14.

Prawdziwy bohater, taki, co to przegryza łańcuchy, jednym splunięciem strąca helikoptery, i lewą ręką załatwia kilkunastu wrogów, powinien robić to wszystko z zimną krwią i bez żadnych emocji. Jednym słowem, powinien przypominać Schwarzeneggera, który właśnie słynął z takich ról. A jeśli taki, na przykład, specnazowiec będzie wrzeszczał, szarpał się, klął, a także barwnie opisywał konsekwencje swojego gniewu – jak bohaterowie, których gra zwykle Bruce Willis – to po kilku latach bohaterskich działań dostanie zawału serca w wyniku licznych stresów i resztę dni spędzi, spacerując po parku i karmiąc gołębie.

Ja się chyba nie nadaję na prawdziwego bohatera.

Siedząc na brzegu, zrozumiałem to w całej rozciągłości. Bałem się, bałem się teraz znacznie bardziej niż w czasie zejścia. Trząsłem się, i to wcale nie z zimna – woda była ciepła – ale na samą myśl o tym, jak mogła, jak powinna była się skończyć ta przygoda.

Trochę pocieszało mnie to, że człowiek o bogatszej wyobraźni pewnie narobiłby teraz w spodnie. A jakiś pisarz-fantasta w rodzaju Mielnikowa zrobiłby to jeszcze przed zejściem.

Swoją drogą, takim fantastom to dobrze! Ich bohaterowie mieliby pod ręką cały zestaw profesjonalnego wyposażenia, od zwykłej liny po profesjonalną „ósemkę”. Albo kieszonkowy jednorazowy antygrawitator. Albo śmigiełko, jakie miał Karlsson z dachu – wkładasz spodenki z motorkiem i lecisz, machając ręką do zachwyconych maluchów.

A tu awantura czystej wody, improwizacja, rozpaczliwy pomysł profana… Gdybym komuś o tym opowiedział, matematyk skrytykowałby mnie za kiepskie obliczenia, fizyk za to, że nie uwzględniłem czynnika tarcia, a wspinacz za to, że zaufałem rękom, zamiast zrobić pętlę z paska od spodni i pasa od automatu.

Ech, szkoda, że nie byliście na moim miejscu, mądrale! Gdy czujesz, że z każdą chwilą ogarniają cię coraz większe wątpliwości, gdy rozumiesz, że jeszcze pięć minut i zostaniesz na tej skale jak ojciec Fiodor z powieści Dwanaście krzeseł…

Odpierając w myślach zarzuty hipotetycznych krytyków, uspokoiłem się. Rozebrałem się, wyżąłem mokre ubranie. W nocy będzie zimno, bryzy z brzegu nie należy się spodziewać, siedzę pod klifem o wysokości stu siedemnastu metrów.

Co?

Ósemka?

Klif?

A więc działa!

Przesunąłem ręką w powietrzu, próbując otworzyć portal, ale nic z tego, moje zdolności nie powróciły aż w takim stopniu, pojawił się tylko przebłysk encyklopedycznej wiedzy funkcyjnych.

Może zdołam zrozumieć, co powinienem teraz zrobić?

Skacząc z kamienia na kamień, przebiegłem się po niewielkiej plaży, adrenalina domagała się ujścia.

Zanocować tutaj?

Płynąć wzdłuż brzegu?

Płynąć w głąb morza?

Zaakceptowałbym każdą podpowiedź intuicji, ale nie pojawiło się nic, poza wyrywkowymi wiadomościami z dziedziny geologii i alpinizmu.

Nie płynąć, czekać. Rozpalić ognisko i ogrzać się.

Ta ostatnia myśl była niespodziewanie ostra i przekonująca.

Może instynkty funkcyjnego chronią mnie przez zapaleniem płuc?

Otworzyłem plecak, co właściwie powinienem był zrobić od razu, i wyjąłem przemoczone rzeczy.

Ku mojej radości, ucierpiały znacznie mniej niż się obawiałem. Zapięcie plecaka, wyglądające jak zwykły suwak, praktycznie nie przepuszczało wody do środka. Namiękła tylko rolka papieru toaletowego, bezszmerowo spełniając rolę silikażelu. Pudełko zapałek pozostało suche.

Teraz muszę już tylko znaleźć drewno.

