Każdy naród ma takie tradycje, których już nie kultywuje, a które stały się idealnym towarem eksportowym. Można nawet powiedzieć, że im tradycja lepsza i bardziej egzotyczna, tym mniejsze ma szanse przetrwania we własnej ojczyźnie; coś podobnego dzieje się również z ludźmi.
Większość Szkotów płci męskiej nosi spodnie, ale rzadko który turysta wyjeżdża z opiewanego przez Burnsa kraju wrzosu i jęczmienia bez kraciastego kiltu. Większość Francuzów nie może patrzeć bez wzdrygania się na ostrygi i żabie udka, którymi dławią się spragnieni egzotyki turyści. Nawet Japończycy, zamiast podziwiać kwitnące wiśnie na zboczach Fudżijamy, studiować chwyty karate przed obiadem złożonym z sushi i sake, wolą zjeść hamburgera i popić go piwem, oglądając amerykański wideoklip.
W tej bytowej globalizacji Rosja znajduje się w ścisłej czołówce. Dobrze chociaż, że wrócił kwas, wypierając wszelkiego rodzaju cole, coraz rzadziej żartuje się z walonek, niezastąpionych podczas rosyjskiej zimy. Nawet sarafany, kartuzy i koszule bez kołnierzyka dzięki staraniom projektantów mody wracają w nowej postaci.
Ale już samowar nieodwracalnie zmienił się w pamiątkę dla turystów. Odszedł wraz z dużymi rodzinami, które zbierały się przy jednym stole podczas wspólnej kolacji, niespiesznej, bez włączonego telewizora i odgrzewanych w mikrofalówce półproduktów. Przez jakiś czas utrzymywał się jeszcze jako ozdoba świątecznego stołu, pyzaty, niklowany albo pomalowany „na chochłomę”. Wyjmowano go z okazji urodzin, Nowego Roku i 1. Maja, ale mimo wszystko wyjmowano – i najsmaczniejszą herbatą dzieciństwa była ta nalana z samowara.
A potem różne plastikowe czajniki ostatecznie wyparły samowary. Łatwiej przynieść z kuchni czajnik i postawić przed gośćmi pudełko z torebkami herbaty ekspresowej, niż dźwigać wielki samowar i parzyć herbatę wedle wszelkich zasad – czekając na „perłowe nici” we wrzątku, nalewając wrzątek do czajniczka, „żeniąc” esencję. Już nawet nie pamiętałam, kiedy ostatni raz siedziałem przy stole, na którym stał samowar. Nawet Wasylisa poprzednim razem gotowała wodę w czajniku.
Dzisiaj na stole stał samowar. Wielki, ośmio-, może dziesięciolitrowy, i zdaje się, że często używany.
– Ale piękny – wymamrotałem.
Było widać, że Wasylisa celebruje picie herbaty: plasterki cytryny na spodeczku, śmietana, cukier – biały z buraków cukrowych i brązowy z trzciny, pierniczki, ciasto, wafle, cukierki.
– Czekam na gości – odparła Wasylisa nieco speszona.
– Z Nirwany?
– Tak. – Wasylisa skinęła głową w stronę okna, za którym świeciło słońce i zieleniły się liście na drzewach. – Umówiłam się z miejscowymi, raz w tygodniu przyprowadzają do mnie dzieci. Pijemy razem herbatę, a potem ja je uczę. Szkoły im nie zastąpię, ale zawsze.
Nirwana była tym światem, w którym się poznaliśmy – moja wieża i jej kuźnia stały blisko siebie. Piękny, zachwycający świat o łagodnym klimacie i całkowitym braku fauny – miejscowa flora wydzielała środek psychomimetyczny o swoistych właściwościach. Wdychanie powietrza w Nirwanie powodowało niesamowitą intensywność doznań oraz całkowite zagłuszenie woli. Człowiek mógł umierać z pragnienia dwa metry od strumienia, nie będąc w stanie pokonać tych dwóch metrów i nie czując męczarni. Prawie jak ten leniwy kot z dowcipu, który darł się przez pół godziny, nadeptując sobie… no… powiedzmy, na ogon.
