6.

Żeby lepiej poznać człowieka, należy zobaczyć, jak on mieszka. Miałem kiedyś znajomego, którego wszyscy uważali za wyjątkowego niechluja – potrafił przez cały tydzień łazić z imprezy na imprezę, bawić się w nieznanym towarzystwie, spać na podłodze pod brudnym kocem, jeść szprotki w pomidorach i zeszłoroczne suchary… A przy tym zachowywał pewną schludność i nigdy nie pił dużo – dlatego jego zachowanie wszyscy zwalali na zdumiewającą niewybredność.

Jakie było moje zdumienie, gdy kiedyś odwiedziłem go w domu! Małe dwupokojowe mieszkanie, które dostał po śmierci leciwej babci, zostało odremontowane z wyczuciem i smakiem. Wprawdzie nie był to remont o najwyższym standardzie (wartym nieraz więcej niż sam lokal), ale i nie wizyta pijanych mołdawskich robotników. Drogie drewniane okna, na podłodze zwykły, ale jednak parkiet (a nie jakieś tam panele), w dodatku nie polakierowany, tylko zaciągnięty pastą! A wszystko zrobione z gustem, starannością, pasją – można by pomyśleć, że mieszka tu utalentowany projektant, a nie dziennikarz piszący o częściach komputerowych do pism branżowych. W kuchni zaskakiwała ogromna kuchenka z jakimiś wyszukanymi trybami pracy – najwyraźniej często używana. Ostatecznie dobił mnie ogromny portret w pięknej ramie, namalowany temperą, którego autorem był sam „niechluj”.

Wtedy obiecałem sobie, że zanim kogoś zaszufladkuję, najpierw odwiedzę go w domu.

W mieszkaniu Kotii byłem nie raz i wydawało mi się, że znam go jak zły szeląg. Zresztą, czy mogę tak mówić po tym, jak mój niedawny przyjaciel okazał się nie tylko funkcyjnym, ale i kuratorem, nadzorującym wszystkich funkcyjnych na Ziemi?

Teraz spodziewałem się, że przeniesiemy się nie do moskiewskiego mieszkania Kotii, lecz w zupełnie inne miejsce, i przeczucie mnie nie zawiodło.

Sama podróż była najzupełniej zwyczajna – jakbym wszedł przez otwarte drzwi albo przez portal na cle do innego świata. Żadnych mąk piekielnych czy, przeciwnie, niebiańskich rozkoszy, które, według fantastów towarzyszyły hiperprzejściom czy innym wymyślnym sposobom przemieszczania się.

Po prostu zniknęliśmy z drogi w polskim miasteczku Elblągu i znaleźliśmy się w innym miejscu.

W zasadzie nie lubię kląć, ale tym razem zakląłem soczyście – z zaskoczenia i bólu uszu. Musiałem kilka razy szeroko ziewnąć, żeby je odetkać; zauważyłem, że doświadczony Kotia podróżował z otwartymi ustami.

Staliśmy pośrodku okrągłej marmurowej altanki. Nad nami była kopuła jakby z białego marmuru, ale tak cienkiego, że światło przebijało przez nią jak przez matowe szkło. Kopuła opierała się na ciemnozielonych kolumnach, pokrytych biegnącymi spiralnie wzorami, podłoga również była marmurowa, zielono-biała.

Jednak najbardziej wstrząsnął mną krajobraz.

Wysokie góry ze śnieżnymi czapkami na szczytach. Zachodzące słońce podświetlające lekką przędzę obłoków – różem, lila, fioletem. Powietrze zimne i rozrzedzone.

– Jesteśmy na Marsie? – spytałem.

– Ty wiesz lepiej, ja tam nigdy nie byłem – wymruczał Kotia. – Kurczę, ale ziąb. Jesteśmy w Tybecie.

– Shambala? – spróbowałem zażartować.

– Tak. – Kotia skinął głową. – Chodźmy. Zimno tu.

Faktycznie, chłód przenikał do szpiku kości. Nadal opierając się na ramieniu Kotii, wyszedłem z altany. W dół stromego zbocza biegły kamienne schody, prowadzące do małej doliny między górami, gdzie ogrodzone wysokim murem wznosiły się jakieś budowle. Rudy, nadgryziony zębem czasu kamień murów, maleńkie okna – czyżby klasztor buddyjski?