Gałązek i drewienek na małej kamienistej plaży było nieprzyjemnie mało, za to leżały tu całe sterty wodorostów, wyrzucanych na brzeg przez sztormy i przypływy. Rośliny były w zasadzie suche, zgarnąłem je w stos i zastanowiłem się.

Rozgrzać się? Czy właśnie to podpowiadała mi intuicja?

Raczej nie.

Bezlitośnie podarłem instrukcję przeżycia w Opoce, zrobiłem dołek w stercie wodorostów i wcisnąłem tam kawałki papieru. Podpaliłem jedną zapałką, wodorosty broniły się przez kilka sekund, potem zaczęły się tlić.

Ciężko byłoby się ogrzać przy tym ognisku, za to uwędzić – bez problemu. Odsunąłem się jak najdalej, z ciekawością patrząc na swoje dzieło – słup gęstego czarnego dymu, doskonale widoczny na tle urwiska. Słabego płomienia pewnie nie byłoby widać nawet o zmroku, ale dym… dym był imponujący.

Gdyby ktoś spojrzał z morza w stronę brzegu, powinien dostrzec bijący od wody słup dymu na tle skały.

Usiadłem na kamieniu, otworzyłem drugą rację żywnościową i zabrałem się do kolacji. Tym razem na pierwsze była kartoflanka, a na drugie komandos miał zjeść dwa kotlety z fasolą. Dość nietypowe zestawienie, ale teraz nie byłem wybredny.

Pół godziny później, gdy wypaliłem papierosa po kolacji, zobaczyłem na horyzoncie mały kawałek żagla.


* * *

Zapewne w głębi duszy wszyscy ludzie są rasistami.

Nie chodzi mi o to, że każdego człowieka można doprowadzić do tego, że zacznie przeklinać przybyszów, wynosić na piedestał białych, żółtych czy czarnych, i nienawidzić czarnych, białych lub żółtych, w zależności od koloru własnej skóry. Pewnie można, ale nie w tym rzecz.

Chodzi mi o to, że w dowolnej sytuacji kryzysowej podświadomie spodziewamy się spotkać kogoś podobnego do nas. Ja teraz spodziewałem się zobaczyć białych. Najchętniej Europejczyków. A jeszcze lepiej: miejscowych Rosjan.

No, albo kogoś zupełnie niesamowitego: zielone ludziki, ludzi z głowami psów, czy krokodyle na dwóch nogach. W końcu jestem w niewiadomym świecie, który być może jest ojczyzną funkcyjnych. Czy aby na pewno za funkcyjnymi stoją właśnie ludzie, homo sapiens?

Jednak, gdy statek zbliżył się na tyle, że mogłem mu się przyjrzeć – duży, piętnastometrowy jacht, chyba wyłącznie z napędem żaglowym, ale całkiem współczesny – okrągłe szklane bulaje ze lśniącymi, miedzianymi obrzeżami, na dziobie elektryczny reflektor na obrotnicy – zrozumiałem, że załoga składa się z Azjatów. Pomachali do mnie rękami – chyba przyjaźnie. Odmachałem. Z jachtu spuszczono szalupę i dwóch mężczyzn zaczęło energicznie wiosłować.

A może jestem na naszej Ziemi, w południowo-wschodniej Azji? Albo w Nowej Zelandii, podobno rzeźba terenu jest tam wyjątkowo wyszukana, nic dziwnego, że teraz kręcą tam ciągle filmy fantasy…

Szalupa podpłynęła aż do kamieni, dwóch marynarzy zaczęło hamować wiosłami, wyraźnie bojąc się uszkodzenia dna łodzi. Przyjrzałem im się czujnie.

Wysocy, smagli, czarnowłosi, skośnoocy. Ubrani w białe bluzy o dziwnym kroju, zapinane na ramieniu, jak kaftaniki dla dzieci, i białe spodnie. Czemu marynarze tak lubią biały kolor? Przecież chyba ciężko to doprać?

– Skacz! – zawołał jeden z marynarzy, co zabrzmiało ni to jak rozkaz, ni to jak propozycja.

Kamień spadł mi z serca – rozumiałem ich język. Z całą pewnością nie był to rosyjski, ale jednak go rozumiałem.

Nie musiałem skakać, łódka właśnie dobiła do kamieni i mogłem zwyczajnie przejść. Od razu usiadłem na dnie, a marynarze zaczęli wiosłować, oddalając się do brzegu.

