w tym ponurym domu, mogąc objąć Dolga i przytulić się do niego. Ale, rzecz jasna, nie mogła tych swoich pragnień wypowiedzieć głośno. To nie leżało w jej naturze. Urodziła się jako istota nieśmiała i pozbawiona pewności siebie, okrutna tyrania pierwszych wychowawców wcale sprawy nie poprawiła, a fakt, że przybrana matka, księżna Theresa, była wierzącą katoliczką, przyczynił się jeszcze bardziej do pogłębienia w dziewczynie takich cech, jak powściągliwość, skłonność do podziwiania stanowczego charakteru innych ludzi i uleganie wpływom.

A Dolg? Nie, on w ogóle nie myślało nowej sytuacji w ten sposób. Było sprawą naturalną, że oddaje jej swoje łóżko. W pewnym sensie Dolg był równie cnotliwy jak Danielle. Różnica polegała na tym, że o ile Danielle nie podejrzewała istnienia tej strony życia, to Dolg miał świadomość siły erotyzmu i wszystkiego, co kształtuje stosunki między mężczyzną i kobietą. Jego to jednak w żadnej mierze nie dotyczyło.

Niekiedy miewał wrażenie, że coś traci, ale z drugiej strony wydawało mu się czymś bardzo męczącymi trudnym być w kimś zakochanym. W stosunkach pomiędzy dwojgiem zajętych sobą ludzi dominowały podejrzliwość, niepewność, brak stabilizacji.

W gruncie rzeczy mógł uważać się za szczęśliwca, że go to omija.

Pogłaskał po policzku dziewczynę, która leżała skulona na jego łóżku i w coraz jaśniejszym świetle poranka wpatrywała się w Dolga ogromnymi oczyma.

Mała Danielle! Zdawała się o tyle słabsza od reszty „rodzeństwa”! Życie w Virneburg jej chyba dało się najbardziej we znaki, wydawało się, że nadal nie może uwierzyć, iż jest coś warta i że wszyscy ją kochają. Jako dziecko miała zwyczaj przytulać się mocno do Theresy i Erlinga, jakby chciała „wycisnąć” z nich czułość i troskliwość. Dolg pamiętał, że zawsze chodziła za resztą dzieci milcząca, pełna podziwu dla wszystkiego, co robiły, i przestraszona, że każą jej odejść. Nigdy nic takiego nie miało miejsca, ale jeśli Dolg miałby być szczery, to często zapominali o jej istnieniu.

O, bardzo dobrze wiedział, że Danielle go uwielbia. On jednak starał się okazywać jej obojętną życzliwość, żeby jej nie odpychać, ale też nie budzić w niej niepotrzebnych nadziei. Ale było z nim tak, jak to kiedyś złośliwie powiedziała Taran, gdy uwielbienie Danielle stało się aż nazbyt widoczne: „To chyba trudne być aż tak kochanym!”

Tak rzeczywiście jest. Zwłaszcza jeśli człowiek nie potrafi odwzajemnić uczucia.

Poczuł skurcz serca z żalu. Wiedział zresztą, że jego młodszy brat zawsze był bardzo zajęty Danielle. Nie chciał, by Villemann cierpiał, był na to za dobry.

Przed cierpieniami miłości zachowaj nas, Panie, modlił się w duchu, przekształcając starą łacińską modlitwę mieszkańców Europy, przerażonych napadami wikingów, zaczynającą się od słów: „A furorę Normanorum…”, czyli: „Od wściekłości Normanów zachowaj nas, Panie!”

Skulił się na kanapie i okrył dokładnie kocem. Roześmiał się cicho, gdy Danielle wyszeptała nieśmiało „dobranoc”.

– Może raczej powinniśmy sobie życzyć dobrego poranka? – mruknął.

Odpowiedziała mu uśmiechem i skuliła się jeszcze bardziej.

Dolg myślało szafirowym kamieniu, o tym, jak pięknie jaśniał ostatniej nocy, by pokazać, że w tym domu istnieje jakiś ślad, który być może doprowadzi ich do Świętego Słońca. Cofnął się myślami w czasie i z dumą wspominał tamtą noc, kiedy jako dwunastoletni chłopiec znalazł ten klejnot. Przypominał sobie, jak mocno wtedy kamień promieniował, jakie wibrujące światło z niego emanowało. On sam był przyczyną tego światła. On był drogą do celu.

Z tą cudowną myślą zasnął.

Wkrótce jednak raz jeszcze wyrwał go ze snu krzyk w głębi domu. Kto krzyczy tak przejmująco po nocy? Zastanawiał się.

Głębokie, głuche wołanie i zdawało mu się, że docierają do niego ordynarne słowa i przekleństwa, ale może to tylko złudzenie. Dolg odnosił wrażenie, iż mimo ordynarnego brzmienia jest to glos kobiety, która krzyczy z wściekłości. To chyba któraś ze służących, bo przecież inne panie miały delikatne, łagodnie brzmiące glosy. Może kogoś dręczą ponure sny?

Ktoś łomotał gniewnie w ścianę, by zmusić krzyczącą do milczenia, ale wywołało to jedynie nową falę przekleństw. Dolg ich, rzecz jasna, nie rozumiał, ale domyślał się z tonacji, że to obelgi. Nie, o koszmarnym śnie nie może tu być mowy.

Co się dzieje w tym domu? zastanawiał się. Niewierność, zaniedbywanie dziecka, zazdrość, wyuzdanie, które nawet on zauważa, morderstwo…

Wszystko naraz w jednym domu.

Gdzie kryje się źródło aż takiego zła?

Krzyki umilkły.

Dolg z westchnieniem ulgi ułożył się wygodniej. Trudno, teraz przynajmniej widzieli już i słyszeli wszystko, nic gorszego przytrafić się nie może.

Ale, oczywiście, mogło. To był dopiero wstęp.

Загрузка...