CZEŚĆ PIERWSZA

FRANCUSKA WIEDŹMA

1

Bergen, podczas oczekiwania a na statek z Islandii

Okazało się, że będzie dużo trudniej niż sądzono nadać pięknemu blondynowi, eks-aniołowi stróżowi, nową tożsamość i przygotować go do życia wśród ludzi. Pojawił się przecież jako dorosły mężczyzna, a przybył dosłownie znikąd. Już samo znalezienie dla niego nazwiska nastręczało problemów. Minęło bardzo, bardzo wiele czasu od tamtej pory, kiedy prowadził ziemski żywot, i nazwisko, którego wówczas używał, było obecnie po prostu nie do przyjęcia. Wtedy bowiem był kobietą i jego ówczesne imię można by teraz przetłumaczyć jako Gustawa.

On sam zresztą pragnął nosić jakieś wspaniale imię i cała rodzina przyznawała mu rację.

– No bo nie możemy się do niego zwracać per Kalle czy Sune, czy jakimś podobnym, równie współczesnym imieniem – dowodziła Taran, która w tej sprawie była bardzo ważną stroną. – To po prostu do niego nie pasuje.

Uriel siedział na skrzyni przywiezionej z Christianie, której jeszcze nie zdążył rozpakować. Powtarzał nieustannie, że podobają mu się wyłącznie wspaniale imiona z czasów króla Artura. Galahad, Gawain, Lancelot, Tristan, Parsifal…

Taran jednak miała powyżej uszu wszelkiego rodzaju rycerzy i ich spraw, protestowała więc stanowczo.

– A dlaczego nie Adalbert? – zaproponowała babcia Theresa i Uriel spojrzał na nią z zainteresowaniem, Taran się to nie podobało.

– Nic! A poza tym dzisiaj nikt nie używa formy Adalbert, najwyżej Albert, a to już brzmi zupełnie inaczej. Nie, wujku Erlingu, Genzeryk także nie! [W języku norweskim genser oznacza sweter wkładany przez głowę, pulower (przyp. tłum.)]To było piękne imię dla wodza Wandalów, ale posłuchajcie, jak to brzmi we współczesnym języku norweskim. Ludzie zaczną go pytać, jak mu się nosi pulower. Czy nie moglibyśmy mu znaleźć jakiegoś bardziej norweskiego imienia?

– Fjodolf brzmi bardzo norwesko – zaproponował Rafael z szelmowskim błyskiem w oku i Taran cisnęła w niego podróżną poduszką.

By dotrzeć na czas do Bergen i nie spóźnić się na powitanie statku płynącego z Islandii., musieli odłożyć na bok wszystko, co się w jakikolwiek sposób wiązało z weselem. Babcia Theresa prosiła Taran, by pamiętała o swoim panieńskim honorze i mogła z podniesionym czołem stanąć w bergeńskim kościele przystrojona w dziewiczy wianek. Dobrze znała swoją wnuczkę i nie miała wątpliwości, że takie napomnienia są jak najbardziej na miejscu.

Ponadto Uriel i Taran powinni lepiej się nawzajem poznać, zanim zdecydują się na tak poważny krok, jak małżeństwo zawierane na życie. Podróż miała być dla nich czasem prawdziwej próby.

I rzeczywiście, była to próba. Ale przeszli przez nią śpiewająco. No, może czasami pojawiały się mniej czyste tony, ale jednak. Zdarzyło się kiedyś, że mówili sobie dobranoc przed drzwiami pokoju Taran w gospodzie… Ale wszystko skończyło się bardzo dobrze. Jeśli tak można określić błyskawiczną ucieczkę Uriela do swego pokoju. Podobnie jak wiele młodych panien Taran wypróbowywała swoje uwodzicielskie sztuczki, by widzieć, jak jej ukochany traci panowanie nad sobą. Niebezpieczeństwo, polega tu na tym, że dziewczyna sama poddaje się czarowi chwili i dość łatwo przekracza wyznaczone granice..

Taran również kilkakrotnie przeżyła szok, gdy posunęła się zbyt daleko. Nie miała pojęcia, jakie erotyczne siły w niej drzemią, trwała w przekonaniu, że zawsze i wszystko jest w stanie kontrolować.

A to, niestety, nieprawda. Kiedy Uriel tamtego wieczora opuścił ją pospiesznie, długo w noc siedziała w pokoju, zdumiona intensywnością ognia, trawiącego jej ciało.

Ostatecznie pod koniec podróży nieustannie trzymała go co najmniej na odległość ramienia od siebie. W obawie, że to ona sama doprowadzi do skandalu.

Początkowa Uriel czuł się zraniony. Później jednak okazywał zrozumienie. Erling twierdził, że Uriel krąży z nieustannym uśmieszkiem na wargach i z miną zadowolonego kota.

Ale dotarli na miejsce bez przeszkód i cnota nie została narażona na szwank.

Wciąż jednak pozostawało najtrudniejsze, a mianowicie jak ulokować Uriela we współczesnym społeczeństwie. Musiał w końcu odłożyć na bok anielskie maniery i stać się istotą materialną. Wszystko jedno jakim sposobem.

Zadni z tych nowych spraw, imię, zawód ani status społeczny, nie została rozstrzygnięta, gdy znaleźli się w końcu na nabrzeżu bergeńskiego portu, by witać płynący z Islandii szkuner. Villemann machał im radośnie z pokładu, oni odpowiadali tym samym.

– Na szczęście wszyscy są – westchnęła Theresa z ulgą.

– Nie widzę tylko Nera – szepnęła Taran zaniepokojona. W tej samej chwili olbrzymi psi łeb oraz dwie czarne łapy ukazały się na relingu tuż obok Dolga.

– Jakby cię usłyszał – mruknął Erling. – Co by mnie zresztą wcale nie zdziwiło.

Statek podszedł do nabrzeża. Po obu stronach, i wśród powracających, i wśród oczekujących, wyczuwało się niepokój. Taran zastanawiała się, jak też ojciec i mama przyjmą Uriela, kiedy usłyszą, że jest aniołem naprawdę, a nie tylko w przenośni. Uriel również się niepokoił czekającym go spotkaniem z najbliższą rodziną Taran. Villemann szukał wzrokiem Danielle i doznał ukłucia w sercu, gdy stwierdził ponownie, jaka jest drobna i maleńka, jaka bezradna i cudownie urodziwa. Danielle natomiast próbowała pochwycić wzrok Dolga, on jednak wołał coś do Erlinga i dla niej nie miał czasu. Był taki nieprawdopodobnie przystojny, kiedy się uśmiechał. Na ten widok Danielle ogarniała jakaś nieokreślona tęsknota i serce zaczynało jej bić mocniej. Ale on uśmiechał się tak rzadko…

Danielle ubóstwiała Dolga od czasu, kiedy uratował ją i Rafach z więzienia Virneburgów, co miało miejsce mniej więcej dziesięć. lat temu. Wtedy go podziwiała. Teraz jej ubóstwienie przerodziło się w smutną, bolesną, budzącą poczucie pustki miłość. Czuła tę pustkę dlatego, że on nigdy nawet najmniejszym gestem nie dal do zrozumienia, iż byłby skłonny jej uczucia podzielać, że byłby zdolny do czegoś więcej niż tylko siostrzane-braterskie przywiązanie. A to sprawiało ból, czasami trudny do zniesienia.

Miłość Danielle do Dolga byla czysto platoniczna. Dziewczyna marzyła o tym, by mieszkać z nim razem, towarzyszyć mu zawsze, by obejmował ją i przytulał i by mogła mu kłaść głowę na piersi. On gładziłby ją delikatnie po głowie i szeptał pełne miłości słowa.

Dalej w swoich romantycznych marzeniach się nie posuwała. Danielle prowadziła życie spokojne, nie miała wiele kontaktów ze światem i wciąż mało co wiedziała o sprawach dorosłych ludzi. Jeden jedyny raz nadarzyła się okazja, by dowiedziała się, że istnieje coś więcej. Było to w ciągu tych kilku krótkich chwil, gdy w lesie spotkała Sigiliona. Wszystko trwało wprawdzie zbyt krótko, by zdążyła zobaczyć jego ogromny męski organ, ale promieniująca z niego zmysłowość wywołała w niej nie znane dotychczas drżenie całego ciała. Gdyby wtedy została nieco dłużej i przyjrzała się uważniej… Może by potrafiła zrozumieć.

Ale wszystko wydarzyło się tylko ten jeden raz i nigdy więcej. Może więc sprawy miały się tak, że Danielle nieświadomie pragnęła być z Dolgiem, bowiem on w tych akurat sprawach oznaczał całkowite bezpieczeństwo? Dolg był bohaterem, o którym romantyczne dziewczyny mogły marzyć i niczym to nie groziło. Jeśli chodzi o stronę życia, która młode damy przyprawia o drżenie, o to nieznane, czego istnienie tylko czasami się przeczuwa, to bliskość Dolga nie stanowiła żadnego zagrożenia.

Danielle spoglądała teraz na niego w pełnym podziwu uniesieniu. Był tak cudownie zbudowany, z tą twarzą jak wyrzeźbioną ze złocistej kości słoniowej, od której wspaniale odbijały się czarne jak smoła, wielkie, lekko skośne oczy. Usta, niebywale kształtne, uśmiechały się do oczekującej rodziny, która nie widziała go od tak dawna. Uśmiechały się również do niej, Danielle, ale Dolg nikogo nie wyróżniał. Danielle nie byla dla niego nikim specjalnym. Och, mogłaby umrzeć ze szczęścia, i z rozczarowania!

Tiril przyglądała się swojej matce, zatroskana, czy Theresa się zbyt mocno nie postarzała, jakby chciała sprawdzić, ile jeszcze czasu zostało im razem. Za nic nie chciałaby jej utracić. Ale Theresa wyglądała dokładnie tak jak zawsze, szczęśliwa ze swoim Erlingiem i przybranymi dziećmi, Danielle i Rafaelem. Nic w jej wyglądzie nie budziło niepokoju.

Móri, który wiedział, że podczas ich nieobecności Taran przeżyła w Norwegii nieprzyjemne przygody, odetchnął z ulgą, na widok rozpromienionej twarzy córki.

Rafael zmarszczył brwi.

– Co jest z Dolgiem? – zastanawiał się głośno.

– Właśnie myślałam o tym samym – powiedziała Theresa. – Wydaje się jakiś jakby niepodobny do siebie.

Uriel na nic takiego nie zwrócił uwagi, ale on przecież nigdy jeszcze Dolga nie widział. Wszyscy pozostali zaś byli wyraźnie zaniepokojeni.

– Nie wydaje mi się, żeby coś w nim przygasło – mówiła Taran w zamyśleniu. – W dalszym ciągu sprawia nieziemskie wrażenie. Powiedziałabym raczej, że pojawiły się jakieś nowe cechy, choć nie umiem tego określić.

– Tak jest – poparła ją Theresa. – Stal się jakby wyraźnie władczy.

– Masz rację. – Erling też zauważył to samo. – Ale to nie jest złe pragnienie władzy, raczej… autorytet. Rafael kiwał głową.

– To wprost z niego promieniuje. Sila i władza. Zastanawiam się, jak do tego doszła. I dlaczego.

Statek przybił do brzegu. Villemann wyskoczył, zanim jeszcze ustawiono trap. Nero poszedł za jego przykładem. Na szczęście obaj wylądowali na kei.

Kiedy już wszyscy wysiedli i wielka ceremonia powitalna dobiegła powoli końca, Theresa szepnęła do Móriego:

– Co się stało z Dolgiem? Wszyscy się nad tym zastanawiamy.

– Zauważyliście? Wy także? Po raz pierwszy zwróciliśmy na to uwagę na morzu, podczas podróży. „To jakaś niezwykła władczość w jego zachowaniu, w wyglądzie, prawda?

– Właśnie.

– Ale nie ma w tym ani odrobiny zła – szepnął Móri. – To po prostu siła.

Theresa zgadzała się z nim, mimo to nie mogła przestać się dziwić.

– O wszystkim opowiemy wam później – zakończył Móri uspokajająco.

Tiril przyglądała się uważnie Urielowi. Zauważyła, że wargi młodzieńca poruszają się w bezgłośnej modlitwie, po łacinie, co pewnie musi bardzo cieszyć jej matkę. Gdzież to Taran go wynalazła?

Wszyscy nowo przybyli słyszeli już sporo na temat Uriela od pani powietrza, ale żeby to miał być prawdziwy anioł stróż? Na myśl o tym uśmiechali się ukradkiem. Znowu fantazja i dziwne marzenia Taran, to oczywiste!

Już tutaj, na nabrzeżu bergeńskiego portu, wszyscy witali go serdecznie jako nowego członka rodziny, a jeśli żywili jakieś wątpliwości, to się one powoli rozwiewały. Anioł? Głupstwa! To po prostu wspaniały młody mężczyzna, nic więcej. Widzieli oto jego zgrabną sylwetkę o długich do ramion włosach i niebieskich, ufnych oczach. Jego ogromne zauroczenie Taran miało najzupełniej ziemski charakter.

Bądź dla niego dobra, Taran, myślał Móri.

– No, córeczko, tym razem miałaś szczęście – powiedziała Tiril ze śmiechem. – Witaj w rodzinie, Urielu, mój zięciu!

On uśmiechnął się także, uszczęśliwiony, choć skrępowany. Wszyscy okazywali mu tyle sympatii.

I tylko brat Taran, Dolg, wpatrywał się w Uriela z wyrazem powagi w oczach.

On wie, pomyślał anioł lekko przestraszony. On wie, że nie jestem całkiem z tego świata. Ale czy rozumie, kim jestem tak naprawdę? Czy domyśla się, że ma do czynienia, w najdosłowniejszym sensie, z zabłąkanym aniołem stróżem?

A poza tym ty, mój przyszły szwagrze, też nie jesteś całkiem ziemski, trzeba powiedzieć. Kimkolwiek jednak jesteś, to nie należysz do rodu aniołów. Do przeciwnej strony zresztą także nie. Czy to prawda, co mówi Taran, że w twoich żyłach płynie krew jakiejś wymarłej rasy? Gotów jestem uwierzyć, że mówi prawdę.