Przyglądałem się im bezceremonialnie. Japończycy? Nie. Chińczycy? Też chyba nie, chociaż Chińczycy bywają bardzo różni, jest tam niemal tyle narodów, co w Rosji. Może jacyś Malajczycy, Indonezyjczycy?

W końcu przestałem walczyć ze swoim kretynizmem geograficznym. Jak mówiła jedna moja znajoma, myląc Abidżan i Andiżan, Islandię z Irlandią, Gambię z Zambią: „Czego ty ode mnie chcesz, z geografii w szkole miałam piątkę!”.

Tak czy inaczej marynarze wyglądali bardzo przyjaźnie i nie mieli przy sobie broni.

– Dziękuję – powiedziałem, chcąc zagaić rozmowę. – Bałem się, że zostanę tu na zawsze.

– Dawno siedzisz? – spytał marynarz, drugi popatrzył na niego z dezaprobatą, ale nic nie powiedział.

– Dwie godziny.

– A skąd się tu wziąłeś?

Zdaje się, że mój wygląd nie budził zdumienia. I na pewno nie wyglądali na zaintrygowanych tym, skąd na kawałku brzegu pod urwiskiem wziął się człowiek.

– Zszedłem po linie ze skały – odparłem oględnie.

– Oho! – rzekł z szacunkiem marynarz. – Silny jesteś.

– Ta, i walnięty w głowę – wymruczałem, przypominając sobie dowcip o wronie, która leciała przez morze ze stadem dzikich gęsi.

Marynarze zaśmiali się, ale właśnie dopływaliśmy do jachtu i nie było czasu na kontynuowanie pogawędki. Szalupa tańczyła na falach, marynarze ostrożnie przybili do rufy. Wszedłem na pokład jako pierwszy, chwyciwszy za poręcze metalowych schodków wiszących za rufą. Szalupa uciekła mi spod nóg, a gdy znalazłem się na kolejnym schodku, złapały mnie czyjeś mocne ręce i znalazłem się na pokładzie.

Było tu siedem osób – chyba cała załoga jachtu. Kilku marynarzy i dwaj młodzi mężczyźni, których w myślach nazwałem pasażerami – nie mieli na sobie mundurów, tylko luźne kolorowe stroje arabskiego kroju, z wyglądu również Azjaci.

Był też mężczyzna, najstarszy, koło sześćdziesiątki, którego uznałem za kapitana. W każdym razie na głowie miał furażerkę o kapitańskim wyglądzie, ze złocistym znaczkiem w kształcie klonowego liścia. Ale z Kanadą kapitan miał pewnie tyle wspólnego, co i cała załoga… Wyglądał na Chińczyka – był niższy i miał bardzo charakterystyczną twarz.

Kapitan nie odrywał ode mnie wzroku.

Nie, nie ode mnie – od mojego plecaka. Wyraźnie hamował się, żeby nie podejść bliżej i nie pomacać plecaka.

– Dziękuję za ratunek – zwróciłem się do kapitana.

– To święty obowiązek każdego marynarza – odparł kapitan, z trudem odrywając wzrok od plecaka i spoglądając na mnie. To nieprawda, co mówią, że mimika twarzy Chińczyków jest niezrozumiała dla Europejczyka – ten kapitan miał wypisane na twarzy wszystkie emocje: zmieszanie, wątpliwości, obawę i podejrzliwość. – Czy są tu inni ludzie potrzebujący pomocy?

– Wszyscy ludzie potrzebują pomocy, ale na tym brzegu takich nie ma – odparłem dyplomatycznie.

Kapitan skinął głową, z taką miną, jakbym wygłosił mądrość na miarę Konfucjusza, i niespodziewanie zapytał w innym języku:

Czy należy spodziewać się pościgu lub innych problemów związanych z pana osobą?.

Nie zrozumiał go nikt oprócz mnie. Mimo wszystko przejście do innego świata umieściło w mojej świadomości znajomość innych języków. Nie rozumiałem, na czym polega różnica między tymi językami: zarówno ten, którego używałem, rozmawiając z marynarzami, jak i ten, którym rozmawiałem z kapitanem, nie miał nic wspólnego ani z rosyjskim ani z angielskim. Po prostu wiedziałem, że to już inny język – i że dla kapitana nie jest językiem ojczystym.

Nie sądzę, żeby w najbliższym czasie mogło dojść do problemów tego rodzaju - odpowiedziałem w tym samym języku, zrozumiałym tylko dla mnie i dla kapitana.