Rzecz jasna, funkcyjnym zatrute powietrze Nirwany nie szkodziło, ale nie czuli szczególnej potrzeby posiadania kolejnego świata-kurortu. Dlatego też Nirwany zaczęto używać w charakterze zesłania dla tych, którzy w jakiś sposób zagrażali funkcyjnym. Humanitarne – i jakże bezpieczne. Po okresie adaptacji ludzie potrafili się sami obsłużyć, niektórzy mogli nawet łowić ryby czy hodować kury. O dziwo, czasem nawet rodziły się tam dzieci; staruszek Freud na pewno by się ucieszył.
Ktoś niewtajemniczony mógłby wziąć osiedle zesłańców za sanatorium dla imbecylów – tak byli leniwi, nieruchawi, rozluźnieni. Jednak cały koszmar tej sytuacji polegał na tym, że z ich rozumem było wszystko w porządku, brakowało im tylko woli.
– Czego ich uczysz? – zapytałem. – Czytania, pisania?
Wasylisa pokręciła głową.
– To nie ma sensu. Nawet jeśli się nauczą, to i tak nie czytają; brak motywacji.
– Jesteś pewna, że te opary nie przenikają do naszego świata? – zapytałem, nalewając sobie herbaty. Wasylisa się uśmiechnęła.
– No cóż… uczę ich myć zęby i ręce, zdejmować spodnie przed załatwieniem potrzeby, opatrywać skaleczenia, zmywać naczynia.
– Wiesz, wydaje mi się, że nie w tym rzecz – powiedziałem. – Przecież nie są debilami. Tu chodzi o motywację, o wolę. Może skonsultuj się z jakimś psychologiem, może on coś doradzi? Może należałoby uczyć ich nie mycia rąk, lecz osiągania celów, stawiania sobie jakichś celów. Bez tego wszystko na próżno.
– Zastanowię się. – Wasylisa spojrzała na mnie z zaciekawieniem. – Brawo, Kiryle. Z boku zawsze lepiej widać. Ale powiedz, co się z tobą działo? Jak doszło do starcia z Natalią?
Nie wahałem się – głupio byłoby kłamać jedynemu człowiekowi, który może ci pomóc. Opowiedziałem o wszystkim.
Piliśmy herbatę, Wasylisa co chwila podgrzewała samowar i pilnowała, żeby filiżanki nie były puste. Widocznie ceremonia picia herbaty była dla niej równie ważna jak dla Anglików z epoki wiktoriańskiej.
Opowiedziałem jej rozmowę z Illan – opozycjonistką, która była niegdyś lekarzem-funkcyjnym. O jej przyjaciółce Nastii, o ich zabawach w ruch oporu… O Natalii Iwanowej, która nie pochwalała takich zabaw. O Kostii, który okazał się kuratorem naszej Ziemi. O Ziemi-jeden, Arkanie. O tym, jak omal nie zostałem zabity. I o tym, jak ja zacząłem zabijać.
– Jesteśmy poligonem Arkanowców – powiedziałem. – Oni umieją przemieniać zwykłych ludzi w funkcyjnych.
– Po co? – spytała z zaciekawieniem Wasylisa.
– To ich metoda sterowania światami. W jakiś sposób wyliczają, jak osiągnąć zamierzone efekty. No, jak w książkach fantastycznych – czy można byłoby uniknąć drugiej wojny światowej, gdyby zamordowano Hitlera w okresie niemowlęctwa i czy byłoby to humanitarne? Usunęli z życia jednego człowieka, przemienili go w funkcyjnego i świat się zmienił. Wystarczy zmienić los jednego człowieka, żeby cały świat poszedł inną drogą.
– Na zajęciach filozofii uczyli nas, że od jednego człowieka nic nie zależy. – Wasylisa się uśmiechnęła. – Tak głosił marksizm-leninizm. Ale ty nawet nie znasz takiego przedmiotu, Kirył.