Villemann, gdy tylko się znalazł na lądzie, szukał wzroku Danielle. Tak bardzo chciałby się przekonać, czy do niego tęskniła. Ona jednak widziała wyłącznie Dolga. Villemann czuł, że serce przygniata mu bardzo ciężki kamień. Tyle tęsknoty! Tyle marzeń! A Dolg nawet nie spojrzy w jej stronę. Villemann widział, że nadzieja gaśnie również w oczach Danielle.

To sprawiało mu ból. Podwójny. Cierpiał za siebie i za nią również.

Villemann bowiem miął dobrą i szczerą duszę, w której nie było miejsca na zazdrość. Odczuwał jedynie żal na myśl o ukochanej Danielle.

Opanował się jakoś i bardzo serdecznie uściskał babcię. Jakby ona właśnie najlepiej go rozumiała.

– Jak dobrze znowu was wszystkich widzieć – powtarzała Theresa.

– Och, i tyle mamy do opowiedzenia! – zapewniał Villemann.

– My również – wtrąciła jego siostra bliźniaczka. – Chodźmy już stąd, jak najdalej od tego portu, gdzie wszystko cuchnie smołą i dziegciem. Znajdźmy jakieś przytulne miejsce, żeby spokojnie porozmawiać!

W jakiś czas potem siedzieli w domu Erlinga syci i zadowoleni z pysznego obiadu, ożywieni licznymi opowieściami, które obie strony przekazywały sobie nawzajem, oraz tym, że udało się, w końcu rozwiązać dwa poważne problemy.

Pierwszym było imię dla Uriela.

– To w ogóle nie jest żaden problem – stwierdziła Tiril stanowczo. – Michał, Gabriel i Rafael to również imiona archaniołów, a dzisiaj nikogo nie dziwi, że noszą je ludzie. Znamy Uriela jako Uriela. Dlaczego nie miałby przy tym imieniu pozostać?

Takie rozwiązanie rzeczywiście tym z rodziny, którzy czekali w Norwegii, jakoś nie przyszło do głowy. Być może żywili zbyt wielki respekt dla tego najmniej znanego z czterech potężnych archaniołów?

– Najprostsze rozwiązania są zawsze najbardziej genialne – stwierdził Erling. – Co ty na to powiesz, Urielu?

Ten zdążył się już oswoić z nową propozycją i z zapałem kiwał głową.

– No, no, mieć archanioła za zięcia – westchnęła Tiril wzruszona, bo teraz już wszyscy poznali przeszłość narzeczonego Taran. – Czy to nie Uriel doprowadził do całkowitego zaciemnienia Słońca podczas ukrzyżowania dzięki przesunięciu planety Adamida i ulokowaniu jej pomiędzy Ziemią i Słońcem?

– Uriel nie jest archaniołem, mamo – przypomniała jej Taran. – Tak samo jak nie jest nim Rafael. Uriel zaledwie trochę powąchał anielskiego królestwa…

– Taran, na miłość boską! – krzyknęła Theresa. – Jak ty się wyrażasz? I dość już na ten temat! Teraz chcielibyśmy zobaczyć czerwony kamień. Granat, jak go nazywacie. Ale czy naprawdę jesteście pewni, że to nie rubin?

Właśnie ciebie chcieliśmy o to zapytać, Thereso – rzekł Móri. Jego słowa bardzo księżnej pochlebiły. Znaczyć cokolwiek w tej niebywale pod wszelkimi względami uzdolnionej rodzinie to nie byle co.

Pod pojęciem „uzdolnieni” rozumiała nie tyle inteligencję i geniusz, ale właśnie to, co to słowo w najściślejszym sensie oznacza: Ze jej bliscy przynieśli na świat liczne i wyjątkowe uzdolnienia w najbardziej nieoczekiwanych kierunkach.

Kiedy Dolg wypakowywał czerwony kamień, w pokoju panowała kompletna cisza. Napięcie rosło, Dolg ostrożnie rozwijał kamień, ciemne meble połyskiwały w półmroku. Szafirem opiekował się teraz Villemann, a Taran zapewniała, że ten wspaniały kamień uczynił go dużo sympatyczniejszym. Villemann wykrzywił się do niej paskudnie, w głębi duszy jednak wiedział, że siostra po prostu mu zazdrości. Najchętniej sama by się zajęła klejnotem.

Nareszcie czerwona kula ukazała się zebranym w całej swojej okazałości. W blasku woskowych świec płonęła i mieniła się cudownymi refleksami. Wszyscy westchnęli głośno z podziwu.

– Ale to przecież nie jest granat! – zawołała Theresa. – Dolg, czy mogłabym potrzymać?

– Bardzo proszę, babciu. Kamień nie wyrządzi ci najmniejszej krzywdy, może tylko przyda ci jeszcze trochę więcej autorytetu.

– Tak jak tobie, rozumiem. Nie mam nic przeciwko temu – mruknęła, ujmując ostrożnie kamień w drżące dłonie.

Kula natychmiast zaczęła wysyłać na pokój piękne, tęczowe fale chybotliwego światła. Theresa nie czuła się tym zaszczycona, raczej odczuwała lęk. Odłożyła kamień, lecz on nie przestawał się mienić, na pokrytych boazerią ścianach tańczyły czerwonawe refleksy.

– Dolg, ten kamień jest przecież niebezpieczny!

– Władza nie jest niebezpieczna.

– No, nie wiem. Pomyśl, co mogłoby się stać, gdyby klejnot dostał się w nieodpowiednie ręce! Widzimy przecież, że na tobie zdążył już odcisnąć piętno.

– I ja to wiem – odparł Dolg krótko. – Ufam jednak, że potrafię panować nad siłą, jaka z niego na mnie spływa.

– Jestem pewna, że potrafisz.

Dolg był teraz taki dorosły i stanowczy, taki poważny i mądry, budzący zaufanie, choć przecież jeszcze taki młody. Nikt by nie pomyślał, że ma niewiele ponad dwadzieścia lat.

Theresa ponownie ujęła kamień. Wszyscy czekali w milczeniu, gdy obracała go powoli i oglądała, unosząc w górę ku światłu wielkiego żyrandola. Ciepły blask kamienia pulsował w pokoju tak mocno, że Theresa przestraszyła się i chciała go ponownie odłożyć. Móri ją jednak powstrzymał.

– Nie przejmuj się tym promieniowaniem, Thereso! Odwróciła się do niego.

– Ale ja odbieram je jako ostrzeżenie.

– Obserwowaliśmy to już przedtem i nic złego się nie stało. Nie przeszkadzaj sobie.

Bardzo niepewnie podjęła oględziny kamienia. Po chwili rzekła z wahaniem:

– Nie jest to też rubin. Zbyt ciemny jak na to. A więc ani granat, ani rubin. I absolutnie nie karneol. To jest korund, należący do tej samej grupy, co rubiny i szafiry. Ale nigdy nie widziałam niczego podobnego.

Opuściła ogromną kulę i wpatrywała się w nią uważnie.

– Drodzy przyjaciele! Mnie się wydaje, że mamy oto do czynienia z kamieniem szlachetnym, jakiego ludzkość do tej pory nie znała. Nie wiemy więc również, jakie są jego właściwości.

Zaległa głęboka cisza. Ci wszyscy, którzy jeździli na Islandię, sami już wcześniej doszli to takiego wniosku.

– Myśli mama, że pochodzi on z innej gwiazdy? – zapytała Tiril.

– Albo z głębin ziemi – odparła księżna. – Urielu, a co ty na to powiesz? Wiesz może coś na ten temat? Z żalem potrząsnął głową.

– Nie, on wie tylko co nieco o Blitildzie – wtrąciła Taran złośliwie, ale zaraz dodała: – Wybacz, Uriel, skończyliśmy już z nią.

– Ostatecznie!

Theresa zwróciła kamień Dolgowi i tęczowe promieniowanie ustało.

– Żałuję, ale nie jestem w stanie nadać mu imienia. Myślę, że możemy go nazywać po prostu „czerwony kamień”. Taran natychmiast wystąpiła z własną propozycją. – Czy nie moglibyśmy go nazywać grabinen? – zapytała.

– Albo runaten – wtrącił Villemann, który zawsze podążał myślami za rozumowaniem siostry. – Myślę zresztą, że Cień powinien coś w tej sprawie wiedzieć.

Dolg uśmiechnął się krzywo.

– Cień mówi wyłącznie to, co sam chce. A akurat w tym przypadku nie chce powiedzieć nic. Pytałem go już, ale on zaciska wargi i milczy. To zaś oznacza, że sam muszę sobie poradzić z problemem. Niekiedy pomaga mi w różnych sprawach, najczęściej jednak znalezienie odpowiedzi jest moim zadaniem.

Villemann kiwał głową z miną, która miała wyrażać głęboką powagę i zadumę.

Móri rzekł, jakby podążając tropem własnych myśli:

– Niebieski kamień ma właściwości uzdrawiające, on sprzyja budowaniu, czynieniu dobra. Czerwony natomiast jest rujnujący.

Tego bym nie powiedziała – zaprotestowała Tiril.

– Zgoda, nie jest, ale tylko do czasu, dopóki znajduje się w dobrych rękach – stwierdził Móri. – Widziałaś przecież., co uczynił rycerzom zakonnym. To było groteskowe, ale też w najwyższym stopniu przerażające. Myślę, że powinniśmy go oddać pod wyłączną opiekę Dolga. A ty, mój synu, pilnuj, by kamień nie dostał się w niepowołane ręce!

– Nigdy nie zamierzałem do tego dopuścić.

Theresa poczuła ciepło w sercu. Jej przecież Dolg oddał klejnot bez zastrzeżeń.

Chociaż tylko na krótką chwilę. Theresa próbowała ustalić, czy wywarł jakiś wpływ na jej osobowość. Jakoś nie mogła niczego zauważyć. W każdym razie nie stało się nic takiego jak wtedy, kiedy brała do rąk niebieską kulę. Tamten kamień sprawiał, że przenikały ją gorące dreszcze. To było cudowne uczucie.

A czerwony?

Trudno powiedzieć.

– Teraz nadeszła już chyba pora, by wrócić do domu – powiedział Erling. – Do Theresenhof.

– Owszem – przytaknęła Theresa. – Tym razem popłyniemy statkiem.

– No, no – wtrąciła Taran. – Statkiem? Jeśli chodzi o porty morskie, to z tym w Austrii chyba nietęgo… – zaśmiała się.

– Statkiem popłyniemy do Antwerpii – odparła Theresa z powagą. – Stamtąd przez środkową Europę przejedziemy dyliżansem.

Móri wciąż o czymś myślał.

– Dobrze będzie wrócić do domu – rzekł po chwili. – Przedtem jednak powinniśmy chyba porozmawiać o czymś zupełnie innym.

– Wiem, co masz na myśli – oznajmił Dolg.

– I ja – potwierdziła Tiril, a razem z nią Villemann i Taran.

– Ale dzisiaj już nie będziemy o niczym dyskutować- postanowił Móri. – Dzisiaj wszyscy potrzebują odpoczynku. Erlingu, czy możemy spotkać się tutaj jutro po śniadaniu?.Wszyscy. To bardzo ważne.

_ Ależ' oczywiście! Zwłaszcza ze teraz, jestem naprawdę ciekaw, o co chodzi.

– Ojcze, czy my sobie z tym poradzimy? – zapytała Taran. – Nie, nie chodzi mi o jutrzejsze spotkanie. Chodzi mi o sprawę, o której ty myślisz. Ta przecież zabierze nam potwornie dużo czasu!

– Właśnie o tym powinniśmy pomówić – oznajmił Móri i tymi słowy zakończy| wieczorne spotkanie.

2

Następnego dnia Bergen ukazało się z jak najgorszej strony, nie było im więc smutno, że muszą opuścić to piękne miasto. Gasnące lato, deszcz, zwiędłe kwiaty w ogrodach i przejmujący wiatr, który hulał po ulicach.

Po śniadaniu ponownie zebrała się cała rodzina. Nero również. On był chyba najbardziej szczęśliwy, że państwo są znowu razem. Dużo łatwiej utrzymać porządek w gromadzie i strzec bezpieczeństwa wszystkich. Nero uznał też nowego członka rodziny w osobie Uriela, który co prawda pachniał nieco inaczej niż dotychczasowi podopieczni, ale przekupił stare psisko smakowitymi kąskami podawanymi mu ukradkiem przy stole.

Uriel pochodził z innego czasu, gdy zwierzęta były „istotami pozbawionymi duszy”. Ale miłość rodziny Móriego do zwierząt, a do Nera w szczególności, bardzo mu zaimponowała. Poza tym dobrze było odkryć, że ten stary kudłaty ulubieniec rodu zaakceptował go bez żadnych zastrzeżeń. Ze jest po jego stronie.

Móri zaczął od słów:

– W waszym długim opowiadaniu o Sigilionie znalazł się pewien szczegół, który nas wszystkich, podróżujących na Islandię, poruszył do głębi.

– Rozumiemy – odparła Taran z uśmiechem. – Tego się właśnie spodziewaliśmy. Madragowie i ich los, prawda?

– No właśnie! Madragowie, bawole plemię. Tak, my też często o tym dyskutowaliśmy – ciągnęła Taran. – Rozmawialiśmy na temat, czy nie moglibyśmy im jakoś pomóc. Uratować ich przed starym Sigge.

Łatwo jest mówić z lekceważeniem o Sigilionie, kiedy ten znajduje się tak daleko.

Mimo to zadrżała na jego wspomnienie. Człowiek jaszczur…

– Jesteście pewni, że Madragowie naprawdę istnieją? – zapytała Tiril z powątpiewaniem. – Może to tylko taka legenda?

Taran odwróciła się gwałtownie do matki.

– Czy Sigilion był legendą? Wierz mi, my, którzyśmy go widzieli, możemy zaświadczyć, że i on, i jego ród, Silinowie, naprawdę istnieją. Co więcej, on nadal egzystuje!

Ci wszyscy, którzy spędzili ostatni okres w Norwegii, z zapałem kiwali głowami. Potworny Sigilion wciąż żył w ich pamięci.