Zdaje się, że było to coś w rodzaju sprawdzianu. Kapitan skinął głową i do jednego z marynarzy zwrócił się już po „chińsku”, jak ochrzciłem język, którym posługiwała się załoga.

– Odprowadź naszego szanownego gościa do mojej kajuty, pomóż mu się przebrać w suche rzeczy i nakarm go.

Po czym znowu zwrócił się do mnie, wyraźnie budząc podziw załogi znajomością języków obcych:

Uniżenie proszę o wybaczenie mojej nieobecności. Brzeg jest niebezpieczny ze względu na kamienie w wodzie i muszę na razie pozostać na górze.

Chyba znałem ten język lepiej od niego, bo odpowiedziałem:

Obowiązkiem kapitana jest pozostanie na pokładzie, gdy wokół są rafy. Proszę prowadzić statek, będę czekał na pana tak długo, jak długo będzie trzeba. Dziękuję za gościnę.

Kapitan, bogatszy o słowa pokład i rafy, oddalił się w zadumie, a mnie uprzejmie zaprowadzono do nadbudówki na rufie – nie wiem, jak się to nazywa, wiedza funkcyjnego zniknęła, a moja wiedza marynistyczna ograniczała się do książki Wyspa skarbów i filmu Piraci z Karaibów, czyli do zera.

Niewysokie drzwi, krótki korytarz, drzwi po obu stronach i na końcu korytarza. Zaprowadzono mnie do tych ostatnich. Nie były zamknięte, ale marynarz pchnął je z wyraźnym respektem.

Kapitańska kajuta była niewielka, zresztą nie należało się tu spodziewać komnat pałacowych. Trzy metry na trzy, na całą szerokość statku – zamknięte na głucho bulaje wychodziły na obie burty. Jasne żarówki pod sufitem, boazeria na ścianach, na niej zdjęcia w ramkach i najróżniejsze drobiazgi, stół, cztery krzesła, dość szerokie łóżko, mały stolik, czy raczej sekretarzyk, pod ścianą. Minutę później inny marynarz przyniósł mi stosik suchych ubrań (dokładnie takich, jakie sam nosił), po czym zostawiono mnie samego.

Odsunąłem krzesło od stołu obiadowego (ciekawe, kto dostępuje zaszczytu jadania obiadów z kapitanem? Pasażerowie?), zarejestrowałem, że na wypadek kołysania nóżki są umieszczone w specjalnych szczelinach, usiadłem i odetchnąłem.

To chyba całkiem przyjaźni ludzie, w każdym razie na piratów nie wyglądają.

A więc, co my tu mamy?

Mamy świat, który raczej nie jest moim światem. Mamy poziom rozwoju mniej więcej taki jak u nas, albo na Werozie. Co oni tu mają zamiast Chin? Jakiś tam Łytdybr?

Ale na siedzibę funkcyjnych mi to nie wygląda. Weroz to czy nie Weroz?

Co jeszcze wiem?

Bywają tu żołnierze Arkanu – kapitan poznał mój plecak i zwrócił się do mnie w języku, który dla niego łączył się z tym plecakiem. Czyli co, znam teraz język funkcyjnych? Jakiś szczególny język, którego znajomość jest rzadkością i sugeruje wysoką pozycję mówiącego, dostęp do tajemnic państwowych?

Ciekawe…

Przebrałem się – ubranie było w sam raz, jak to dobrze, że tubylcy są raczej wysocy – i rozejrzałem uważniej.

Następne pięć minut zadało moim teoriom dotkliwy cios.

Po pierwsze, znalazłem źródło elektryczności na statku.

Nad stoliczkiem, który wyraźnie służył kapitanowi za biurko, umocowano (w wypolerowanych do blasku pierścieniach z brązu) szary cylinder, przypominający potężny, piętnastocentymetrowy kondensator elektrolityczny. Metalowa osłona, szklane denko (odniosłem wrażenie, że cylinder zamocowano do góry dnem) i dwa miedziane sworznie wystające ze szkła. Do sworzni przymocowano zaciski-żabki, którymi kończyły się wchodzące w ścianę grube kable. Cylinderek buczał cicho i pachniał ozonem, z zewnątrz całą konstrukcję chroniła przyśrubowana do ściany brązowa siatka, coś w rodzaju osłony.