– To klasztor? – zapytałem.

– Nie do końca. Oficjalna rezydencja kuratora w naszym świecie.

Popatrzyłem na Kotię i pokręciłem głową.

– Jednak jesteś łobuzem…

– Dlaczego?

– Jakbyś nie wiedział, że marzyłem o podróży do Tybetu!

Kotia postukał się w głowę.

– Naprawdę zwariowałeś. Chodźmy na dół, bo jeszcze trochę i twoja wizyta w Tybecie będzie pierwszą i ostatnią.

Opierając się na nim, pokuśtykałem w dół. Kotia sapał i stękał, jakby nie miał sił funkcyjnego. Ale z niego aktor.

I wtedy nagle zrozumiałem, że już nie czuję do niego ani urazy, ani złości. Jakby nigdy nie próbował mnie zabić. Jakby nie był odpowiedzialny za to wszystko, co działo się ze mną i wokół mnie.

No bo czy tak naprawdę był za to odpowiedzialny?

Skąd mogę wiedzieć, kim – lub czym – jest kurator? Co może, a czego nie? Jakie smycze go ograniczają?

– Musimy poważnie pogadać, Kotia – oznajmiłem.

– Musimy – przyznał Kotia. – Czy ja mówię, że nie?

– Powinienem ci tak przywalić, że doleciałbyś z Tybetu aż do Pekinu – powiedziałem rozmarzonym głosem i poczułem, że Kotia drgnął. – Co, boisz się?

– Trochę – przyznał Kotia. – Czemuś się na Polaków tak nie rzucił, jak na mnie wtedy w samochodzie?

– A tak jakoś… żeby nie napinać stosunków międzynarodowych. Żeby nie doszło do jakiegoś konfliktu. Żeby się nie obrazili. Kotia prychnął.

– O, przepraszam. Gdybym wiedział, zostawiłbym cię na tej drodze. No, trzymajże się!

Pośliznąłem się na oblodzonym schodku i omal nie spadłem, Kotia utrzymał mnie z trudem. A potem stanął i zapytał ze smutkiem:

– No i gdzie oni są? Znowu kręcą swoje kółka? Przecież zapowiedziałem, że jeden ma zawsze pilnować altanki!

– Jacy oni? Jakie kółka? – zapytałem.

Jakby w odpowiedzi na moje pytanie drzwi największego budynku stanęły otworem i, niczym dojrzałe pomarańcze, wysypali się z nich przysadziści ludzie w luźnych szatach.

– A mówiłeś, że to nie klasztor! – powiedziałem z wyrzutem.

– Powiedziałem, że nie do końca – poprawił mnie Kotia. – Przecież muszą coś robić. Widzisz, ja jestem dla nich jakby…

– Buddą? – spytałem zaciekawiony.

– Nie. Ale człowiekiem świątobliwym, który maksymalnie zbliżył się do niego – odparł z dumą Kotia.

– Ach, świątobliwym… „Dziewczynka i jej pies” – powiedziałem półgłosem.

– Co?

– Nie, nic. Świątobliwy to świątobliwy. „Ósmoklasistka i nauczyciel wuefu”.

Tym razem Kotia usłyszał i ku mojemu zdumieniu stropił się.

Tymczasem podeszli do nas mnisi, połyskując ogolonymi głowami; pomarańczowe szaty jakby się żarzyły w wieczornym mroku.

– Tak, tak. – Kotia pomachał im ręką, zawołał coś, oni odpowiedzieli i kilku mnichów zawróciło do klasztoru. – Posłałem kilku najbystrzejszych, żeby przygotowali nam kąpiel – wyjaśnił mi. – Ty jak chcesz, ale ja przemarzłem.


* * *

Mniej więcej pół godziny później siedziałem po szyję w gorącej wodzie, wypełniającej wysoką drewnianą balię, i piłem wrzący napój z glinianego naczynia, który Kotia nazwał tybetańską herbatą. Brunatnozielona oleista ciecz przypominała z wyglądu bardziej kisiel, ale w smaku… Hm, mocna herbata, do której dodano tłuszcz i sól, a potem wszystko razem skrupulatnie zmieszano. Jestem pewien, że w domu nie przełknąłbym ani kropli. Nawet z ciekawości. Nawet w modnej restauracji.