– Lemurowie także istnieli – oznajmił Rafael. – I nadal istnieją, chociaż w nieco innej postaci. Cień jest jednym z nich. Dolg należy do ich potomków i to właśnie on widział wiele tych istot. Strażników, ogniki, światełka elfów…

– Owszem – potwierdził Dolg w zamyśleniu. – Danielle, pytałaś mnie dziś wcześnie rano, jakim sposobem mogłem wybrać właściwe drzwi, a potem właściwą szkatułkę w grotach Gjain. Wtedy nie potrafiłem. ci odpowiedzieć, ale później zastanawiałem się nad twoim pytaniem…

Danielle miała nadzieję, że jej uszy nie płoną tak bardzo, jak jej się zdaje, że powinny. Dolg z nią rozmawia! Zwracał się tylko do niej, i to przy wszystkich! Na jej policzkach zakwitły ze szczęścia wielkie rumieńce.

I znalazłem odpowiedź – ciągnął Dolg. – Właściwie to chyba ona zawsze była we mnie ukryta, nie potrafiłem tylko do końca sobie tego uzmysłowić. Ale teraz już wiem. Powiedziałem wczoraj, że wszystkie drzwi i trzy szkatułki miały dokładnie takie same ornamenty. A to nieprawda. Przypominam sobie teraz, że badałem uważnie palcami szkatułki w najdalszej grocie. Wyczułem wtedy coś jakby nacięcie czy głęboką zadrę w bogatym ornamencie jednej z nich. Drugie identyczne nacięcie znajdowało się na właściwych drzwiach. Intuicyjnie poszedłem właśnie tamtędy, choć nie zdawałem sobie sprawy z tego, dlaczego tak robię.

Dolg naszkicował na kartce papieru taki oto znak.

– Ale… – wtrąciła Tiril. – To przecież ten sam znak, który znajdował się na skalnej ścianie na bagnach! Znalazłeś go dawno temu, kiedy jeszcze byłeś dzieckiem.

– Tak. I w wielu innych miejscach rozmieszczone zostały podobne znaki. Dlatego właśnie intuicyjnie wybrałem oznaczone nim drzwi i szkatułkę.

– Wydaje mi się całkiem naturalne, że ten znak się tam znajdował – powiedział Móri swoim głębokim głosem. – Wszystko to ma przecież związek z Lemurami.

– Tak.

– Zastanawiam się, co to może znaczyć – wtrącił Villemann, przyglądając się rysunkowi.

– Będziemy musieli się tego dowiedzieć – rzekł Dolg z uśmiechem. – Teraz jednak chyba wszyscy się zgodzą, byśmy przyjęli jako pewnik, że Madragowie istnieją?

Musimy to przyjąć – westchnął Móri. – Podobnie jak to, że istnieją Lemurowie i Silinowie, których przecież widzieliśmy! Dlaczego więc mielibyśmy sądzić, że nie istnieją Madragowie?

– No właśnie. Pamiętacie chyba wszyscy, jaki wstrząśnięty był Sigilion, kiedy Uriel powiedział mu, iż Madragowie się zbuntowali i chcą pozbawić go życiodajnych roślin – przypomniała Taran. – To oczywiste, że powinniśmy próbować odnaleźć owych nieszczęśników! Zarówno Uriel, jak i ja chcemy się tam udać.

– Nie pojedziecie razem nigdzie, dopóki nie weźmiecie ślubu – oznajmiła Theresa, ale natychmiast pożałowała ostrego tonu. Kim ona jest, by stawiać takie zakazy? Ona, która urodziła nieślubne dziecko! Ale, z drugiej strony, któż lepiej od niej wie, jak łatwo ulec pokusie?

– Naturalnie, że najpierw chcielibyśmy wstąpić w związek małżeński – rzekł Uriel na swój staroświecki sposób.

– Taran jest cnotliwą kobietą, a ja szanuję ją za bardzo, bym chciał narazić jej honor na szwank.

W tym momencie Villemann uszczypnął siostrę i oboje mieli poważne kłopoty z zachowaniem odpowiednio poważnych min.

Uriel mówił dalej:

– Pragniemy tylko otrzymać błogosławieństwo rodziców Taran.

– Macie je – mruknął Móri, a Tiril przytaknęła.

– Boże drogi, Taran, więc my się ciebie pozbędziemy – dziwił się głośno Villemann. – Nigdy bym się tego nie spodziewał.

– Villemann! – upomniał go Móri surowo, ale całkiem poważny on również nie był.

– Tylko jakim sposobem dostaniemy się do Karakorum? – zastanawiał się Rafael.

Nie, myślała Taran. Nie, Rafaelu, ty tam nie pojedziesz. Ani Danielle! Nie chcę podczas tej dalekiej podróży ani Danielle, ani Villemanna, ani Dolga. Żeby, nie daj Boże, nie doszło do jakiejś tragedii. Tylko że bez Dolga sobie nie poradzimy, on musi jechać z nami.

– Miałem zamiar wybrać się sam – oznajmił Móri, ale jego słowa zagłuszył chór protestów. Jechać chcieli wszyscy.

Wszyscy z wyjątkiem Theresy, Erlinga i Tiril. Chociaż Theresa trochę się wahała.

– Cudownie byłoby zobaczyć wschodnie kraje – westchnęła niepewnie.

Tiril długo zagryzała wargi.

– Moja mama powiedziała wczoraj, że podróż do Bergen i Christianie była dla niej przygodą i że chciałaby częściej jeździć. Jeśli jednak o mnie chodzi…

Tiril zawstydziła się. Na Islandii użalała się nad sobą i stwierdziła, że dość ma podróżowania. Że jest już chyba na to za stara.

A tutaj siedzi oto jej matka i naprawdę rozważa, czy nie wybrać się z wnukami na drugi koniec świata. Na szczęście jednak Theresa zrezygnowała z tych planów. Mimo to Tiril czuła się żałośnie.

– Nero chce wyjść – mruknęła i wstała. – Przejdę się z nim trochę.

Ucieczka, to po prostu ucieczka, ale nie umiała już dzielić zapału swoich bliskich.

Tiril nigdy nie mogła pojąć, jak to się stało. Była z Nerem na dworze zaledwie kilka minut, a kiedy wróciła, wszystko zostało już postanowione. Ku jej rozczarowaniu.

– Czy nie powinniśmy się raczej skoncentrować na rozwiązaniu zagadki trzech kamieni? – zaczęła ostrożnie. – Zamiast jeździć gdzieś pod Himalaje z zadaniem wcale nie najważniejszym.

Móri odpowiedział:

– Coś mi mówi, że jedno nie wyklucza drugiego. Może po drodze będziemy mogli zdobyć nowe umiejętności?

– Albo wystawimy się na kolejne ataki zakonu rycerskiego.

– Będzie im trudno śledzić nas podczas tej podróży. Tiril mogła więc tylko w milczeniu wysłuchać, do czego doszli.

Dolg, oczywiście, miał jechać i chciał, by towarzyszył mu Villemann, uważał bowiem, że sam nie zdoła ustrzec obu kamieni. Czerwonego nie zamierzał nikomu przekazywać, ale Villemann na Islandii tak dobrze opiekował się szafirem, że Dolg prosił go, by nadal to czynił.

Villemann miał czerwone uszy, a twarz jaśniała mu jak słoneczko i musiał raz po raz przełykać ślinę, by nie pokazać, jak bardzo jest dumny z tego zaproszenia. Villemann był jak dziecko, ale wszyscy w rodzinie pragnęli, by takim pozostał na zawsze.

Taran i Uriel już dawno postanowili, że pojadą, a Rafael i Danielle uznali, że już czas najwyższy przeżyć jakąś większą przygodę. Spotkanie z Sigilionem nie przestraszyło ich na tyle, by teraz chcieli zrezygnować. Theresa wolała nie rozstawać się z Danielle i Rafaelem, Tiril pragnęła być ze swoimi dziećmi.

– Naprawdę wystarczy już tego jeżdżenia – upierała się. – To ostatni raz – zapewniał Villemann uroczyście.

– Ha! I ty w to wierzysz, Villemannie? Będzie was sześcioro młodych bez…

– I tata.

Nnie, nie możecie ciągnąć waszego starego ojca przez pół świata…

Tego nie powinna była mówić. Teraz nawet Móri poczuł się dotknięty.

Nie jest się starym w wieku pięćdziesięciu sześciu lat! I czy naprawdę uważasz, że młodzi powinni jechać sami?

– Oczywiście, że nie! Móri, kochanie, wcale nie jesteś stary, to głupie z mojej strony, że tak powiedziałam, ale nie chcę jeszcze raz zostawać sama i czekać na was z sercem w gardle ze strachu.

Objął ją i mocno przytulił.

– Tiril, zawsze do tej pory byłaś taka dzielna! Rozumiem, oczywiście, że to straszne więzienie odebrało ci wiele odwagi, ale naprawdę bądź spokojna! Tym razem rycerze nie będą mieć żadnej możliwości ścigania nas.

– No właśnie, ojcze, a jak my się tam dostaniemy? – zapytał Dolg. – Jak rozumiem, masz jakiś pomysł.

– Właściwie to nie. Myślałem po prostu, że powinniśmy poprosić o radę duchy.

– Oczywiście! – zawołał Villemann z entuzjazmem. – Wezwij Nauczyciela, tato!

Móri zgasił jego zapal.

– Dobrze wiesz, że nigdy nie można wezwać tylko jego, Villemannie. Wszystkie duchy są tak samo ważne i poczułyby się bardzo urażone, gdyby nie wszystkie zostały poproszone. Tylko Cień działa samotnie, on jeden.

– Oczywiście, przepraszam, zachowałem się niemądrze. Móri też miał wyjątkowo czule serce dla swego młodszego syna.

– Villemannie, czy nie dość masz już przygód?

– Nigdy nie będę miał ich dość – odparł młody człowiek z uporem. – A ty, tato?

Móri uśmiechnął się krzywo.

– Nie, ja… – po czym dodał pospiesznie: – Jeśli ja z wami nie pojadę, to duchy też, nie będą mogły wam towarzyszyć! To prawda!

– Erlingu, czy mogę uczynić to teraz? Tutaj? – zapytał Móri przyjaciela.

Erling natychmiast wstał.

– Powiem tylko, żeby nam nie przeszkadzano. – Wyszedł pospiesznie z jadalni, a kiedy wrócił, starannie zamknął za sobą drzwi i na wszelki wypadek przekręcił klucz w zamku. – Nie możemy też wystraszyć służby mojej siostry – wyjaśnił z uśmiechem.

Móri wezwał „duchowe wnętrzności”, jak kiedyś lekceważąco określiła je Taran, za co została przez rodziców surowo skarcona.

Dolg poprosił ojca, by wezwał również Cienia, i wkrótce potężna jego postać znalazła się w pokoju wraz z pozostałymi duchami. Jadalnia stała się nagle dziwnie mała i już nie wydawała się taka pusta. Nero i Zwierzę prz3rwitali się jak dwaj starzy przyjaciele, obwąchując się nawzajem, wszystkie duchy witały uprzejmie Uriela, a on dziękował im z szacunkiem.

Móri przedstawił sprawę i duchy przez chwilę naradzały się we własnym gronie. Wszystko wskazywało na to, że w tej sytuacji Cień jest kimś bardzo ważnym, wciąż zgłaszał swoje propozycje, które pozostali przyjmowali z wielkim respektem. Rodzina widziała to wszystko, choć rozmowy żadne z nich nie słyszało.

W końcu Nauczyciel zwrócił się do Móriego. Straszne oblicze urodzonego w Hiszpanii czarnoksiężnika płonęło z przejęcia.

– To dla nas wspaniale zadanie! Rozumiem, że się wahacie. Tego rodzaju wyprawa może trwać lata. Wkrótce wszystko wam zorganizujemy.

– W jaki sposób?

– Zaraz do tego dojdziemy. Jak rozumiem, troje z was nie zamierza jechać, wrócą do Theresenhof?

– Zgadza się.

– Oni również będą potrzebować ochrony.

O, tak, dziękuję – powiedziała Tiril pospiesznie. – Już naprawdę nie chcę więcej spotykać braci zakonnych. Nauczyciel zastanawiał się przez chwilę.

– W krajach Wschodu panuje teraz bardzo nieprzyjemna pora roku. W Karakorum jest zima, mnóstwo śniegu. To nie bardzo odpowiedni czas na wyjazd.

– Rozumiemy – rzekł Móri.

– I, jak mówi młody Villemann, wszyscy musicie odpocząć po pełnej trudów wyprawie. Proponujemy zatem, byście wszyscy razem wrócili do Theresenhof…

Dziękuję – szepnęła Tiril.

– … i wypoczęli… Ile dni chcielibyście tam zostać?

– Trzy – rzucił Villemann.

– Trzy tygodnie – poprawił go Nauczyciel. – 'Trzy tygodnie łącznie z podróżą stąd do Theresenhof. Tymczasem tam warunki powinny się poprawić.

Móri skinął głową.

– Czy szlachetne kamienie mamy zabrać ze sobą?

– To jest niezbędne. A przy okazji chciałem powiedzieć, że wczoraj wieczorem błędnie tłumaczyliście sobie promieniowanie czerwonego kamienia.

– Może to było ostrzeżenie? – zapytała Theresa.

– Owszem, ale nie skierowane wyłącznie do pani, księżno. Kamień wysyła promienie wtedy, kiedy w pobliżu niego nie ma Dolga. Dlatego właśnie musi z nim podróżować na Wschód. A młody Villemann jest bardzo dobrym opiekunem szafiru. W jego rękach oddziaływanie kamienia jest dużo mniejsze niż przy Dolgu.

Villemann skinął głową. On również to zauważył i przyjmował ze spokojem.

Nauczyciel zwrócił się do Dolga:

– Mam nadzieję, że obchodzisz się z czerwonym kamieniem bardzo ostrożnie. Poza tym to jest farangil.

Istnieje coś takiego? – zapytała Theresa.

– Nie. Oficjalnie nie. To znaczy, jeszcze nie. Ale zapamiętajcie tę nazwę, bo ludzkość w przyszłości takie kamienie odkryje.

– Zapamiętamy. A czy niebieski kamień to szafir? Czy może ma jakąś inną nazwę?

– Miała pani rację, uznając, że to szafir, szlachetna księżno. Ale podobnego do niego na ziemi nie widziano. Więc nie jest to taki całkiem zwyczajny szafir.

– Chętnie w to wierzę – mruknął Dolg. – No dobrze, obiecuję, że będę strzegł czerwonego farangila wyjątkowo troskliwie.