– Nie wierzyłbym za bardzo marksizmowi-leninizmowi – odparłem urażony. – Zwłaszcza po rozpadzie ZSRR.
Wasylisa zaśmiała się i odgryzła z apetytem połowę tulskiego pierniczka.
– Ja również nie wierzę! Jeden człowiek wpływa na losy całego świata? Ależ proszę bardzo! Ale cała reszta to już, wybacz, bzdury…
– Dlaczego? – obruszyłem się.
– Jeśli ci twoi Arkanowcy…
– Nie moi!
– Jeśli ci Arkanowcy bez trudu przewidują losy światów, jeśli wystarczy usunąć jednego człowieka i świat się zmienia, to po co im planety-poligony? Laboratoria i eksperymenty są potrzebne wtedy, gdy nie sposób czegoś wyliczyć. Wychodziłoby na to, że Arkanowcy wszystko przewidzieli na całe dziesięciolecia naprzód. Jak zrobić świat bez techniki i jak zrobić świat z techniką. Tu będzie religia, tam nauka, tutaj chiromancja, a z boku kokardka. Dobrze! Ale wtedy nie potrzebowaliby żadnych eksperymentów! Rozłożyłem ręce.
– Wasyliso… Mówię tylko to, co wiem.
– Wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane. – Pokręciła z uporem głową. – Znacznie bardziej, Kiryle.
– Zgadzam się. Jest jeszcze coś. Myślę, że Arkan wcale nie jest głównym światem. Powiedz, czy numerując kolejne światy, ponumerowałabyś również swój, główny świat? Jak byś go nazwała? Jak nazwałabyś świat, o którym inni nie powinni nawet wiedzieć? Ziemia-jeden?
– W ogóle bym go nie nazywała. Swój to swój, nie potrzebuje numerków. Zwłaszcza jeśli ma pozostać tajemnicą.
– No właśnie! A oni nazywają siebie Ziemia-jeden! Czyli musi być jeszcze jeden świat, Ziemia-zero! To tam mieszkają główni władcy marionetek, a mieszkańcy Arkanu to tylko wykonawcy!
Ku mojemu rozczarowaniu, Wasylisa przyjęła to genialne odkrycie z dystansem.
– No i co z tego? Niechby nawet istniał świat Minus Jeden! To niczego nie zmienia. Rzecz w tym, po co? Komu to potrzebne: kilkanaście planet, na których żyją różne społeczności? Eksperymenty polegające na tworzeniu różnych społeczeństw? Od razu poznać humanistę. – Wasylisa złagodziła swoje słowa uśmiechem, ale ja i tak nie miałem nic do przebicia.
– Nie jestem humanistą – wymamrotałem.
– A kim?
– A nikim. Subiektem w sklepiku z komputerami. – Wstałem i przeszedłem się po pokoju. – Wasyliso, wszystko jedno! Tak czy inaczej, Arkan pełni rolę nadzorcy nad wszystkimi światami. A komu i po co to potrzebne…? To dopiero pytanie.
– A ja zastanawiałam się nad czymś innym – odparła Wasylisa. – Komu zależało na tym, żeby zrobić ze mnie funkcyjnego? Jaki ze mnie celnik? Przecież drzwi, które otworzyłam, nie są nikomu potrzebne… Mówisz, że wyciągają nas ze świata i świat się zmienia. Nie wierzę! Jeśli tak, to niech wyciągną Putina, wtedy się zmieni! Albo papieża! Albo Pielewina. Johny Deppa. Eltona Johna czy Dimę Bilana. Od nich faktycznie coś zależy. Ale ode mnie? Od ciebie? Bez urazy.
– Ze mnie wyszedł całkiem niezły celnik – mruknąłem z niespodziewaną dumą. – Otworzyły się bardzo dobre drzwi. Ale wydaje mi się, że nikt się tego nie spodziewał.
– Czyli nie po to usuwali nas z życia, żeby świat się zmienił – stwierdziła Wasylisa. – Tu chodzi o coś innego. I właśnie nad tym będziesz się musiał zastanowić.