A tutaj piłem. I nawet mi smakowało.

Obok mojej balii stała jeszcze jedna, w której moczył się Kotia z takim samym naczyniem w ręku. Herbatę pił, cmokając i wydając okrzyki zachwytu, co wydało mi się nieco przesadzone.

Pomieszczenie, w którym urządzono nam kąpiel, było niewielkie, z niskim okopconym sufitem. Wszystko było tu ciemne – pociemniałe od czasu, dymu, brudu, a podłoga była chyba udeptaną ziemią, posypaną z wierzchu jakimiś suchymi ziołami. Jedynym anachronizmem były wesolutkie gumowe różowe dywaniki, z rybkami i kaczuszkami, leżące na podłodze przy naszych baliach. I niesamowity agregat „made in China”, będący jednocześnie lampą, małym czarno-białym telewizorem, radiem i czymś jeszcze. Lampa świeciła, telewizor działał, choć w tej chwili pokazywał jedynie zakłócenia, a radio trzeszczało, od czasu do czasu wystękując pojedyncze sylaby:

– Sin… baj… sim… ic… ka… ec…

Jednym słowem, Chiny.

Weszli Dawa i Mimar – owi „bystrzy” mnisi, którzy przygotowali nam kąpiel. Każdy przyniósł wiadro gorącej wody, które powoli wlał do balii. Potem Mimar (a może to był Dawa?) wyjął szary woreczek, rozwiązał go i wsypał do wody jakieś suszone zioła.

– Co to? – spytałem podejrzliwie Kotię.

– Starożytna medycyna tybetańska. No co tak patrzysz? Nie wiem! Jakieś zioła. Aromatyczne albo lecznicze

– A jak mam na ciebie patrzeć? – Wzruszyłem ramionami. Mnisi tymczasem wyszli, przez cały czas obojętni i milczący. – Okłamywałeś mnie, odkąd cię znam. Udawałeś zwykłego człowieka! Potem próbowałeś mnie zabić! Możesz to jakoś wytłumaczyć?

– Mogę – odparł poważnie Kotia. I po chwili milczenia dodał: – Pytaj, a ja odpowiem.

Łatwo powiedzieć – pytaj! Nagromadziło mi się tyle pytań, że nie wiedziałem, od czego zacząć. Kotia czekał cierpliwie, mięknąc w balii.

– Ile masz lat? – spytałem w końcu.

– Aleś się uczepił – mruknął zaskoczony Kotia. – Przecież już mówiłem: więcej, niż wyglądam.

– To pamiętam. A konkretnie?

Kotia wciągnął ze świstem powietrze, odchylił głowę tak, że uderzył karkiem o brzeg balii, i powiedział ponuro:

– Czterdzieści dziewięć.

Od razu mu uwierzyłem.

– Aha, dwie wojny światowe i rewolucja. – wytknąłem mu złośliwie. – Kuratorze, jesteś zaledwie ćwierć wieku starszy ode mnie! I po co było kłamać?

– Kurator powinien być stary – odparł Kotia. – Sędziwy, mądry, doświadczony. A ja zostałem kuratorem zaledwie dwadzieścia trzy lata temu. Kto by mnie szanował?

– A jak zostałeś kuratorem? – zapytałem już zaczynając się domyślać, co i jak.

Kotia westchnął. Zdjął okulary, opłukał je w gorącej wodzie i powiesił na krawędzi balii.

– No? – zachęciłem go.

– Ja… wykasowali mnie. Był taki jeden akuszer, z Arkanu, teraz pracuje w innym świecie, nie u nas. Zostałem funkcyjnym… tylko się nie śmiej… funkcyjnym-muzykiem.

– Że co?

– Muzykiem.

– Skrzypkiem? – spytałem ironicznie.

– Saksofonistą.

Milczałem, nie wiedząc co powiedzieć. A Kotia z rozmarzeniem dodał:

– Gdybyś słyszał, jak grałem! Miałam rzadki saksofon, basowy…

– Stradivarius?

– Jak się będziesz śmiał, to nic nie powiem.

Uniosłem ręce w pojednawczym geście.

– Przepraszam, tak mi się samo wyrwało. Nie wiedziałem, że saksofony mogą być różne.