Nauczyciel przyjął tę odpowiedź z zadowoleniem.

– Chcę ci powiedzieć, że to twój przyjaciel Cień pamiętał nazwy szlachetnych kamieni. I sam oznajmił, że chętnie będzie nam towarzyszył na Wschód. Może być nam bardzo pomocny.

– Wiem – potwierdził Dolg. – No, a Nero? Bardzo bym chciał mieć go ze sobą.

– Nie, zostaw mi go w domu – prosiła Tiril. – Przecież tak naprawdę to on jest mój.

Wielki łeb Nera zwracał się to w jedną, to w drugą stronę, jakby pies nie mógł się zdecydować, z kim ma pozostać.

Nauczyciel zastanawiał się. Cień powiedział mu coś bardzo cicho, Nauczyciel skinął głową.

– Nero powinien towarzyszyć Dolgowi.

Tak więc wszystko zostało rozstrzygnięte. Tiril nie protestowała już więcej. Uznała, że obecność Nera przyda się Dolgowi w tej dalekiej podróży.

Teraz byli gotowi opuścić Bergen…

Spodziewali się poważnych problemów podczas późniejszej podróży do Karakorum. Nie spodziewali się natomiast żadnych kłopotów w drodze do domu, jawiła im się ona niczym niedzielna wycieczka za miasto.

Wkrótce jednak mieli pożałować przesadnego optymizmu.

Nie obawiali się rycerzy zakonnych, którzy najpewniej, po ciężkich ciosach zadanych im przez rodzinę czarnoksiężnika, lizali teraz rany. Mimo to podróż do Austrii stała się dla nich bardzo przykrym doświadczeniem, a kłopoty miały źródło w nich samych. Różnorakie emocje wybuchnęły w grupie z wielką siłą, kiedy pojawił się czynnik, który je wyzwolił. Nastrój był wtedy ciężki. Wielkie napięcie panowało na przykład pomiędzy Taran i Urielem, a także między Danielle, Villemannem i Dolgiem.

Na dodatek jeszcze Rafael, ów jakby nieobecny w realnym świecie młody człowiek, nieoczekiwanie poznał brutalną stronę życia.

Podczas tej podróży przeżył prawdziwy koszmar, przy czym to, co się wydarzyło, nie było koszmarnym snem, lecz okrutną rzeczywistością.

Wszyscy młodzi członkowie rodziny, Taran, Uriel, Dolg, Villemann i Danielle, zostali tą sprawą dotknięci.

Już wcześniej doznali wielu przygód, bolesnych i przerażających, ale jakoś zawsze wychodzili cało z opresji. Tym razem ich dusze zostały poruszone tak bardzo, że kilkoro miało poważne kłopoty, by wrócić do równowagi.

Doprawdy nie był to najlepszy start do pełnej trudów podróży na Daleki Wschód, gdzie wszystkim potrzeba będzie wiele sil, i fizycznych, i psychicznych.

Wszystko złe zdarzyło się jednak później. Na razie podróż z Bergen do domu zaczęła się pomyślnie.

Nie było czasu na urządzanie ślubu i wesela, chcieli jak najprędzej dotrzeć do Theresenhof. Taran i Uriel musieli więc wysłuchiwać surowych napomnień, by panowali nad sobą i nie doprowadzali do żadnych kłopotliwych sytuacji.

Oboje narzeczeni uważali, że łatwo o takich sprawach mówić, dużo natomiast trudniej przestrzegać napomnień.

Ponadto wszyscy, i młodzi, i starsi, popełnili wielki błąd, lekceważąc rycerzy Zakonu Świętego Słońca.

To prawda, że żaden z rycerzy nie był w stanie ich ścigać, ale wysłali w zamian kogoś innego.

Najgorsze zaś było to, że i Cień, i pozostałe duchy oznajmiły stanowczo, iż podczas krótkiej podróży z Bergen do Austrii rodzina musi sobie radzić sama. To przecież naturalne, w takiej podróży nikt chyba nie potrzebuje pomocy sil nadprzyrodzonych.

Oczywiście, potakiwali ludzie. Oczywiście, że nie muszą fatygować duchów! Jeszcze tylko tego brakuje, może duchy miałyby im podkładać poduszki pod głowy?

3

Brat Willum był Holendrem. Siedział w siodle wyprostowany, surowy, o włosach blond, z głową osadzoną na długiej szyi, z długim nosem. Sam siebie uważał za niebywale przystojnego mężczyznę.

To brat Gaston wysłał go na poszukiwanie pewnej francuskiej czarownicy. Bowiem Zakon Świętego Słońca postanowił odpowiedzieć uderzeniem na uderzenie. A nikt w zgromadzeniu nie dorównywał teraz zręcznością w magii islandzkiemu czarnoksiężnikowi i jego synowi, Dolgowi. Dlatego bracia starali się znaleźć dla nich godną przeciwniczkę, najlepszą, o jakiej słyszeli: legendarną wiedźmę z malej francuskiej wioski u podnóża Alp.

Opowiadano, że przewyższa ona magiczną siłą nawet osławioną czarownicę paryską, La Voisin.

Ta tutaj miała się jakoby nazywać L'Araignee. Pająk. Nie brzmiało to specjalnie zachęcająco, wobec czego Willum postanowił używać jej oficjalnego nazwiska, Marie-Christine Galet.

Kiedy w końcu przybył do górskiej wioski, pogoda panowała okropna. To, że wokół wznoszą się wysokie szczyty, raczej wyczuwał, niż był w stanie zobaczyć. Echo końskich kroków odbijało się głucho od ścian. Wszystko tonęło w szarej mgle, deszcz siąpił dokuczliwie, w położonych wysoko przełęczach zawodził porywisty, przenikliwy wiatr.

Dolina, przez którą podróżował w ciągu ostatnich godzin, była ohydnie mroczna i upiorna, otaczały ją, czarnoszare skały, porośnięte karłowatymi sosnami. Brat Willum marzł i dygotał, zdawało się, że siąpliwy deszcz przenika do szpiku kości.

Z ciemności i mgły wyłoniła się grupka niewielkich zabudowań. To musi być ta wioska, której poszukuje. Willum nie zamierzał tracić zbyt wiele czasu, jechał z mocnym postanowieniem, że jak najszybciej odnajdzie wiedźmę i natychmiast opuści ponurą okolicę. Najbardziej ze wszystkiego pragnął wrócić do cywilizacji.

Wioska sprawiała wrażenie wymarłej. Nagle jednak w którejś zagrodzie zaszczekał pies, więc pewnie i ludzie muszą tam być. Brat Willum zeskoczył z konia i zapukał do drzwi najbliższego domu. Przez brudne okienko zauważył mdłe światło olejnej lampki.

Powoli, ze skrzypieniem drzwi zostały uchylone. Po chwili ukazała się w nich kobieca głowa. Podejrzliwe, przenikliwe oczka.

– Poszukuję madame Galet – oznajmił Willum władczym tonem.

– Kogo? – zaskrzeczała kobieta.

– Madame Marie-Christine Galet – powtórzył Willum wolno i wyraźnie.

Kobieta nadal przyglądała mu się jakby z niedowierzaniem. Gdzieś z głębi chaty odezwał się inny glos:

– Pajęczycy!

Drzwi zostały zatrzaśnięte tuż przed nosem rycerza.

No trudno, pomyślał. Na razie mi się nie udało.

Popatrzył w dół wiejskiej ulicy, jeśli takim słowem można określić tę gliniastą rynnę wijącą się pomiędzy domami. Zobaczył światło w oknach budynku, który mógł być nędzną gospodą.

Willum ruszył w tamtą stronę.

Kilku górali drzemało nad trzema drewnianymi stołami, wypełniającymi izbę. Oczywiście nigdzie ani jednej kobiety, to niewyobrażalne w gospodzie w krajach Południa.

Kiedy wszedł, mężczyźni obojętnie spojrzeli w jego stronę. Nigdy nie należy okazywać zainteresowania przybyszowi ze świata! Coś takiego było w ogóle niedopuszczalne!

Willum już od progu powtórzył swoje pytanie, tak samo wyraźnie jak poprzednio:

– Szukam madame Marie-Christine Galet. Gdzie mógłbym ją znaleźć?

Jeśli to możliwe, w sali zaległa jeszcze głębsza cisza. Kilku obecnych z obrzydzeniem odwróciło głowy. Jeden jedyny syknął:

– Madame? A kiedy to ona została madame?

Potem wszyscy wrócili do swojego wina.

W pierwszej chwili Willum miał ochotę podejść i potrząsnąć człowiekiem, który się odezwał. Opanował się jednak, to przecież niczego nie załatwi.

Zawrócił do drzwi. Słyszał jeszcze, że mówią coś do siebie nawzajem i chichoczą, ale nie chciał się dowiadywać, dlaczego. Nie zamierzał się wdawać w żadne rozmowy, bo i tak byłby w nich stroną przegraną, a na coś takiego brat Willum za nic nie mógł sobie pozwolić.

Będę ją musiał znaleźć na własną rękę, myślał. Wszystko jedno, jakim sposobem.

Na dworze z cienia wyłoniła się postać małego chłopca, który pociągnął Willuma za połę płaszcza.

– Ile pan za to zapłaci?

– Co? A, rozumiem. Wiesz, gdzie ona mieszka?

– Ile?

Willum poszukał w sakiewce i wyjął najmarniejszy banknot, jaki w niej znalazł.

– Masz! I pokaż mi drogę do jej domu!

– Proszę za mną! Nie, proszę wziąć konia! To daleko.

Wkrótce opuścili wioskę i skierowali się w góry. Długo wspinali się po wąskich, stromych, trudno dostępnych ścieżkach, ale w końcu dotarli na miejsce. Chłopiec zatrzymał się i pokazał Willumowi ciasne przejście pomiędzy olbrzymimi skalnymi blokami.

– Zaczekaj! – zawołał Willum, ale malec już zniknął w ciemnościach. Ostatnie, co Willum zdołał zobaczyć, to dwoje przestraszonych dziecięcych oczu.

Dzielny rycerz poszedł dalej. Za jednym ze skalnych uskoków znajdowała się nieduża chatynka, częściowo ukryta we wnętrzu góry, zbudowana z różnych możliwych i niemożliwych materiałów. Pod górską ścianą mijał jakieś dziwne, obrzydliwe rzeczy zawieszone jak do suszenia na drewnianych tyczkach. Nie chciał się temu uważniej przyglądać, w ogóle nie chciał wiedzieć, co to takiego. Zwłaszcza że nad ciasną, otoczoną wysokimi górami kotlinką unosił się wstrętny, dławiący, słodkawy smród rozkładu i śmierci.

Jak człowiek może upokorzyć się do tego stopnia, by mieszkać w takim miejscu? myślał ze zgrozą, kiedy, nie bez wahania, ujmował klamkę czegoś, co musiało być drzwiami. Duża drewniana płyta, przymocowana do ściany chaty. Niegdyś mógł to być blat stołu.

Willum stal przez chwilę z dłonią na klamce. Natężał pamięć. Oczywiście, że słyszał, co mężczyźni w gospodzie mówili do siebie nawzajem. „Strzeż swoich klejnotów, szlachetny panie. Bo to one ją najbardziej zainteresują!”

Sprawdził, czy sakiewka z pieniędzmi znajduje się na swoim miejscu, zawieszona na szyi, na grubym rzemieniu. Wsunął ją, głębiej pod ubranie. Kobieta nie zdoła mu jej zerwać. A zresztą miał przecież przy sobie znak Słońca. jest nieśmiertelny. A przynajmniej prawie.

W końcu brat zakonny numer dwanaście zastukał mocno w drzwi i zdecydowanie je otworzył. Ponieważ ów ciężki blat, czy co to było, nie został w żaden sposób przymocowany do ścian, o mało go na siebie nie ściągnął.

Zaskoczony stal w progu. Wewnątrz paliło się kilka naftowych lampek. Najbliżej wejścia w pomieszczeniu było tak, jak się spodziewał, najrozmaitsze czarodziejskie remedia walały się wszędzie w wielkim nieporządku, nad dymiącym ogniskiem wisiał ogromny sagan, wszędzie stosy opalowego drewna, jakieś słupy i kolki podpierające ściany chatki.

Druga część izby go jednak zdumiała. Stało tam wielkie, wspaniale łoże zaścielone orientalnymi narzutami i poduszkami, w narożniku znajdował się piękny stół, wyszukane dzieło sztuki, a obok równie piękny fotel, w którym musiało się bardzo wygodnie siedzieć. Przy łóżku ustawiono dużą balię z jeszcze parującą, pachnącą kąpielą.

Trudno opisać różne wonie unoszące się w tej izbie. Piękne, aromatyczne zapachy orientalnych przypraw mieszały się z nieokreślonym, obrzydliwym smrodem.

No i sama gospodyni!

Willum przez cały czas wyobrażał sobie madame Galet jako paskudną, starą wiedźmę w klasycznym stylu. Bezzębną, garbatą, skrzeczącą niczym wrona, złośliwą i brudną.

Brudna pewnie tak, kiedy nie była świeżo wykąpana i zaróżowiona jak teraz. Wiek miała nieokreślony, mogła uchodzić za poważnie wyglądającą dwudziestolatkę, lecz także młodzieńczą trzydziestopięciolatkę. Willum przyjmował raczej tę ostatnią ewentualność, ponieważ zdążyła się już dorobić groźnej sławy w kraju i poza nim. Była ładna w jakiś wyzywający sposób, miała kruczoczarne, krótko ostrzyżone włosy, uczesane „na pazia” z grzywką równo przyciętą nad czołem. To niezwykła fryzura u kobiet, Willum domyślał się, że jakiś czas temu czarownica musiała zostać ogolona do gołej skóry i teraz włosy odrastają. Ale ładnie jej było w tym uczesaniu, to musiał przyznać, dodawało pikanterii jej francuskiej twarzy o ciemnej karnacji. Miała wysokie kości policzkowe, a w całej postaci było coś kociego.

Leżała bezwstydnie na plecach z uniesionymi nogami, jedno kolano wsparte o drugie tak, że spódnica uniosła się wysoko, odsłaniając uda. Trzymała w rękach jakąś robótkę, miał wrażenie, że splata warkocz z grubych nici. Kiedy Willum wszedł do izby, popatrzyła na niego zmrużonymi oczyma, ale swego zajęcia nie przerwała.

