9.

Znane powiedzenie: „Poskrob Rosjanina, znajdziesz Tatarzyna” nie raz i nie dwa zdumiewało obcokrajowców. No bo co to właściwie miało znaczyć? Że Rosjanie to bardzo brudni Tatarzy? A może to jakaś przenośnia? Ale jaka?

Sami Rosjanie i Tatarzy zawsze uważali, że powiedzenie mówi o tym, jak bardzo przemieszały się w Rosji języki i narody. Nie dopatrywali się w nim niczego negatywnego, przeciwnie, byli dumni z tego internacjonalizmu, który znalazł odzwierciedlenie w przysłowiach.

A przecież tak naprawdę o „skrobaniu Rosjan” zaczęli mówić właśnie zagraniczni goście, i to w znaczeniu obraźliwym zarówno dla Rosjan, jak i dla Tatarów: pod cienką warstwą cywilizacji znajdziesz dzikusa.

Na szczęście Rosjanie i Tatarzy byli za słabo ucywilizowani, żeby zrozumieć subtelność europejskiego sarkazmu, zaczęli z uśmiechem powtarzać to powiedzonko, ostatecznie utwierdzając świat w swojej przebiegłości.

Jednak w tym wariancie Rosji, w jakim się teraz znalazłem, powiedzonko mogło pełnoprawnie funkcjonować – byłem w Rosji muzułmańskiej!

Zresztą nie, już samo pojęcie „Rosji” nie miało tu żadnego sensu. Nie było tu Rosji, podobnie jak nie było Anglii, Niemiec, Chin, USA. To świat miast-państw, oddzielnych terytoriów, które nigdy nie stworzą imperium. Jakimś cudem funkcyjnym udało się utrzymać go w epoce feudalizmu, w czasach, gdy określenie „my pskowianie” czy „ja kazański” znaczyło więcej niż: „ja Rosjanin” czy „ja Tatarzyn”. Narody rozpełzały się po Europie i Azji, łączyły, podbijały, niszczyły, asymilowały, zmieniały wiarę, zmieniały nazwy. Mało kto wie, że na przykład przodkowie Czeczeńców byli chrześcijanami, a Tatarzy to wcale nie Tatarzy tylko Bułgarzy, którzy wzięli swoją nazwę od plemienia Tatarów, wyniszczonych przez Mongołów jeszcze za czasów Czyngis-chana. Historia to wesoła wietrznica, tylko jej humor jest przeważnie czarny.

Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi człowiekowi do głowy: „Znalazłem się w Rosji, w której u władzy są islamiści”, można śmiało odrzucić. Trafiłem do miasta Orysułtan, które istnieje zamiast Moskwy w świecie zwanym Weroz. Zamiast Sztokholmu jest Kimgim, zamiast Kijowa pewnie jakaś Ababagałamaga, a zamiast Paryża – Dyr-Bul-Szczył. I pewnie tylko polskie miasto Szczecin, niewymawialne dla każdego narodu zachodniego, nie zmieniłoby swojej nazwy.

Rosjan, Niemców, Tunguzów, Koriaków, Tatarów, Baszkirów nie ma tutaj i nigdy nie było. To inny świat, tylko odrobinę podobny.

I z tą myślą wyszedłem z cła Nikołaja Cebrikowa. Rozejrzałem się i parsknąłem śmiechem.

Od strony Orysułtanu cło wyglądało jak… jak grobowiec? Jak mauzoleum?

Tak, raczej mauzoleum. Ale nie to komunistyczne na placu Czerwonym, z mumią Lenina w środku, lecz zwykłe wschodnie mauzoleum: wysoko sklepione wejście, w którym kryją się drzwi z rzeźbionego drewna, kopuła nad małą, trzy na trzy, budowlą z białego kamienia.

– Matko kochana – wymamrotałem. – Przecież to cmentarz!

Od razu zrozumiałem, co to za tajemnicze budowle są wokół mnie: to mauzolea, grobowce! Wschodni cmentarz! No tak, a jaki miałby być w tym mieście?

Nikołaj Cebrikow musiał być ciekawym człowiekiem, skoro jego cło wyrosło na cmentarzu.

Szedłem wzdłuż mauzoleów, oglądając napisy nad drzwiami. O dziwo, napisy były po rosyjsku; często można było też spotkać rosyjskie imiona: „Syna Piotra, Wasylija, miejsce pochówku. Niech będzie łaska Allacha nad nim miłością szczodrą! W imię Boga miłościwego i miłosiernego. Każda dusza doświadczy śmierci, a potem wróci do nas!”.

Albo taki: „Wyznawcy prawdziwej wiary! Jednoczcie się! Wtedy czeka was łaska! Syn Rawila, Iskander, spoczywa tutaj”.

Niektóre napisy zaskakiwały, przypominając, że nie jestem na „swojej” Ziemi: „Nie ma Tengri ponad Allacha. Mohammed – wysłannik jego!”.