Być może się myliłem. Być może był to jakiś specyficzny ozonator i prąd wcale nie szedł przewodami, lecz był dostarczany do cylindra. Ale byłem gotów się bić o zakład, że to właśnie jest źródło energii, zasilające żarówki na całym jachcie, choć zupełnie niewiarygodne, biorąc pod uwagę rozmiary cylindra. Ani na Ziemi, ani tym bardziej na Werozie o takich technologiach nie było mowy.

Po drugie, dostrzegłem na ścianie kilka zdjęć, dość dobrej jakości, ale czarno-białych, tylko jedno było ręcznie pomalowane. Akurat to „kolorowe” niespecjalnie mnie zainteresowało, choć wynikało z niego, że kapitan miał niską, niemłodą już żonę, a także co najmniej trzech dorosłych synów i córkę. Albo trzech synów, z których jeden był już żonaty, nieważne. W końcu i tak nie podejrzewałem, że znalazłem się w świecie zamieszkanym wyłącznie przez mężczyzn.

Za to inne zdjęcia były znacznie bardziej użyteczne.

Na jednym z nich, wówczas wyraźnie młodszy, stał kapitan, w towarzystwie kilku mężczyzn, Europejczyków. To też jeszcze o niczym nie świadczyło, w końcu nie spodziewałem się, że natrafiłem na ludzkość złożoną z samych Azjatów. Najciekawsze było tło… Mężczyźni stali na pagórku, za którym widniały ruiny miasta.

Bardzo dużego miasta. Nawet zniszczone, drapacze chmur sprawiałyby wrażenie gigantów czy to na Manhattanie, czy w innej, do granic możliwości zurbanizowanej wschodniej metropolii. Potworne szkielety budynków niczym kości wymarłych smoków zasłaniały cały horyzont. Na twarzach pozujących mężczyzn odbijała się świadomość podniosłości chwili: duma i lęk zarazem.

Trzecie zdjęcie było tylko pejzażem, ale za to takim, który być może przypadłby do gustu Hieronimowi Boschowi w czasie pracy nad tryptykiem „Piekło”. Niebo zasłaniały niskie ciemne chmury, ziemia wzdymała się pagórkami i była poprzecinana parowami. Obok robiącego zdjęcie płonęła – po kamieniach pląsały języki płomieni.

Czyżby to była Ziemia-szesnaście, którą oglądałem z polskiego cła?

A ten statek pływa między światami?

I jeszcze dwa zdjęcia.

Na jednym ładna, młoda dziewczyna, Azjatka, ale chyba nie żona i nie córka kapitana. Ubrana w jakiś ceremonialny strój, stała na tle imponującej sali. Już samo zdjęcie, upozowane, oficjalne, emanowało biurokracją, władzą, rozkazami i bankietami. I jeszcze wymyślny hieroglif w rogu zdjęcia – podpis? Czyżby to była miejscowa władczyni?

I ostanie zdjęcie: kapitan ściska rękę mężczyzny w średnim wieku. Mężczyzna stoi bokiem, twarzy nie widać, za to bardzo wyraźnie widać ochronę – kilku żołnierzy w znajomych mundurach. Na ich twarzach maluje się obojętność, pogarda i surowość, ale nie z konieczność, raczej pro forma. W tle widnieją niewysokie, drewniane budynki w azjatyckim stylu, z zagiętymi krawędziami dachów.

Tak, zdaje się, że kapitan ma dostęp do wyższych sfer… To by znaczyło, że miałem szczęście. Albo pecha, to zależy.

Inne przedmioty w kajucie mogłyby budzić zaciekawienie, ale nic więcej. Szpada na ścianie wyglądała zupełnie normalnie, raczej sportowa niż bojowa. I stos książek – sądząc z tytułów, romanse, żeby nie powiedzieć erotyka. Jaspisowy flet i wonny otwór, Rudzik i struny liry, Pracowity sługa i złota bruzda, Wierny poseł i tajemnicza dolina. Dwa ostatnie tytuły kojarzyły mi się z Harrym Potterem i zachichotałem.

Co, kapitanie, ciężko na morzu bez kobiet? Pewnie ciężko.

Miałem chęć pogrzebać jeszcze w biurku i poszukać map, albo przynajmniej jakichś podręczników o marynarce, ale się nie odważyłem. Założyłem ręce na plecy i zacząłem mierzyć kajutę krokami, zerkając przez iluminator na oddalający się brzeg. Ściemniło się zupełnie, teraz już nikt nie zauważyłby mojego sygnału dymnego.