– Dobry wieczór, rycerzu – powiedziała lekko. – Wejdź i stań w świetle! Właśnie wzięłam kąpiel, bo przecież musiałam się przygotować do jutrzejszej podróży. Powiedz, co cię do mnie sprowadza.

Willum powoli ruszył w głąb izby i stanął przy łożu. Kobieta odłożyła to, co trzymała w rękach, i zaczęła mu się uważnie przyglądać. Potem wyciągnęła ręce ponad głową z rozkosznym, zmysłowym mruczeniem.

– Jak to dobrze, że przyszedłeś – powiedziała, zanim on zdążył choćby otworzyć usta.- Moje uda już od dawna nie czuły dotyku mężczyzny. Czy masz z czym do nich przyjść?

Willum udawał, że to do niego nie dociera. Że ani nie słyszał jej słów, ani że on sam się okropnie zaczerwienił.

– Mam pewną propozycję – oznajmił krótko.

Patrzyła na niego, marszcząc brwi. Potem usiadła na łóżku w pozycji lotosu tak, że pokazywała mu teraz absolutnie wszystko.

Usiądź tu koło mnie – powiedziała, wygładzając narzutę na łóżku. – Żebym mogła cię dotknąć i przekonać się, czy jesteś takim mężczyzną, na jakiego chciałbyś wyglądać. Bardzo skrępowany usiadł w wielkim fotelu. Rzeczywiście, siedziało się bardzo wygodnie.

Ale w oczach czarownicy pojawiły się złe ogniki. – Odtrącasz mnie, ty głupi diable?

Coś mówiło Willumowi, że nie powinien jej irytować. Bez słowa, ale wciąż jeszcze zachowując godność, przeniósł się na skraj łoża.

– No, tak już lepiej – zamruczała, kładąc swoją małą dłoń na jego udzie. – Słucham, przedstaw mi teraz swoją propozycję.

Lepiej pochlebiać tej istocie, pomyślał drżąc, gdy go dotykała.

– Słyszałem, że pani jest we Francji najpotężniejsza w swojej dziedzinie.

– O, do diabła, nie bądź taki pompatyczny – prychnęła. – Ale masz rację, jestem najlepsza. La Voisin może się schować. Czego jednak ode mnie chcesz? Powinieneś wiedzieć, że jestem droga.

– Istnieje pewien czarnoksiężnik…

Kobieta wyprostowała się, nastawiając uszu.

– Czarnoksiężnik? Gdzie? Czy jest urodziwy? Czy umie kochać jak sam Zły?

– Nie wydaje mi się, bym był najwłaściwszym człowiekiem do wypowiadania się na ten temat – odparł Willum krótko. Czul teraz, że cale ciało oblewa mu zimny pot, gdy tak długo opanowywane zmysły ożywają pod dotknięciem rąk tej kobiety. Za żadne skarby nie może dopuścić, by ona to zauważyła. Takiego triumfu on jej nie pozwoli przeżyć! Wyobrażał więc sobie, że się oto zanurza w lodowatej wodzie.

Głęboko wciągał powietrze i mocniej zaciskał uda.

– Pragniemy śmierci tego czarnoksiężnika. Ale nie możemy go dopaść. Zapłacimy pani godnie… jeśli zdoła go pani unicestwić.

– Co to za cholerny język, którym do mnie przemawiasz! Chcesz powiedzieć, że mam go zabić?

– E… hm, tak!

– Tu! Dotykaj mnie! Daj rękę! Jestem tak cholernie znudzona tym, że muszę sama… teraz chcę poczuć…

– On ma też syna – wybełkotał Willum, bo domyślał się, że kobieta zaraz wymówi. słowo, którego za nic nie chciał słyszeć.

– Syna? – zapytała, popychając jego oporne dłonie we właściwe miejsce. – Dziecko?

– Nie, to dorosły młodzieniec. Ma podobno być niezwykle piękny. Czarnoksiężnik też – dodał Willum, bo bardzo chciał ją zainteresować swoją opowieścią. W ten czy inny sposób, byleby tylko przestała być taka natarczywa.

O, teraz czuł, że jego ciało reaguje gwałtownie. Nie był w stanie nad nim zapanować, na nic zdało się wyobrażanie sobie lodowatej kąpieli. Kobieta byla ciepła, wilgotna i ręce przestawały go słuchać, pożądliwie dążyły tam, gdzie ona była najcieplejsza.

– Mmmmm – mruczała rozkosznie. – Jeszcze! 'Tak, właśnie tam! Nie, zaczekaj, napijemy się trochę winka!

– O, chętnie! – gwałtownie cofnął rękę. Gdy tylko kobieta odwróciła się do niego plecami, starał się poprawić spodnie, ale było z nim naprawdę źle.

Oczywiście, nigdy by się do niej nawet nie zbliżył, gdyby byla taka brudna jak większa część izby. Ona jednak byla wykąpana i pachnąca, naprawdę nie mógł się powstrzymać.

Kiedy w drugim końcu izby nalewała wina do pucharków, odwróciła lekko głowę i zawołała przez ramię:

– Opowiedz o tym czarnoksiężniku!

I Willum pospieszył z wyjaśnieniami. Nie powinien jej opowiedzieć wszystkiego, to jasne. Mówił tylko, że oni obaj, ojciec i syn, bardzo od lat niepokoją szlachetny zakon rycerski, że przywłaszczyli sobie należące do zakonu klejnoty…

– Klejnoty? – zaciekawiła się czarownica. – Jakie klejnoty?

Willum uznał, że powiedział za dużo. Zakon nie powinien się zajmować czerwonym i niebieskim kamieniem, a raczej koncentrować się na Świętym Słońcu.

– Nie, nic takiego. Po prostu dwa małe szlachetne kamyki. Teraz jednak czarnoksiężnik jest z rodziną w drodze do Austrii, wkrótce będą przechodzić przez granicę tutaj niedaleko. Dlatego zwracamy się do ciebie, byś się nimi zajęła…

Wróciła do niego z dwoma pucharami. Każdy inny, powyszczerbiane, ale to przecież bez znaczenia. Willum nie widział, co ona robiła w kącie izby, sądził, że nalewała wino. Po prostu.

Ponownie usiadła na łóżku, tym razem bliżej niego, i uniosła kielich. Wypili.

Kiedy nie spieszył się, by jej znowu dotykać, spojrzała na niego z gniewem w oczach.

– Co się z tobą dzieje? Wydaję ci się mało pociągająca czy co? A może ty wolisz chłopców? Albo własną mamuśkę? Willum kipiał gniewem.

– Nie masz prawa odzywać się w ten sposób do szlachcica! – warknął.

– Mam to gdzieś! Ale jak ci się nie podoba, to nie zamierzam też słuchać twoich opowieści. Możesz sobie iść! Willum wciągnął powietrze i wykrztusił:

– Wybacz mi! Prawdą jest mianowicie, że jesteś aż nazbyt pociągająca i ja nie bardzo mogę dotrzymać mojej rycerskiej przysięgi, że będę się z szacunkiem odnosił do kobiet.

– No więc opowiadaj – rzekła udobruchana, odstawiając kielich. – Jak to jest z tym czarnoksiężnikiem? Powiadasz, że jest bardzo uzdolniony.

– Najlepszy ze wszystkich.

– Ja jestem lepsza – ucięła. – Ja pokonam ich obu, ojca i syna.

Ku jego wielkiemu przerażeniu czarownica sama wsunęła mu rękę pod ubranie i zaczęła poszukiwania w spodniach. Wino było mocne i bardzo, słodkie, natychmiast uderzało do głowy, tym bardziej że Willum był przecież bardzo zmęczony i głodny. Zdawało mu się, że wyczuwa w napoju odrobinę czegoś gorzkawego, piołunu czy czegoś podobnego, ale to czyniło je tylko bardziej pikantnym. Pociągnął solidny łyk i starał się nie zauważać, że ręka czarownicy dotarła do najszlachetniejszej części jego ciała. Kobieta mruczała zadowolona, kiedy stwierdziła, jak on reaguje na jej zabiegi.

– Widzę, że długo żyliśmy w cnocie – zaszczebiotała kokieteryjnie.

Wino działało na niego tak bardzo, że chcąc ukryć swoje fizyczne dylematy, zaczął pospiesznie wyrzucać z siebie całą historię o czarnoksiężniku i zakonie rycerskim. O trzech kamieniach szlachetnych również. Uważał, że to nic nie szkodzi, co tam, do diabla, jakie to ma znaczenie, że powie to i owo tej sympatycznej kobiecie, żyjącej tak daleko od świata w jakiejś zabitej dechami górskiej wiosce.

Wiedźma słuchała z płonącymi oczyma. Usiadła na nim okrakiem, a on drżącymi palcami ulokował gdzie trzeba swój najszlachetniejszy organ.

Och, jakie to cudowne!

Ale moich pieniędzy to ona nie dostanie, pomyślał. Moich skarbów. Ona nie wie, gdzie je ukryłem.

– Pojedziemy razem, ty i ja – bełkotał, podczas gdy ona kołysała się na nim w tył i w przód. – Pojedziemy razem i zajedziemy drogę czarnoksiężnikowi i jego -rodzinie. Ty dostaniesz nagrodę od Zakonu Świętego Słońca, a ja zajmę się szlachetnymi kamieniami. Nikt nie musi o tym wiedzieć. O, nie, ratunku, ja…

Jak powiedziano, Willom nie miał od dawna żadnej kobiety. Od bardzo dawna, od czasu, kiedy opuścił w Holandii swoją nudną i marudną żonę, która umiała tylko liczyć srebra i codziennie wietrzyła pościel. Tak więc sprawa z piękną czarownicą skończyła się nadspodziewanie szybko. I nic nie mógł poradzić na to, że ona daleka jest od zaspokojenia, zresztą będą to mogli zrobić jeszcze raz, niech no tylko on dojdzie trochę do siebie. Opadł na posłanie z błogim uśmiechem na wargach. Pajęczyca zsunęła się z niego, bardzo rozczarowana tak szybkim zakończeniem, ale właściwie to tego wieczora sam akt nie miał dla niej wielkiego znaczenia. Ważniejsze było to, co przybysz opowiadał o zakonie rycerskim i o czarnoksiężniku oraz jego rodzinie, o Świętym Słońcu i o niezwykłych rozmiarów szlachetnych kamieniach, których wszyscy pożądali.

L'Araignee nie wiedziała tylko, jak dobrze chroniony jest czarnoksiężnik i jego bliscy…

Ale, i to było najważniejsze ze wszystkiego, teraz będzie miała to, czego jej właśnie brakowało do skomplikowanych czarodziejskich zabiegów następnego dnia.

Patrzyła chłodnym wzrokiem przed siebie, czekając, aż zabójczy środek dosypany do wina zacznie działać. Dotknęła jeszcze raz jego męskiego organu, żeby sprawdzić, czy mogłaby mieć z niego jakiś pożytek, ale ten zwisał żałośnie niczym opróżniony do polowy worek z mąką. Nic już z tego nie będzie.

Minęło potwornie dużo czasu, zanim środek poskutkował. Nigdy przedtem nie musiała czekać tak długo, by jej ofiara opuściła ziemski padół.

Co takiego stało się dzisiaj? Skąd ten żałosny człowiek czerpie swą siłę? Nie była w każdym razie ukryta w jego szlachetnych organach, o tym mogła z całym przekonaniem zaświadczyć.

Poczekała jeszcze trochę, zaczęła się przygotowywać do jutrzejszego dnia. Wkrótce będzie miała wszystko, co potrzebne do tej wielkiej ceremonii, dzięki której stanie się jeszcze potężniejszą czarownicą, jeszcze bardziej trudną do pokonania. jeśli to w ogóle możliwe…

Po chwili wróciła do łoża.

W porządku. Mężczyzna leżał bez ruchu i nie oddychał.

Marie-Christine Galet wzięła swój najostrzejszy nóż i bardzo wprawnym ruchem odcięła jego organy płciowe, jego skarb…

Z na wpół zdławionym krzykiem próbował otworzyć oczy.

Co jest, do cholery? Czy on wciąż jeszcze nie umarł? Z wściekłością szarpnęła na nim koszulę. Tkanina rozerwała się z trzaskiem i wtedy zobaczyła znak Słońca. – Widzicie coś podobnego! – zawołała uradowana. – Jeszcze jeden skarb dla mnie!

Zdjęła mu łańcuch przez głowę i zawiesiła go na swojej szyi.

– Nieźle, nieźle – mamrotała pod nosem.

W tej samej chwili z gardła rycerza Willuma wydobył się gulgot, jego oczy znieruchomiały.

– No, czas najwyższy – syknęła Pajęczyca, nie pojmując związku między tym, że zdjęła znak Słońca z. szyi Willuma, a jego śmiercią. – Prędzej czy później skonałbyś z upływu krwi, ale nie chcę, żebyś mi tu wszystko zapaskudził. Dobrze, teraz chodź!

Chwyciła go za nogi i ściągnęli na podłogę. Potem wzięta jego odcięte genitalia i wyszła z izby. Rozwiesiła je do suszenia na tyczce opartej o skalną ścianę wśród innych takich samych organów ludzkich i zwierzęcych.

Znak Słońca kołysał się na jej szyi, kiedy podnosiła ręce.

– Piękny koń – szepnęła i przeprowadziła wierzchowca Willuma w miejsce, gdzie trawa byla bardziej bujna. – Będę miała jak pojechać na wschód.

Wróciła do domu i opróżniła sakiewkę Willuma. Wycięła jeszcze kilka innych organów z jego ciała do późniejszego użytku. Po tym wszystkim przeciągnęła zwłoki na krawędź skały i potężnym kopniakiem spuściła w dał do głębokiej rozpadliny, gdzie od dawna znajdowało się wiele trupów ludzi i zwierząt.

Nie wiedząc o tym, że dzięki znakowi Słońca ma niemal stuprocentową ochronę, wróciła na łóżko, by doprowadzić do końca sprawę, która, ten fajtłapa tak niefortunnie szybko przerwał.