– Jest siedem rodzajów. Najbardziej popularne to altowe i tenorowe… Saksofon basowy to rzadkość, a ja właśnie na takim grałem.

– A co się na nim gra?

– Cóż, jest różna muzyka dla saksofonów – odparł Kotia. – Ale głównie improwizowałem. Grałem… w restauracji.

– Jazz, muzyka dla grubych – wymruczałem.

– Tak. – Kotia prychnął. – Jeszcze nie zrozumiałeś, że wszyscy jesteśmy służącymi? Właściciel hotelu, właściciel restauracji, celnik na skrzyżowaniu światów… ja też. Studiowałem dziennikarstwo, marzyłem, żeby pracować w „Komsomołce” – i nagle stałem się nikim. Dwa dni włóczyłem się po ulicach, dobrze chociaż, że było lato. A potem do mnie zadzwonili. Wtedy jeszcze nie było komórek, to były czasy Związku Radzieckiego, po śmierci Breżniewa u władzy był Andropow. Wiesz, kto to taki Andropow? Zresztą, skąd miałbyś wiedzieć. Był szefem KGB i od razu zaczął przeprowadzać w kraju czystkę. Wsadzano różnych łapówkarzy, zwalniali tych, którzy w czasie pracy załatwiali sprawy prywatne. Na przykład, otaczali sklep czy kino i sprawdzali, czy człowiek ma wolne, czy powinien być w pracy.

– Mam niejakie pojęcie o Związku Radzieckim i Andropowie – odparłem. – No i co, źle robili? Czy korupcja to coś dobrego? No, a gdyby tak u nas w czasie pracy ktoś poszedł do kina… Zresztą, jakie tam kino. Gdyby chciał się po tyłku podrapać, to Andriej Isaakowicz zaraz by go zwolnił!

Kotia zakrztusił się i przez jakiś czas patrzył na mnie w zadumie, w końcu powiedział:

– Cóż, w pewnej mierze, oczywiście. Zresztą, nieważne. Jednym słowem, byłem pewien, że stałem się ofiarą KGB. Że chcą mnie doprowadzić do szaleństwa albo po prostu prześladują.

Chciałem zapytać, z jakiej niby racji KGB miałoby prześladować studenta, ale przestraszyłem się, że Kotia znów zacznie snuć nieinteresujące mnie wspomnienia, i nic nie powiedziałem.

– Przechodziłem obok budki telefonicznej – opowiadał dalej Kotia – gdy nagle zadzwonił w niej telefon – taki stary, żelazny… wrzucało się do niego dwie kopiejki. Wiadomo było, że nie ma numeru i że nie da się na niego zadzwonić. Wszyscy wiedzieliśmy, że na Zachodzie można zadzwonić do budki telefonicznej, często było to widać na filmach, a u nas nie. A jednak telefon zadzwonił. A ja podszedłem i podniosłem słuchawkę. – Kotia zamilkł.

– Podali ci adres, pod który masz się stawić? – zapytałem.

– Tak. Odnalazłem ten dziwny domek – taki mały, piętrowy, z czerwonej cegły, z dachem krytym blachą. Był wciśnięty między dwa wieżowce, wyobrażasz sobie? Wtedy u nas budowali inaczej, nie oszczędzali starych domów, zburzyliby go.

– Teraz też by zburzyli – zauważyłem. – Ziemia jest droga.

– Na parterterze był sklep z instrumentami muzycznymi – mówił dalej Kotia. – Pochodziłem, pooglądałem i wybrałem sobie saksofon. Sam nie wiedziałem, dlaczego akurat saksofon, po prostu nagle zrozumiałem, że to moje… – Kotia się zaśmiał. – Wszedłem na piętro, tam był straszny bajzel, powybijane szyby, tynk na podłodze, jakiś rozwalający się tapczan. Usiadłem na nim i zacząłem grać. Nigdy nie miałem słuchu muzycznego; kiedy byłem mały, mama zaprowadziła mnie do znajomych muzyków i ci od razu jej powiedzieli: nie ma sensu męczyć dziecka i instrumentu. A tu usiadłem i zacząłem grać. Głodny, zdezorientowany, siedziałem i grałem. Trzy godziny później przyszedł do mnie akuszer.