– Ja? – Usiadłem na parapecie; za moimi plecami bębniły w szyby ciężkie krople deszczu.
– A kto? – odparła spokojnie Wasylisa, odwracając się do mnie. – Może nie pamiętasz, ale ja jestem do tego budynku przywiązana smyczą. Osiem kilometrów siedemset czternaście metrów, policzyłam sobie w wolnej chwili. Jeśli przekroczę tę odległość, moja funkcja padnie i stanę się zwykłym człowiekiem. Tylko że o mnie nikt sobie nie przypomni, Kiryle. Zostanę bezdomną, będę spać w liniach ciepłociągu, nauczę się pić wodę kolońską.
– O mnie sobie przypomnieli – przerwałem jej. – I rodzice, i przyjaciele.
– Z tobą w ogóle dzieją się dziwne rzeczy – stwierdziła Wasylisa. – Jak zdołałeś pokonać akuszerkę? I tego kuratora?
– Nie wiem. – Odruchowo zerknąłem na swoją dłoń, co Wasylisa skomentowała ironicznie:
– Nie wierzę w pierścienie władzy, sama je kułam, gdy film był jeszcze w modzie. Tu chodzi nie o pierścień, tylko o ciebie.
– Od czego powinienem zacząć, Wasyliso? – zapytałem. – Pomóż mi.
– Dlaczego ja?
– Nie mam już przyjaciół-funkcyjnych.
– Przyjaciół – prychnęła Wasylisa.
Nie skomentowałem.
– Wychodzi na to, że powinieneś dostać się do Arkanu i tam szukać rozwiązania zagadki. Tylko że tam nie ma drzwi.
– Muszą być, po prostu trzymają to w tajemnicy. Przecież ktoś przerzucił policjantów z Arkanu do Orła! – Zeskoczyłem na podłogę i spojrzałem w okno, to, które zapamiętałem z poprzedniej wizyty.
– Pociągiem nie przyjechali na pewno – stwierdziła Wasylisa.
– Myślę, że pociągiem jechali z Orła do Charkowa – oznajmiłem, patrząc na cichą jesienną uliczkę.
Deszcz za oknem lał teraz na całego i mocno zbudowani mężczyźni w jednakowych ubraniach wyjęli czarne parasole, też jednakowe. Stali półkolem przy wieży i w milczeniu patrzyli w okno.
Prosto na mnie.
Cofnąłem się od okna i powoli odszedłem w bok.
To samo baczne spojrzenie. Żaden się nie poruszył i nie mrugnął.
– Oni mnie widzą? – zapytałem.
– Nie – odparła Wasylisa, podchodząc. – Szyba jest jednostronnie przezroczysta.
– Wszystko jedno. I tak wiedzą, że tu jestem.
– Albo podejrzewają. Skoro szukali cię w pociągu, to wiedzą, dokąd jechałeś. Dużo masz znajomych w Charkowie?
– Tylko ciebie.
Wasylisa jeszcze raz wyjrzała przez okno i sposępniała:
– Czekają na kogoś.
– Na policjanta? – zasugerowałem.
Wasylisa nie odpowiedziała na to retoryczne pytanie. Obrzuciła wzrokiem pokój i spytała:
– Nirwana czy Janus?
– Janus? – Nie rozumiałem.
– Ziemia-czternaście. Zimą mróz, w lecie żar. Nie ma tam ludzi.
Zrozumiałem. Nie należało liczyć, że Wasylisa odmówi wpuszczenia policjanta, gdy ten wcześniej czy później przyjdzie. Zresztą, nawet bym jej o to nie prosił; potem przyszłaby nowa akuszerka i po prostu zniszczyłaby funkcję Wasylisy; małe, nikomu niepotrzebne cło pomiędzy Ziemią, Nirwaną i Janusem.
– Bardzo nie chciałbym wybierać Janusa – powiedziałem. – Kiepsko się rymuje. Wasyliso, mogłabyś ukryć mnie w Nirwanie?
Wasylisa spojrzała w okno, za którym było lato.