– Gówniarz – mruczała. – Uczniak, którego wystarczy dotknąć, żeby mu się robiło mokro! – Wściekła, że musi znowu zaspokajać się sama, szeptała: – Czarnoksiężnik, co? Móri. Niebezpieczny. Zdolny. Piękny. I jeszcze piękniejszy syn, bardziej dla mnie odpowiedni wiekiem.

To akurat byla gruba przesada, ale czarownica nie zadawała sobie trudu, by dokładnie policzyć. Zresztą uważała, że jest wiecznie młoda. Syn, którego nie można zdobyć? Głupstwo! Co też oni sobie wyobrażają? Cala rodzina, do której nie można się dobrać? Cala rodzina mnie nie interesuje. Tylko ci dwaj, czarnoksiężnik i jego syn. I klejnoty…

Patrzyła w sufit.

Te kamienie będę miała. A czarnoksiężników? Pokonam ich z łatwością, to będzie tak proste, że aż nudne. Będę ich mieć w łóżku, jednego po drugim, potrzebuję tego. Muszą z nich być wspaniali kochankowie. I pomyśleć, jaki wkład oni obaj mogą wnieść do moich magicznych rytuałów! Ich organy sprawią, że wywar będzie wprost eksplodował!

A potem? Potem zażądam nagrody od rycerskiego zakonu. Mam przecież nazwiska i adresy…

To proste zadanie. Wszystko jak na tacy.

Ta myśl podnieciła ją jeszcze bardziej.

Niech to diabli, powinnam była zatrzymać jeszcze trochę tego rycerzyka! Na dłuższą metę to takie nudne dogadzać sobie na własną rękę. Ale on był okropny. Cholerny nudny baran! A wszyscy nadający się do czegokolwiek faceci ze wsi już od dawna leżą na dnie otchłani niedaleko mojego domu, zaś ich wyposażenie rozwieszone na tyczkach w tym przypadku jest, niestety, najzupełniej nieprzydatne.

Zachichotała z własnego żartu.

Czarnoksiężnicy! Muszę mieć tych czarnoksiężników! Zaczęła fantazjować na temat organów, jakie jej zdaniem musieli posiadać.

Milo też będzie wyjechać stąd na jakiś czas. Zobaczyć trochę świata. Dzięki temu idiocie, rycerzowi, mam teraz pod dostatkiem pieniędzy. O, jak cudownie! Ooooch!

Opadła na posłanie i zanurzyli się w rozkoszy. Mimo wszystko jednak tęskniła do prawdziwego mężczyzny.

Czarnoksiężnicy…

4

Żeby Uriel nie stracił głowy z zachwytu nad swoim nowym ziemskim życiem, jego zwierzchnicy postanowili, że zachowa on pamięć jednego z poprzednich wcieleń. Zazwyczaj się tego nie robi, lecz jego przypadek uznano za wyjątkowy. Tak więc wchodząc w nową egzystencję nie został uwolniony od pamięci wszystkiego, co mu się przydarzyło przedtem.

W czasie swojego ostatniego pobytu na ziemi był on jednak aniołem stróżem Blitildy, więc minęło wiele czasu od tamtej pory, kiedy po raz ostatni był człowiekiem. Ponadto wcielenia jako Gustavy nie dało się, oczywiście, wykorzystać. Nie mógł też pamiętać egzystencji, która je poprzedzała, chodził bowiem wtedy po świecie jako obdarzony dobrym sercem, ale dość mało uzdolniony kowal.

Nie, zwierzchnicy Uriela uznali, że powinien on pamiętać tę swoją wspaniałą egzystencję, kiedy wyglądał tak samo jak obecnie. Nie był tylko tak anielsko piękny jak teraz. Ów niezwykły wygląd, który otrzymał w wyższych sferach, pozwolono mu zachować, lecz pamięć miała pochodzić z czasów, kiedy żył jako młody zakonny nowicjusz w pewnym szwedzkim klasztorze i poniósł męczeńską śmierć, gdy na klasztor napadli rozbójnicy. Taki wybór był praktyczny, bo mówił językiem, który rodzina Taran rozumiała. W klasztorze cystersów w Alvastra w trzynastym wieku studiował ponadto niemiecki i francuski. No i przede wszystkim łacinę, w której by]: naprawdę dobry, o czym Taran mogła się wielokrotnie przekonać.

Ponieważ Uriel pamiętał tamto życie, nie potrzebował się uczyć nowych języków ani też nie stawał bezradny wobec najprostszych sytuacji. Miało to jednak również swoje niedogodności…

Już pierwszego ranka u Aurory pod Christianią zjawił się na śniadaniu ubrany jedynie w białą koszulę, którą mu służący przygotowali. Przewiązał ją tylko sznurem w talii, poza tym nie miał nic więcej. Bosy, z lekkim uśmieszkiem na wargach wkroczył do jadalni.

Na szczęście koszula sięgała mu do kolan.

Kłopotliwe było też to, że uporczywie przestrzegał pory modlitwy, a modlił się co najmniej pięć razy dziennie. Taran to męczyło, zdarzało się bowiem, że byli sami, mieli trochę czasu dla siebie, a on nagle padał na kolana i zaczynał klepać pacierze.

Bywało, że Taran wznosiła oczy ku górze i prosiła jego zwierzchników: „Czy nie moglibyście mu wybrać jakiegoś innego wcielenia na tej ziemi?”

Z drugiej jednak strony wydawało jej się zabawne, że oto uwodzi młodego mnicha, że doprowadza go do granicy szaleństwa i że on lada moment całkiem straci panowanie nad sobą. Jeszcze jej się to nie udało, ale sprawy były na najlepszej drodze. Przypadło jej też do gustu to, że Uriel chciał w niej widzieć ideał kobiety z pięknych średniowiecznych czasów, czyli czystą dziewicę. Opowiadał jej różne legendy o świętych, o cnotliwych, szlachetnych dziewicach, na których honor nastawali pogańscy władcy, lecz które zawsze zdołał uratować jakiś pobożny chrześcijanin. Oczywiście ta nieustanna chęć bronienia jej czci i honoru bywała kłopotliwa, lecz też i zabawna mimo wszystko.

Akurat tutaj Taran prowadziła z nim niezbyt uczciwą grę, a wszystko tylko po to, by widzieć, jak „święty” Uriel bliski jest załamania. Nigdy dotychczas jej jeszcze nie uległ. Jedyne, co zdołała w tej sprawie osiągnąć, to jego drżąca ręka przesuwająca się po jej nodze, by sprawdzić, czy nie skaleczyła się w kolano. Nie skaleczyła się, oczywiście, ale cóż to szkodziło, żeby sprawdził?

Wtedy, jak i zresztą w wielu innych przypadkach, kiedy jej obecność stawała się dla niego zbyt trudna do zniesienia, zanurzał całe ciało w lodowatej wodzie, bo taki właśnie sposób na uspokojenie podnieconych zmysłów stosowano w jego klasztorze.

I wówczas na twarzy Taran można była zobaczyć uśmieszek zadowolenia.

W drodze do portu w Bergen nieoczekiwanie Uriel padł na kolana i zatopił się w modlitwie, choć nie była to wyznaczona pora.

Taran chwyciła go za kołnierz, próbując podnieść z klęczek, i z wielką cierpliwością tłumaczyła:

– Och, Uriel, to nie jest dzwon klasztorny, to gong wzywający robotników na posiłek.

Po czym cmoknęła go w policzek, żeby nie czul się zakłopotany.

Kiedy weszli na pokład statku, który miał ich zawieźć do Antwerpii, Uriel uważnie obejrzał burty, a następnie zapytał:

– A gdzie są niewolnicy, którzy będą wiosłować? I gdzie są wiosła?

– Uriel, na Boga! – zawołała Taran. – Żyjemy teraz w cywilizowanym czasie. Teraz już nie ma na statkach galerników.

Taran go kochała, choć na początku nie było jej łatwo. Tak jak wtedy, kiedy pożyczyła sobie od ojca kilka magicznych run, żeby zaimponować, choć nie powiedziała tego głośno, Urielowi swoją czarodziejską sztuką. Nic jej się nie udało, ale Uriel był przestraszony.

– Taran, musisz być bardzo ostrożna! Tak się boję tych waszych run, naprawdę ty albo ktokolwiek z rodziny może zostać odkryty i spalony na stosie!

– Kochany Urielu, nikogo już się teraz nie pali na stosach za czary – rzekła Taran z anielską cierpliwością tak do niej niepodobną. – Nie zapominaj, że ryjemy w osiemnastym wieku! Jesteśmy wprost obrzydliwie nowocześni. Mamy łazienki z dwoma wannami, a w kuchni ogromne garnki, w których służące grzeją wodę, nosimy bury na wysokich obcasach, pudrujemy policzki, malujemy wargi, a nasze powozy są bardzo wygodne i mają oddzielne siedzenia dla stangreta… Tak, tak, wszystko to z czasem poznasz.

Uśmiechał się do niej zakłopotany.

Ale, oczywiście, kochała go! I właśnie dlatego skrywała najczęściej złośliwy uśmieszek, kiedy on zaczynał oceniać sprawy przez pryzmat swojego trzynastowiecznego doświadczenia. Za nic na świecie nie chciałaby go zranić.

Taran nie spuszczała z oczu Danielle. Niepokoiła się w imieniu swoich braci, ale przecież nie mogła tej malej, delikatnej istocie zabronić się kochać. Nikomu nie można zabronić uczuć!

Problem polegał tylko na tym, jak mała Danielle poradzi sobie z tymi uczuciami. Wszystko wskazywało na to, że chyba nie najlepiej.

Było oczywiste, że Villemann cierpi. W końcu Taran wściekła się na Danielle za to, że jest taka ślepa, i postanowiła przy najbliższej okazji zamienić z nią kilka poważnych słów.

Pierwsza możliwość nadarzyła się jeszcze na statku, lecz wtedy Taran nie była gotowa do rozmowy i zrezygnowała.

Teraz zbliżali się do Antwerpii, będącej ich celem. Obserwowali, jak statek mija fryzyjskie wysepki, widzieli, jak ciemne chmury zbierają się nad horyzontem, pokrywając niebo szarym ołowiem, przesłaniając słońce.

Morze natomiast stawało się coraz bardziej białe.

Uriel, Dolg i Taran stali przy relingu. Po chwili cichutko podeszła Danielle i zatrzymała się obok. Dolga. On uprzejmie zrobił jej miejsce.

– Zaczyna się sztorm – stwierdził.

– Na to wygląda – potwierdziła Taran.

Uriel, dygocząc z niepokoju, powiedział:

– Powinniśmy byli zaopatrzyć się w odpusty. Czy na pokładzie statku nie ma jakiegoś księdza?

– Na co nam odpusty? – zdziwiła się Taran.

Popatrzył na nią, zdumiony jak jego ukochana mało wie. Czy ona naprawdę nie pojmuje, jakie niebezpieczne życie prowadzi? Bardzo często Uriel się zastanawiał, czy ona wcale nie myśli o zbawieniu, skoro jest tak potwornie lekkomyślna i w ogóle nie przestrzega kościelnych nakazów.

– Musimy przecież w najważniejszych, chwilach mieć odpust za grzechy – rzekł z wyrzutem. – Sztorm na morzu, narodziny dziecka i wejście do miasta dotkniętego dżumą to są właśnie najgroźniejsze chwile.

– No, na szczęście nie będziemy potrzebować odpustu z powodu narodzin dziecka – odparła Taran cierpko. – Jeśli zaś chodzi o dżumę, to od kilkuset lat nie nawiedza już ona Europy. Natomiast sztorm… Mój przyjacielu, czyż nie wystarczy modlitwa? Zresztą sztorm jeszcze się na dobre nie rozpętał, a my już się zbliżamy do ładu Raz dwa będziemy w Antwerpii.

Uriel skinął głową i odszedł, by się, zgodnie z jej radą, zacząć modlić.

– Wspaniały chłopak – powiedział Dolg.

Niezwykły – potwierdziła. Taran, – Nie sądź jednak, że tego rodzaju religijne dialogi prowadzimy od rana do wieczora. Przeważnie rozmawiamy o bardzo interesujących sprawach, o życiu, a przede wszystkim o nas samych. Uriel to naprawdę wspaniały przyjaciel i towarzysz. Bardzo łatwo być z nim szczerym.

– Rozumiem. Ja też miałem taką przyjaciółkę na Islandii.

– Mówisz o Halli, prawda?

– Tak. To wyjątkowa kobieta. Bardzo mi brak jej towarzystwa. Myślę zresztą, że wy wszyscy też byście ją polubili. W oczach Danielle pojawił się lęk.

– Czy ty mówisz o tej starej kobiecie, Dolg?

Spojrzał na nią ze spokojem.

– Przyjaźń nie ma wieku, Danielle.

– Nie. Ale miłość ma – wyrwało jej się, zanim zdążyła się zastanowić.

– Miłość? – rzeki. Dolg z wolna. – Ja nie wiem, co to jest miłość. Kocham was wszystkich, ale ty pewnie nie taką miłość miałaś na myśli.

Jakie to bolesne i trudne, że w każdej sytuacji robi takie uniki! A ta kobieta na Islandii cieszyła się pewnie jego zaufaniem! Na myśl o tym Danielle czuła bolesny skurcz żołądka.

– Ona jest chyba rówieśnicą mojej mamy – powiedziała znowu cicho, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi. Znowu powiedziała coś., czego nie powinna, ale słowa same wypływały jej na wargi;

Halla? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. A zresztą, Jakie to ma znaczenie? była moją przyjaciółką. Mogłem rozmawiać z nią o wszystkim.

Danielle zebrała się na odwagę. Wbiła wzrok w swoje dłonie zaciśnięte na relingu.

Dolg… Ja tez mogłabym być dla ciebie taką przyjaciółką – wyszeptała. – Jestem o wiele młodsza, potrafię cię lepiej zrozumieć niż jakaś stara kobieta. Chodzi mi o to, że… Ty i ja jesteśmy rówieśnikami. I ja też sporo wiem.

Dolg spojrzał na nią zupełnie nowymi oczyma, tak jej się przynajmniej zdawało.

– Dziękuję, Danielle, to mile z twojej strony. Chętnie z tobą porozmawiam.

Taran poczuła ukłucie w sercu, kiedy zobaczyła, jak na te słowa twarz dziewczyny pojaśniała, jakby się nad nią niebo otwarło. Nie rób jej nadziei, Dolg, pomyślała z goryczą. To nie jest najlepszy sposób traktowania Danielle.