Większość napisów zdobiły wyrzeźbione kwiaty, wzory geometryczne. Zdjęć nie było, ale chyba w naszym świecie też nie jest to przyjęte u muzułmanów.

Bardzo często nagrobne napisy przypominały filozoficzne czy teologiczne wypowiedzi: „Wyłącznie z bożą pomocą można zerwać ze złem i stać się godnym człowiekiem! Pamiętajcie o tym na moim przykładzie człowieka nikczemnego!”.

A potem natknąłem się na małe mauzoleum (drzwi były tu chyba tylko atrapą), przeczytałem napis i wzdrygnąłem się: „Jestem w raju i pieszczą mnie gurie. Ale jestem niepocieszony i dlatego płaczę, ona nie jest dla mnie mamą, nie jest mamą. Podchodzi anioł, daje mi zabawkę. Ale ja jestem niepocieszony i płaczę: on nie jest tatą, wiem o tym”.

Cała egzotyka, wszystkie dziwnostki tego świata nagle straciły znaczenie. Stałem przy mogile dziecka i bez względu na to, w co wierzyli jego rodzice – w Chrystusa czy Allacha, Tengri czy teorię ewolucji Darwina – ich rozpacz była bardzo naturalna i bardzo prawdziwa.

Poczułem chłód, ale to nie była wina wiatru. Objąłem się rękoma i stałem tak, patrząc na obcą mogiłę w obcym świecie…

…który w jednej chwili przestał być mi obcy. Zmienił się z kolorowej pocztówki, z eksperymentu arkanowskich naukowców w prawdziwy wszechświat, albowiem tylko w prawdziwym wszechświecie ludzie umierają.

– Nie trzeba płakać – powiedziałem półgłosem do mogiły i powoli poszedłem dalej, po kamiennych ścieżkach między mauzoleami, już nie czytając napisów.

Ciekawe, czy funkcyjni mają dzieci?

Tak, to ciekawe pytanie. Czy funkcyjni zapłacili za swoje zdolności jedynie swobodą przemieszczania się? Czy smycz to jedyne ograniczenie? Człowiek dość szybko godzi się z brakiem wolności i nawet zaczyna dopatrywać się w niej wygody – najlepszym przykładem jest Nikoleńka-dekabrysta. Jednak dla swojej miłości, dla dzieci, gotów jest zerwać wszelkie łańcuchy i pójść na pewną śmierć.

Dla większości funkcyjnych ulubioną rozrywką był seks. Ale żaden z funkcyjnych, których znałem, nie założył rodziny.

Przy wyjściu z cmentarza, przed wysokim – wielkości człowieka – kamiennym ogrodzeniem, zobaczyłem pierwszych mieszkańców Orysułtana – dwóch niemłodych już mężczyzn, nieco przypominających Tatarów. Ale ubrani byli całkiem zwyczajnie: buty, spodnie, palta.

Ukłoniliśmy się sobie w milczeniu i rozeszliśmy.

Cóż, pierwsza próba wypadła pomyślnie: mój wygląd nie budził zdumienia w tubylcach.


* * *

Świątynia Isy-proroka, która wywołałaby gniewny okrzyk protestu u każdego moskiewskiego kapłana, karykaturalnie przypominała sobór Chrystusa Zbawiciela, choć pewnie nie było między nimi żadnego związku – historia naszych światów zbyt się od siebie różniła, „rozstaje” kryły się w mroku wieków. Świątynia stała w innym miejscu niż u nas, mniej więcej w rejonie naszej Majakowki – pod warunkiem, że Kreml znajdowałby się w tym samym miejscu co w naszej Moskwie. Pozorne podobieństwo nikło po dokładniejszym przyjrzeniu się. Wprawdzie była kopuła, ale były też dwa minarety, wyrastające bezpośrednio z kopuły, wyłożone błękitnymi płytkami pilony, nie było krzyży, za to widniało mnóstwo bogatych wzorów – między innymi fikuśne arabskie „robaczki”.

Samo miasto Orysułtan-Oryzałtan budziło lekkie osłupienie. Kimgim sprawiał wrażenie zabawkowo-świątecznego, ale bez wątpienia europejskiego miasta – może niemieckiego z czasów Hoffmana, a może angielskiego czasów Dickensa? Było w nim coś sympatycznego, jakby znanego z książek czy filmów. A Oryzałtan nie przypominał niczego. Ani Turcji, hałaśliwej i bałaganiarskiej, czego się po cichu obawiałem, ani egzotycznego Egiptu czy Emiratów Arabskich.

I rzeczywiście był tutaj Kreml – tylko na wieżach, zamiast gwiazd czy orłów widniały złociste trójkąty. Słowo daję, ucieszyłby mnie widok arabskich półksiężyców czy żydowskich gwiazd sześcioramiennych – to przynajmniej byłoby zrozumiałe – ale trójkąty? Co to miało być? Masońska piramida odwrócona do góry nogami? Symbol Trójcy Świętej? Już równie dobrze można by uznać, że to wezwanie do tego, żeby pół litra rozpić we trójkę.