– Od razu stracisz przytomność – oznajmiła. – Przecież nie jesteś już funkcyjnym. Mogę poprosić miejscowych, żeby ukryli cię w wiosce, nauczyli się już dbać o nowicjuszy. Ale jeśli policjant zechce sprawdzić…
– Zechce na pewno. – Skinąłem głową, przypominając sobie, jak policjant z miasta Kimgim ścigał Illan w Skansenie, gdy Illan udało się wtedy uciec.
Ale Nirwana to zupełnie co innego. Tam nawet nie będą musieli mnie ścigać – wezmą mnie na mięciutko, ze śliną cieknącą z ust i szczęśliwym uśmiechem idioty.
– Gdzie mogę ukryć się w Janusie?
– Zaraz.
Wasylisa podeszła do przysadzistego bufetu, wysunęła szufladę. Patrzyłem, jak przerzuca instrukcje od mikrofalówki i lodówki, książeczki opłat (czyżby nawet funkcyjni musieli płacić za elektryczność?), w końcu w jej rękach pojawiła się dobrze mi znana księga w skórzanej oprawie – podręcznik celnika – ze srebrnym napisem JANUS na okładce. Bardzo użyteczna księga. Jedyne, co było w niej dziwnego, to grubość – wyglądała tak, jakby się składała z samych okładek.
I chyba tak właśnie było: z Ziemi do Janusa można było wnosić wszystko, co się tylko chciało, z Janusa na Ziemię również. Lista praw celnych Ziemi-czternaście była niewiarygodnie krótka i prosta.
Ale Wasylisę interesowało w tej chwili coś innego – wyjęła z książki pomiętą kartkę i podała mi.
– Proszę. Szkoda tylko, że kompas tam nie działa…
Kartka wyglądała na narysowaną odręcznie mapę, prymitywną, ale zrozumiałą. W rogu kwadracik przy wijącej się wstążce – domek Wasylisy nad rzeką. Kilka pagórków pośrodku, pewnie wzgórza, choć bardziej wyglądało to na liczne piersi, rysowane przez wyposzczonego studenta; w przeciwległym rogu mapy widniała wieża, którą można by uznać za próbę przedstawienia męskich genitaliów w otoczeniu wielkich piersi.
– Daleko? – Wskazałem palcem wieżę.
– Dwadzieścia dwa kilometry. – Wasylisa popatrzyła na mnie z powagą. – Jak sam rozumiesz, nigdy tam nie dotarłam.
– Czyja to wieża?
– Nie wiem.
– A skąd masz tę mapę?
Wasylisa zawahała się, a potem powiedziała:
– Ja… kiedyś… tak się złożyło, że pomogłam jednemu człowiekowi wyrwać się z Nirwany. Strasznie mu zależało. Nie mogłam wpuścić go od razu na naszą Ziemię, wyśledziliby go. Na Janusie była wtedy wiosna, jedyna przyzwoita pora roku. Latem są tam mordercze upały, jesienią ulewne deszcze, w zimie śnieg. Wyszedł do Janusa, a potem przysłał mi list, z naszej Ziemi. Miał szczęście, dotarł do wieży i wrócił na Ziemię już przez nią.
– Można polegać na tej mapie? – spytałem.
– Tak. – Zabrzmiało to twardo, ale nieszczególnie pocieszająco.
Patrzyłem w okno, to wychodzące na świat nazwany na cześć niezbyt sympatycznego boga, w dodatku nieładnie się rymującego.
Za oknem była szara, mętna zamieć.
– Tam jest teraz noc?
– Dzień – odparła po chwili wahania Wasylisa.
– I naprawdę myślisz, że dojdę?
Wasylisa podeszła do okna, przytuliła twarz do szyby. Nie od razu zrozumiałem, że za oknem, w obcym świecie, wisi termometr – zwykły spirytusowy termometr krajowej produkcji, szklana rurka z dwoma plastikowymi uchwytami na końcach.
– Minus dziesięć – powiedziała Wasylisa. – Prawdziwe mrozy się jeszcze nie zaczęły. Masz szansę.
– Dwadzieścia kilometrów?