To właśnie wtedy Taran powinna była wykorzystać okazję do powiedzenia kilku słów prawdy, wiedziała jednak, że jej brat Villemann stoi samotnie na dziobie pogrążony w smutnych myślach. Zdecydowanym krokiem ruszyła w jego stronę, pozwalając, by Danielle nadal się wygłupiała, jak to Taran w duchu określiła.

I tak to rzeczywiście wyglądało. Z wyrzutami sumienia, że nie poświęcał dotychczas swojej przybranej „ciotce” zbyt wiele uwagi, Dolg starał się nawiązać szczerą rozmowę.

– Popatrz na fale, Danielle! Zawsze uważałem, że to fascynujące obserwować wzburzone morze.

– Tak – szepnęła onieśmielona i zamiast na morze patrzyła na niego.

On ręką wskazał na coraz wyższe bałwany.

– Może udałoby nam się pochwycić tamtą falę, o, tę najdalszą…

– Myślisz, że to możliwe?

Oczywiście, bo przecież to nie jest wciąż ta sama woda. Fale powstają i przepływają obok nas dzięki ruchowi pod powierzchnią morza. A jeśli się jeszcze przytrafi silny wiatr… jak dzisiaj… Możemy jednak założyć, że ta największa fala płynąca w naszym kierunku niesie w sobie wielką tęsknotę. Za rym, by dotrzeć do odległego brzegu…

– Tak?

– Zawsze obserwuję, czy fala wciąż żyje, kiedy dopływa do mnie, do brzegu lub do burty statku.

– Tak. Dolg, czy nie uważasz, że w tej sukni jest mi bardziej do twarzy niż w tej w żółte kwiaty?

– Jakiej w żółte kwiaty?

– W tej, którą miałam na sobie wczoraj, rzecz jasna! Czy ty naprawdę nigdy niczego nie zauważasz? Przecież nie można tak iść przez życie z klapkami na oczach. Taran uważa, że w tej jest mi…

– Patrz! Fala dotarła do statku! Och, ale cię opryskało! Ale przez całą drogę była to największa fala.

– O, Dolg, ty mnie wcale nie słuchasz! Jak w takim razie mogę być twoją przyjaciółką i zaufaną powiernicą?

– Przepraszam – uśmiechnął się z żalem. – Ale ojciec mnie wola. Porozmawiamy później.

Danielle patrzyła w ślad za nim. Rozczarowanie rozrastało się w jej sercu jak wielka, ciemna pustka.

Gdzie popełniła błąd? Przecież zwierzyła mu się. Pewnie dokładnie to samo musiała robić ta głupia baba na Islandii.

Dziewczyna popatrzyła na morze.

Fale. Co to on mówiło falach? Nie słuchała. Ale to z pewnością bez znaczenia.

O pierwszej fazie ich podróży przez kraje Europy Środkowej niewiele jest do powiedzenia. Wszystko odbywało się bezboleśnie aż do chwili, gdy znaleźli się w pobliżu granicy pomiędzy Rzeszą Niemiecką a Cesarstwem Austro-Węgierskim. Wtedy zaczęły się kłopoty.

Ponieważ stanowili liczną grupę jeźdźców i powozów, zawsze ktoś musiał jechać przodem, by przygotować wygodny nocleg w przyzwoitej gospodzie.

W takich razach książęcy tytuł Theresy był bardzo przydatny, wykorzystywali go też bez najmniejszych skrupułów.

Pewnego popołudnia to Dolg miał jechać przed wszystkimi w poszukiwaniu miejsca na nocleg.

– Pojadę z tobą – oznajmiła Danielle.

Dolg zmarszczył brwi, a Taran rozzłościła się nie na żarty. Chwyciła Danielle za ramię i syknęła jej prosto do ucha:

– Nigdzie nie pojedziesz.

Wargi dziewczyny zaczęły drżeć, a oczy napełniły się łzami.

– Czy nie pomyślałaś, że ktoś może na Dolga napaść?

– A ty czy nie pomyślałaś, że ktoś może napaść na ciebie? Jaką pomoc będzie z ciebie miał? Chodź ze mną, najwyższa pora, byś usłyszała kilka słów prawdy.

Przytrzymały nieco swoje konie i wkrótce obie znalazły się na końcu orszaku. Uriel oglądał się, jakby chciał zostać z nimi, lecz Taran dala mu znak ręką, że ma jechać dalej. Również Villemann rzucał dziewczętom przeciągłe, pełne ciekawości spojrzenia. Dolg natomiast bez słowa ruszył przed siebie i po chwili zniknął za zakrętem.

Taran obiecała sobie, że będzie zdecydowana i stanowcza. W ciągu ostatnich dni uważnie obserwowała swoich braci i Danielle. Za nic nie chciała dopuścić do nieporozumień z powodu dziewczyny, nawet gdyby Danielle była jeszcze śliczniejsza i słodsza, i jeszcze lepsza.

Sama Taran przez cały czas walczyła z tą erotycznie naładowaną atmosferą, jaka narastała pomiędzy nią a Urielem. Uważała teraz, że ma wystarczająco dużo własnych kłopotów, i denerwowała ją Danielle, w której sprawy, chcąc nie chcąc, musiała się wtrącić.

Sytuacja dojrzała jednak do interwencji. Z Villemanna wkrótce zostanie już tylko cień, nerwy Danielle zdawały się być w strzępach.

– Kochana Danielle – zaczęła Taran zdecydowanie. – Od dawna obserwuję twoje zauroczenie Dolgiem. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że to bez sensu, że coś takiego nie ma po prostu przyszłości?

Danielle westchnęła tak, że serce się krajało.

– Ja wciąż próbuję być dla niego tylko dobrą przyjaciółką tak, jak ta kobieta z Islandii, ale on nigdy na mnie nie patrzy, nie słucha nawet, co mówię.

Orszak wjechał właśnie na wysokie wzgórze i widzieli teraz przed sobą małe południowoniemieckie wsie rozproszone wśród jesiennych, z1ocistoczerwonych lasów. Pofalowany krajobraz rozciągał się aż do następnego łańcucha wysokich, szarzejących w oddali wzgórz. Dachy domów wyglądały w blasku słońca jak czerwone plamy.

Taran współczuła tej delikatnej dziewczynie. Cierpiała, że to ona musi ją dodatkowo ranić.

– Gdybyś chciała trochę stłumić swoje uwielbienie…

– Ale to takie trudne – jęknęła Danielle, a łzy spływały strumieniami po jej policzkach.

Dlaczego ja nigdy nie wyglądam tak ślicznie, kiedy płaczę, pomyślała Taran.

– Kocham go tak bardzo – szlochała Danielle.

– Wszyscy to widzimy – rzekła Taran oschle. – I, oczywiście, wiem, że nie odwzajemniona miłość sprawia ból. Ale jest coś, co rani jeszcze boleśniej, a mianowicie to, kiedy kocha nas ktoś, czyjej miłości nie oczekujemy, nie życzymy sobie.

Danielle spoglądała na nią wielkimi ze zdziwienia oczyma.

– Tego nie mogę zrozumieć. To przecież cudowne, być kochanym! Gdyby mnie tak ktoś kochał, to ja… Taran zacisnęła zęby.

– Takie uwielbienie może być bardzo dokuczliwe.

Choćby tylko dlatego, że nie można go odwzajemnić.

– Ale przecież ja nigdy Dolga nie dręczyłam! Nigdy mu nie powiedziałam, że go kocham, ja tylko wciąż czekam i czekam, że on mnie odkryje, zwróci na mnie uwagę. Ubieram się wciąż w swoje najpiękniejsze suknie, czeszę włosy tak ładnie, jak tylko potrafię, dbam o siebie…

– Zawsze wyglądasz świeżutko i naprawdę milo na ciebie popatrzeć – mruknęła Taran, ale myślami była gdzie indziej.

– Naprawdę? Dziękuję ci – szepnęła Danielle. – Ale to wszystko na nic! Dla niego jestem jak powietrze. Co ja mam robić, Taran? Za nic nie chciałabym być dla Dolga ciężarem, ja pragnę tylko…

– Danielle, ja nie mówię o Dolgu, ja mówię o tobie!

Danielle otworzyła usta ze zdumienia, cisza zaległa taka, że słychać było glosy ptaków w lesie i rozmowy w grupie jadącej przed nimi.

– O mnie? Nie rozumiem…

– Kiedy mówiłam, jaka to trudna sytuacja być kochanym, nie mogąc tego uczucia odwzajemnić, to miałam na myśli ciebie, Danielle.

Dziewczyna wciąż się w nią wpatrywała, nie pojmując ani słowa.

Taran wpadła w gniew.

– Czy ty naprawdę jesteś taka nieczuła, Danielle? Taka ślepa? Dziewczyno, ty spoza drzew nie widzisz lasu! Naprawdę nie zauważyłaś, że jesteś kochana ponad wszelkie wyobrażenie? Przez kogoś innego.

W dalszym ciągu najmniejszy nawet błysk zrozumienia nie pojawił się na ślicznej buzi Danielle.

– Kto zawsze jest do twoich usług? Kto zawsze robi wszystko przede wszystkim dla ciebie, zapominając o sobie samym?

Twarz Danielle wydłużyła się w wyrazie niedowierzania.

– Villemann?

– Tak, właśnie, Villemann! Mój drugi brat. Bardzo nie lubię patrzeć na to, jak mój ukochany brat bliźniak się męczy. On zasługuje na lepszy los, niż być podnóżkiem zapatrzonej w siebie panny, pozbawionej serca i rozsądku.

Tym razem Taran przesadziła, bo przecież w rzeczywistości Danielle byla takim miłymi nieśmiałym stworzeniem, że wprost sama się prosiła o to, by ją wykorzystywać. Ale człowiek nie może iść przez życie w końskich. klapkach na oczach.

– Villemann? – powtórzyła Danielle matowym głosem. – Ale przecież Villemann to prawie mój brat!

– W takim razie Dolg również jest prawie twoim bratem. – Nie, ja… Och, nie, nie chcę tego więcej słuchać! Zatrzymała konia.

– Jedź dalej! Wracaj do tamtych! Ja Muszę zostać sama. Taran skinęła głową na znak, że rozumie, i ruszyła przed siebie.

Danielle byla załamana. Czuła się strasznie. Przecież Villemann nie może być w niej zakochany, to okropne! Ale Taran ma rację, Villemann i Dolg są braćmi. Tylko że Dolg jest obcy, zarówno w rodzinie, jak i na tym świecie. On jest wspaniały, a Villemann to tylko towarzysz dziecięcych zabaw.

Och, nie chciała, żeby był w niej zakochany, to niemożliwe. Czy on nie może przestać, Danielle przecież nic do niego nie czuje, w każdym razie nic takiego… Jak ona teraz będzie mogła z nim rozmawiać?

Powoli docierało do nieszczęsnej dziewczyny, co Taran chciała jej powiedzieć. Naprawdę gorzej jest być kochanym i nie móc tej miłości odwzajemnić, niż, samemu nieszczęśliwie kochać.

W nieszczęśliwej miłości zawiera się jakaś bolesna słodycz. Niechciana miłość budzi poczucie winy, człowiekowi jest po prostu nieprzyjemnie.

No i w dodatku Villemann! Z którym zawsze tak znakomicie się rozumieli. Dlaczego właśnie jego musi ranić? Dlaczego rani go już od dawna? Prawda, że nieświadomie, ale to wcale sytuacji nie poprawia.

Z bolesnym skurczem serca Danielle pojmowała z wolna, co daremne zabiegi, by zwrócić na siebie uwagę Dolga, musiały wywoływać w duszy Villemanna. A jak przyjmował je Dolg?

Teraz już przecież wiedziała, co to znaczy być kochanym wbrew swojej woli.

Skuliła się w siodle i pojękiwała cichutko. Nie byla w stanie płakać, czuła się nieszczęśliwa i zawstydzona.

Nie chcę nigdy więcej widzieć żadnego z nich, myślała. Boże, pozwól mi umrzeć! Spraw, bym zaraz teraz spadła z konia, w tym momencie.

Przestraszona wyprostowała się. Nie, no przecież mogłabym się zabić, uśmiechnęła się do siebie.

Na szczęście Danielle miała sporo poczucia humoru. To pomogło. Głośno przełknęła ślinę, pociągnęła lejce i wkrótce znalazła się w środku orszaku.

U Theresy i Erlinga otrzymała bardzo dobre wychowanie. Została też nauczona, że nie należy uciekać przed trudnymi sytuacjami, że zawsze trzeba chwytać byka za rogi.

Mimo wszystko czuła się okropnie.

5

Im bliżej granic Austrii znajdował się orszak Móriego, tym większa tęsknota za domem ogarniała rodzinę. Taran zwierzała się Urielowi:

– Pojęcia nie masz, jakim cudownym miejscem jest Theresenhof. Większość z nas jest Norwegami, ale w Austrii znaleźliśmy spokój i dom. I krajobraz, i mentalność ludzi bardzo nam odpowiadają. Jak to będzie wspaniale, móc ci pokazać nasz dwór i okolicę! Jestem pewna, że ty też polubisz Austrię.

– Myślę, że tak – potwierdził Uriel, nie spuszczając z ukochanej pełnego uległości spojrzenia. Poprzedniego wieczora zostali na chwilę sami w jej pokoju. I wtedy okazało się, że ich wzajemna tęsknota lada moment przerwie wszystkie tamy. Tym razem to Taran okazała więcej rozsądku i opanowania, zdołała się wyrwać z jego objęć, ale wiedziała, że naprawdę powinni jak najprędzej znaleźć jakiegoś księdza, który udzieli im ślubu.

Uriel też tak uważał. „Tak, coraz trudniej mi zachować zimną krew”, stwierdził. Potem uśmiechną) się do niej z oddaniem, wyrozumiałością i bezgraniczną miłością.

O, jak dobrze Taran rozumiała teraz babcię Theresę, która dala się ponieść młodzieńczej namiętności. Zresztą, szczerze mówiąc, była jej za to wdzięczna. Gdyby bowiem Theresa tamtego dnia nie uległa, to przecież teraz nie byłoby Taran na świecie. 1 nie mogłaby kochać najwspanialszego upadłego anioła.