Nie przerywałem mu już. Słuchałem opowieści o tym, jak Kotia zaczął występować w zwykłych knajpach oraz restauracjach i klubach, których właścicielami byli funkcyjni. Grał dla funkcyjnych i dla ludzi, którzy korzystają z naszych usług. Trwało to pół roku, a potem Kotia poznał kuratora.

– Miał na imię Friedrich i chyba był Austriakiem. W sumie sympatyczny facet… Nie przyjaźniliśmy się, ale zawsze to przyjemnie, gdy ktoś cię ceni… nawet za niezasłużony talent. Zwykle przychodził z dziewczyną o imieniu Lora. Zwyczajna dziewczyna, nie funkcyjna… Piękna. Bardzo piękna…

– Zabiłeś go – powiedziałem.

– Tak.

– Z powodu dziewczyny?

– Tak.

– Dlaczego?

– Dlatego że najpierw to on zabił ją. Gdy się dowiedział, że go zdradziła… ze mną. Dopiero później dowiedziałem się, że to nie był jej pierwszy romans, że mnie również nie traktowała poważnie. Friedrichowi chyba znudziły się te ciągłe zdrady, na przemian z histeriami. Zabił ją. Wyglądało to jak scena ze starego filmu: zepchnął ją ze skały na moich oczach. A potem bardzo spokojnie powiedział, żebym więcej nie ulegał takim pokusom. Że jest poważnym człowiekiem i nie podoba mu się bycie rogaczem. Bardzo lekko potraktował tę sytuację. A ja nie. Ja się nakręciłem, podobne jak ty, gdy zginęła Nastia. Rzuciłem się na Friedricha, choć widziałem, że nie zdołam mu nic zrobić. Ale nagle… coś się stało… po prostu go udusiłem, przycisnąłem do ziemi i udusiłem. Długo walczył, próbował się wyrwać… I w ten sposób zostałem kuratorem. Przyszli do mnie ci z Arkanu i oznajmili, że skoro zlikwidowałem kuratora, to teraz muszę przejąć jego obowiązki. Zgodziłem się. Szczerze powiedziawszy, byłem przerażony.

– I często kurator musi… – Nie dokończyłem.

– Nigdy więcej nikogo nie zabiłem. – Kotia pokręcił głową. – Nigdy. To… to zadanie policjantów albo akuszerów. Kurator… sam nie musi. Zbyt wysokie stanowisko. A gdy z tobą się to stało… gdy ta idiotka Iwanowa zabiła Nastię, a ty zamordowałeś Iwanową… Spanikowałem. Pomyślałem, że wszystko się powtarza, że zostaniesz kuratorem zamiast mnie. I spróbowałem. Przepraszam. Więcej nie będę.

Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu – dwóch nagich przygłupów w beczkach z wystygłą wodą. W końcu powiedziałem:

– Jasne. A powiedz mi coś takiego, Kotia… Czy ja faktycznie staję się kuratorem?

– Nie wiem. Ale na pewno zdobyłeś jakieś zdolności, skoro udało ci się rozprawić z akuszerką. A ja… a ja swoje tracę. – W jego głosie zadźwięczała nutka paniki.

– Podaruję ci saksofon – powiedziałem. – Będziesz znów grał do kotleta. A w nocy będziesz pisał skandaliczną powieść Nauczycielka śpiewu. Jesteś w idealnym wieku do oddawania się erotycznym fantazjom.

– Już ja mu się oddam – dobiegło od drzwi. – Tak mu się oddam… Cześć, Kirył.

Odwróciłem się i wstrząśnięty ujrzałem Illan. No tak, przecież byli razem. I logiczne było założenie, że nadal są razem.

– Przepraszam, że przeszkodziłam. – Illan uśmiechnęła się i położyła na ławie przy drzwiach stertę szarawych ręczników. – Ale jakoś tak niezręcznie się przyłączyć, a chciałoby się posłuchać.

– Zaraz przyjdziemy – powiedział Kotia.

Zdaje się, że jego status kuratora, którego Illan zapewne od dawna była świadoma, niewiele zmienił w ich stosunkach.

– No to szybko, chłopaki. Ja też mam pytania. – Illan popatrzyła na mnie i w jej oczach pojawił się ból. – Kiryle… moje kondolencje.

Skinąłem głową i odparłem:

– I moje… również.

Загрузка...