– Zaraz podadzą kolację.

Kapitan wszedł bardzo cicho, gdy stałem plecami do drzwi. Ciekawe, czy jakoś mnie obserwował, podglądał?

Dziękuję. Zjadłem przed rozpaleniem ognia, ale z przyjemnością dotrzymam panu towarzystwa w czasie posiłku – odpowiedziałem, nie odwracając się.

Odpowiadając, nie użyłem „chińskiego”, do którego powrócił kapitan, lecz tego oficjalnego języka, bardziej dyplomatycznego i kwiecistego. Dlaczego?

Widocznie tak należało.

Dawno nie miałem okazji mówić w górnej mowie – rzekł kapitan.

W wysokiej mowie – poprawiłem odruchowo, ponieważ wiedziałem, że tak jest bardziej prawidłowo.

W wysokiej - zgodził się posłusznie kapitan. – Moje imię brzmi Wan Tao. Czy mógłbym poznać pańskie?

Kirył - powiedziałem, odwracając się. – Proszę mówić do mnie Kirył.

Kapitan najwyraźniej czuł się nieswojo, widocznie było we mnie coś, co go peszyło, mimo plecaka i znajomości „wysokiej mowy”.

Czy pan Kirył czekał na brzegu na mój statek?- zapytał, lekko pochylając głowę.

Nie, było mi wszystko jedno, czyj to będzie statek - odparłem. – Proszę zarządzić, żeby doprowadzono do porządku moje ubranie. W tym czuję się jak marynarz i walczę z pragnieniem stawiania żagli.

Kapitan zaśmiał się cicho.

Pan raczy żartować… Proszę mi wybaczyć, że mam tak niewiele do zaoferowania. Moje ubranie nie będzie na pana pasować, ubrania moich pasażerów również. To szanowani kupcy z Północy… Czy zaprosić ich na kolację?

Nie należy peszyć ich ponad konieczność – odparłem, sam zszokowany łatwością, z jaką wszedłem w rolę wyniosłego arystokraty.

Kapitan skłonił głowę.

To pańska rodzina? - Wskazałem zdjęcie.

O, tak!

Czy wszystko u was pomyślnie? Czy pańscy synowie są dla pana radością?

Tak jak przystało na godne dzieci szanowanego ojca.

– Widzę, że sporo pan podróżował?

Wzrok kapitana przemknął po zdjęciach.

Tak, byłem młody i nierozważny. Ale niebo miało mnie w swej opiece.

To stamtąd? – Zaryzykowałem, wskazując zdjęcie z wieżowcami.

Tak. Miałem zezwolenie! – W jego głosie zadźwięczał strach.

Oczywiście… - rzuciłem niedbale. Moja dusza śpiewała z zachwytu.

Zdaje się, że jednak trafiłem do domu funkcyjnych. Tylko że od dawna nie ma w nim gospodarzy.

Widzę, że zadręcza się pana myślą, kim jestem - powiedziałem.

W tym momencie drzwi się otworzyły i dwóch marynarzy, kłaniając się, wniosło tace. Poczekałem, aż wyjdą, choć byłem pewien, że i tak nie zrozumieją, co mówię.

O nie, nie, panie Kiryle!

Kapitanowi udało się wygłosić to zdanie tak, że zabrzmiało w nim i szczere zaprzeczenie, i nadzieja na to, że będę kontynuował swoją wypowiedź. Chyba jednak dobrze znał wysoką mowę!

A więc - zacząłem, nie mając bladego pojęcia, co powiem dalej, ale niemal od razu mnie „poniosło”: – Nie musi się pan nad tym zastanawiać, ponieważ absolutnie nie powinien pan tego wiedzieć. Moje życie jest zbyt nudne i zwyczajne, żeby zaśmiecać nim pamięć tak szanowanego człowieka jak pan. Bywałem w różnych światach, kochałem różne kobiety, przyjaźniłem się z wieloma mężczyznami, wiele kobiet i mężczyzn zabiłem, wiele ratowałem. Nigdzie na świecie nie spotkałem doskonałości, i to stale mnie gnębi. Ale pan jest młody i moje rozterki nie powinny pana dotyczyć.

Wan Tao zbladł.