Tuż przy granicy austriackiej, ale jeszcze na terenach Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, przytrafiło się coś, co nerwy wielu podróżnych wystawiło na poważną próbę.

Najpierw, po drodze do większego miasta, miało miejsce niewielkie intermezzo. Nieoczekiwanie spotkali stojącą nad rowem młodą kobietę, która usiłowała naprawić koło swego powozu. Była całkiem sama, na to przynajmniej wyglądało, więc orszak Móriego zatrzymał się, by jej pomóc.

Nero węszył dookoła, kładł uszy po sobie i warczał groźnie.

– Cicho, piesku – uspokajał go Villemann. – Przecież widzisz, że pani potrzebuje naszej pomocy.

Trochę niepewnie przyglądał się swemu starszemu bratu, który posłał mu dziwne, jakby ostrzegawcze spojrzenie.

Co ten Dolg sobie myśli, zastanawiał się Villemann. Przecież nie zamierzam się zakochiwać w każdej spotkanej po drodze kobiecie.

Ale to nie on budził niepokój Dolga. To ta właśnie młoda dama.

Przyglądał się jej. Była to osoba fascynująca i chyba naprawdę jeszcze bardzo młoda, niewątpliwie pochodziła z lepszych sfer, lecz skromne ubranie wcale na to nie wskazywało. Miała krótko ostrzyżone, czarne, lśniące włosy, fryzura przywodziła na myśl hełm. Zielonkawe oczy w kociej twarzy. Wygodny kostium podróżny. Najwyraźniej podróżowała daleko.

Wyglądało na to, że jest głuchoniema, bowiem nie odzywała się słowem, a porozumiewała się z nimi jedynie za pomocą prostych gestów.

Młodzi mężczyźni bardzo chętnie zabrali się do pomocy, ona zaś uważnie obserwowała, jak pracują… Orszak był liczniejszy, niż się spodziewała; ludzie wyglądali na zamożnych i bogatych również pod względem duchowym. Nieprzyjemnie ją to zaskoczyło.

W ogóle pod wieloma względami byla to bardzo interesująca grupa, każdy z jej członków zwracał uwagę czymś wyjątkowym. (Cholerna bestio, przestań się na mnie gapić! Jak jeszcze raz warkniesz, to poderżnę ci gardło!) A ilu przystojnych mężczyzn! Z każdym z nich mogłaby spędzić kilka dni i nocy, tacy byli urodziwi i pociągający.

Na przykład ten wysoki młodzieniec o blond włosach i wyglądzie zagubionego świętego. Nie odstępował na krok eleganckiej panny, w której wzroku czaiło się ostrzeżenie: „Nie zbliżaj się do mojej własności!” Mogłaby to być bardzo podniecająca sprawa, uwieść kawalera pannie z dobrego domu! Drugi jasnowłosy też niezły, taki chętny do pomocy. On to właściwie aż za łatwa zdobycz, już teraz je mi z ręki.

A tamten marzyciel o romantycznych oczach? Może chciałby zakosztować rozkoszy, wygląda na to, że bardzo by mu się to przydało. No i ten starszy pan, to zdaje się mąż księżnej pani. Też niczego sobie, ale nie ma na co tracić czasu.

O, tam, tam mamy naprawdę kogoś bardzo frapującego! Nietrudno rozpoznać czarnoksiężników! Tak, ich chcę mieć! Obu! Starszy nadal zachowuje wielki styl. I jakie piękne oczy! Najwspanialsze odkrycie to jednak ów młodszy czarnoksiężnik. Takiego mężczyzny maleńka L'Araignee jeszcze nie próbowała. Mmm, wyssę z niego wszystkie miłosne siły i wszystkie soki życiowe, a potem jego ciało będzie moją najprzedniejszą zdobyczą. Do czegóż to będzie można używać jego członków, w głowie mi się kręci na samą myśl… Oni obaj muszą być naładowani magią i czarodziejską mocą po brzegi. Młodszy jednak jest bardziej ponętny. I słodszy. Bardziej podniecający.

Chociaż nie podobają mi się te spojrzenia, jakie mi raz po raz posyła. Co one -wyrażają? Czyżby wstręt? To bardzo nieprzyjemne. Ale nic to, wkrótce owinę go sobie wokół małego palca.

– Jak to się stało? – zapytał starszy czarnoksiężnik. – Jakim sposobem znalazła się pani sama na wiejskiej drodze?

Jej niemiecki nie należał do najlepszych, ponieważ jednak mieszkała w pobliżu szwajcarskiej granicy, rozumiała, o co pyta. Odpowiedzieć jednak po niemiecku nie była w stanie. Udzieliła wyjaśnień na migi, ale za to w wielkim dramatycznym stylu. Machała rękami, pokazywała na palcach, rysowała w powietrzu figury. wykonywała zamaszyste gesty. Wszystko to oznaczała mniej więcej tyle, że byla w podróży w towarzystwie licznego grona, że zostali napadnięci przez rozbójników. Tamtych pomordowano, ona sama została zgwałcona (gorące łzy, rozpaczliwe załamywanie rąk), a na dodatek do wszystkiego jej powóz został zniszczony i oto stoi tu sponiewierana i opuszczona.

Rodzina Móriego użalała się nad losem nieszczęsnej, proponowano młodej kobiecie, by wyruszyła dalej w ich towarzystwie i pod ich opieką, tego jednak Pajęczyca za nic by nie zrobiła, miała bowiem zbyt wiele magicznych przedmiotów-w swoim powozie. Wyjaśniła zatem, że podąża w przeciwnym kierunku, więc kiedy powóz naprawiono, pożegnała się i odjechała.

Kiedy i oni ruszyli dalej, [)o1g, d1ugo się do nikogo nie odzywał.

W najbliższym: mieście poinformowano ich, że na granicy dwóch potężnych państw wybuchły zamieszki, co się tu zresztą zdarzało często. Sytuacja byli bardzo groźna i nasi podróżni,postanowili zaczekać w górskiej miejscowości, aż się trochę uspokoi.

Nie oni jedni zresztą. Wszystkie gospody były już przepełnione, w końcu jednak udało się znaleźć kilka wolnych pokoi i jakoś się w nich urządzili. Cztery panie, Theresa, Tiril, Taran i Danielle, dostały największe pomieszczenie, w którym znajdowały się aż dwa łóżka. Erling i Móri dzielili niewielki alkierzyk, do którego zabrali też Nera, czterej młodzi mężczyźni natomiast, Dolg, Villemann, Rafael i Uriel, rozlokowali się w trzecim pokoju, gdzie jednak nie było łóżek, tylko jedna nędzna prycza. Trzech musiało więc spać na podłodze.

Trudno tu mówić o jakiejkolwiek wygodzie, ale lepsze to niż spać pod gołym niebem, zwłaszcza że pogoda zaczynała się psuć. Stangreci i służba musieli sobie znaleźć jakieś miejsca w stajniach. Theresa zawsze się bardzo o swoich ludzi troszczyła, tym razem jednak w żaden sposób nie mogła im pomóc.

– Mam nadzieję, że graniczna awantura wkrótce przycichnie – rzekł Erling, kiedy siedzieli w jadalni przy mało wykwintnym posiłku. Przy stole panował ścisk, w sali zgiełk głośnych rozmówi swąd przypalonego mięsa. – Chcę jak najprędzej wracać do domu, zobaczyć, jak tam tegoroczne urodzaje.

Nagle do izby wkroczyli żołnierze niemieckiego cesarza, rozejrzeli się po zebranych, po czym, przepychając się w tłoku, podeszli do stołu, gdzie siedziała Theresa z rodziną.

– Co się tu znowu dzieje? – zaniepokoił się Móri. – Czy ktoś na nas doniósł?

– Czy to księżna Theresa von Habsburg, siostra poprzedniego cesarza Austrii? – zapytał najwyższy rangą.

– Tak, to ja – potwierdziła niechętnie Theresa, bowiem katolicka wiara nie pozwalała jej kłaniać. Erling położył żonie dłoń na ramieniu, by dodać jej pewności siebie.

– Zmuszony jestem prosić, by wasza wysokość udała się z nami.

– Teraz? Dokąd? – zdziwiła się Theresa.

– Nasz komendant życzy sobie rozmawiać z waszą wysokością.

Księżna zachowała zimną krew.

– Jeśli chcecie mnie wziąć jako zakładniczkę, to muszę was rozczarować. Niczego dzięki mnie nie wskóracie, bowiem po śmierci mego brata nie mam już żadnych związków z cesarską rodziną. Dla nowego cesarza jestem persona non grata.

Dowódca przyglądał jej się z niedowierzaniem.

– Jestem niczym włos w zupie – dodała Theresa cierpko. – Nikt sobie nie życzy mojej obecności na dworze, mówiąc otwarcie.

– Komendant będzie decydował – odrzekł oficer. Rodzina spoglądała po sobie.

Dolg powiedział coś, co wszystkich zaskoczyło. Po norwesku, żeby Niemcy go nie zrozumieli.

– Idź z nimi, babciu. Tam będziesz bezpieczna. I nie wyjaśnił niczego więcej.

– Dobrze – zgodził się po chwili Erling. – I ja pójdę z tobą, Thereso.

– Znakomicie! – uradował się Dolg.

– My też pójdziemy! – zawołała Tiril' w imieniu swoim i Móriego.

Taran rozzłościła się nie na żarty.

– Nie możecie zabierać babci, przeklęci gówniarze! – krzyczała na żołnierzy. – Nie mieszajcie jej do waszej głupiej wojny!

Uspokój się, Taran – powiedział Dolg. – To najlepsze rozwiązanie. Babcia będzie tam miała dobrą opiekę. Nie mówiąc już nic więcej, dowódca ujął Theresę pod ramię. Ona wyniosłym gestem odtrąciła jego rękę i wyprostowana bez słowa ruszyła za nim. Kiedy większość młodych zerwała się z miejsc, by jej towarzyszyć, Erling ich zatrzymał.

– Nie, dzieci! Ktoś przecież musi pozostać na wolności. To prawda. Powinni zostać. Dolg zaś dodał szeptem:

– I ty również zostań z nami, ojcze. Wystarczy, jeśli Erling i mama pójdą z babcią. My będziemy ciebie potrzebować.

– Czy ty coś wiesz, mój chłopcze? – zapytał Móri cicho.

– Później ci powiem.

Nero spoglądał zdezorientowany na Dolga. Ten skinął głową.

– Idź z paniami, piesku. Opiekuj się nimi.

Gdy niewielki oddział wraz z trójką „więźniów” zniknął za drzwiami, Móri westchnął ciężko i poprosił: – No, Dolg, teraz nam powiedz, co to wszystko znaczy?

– Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić – zaczął jego nieziemsko urodziwy syn. – Ale człowiek miewa niekiedy takie błyskawiczne wizje.

– Owszem, znam to dobrze. Co takiego widziałeś?

– Że babci ani nikomu z nich nie grozi żadne niebezpieczeństwo, ale że my będziemy potrzebowali ciebie. Nic konkretnego, tylko przeczucie.

– Odnoszę się z największym respektem do twoich przeczuć, synu – powiedział Móri. – W takim razie, cóż, pozostaje czekać, aż nasi bliscy wrócą.

Wszyscy zebrani widzieli jednak, że coś go poważnie niepokoi.

Dolg często miewał przeczucia, więc spoglądali. na niego w nadziei, że da im jakąś odpowiedź. On jednak milczał.

– Czy wiesz chociaż, czego mamy się wystrzegać? – zapytał Rafael, który znal Dolga tak dobrze, jak tylko dwaj bracia znać się mogą. Tym bardziej że byli równolatkami. i wychowywali się przecież razem. Dolg to jedyny człowiek na ziemi, któremu marzycielski Rafael mógł się zwierzyć ze wszystkich swoich myśli.

– Nie wiem – odrzekł Dolg. – Naprawdę nie mam pojęcia, z której strony nam to niebezpieczeństwo zagraża. Jedno, co wiem, to że jest to coś ohydnego.

Po tym oświadczeniu przy stole na chwilę zaległa cisza.

– No, to w takim razie mogliśmy chyba wszyscy towarzyszyć babci! – zawołała nagle Taran. – Przy niej my też bylibyśmy bezpieczni.

Dolg potrząsnął głową.

– Chyba widziałaś, że ten oficer powstrzymywał nas ruchem ręki, kiedy chcieliśmy z nimi iść. Nie pozwoliłby nam. Musieliśmy tu zostać i będziemy sobie musieli radzić, cokolwiek się stanie. Jest z nami ojciec, więc jeśli będziemy się trzymać razem, nic złego się nam nie przytrafi.

– Odesłałeś też Nera – zauważył Uriel cicho.

– Tak, bo czułem, że gdyby z nami został, to przede wszystkim on byłby narażony na niebezpieczeństwo.

Dolg milczał potem długo. Wpatrywał się w coś ciemnego, czego jego towarzysze nie mogli widzieć. Dostrzegali tylko strach na jego pięknej twarzy. Nie był w stanie określić, co go przeraża.

Ten sam wyraz dziwnego niepokoju pojawił się u niego już na wiejskiej drodze, kiedy spotkali tę młodą kobietę. Jakby jakaś dziwna mgła przesłaniała jego zmysły i jakby chciał ich wszystkich pozostawić na zewnątrz, z dala od zagrożenia. Ale to nie było tak. On chciał tylko za wszelką cenę odnaleźć żr6dlo lęku.

On i Nero mieli tam na drodze to samo przeczucie. Zło. Czaiło się na nich zło. Nie będą mogli wrócić do domu tak szybko, jak chcieli.

Zatrzymywała ich nie tylko napięta sytuacja graniczna. Spotkanie na wiejskiej drodze?

Tak, było w tym coś podejrzanego, choć nie umiałby powiedzieć, co konkretnie.

Ale wyczuwał coś jeszcze. Rzeczywiste niebezpieczeństwo czaiło się tutaj, w miasteczku, i to go martwiło najbardziej.

Dalby wiele za to, by zabrać swoich bliskich, także tych troje, których teraz z nimi nie było, i jak najszybciej opuścić to zadżumione miasto.

Mial jednak wrażenie, że wszystko się przeciwko nim sprzysięgło. Jakby jakaś zła siła starała się ich za wszelką cenę zatrzymać w tym miejscu.

Загрузка...