– Dwadzieścia dwa. Ale zdaje się, że nie utraciłeś wszystkich zdolności funkcyjnego. Może ci to pomoże?
– Mam kurtkę podszytą wiatrem.
– I buty na cienkiej podeszwie – przytaknęła Wasylisa bez uśmiechu. – Decyduj. Jeśli pójdziesz, dam ci, co mogę.
– A jeśli nie? Wasylisa rozłożyła ręce i po chwili wahania powiedziała:
– Nie będę walczyć z policjantem. Zabije mnie… a ja odpowiadam za całe osiedle. Idź, Kirył. Na pewno po ciebie przyjdą.
Jeszcze raz wyjrzałem przez okno na Charków, taki gościnny, jeszcze niezaśnieżony. Z plakatu reklamowego po drugiej stronie ulicy uśmiechało się trzech facetów, najwyraźniej zachęcających do kupowania czegoś. Wiatr i deszcz podniszczyły plakat, twarz jednego z mężczyzn rozpłynęła się, drugi miał niezadowoloną minę, a trzeci mimo kataklizmów pogodowych tchnął optymizmem.
Wybór miałem niewielki i ci plakatowi mężczyźni nieźle go oddawali. Jak z tym przydrożnym kamieniem: pójdę do Nirwany – zostanę debilem; zostanę na Ziemi – zginę. Jedyną szansę miałem tylko na Janusie.
Ale dwadzieścia dwa kilometry!
– Mam narty – odezwała się Wasylisa. – Dobre, szerokie, myśliwskie. Och! Nie, nie mam. Złamałam jedną i nie kupiłam nowych, bo i po co jeździć? I tak nigdy nie ma tam głębokiego śniegu, wszystko zwiewa wiatr. Dasz sobie radę bez nart?
Nie powiedziałem, że ostatni raz jeździłem na nartach w piątej klasie, bo potem stanęło na przeszkodzie globalne ocieplenie. A może nowy nauczyciel wuefu nie lubił narciarstwa?
– Daj te ciepłe ubrania – poprosiłem.
Zimowe ubrania – prawdziwe zimowe ubrania, a nie twory modnych projektantów, nadające się jedynie do przechadzek po wybiegu dla modelek – mogą nosić zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Jak mówią wspomniani projektanci, uśmiechając się manierycznie: „Unisex”. Jeśli się nie przejmować guzikami zapinającymi się na inną stronę, to mężczyzna spokojnie może włożyć damski kożuch. Grunt, żeby kobieta była prawidłowa, jak z wiersza Niekrasowa, co to „i do konia, i do izby”.
Na szczęście, czasy Niekrasowa dawno minęły i czekał na mnie nie kożuch, lecz współczesna alaska znanej amerykańskiej firmy. Czysta syntetyka, w której człowiekowi niestraszna nawet Syberia: stworzona na zasadzie termosu, wielowarstwowa, wchłaniająca pot, nieprzepuszczająca mrozu i wiatru. Ze szpanerskim termometrem na podszewce i jeszcze bardziej szpanerskim na klapie kieszeni na piersi. Żeby można było zobaczyć, jak zimno jest na zewnątrz i jak ciepło w środku.
Na szczęście buty również były na mnie dobre. Za ciasne buty to zimą największe niebezpieczeństwo, ale te, które przyniosła Wasylisa, choć przypominały damskie, miały rozmiar 43. Wyraziłem wątpliwość, czy w tych sztucznych butach będzie mi ciepło, ale Wasylisa zapewniła, że sprawdziła je na niejednym mrozie.
Za to futrzana czapka była za mała. Wasylisa, bynajmniej niespeszona, podała mi wełnianą czapkę, która budziła w pamięci niejasne wspomnienia zabaw na świeżym powietrzu, bitwę na śnieżki i lepienie bałwanów. Chyba takie czapki nazywaliśmy „kogucikami”. Zresztą, kurtka miała porządny kaptur, więc niepoważny, cienki „kogucik” właściwie nie był mi potrzebny.
– Mam nadzieję, że masz rękawiczki? – zapytałem.