– Proszę o wybaczenie… obraziłem pana moimi myślami… wydawało mi się…

Nieważne. – Machnąłem ręką. – Dlaczego wszyscy mają widzieć, kim jestem i ile mam lat?

Uczono mnie… zawsze rozpoznawałem Ludzi-nad-ludźmi.

Zdaje się, że trafiłem w sedno. Kapitana speszyło nie moje zjawienie się na brzegu i nie mój wygląd, lecz wiek! A najbardziej to, że nie dostrzegał we mnie funkcyjnego. To by znaczyło, że często miał z nimi do czynienia, skoro nauczył się ich wyczuwać.

Widzę, że został pan zaszczycony wysokimi znajomościami. – Ponownie wskazałem głową ścianę ze zdjęciami.

O, tak. – Kapitan z radością porzucił śliski temat mojego pochodzenia. – Dwukrotnie pływałem do zakazanych ziem i wracałem z licznymi cennymi osobliwościami!

Pomyślałem, że kiepsko płacono mu za te trofea, skoro na stare lata musi wozić kupców swoim jachtem, zamiast wynająć sobie na służbę młodych kapitanów. Zresztą, kto wie, są ludzie, którzy na stare lata przepuszczają całe majątki i są zmuszeni znowu zarabiać na chleb, jak za młodych lat. A są i tacy, którzy nie potrafią przestać pracować, zwłaszcza że morze zwykle mocno trzyma swoich wyrobników. O jednym takim, zwanym Sindbadem Żeglarzem opowiadała Szeherezada, a o innym napisał cztery (a w innych światach nawet siedem) opowieści angielski polityk Jonathan Swift.

Zjemy kolację?- zaproponowałem.

Jedzenie na tacach wyglądało bardzo apetycznie – górka pierogów na talerzach splecionych z pędów bambusa, zawiesista zupa w filiżankach, maleńkie koperty z liści, kryjące jakiś farsz.

Kapitan zaczął się denerwować.

Wszystko już zastygło, panie Kiryle.

Ostygło - poprawiłem odruchowo, powoli zaczynając rozumieć, co się dzieje.

Każę podgrzać… jedną chwileczkę… – Zręcznie ujął obie tace i wybiegł ze swojej kajuty.

Aha.

Chyba udało mi się uniknąć jakiejś egzotycznej przyprawy w zupie. Dobrze jeszcze, gdybym po prostu mocno zasnął i obudził się ze związanymi rękami i nogami. A przecież mogłem zasnąć snem wiecznym i… zastygnąć do rana.

Poczekałem na powrót kapitana i demonstracyjnie ziewnąłem.

Obawiam się, że straciłem apetyt. Kiedy zawijacie do jakiegoś portu?

O świcie. – Kapitan chyba już wiedział, że wszystko zrozumiałem, i teraz marzył tylko o jednym: uciec jak najdalej ode mnie. – Morze jest niespokojne, zostanę całą noc na wachcie, panie Kiryle…

Tak, zdaje się, że nie mamy już szans na serdeczną rozmowę. Jak powinien zachować się Człowiek-nad-ludźmi, który wie, że chciano go otruć? Dumny funkcyjny, przeciwko któremu może nieświadomie, ale jednak coś knuł tępy tubylec? Rzecz jasna, funkcyjnemu nic nie groziło, jego organizm przetrawiłby i zneutralizował każdą truciznę, ale już sam fakt…

Poszedł won - powiedziałem bez złości. – I jeśli w nocy ktoś podejdzie do tych drzwi, będzie to jego ostatnia noc!

Kłaniając się niezgrabnie, kapitan wyskoczył ze swojej własnej kajuty. A ja usiadłem na koi, powoli się uspokajając. Wziąłem z biurka Pracowitego sługę i złotą bruzdę, przekartkowałem… Tak, młodemu czarodziejowi coś takiego nie śniłoby się nawet w wieku rębajły.

Po chwili poszukiwania udało mi się znaleźć wyłącznik – wymyślny, zrobiony z brązu i ebonitu. Wyłączyłem światło, zrobiło się zupełnie ciemno. Jacht się kołysał, woda tłukła o burtę, chyba płynęliśmy dość szybko.

Znalazłem koję i położyłem się z twardym postanowieniem, że nie zmrużę oka do rana. I oczywiście od razu zasnąłem jak suseł.

Загрузка...