– Weź moje rękawice. – Wasylisa podała mi twór ze skóry i futra, podniszczone i przepalone na wierzchu iskrami. – Ręce będziesz miał do niczego, ale za to ciepło.
– Ubierasz mnie, jak Mała Rozbójniczka Gerdę na poszukiwanie Kaja – wymruczałem.
O dziwo, Wasylisa zaczerwieniła się, potem jakoś tak niezręcznie pocałowała mnie w usta i szepnęła:
– Dziękuję, Kiryle.
Mój Boże, czyżby zdanie o Małej Rozbójnicze potraktowała jak komplement? A może chodziło o to „mała”?
Pomyślałem nagle, że Wasylisa na pewno ma kochanka wśród mieszkańców Nirwany; pewnie w miarę normalnego i przystojnego, ale raczej nieumiejącego prawić komplementów.
– To ja dziękuję – odparłem.
Staliśmy przy drzwiach prowadzących do Janusa. Byłem już całkowicie wyekwipowany – miałem na sobie kurtkę i buty, Wasylisa znalazła nawet plecak – nie turystyczny, miejski, ale wygodnie leżący na plecach. Włożyliśmy do niego moją lekką kurtkę, prowiant i jeszcze jakieś przydatne drobiazgi. Od razu przypomniałem sobie Kotię, który wyruszył za Illan.
– Masz jeszcze mój nóż? – przypomniała sobie nagle Wasylisa.
– Nie.
– Proszę.
Zdaje się, że wszędzie miała porozkładane noże. Ten wzięła ze stolika stojącego przy drzwiach do Nirwany i wręczyła mi uroczyście. Niczego sobie kindżał, nie gorszy od tamtego. I daj Boże, żeby tak samo jak tamten mi się nie przydał.
– A może nie będę szturmować? – zapytałem i sam uśmiechnąłem się do własnej naiwności.
– Zaczekajmy – zgodziła się Wasylisa, chyba nawet z ulgą.
I w tej samej chwili do charkowskich drzwi ktoś zastukał. Ostrożnie, uprzejmie, delikatnie – tylko ludzie posiadający władzę mogą sobie pozwolić na takie pukanie.
– Idź. – Wasylisa od razu otworzyła drzwi prowadzące do Janusa. Zapachniało mrozem, w drzwiach zawirowały śnieżynki. – Idź na zachód! Wpuszczę ich nie od razu, będziesz miał godzinę albo dwie.
– Będziesz miała problemy – powiedziałem.
– Załóżmy, że byłam w Nirwanie. – Wasylisa się uśmiechnęła. – Zabrzmiało prawie jak Puszkin. Byłam w Nirwanie, odwiedzałam biednych, a że ciebie wpuściłam do Janusa, to przecież taka jest moja funkcja, wpuszczać ludzi tam i z powrotem. Nie zdążyłam jeszcze przeczytać gazety, o niczym nie wiedziałam. Idź!
Szybko dotknęła ustami mojego czoła – tym razem był to siostrzany lub matczyny pocałunek bez śladu erotyki – i wypchnęła mnie w zamieć.
Drzwi za moimi plecami zamknęły się niemal bezgłośnie.
Odwróciłem się.
Z tego świata dom Wasylisy wyglądał jak ruiny twierdzy, w których cudem ocalał jedyny przysadzisty donżon. W samotnym oknie na pierwszym piętrze mrugało słabe światło, jakby od pochodni czy świecy. Dom stał na zboczu; a w dole, pod urwiskiem, można się było domyślić skutej lodem, przysypanej śniegiem rzeki.
Wokół mnie szalała zamieć. W powietrzu wirowały gnane wiatrem śnieżynki, pod nogami skrzypiał śnieg, na szczęście niezbyt głęboki. Słońce skrywały śniegowe chmury, prawie nie było go widać. Wzgórza, które miałem pokonać, wznosiły się na przodzie niczym ciemny, nieprzyjazny mur.
– Dam radę – obiecałem sobie.
I poszedłem ku wzgórzom.