Brukowana nawierzchnia była tylko w dwóch zaułkach, którymi przeszedłem, i wyraźnie była to nowość. Same zaułki robiły wrażenie trasy turystycznej – mnóstwo kramów, w których sprzedawano pamiątkowe szable czy hełmy, fajki wodne i kadzidełka, różnobarwne świece, ptaki i pierniki, przypominające tulskie, zegary z kukułką (ale kukułkę zastępował drewniany kruk), toporne litografie. Nie było tu zakazu przedstawiania ludzi na obrazach, a może był, ale trzymali się go jedynie wierzący: minąłem dwie galerie i jeden sklep z dywanami, gdzie reklamowano „Najlepszy prezent dla ukochanej – jej twarz na dywanie!”.

Osobiście nie byłem tego taki pewien, w końcu w naszym świecie przedstawiano na gobelinach co najwyżej prezydentów i dyktatorów. Jednak wiszący w witrynie mały dywanik z utkaną na nim twarzą rudowłosej dziewczynki z zadartym noskiem faktycznie ładnie wyglądał, wcale nie pompatycznie i nie brzydko.

Było tu również sporo restauracyjek i kawiarni. W jednej z nich kupiłem pijałkę herbaty i dwa wielkie jeszcze skwierczące bielasze. Usiadłem na dworze – przed wejściem stał grzejnik gazowy podłączony do butli; buchała ciepłem sycząca kratka palnika katalitycznego, nagrzewając kamienie nawierzchni i topiąc przypadkowe śnieżynki.

Bielasze bardzo mi smakowały, włożono do nich więcej mięsa niż cebuli; a herbata też była dobra i mocna, tylko niepotrzebnie wsypano do niej dwie łyżeczki cukru.

Musiałem przyznać że głową w znacznej mierze rządzi żołądek. Po posiłku od razu spojrzałem na Orysułtan z niespodziewaną sympatią. Jaki to jednak wspaniały świat ten Weroz! Może faktycznie należało zatrzymać rozwój cywilizacji w dziewiętnastym wieku? No dobrze, nie zatrzymać, tylko przyhamować, żeby postęp techniczny nie wyprzedził moralnego?

Szedłem wzdłuż ścian świątyni Isy-proroka, dopóki nie znalazłem wejścia głównego. Stanąłem plecami do świątyni przed szeroką ulicą, po której jeździły różnorakie pojazdy – od małych dwukółek do wielkich faetonów. Sań nie było, widocznie uwijający się dozorcy nie dali transportowi zimowemu żadnych szans. Tak… i gdzie ja mam tu szukać godziny dziesiątej, wieżyczki z zegarem, ptaszkiem i sklepikiem?

Nie musiałem długo szukać – gdy tylko zobaczyłem wieżyczkę nad mechanizmem zegara, od razu zrozumiałem, co miał na myśli Cebrikow, mówiąc o godzinie dziesiątej.

Po pierwsze chodziło mu o kierunek – „patrz na godzinę dziesiątą” oznaczał „patrz przed siebie i trochę w lewo”. Po drugie, tam rzeczywiście było z dziesięć dużych zegarów, które chodziły, jak im się podobało, albo pokazywały czas w różnych miastach. Mały piętrowy domek w ogóle nie miał okien na pierwszym piętrze, tylko cyferblaty.

A główny zegar znajdował się na niewielkiej wieżyczce na dachu, jego cyferblat miał co najmniej półtora metra. Na moich czach wyskoczył z drzwiczek drewniany kruk i wrzasnął:

– Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra!

Wzruszyłem ramionami.

Każdy wariuje po swojemu. Cebrikow surfuje po necie z entuzjazmem neofity, ktoś hoduje rybki, a ktoś inny otwiera sklep z zegarami.

Co innego funkcja, a co innego hobby.

Tylko dlaczego zamiast kukułek w zegarach są kruki?

Poczekałem, aż przejedzie strumień pojazdów, i przeszedłem przez ulicę. Nie było tu żadnych świateł ani zebr, zresztą niewielki ruch usprawiedliwiał takie niedbalstwo.

Drzwi sklepiku nie były zamknięte, pchnąłem je, zadzwonił dzwoneczek. Właściciel sklepu stał za ladą – serdecznie uśmiechnięty grubas w okularach, wyglądający na Europejczyka, ubrany w zabawny kwiecisty (białe wzory na zielonym tle) chałat.

– Andriusza? – zapytałem.

– Salem alejkum, mój drogi! – Grubas wyszedł zza lady, ujął moją dłoń obiema rękami i potrząsnął nią. Był ubrany w ciemnozielone szarawary, a na nogach miał miękkie, skórzane pantofle. – Bądź gościem w moim małym sklepiku, o, nieznajomy. Nie wszyscy, nie wszyscy go zauważają, olśnieni majestatem świątyni Isy, niechaj wybaczona zostanie muzułmanom niesłuszna ocena jego roli w historii!

Na szyi celnika (czułem wyraźnie, że mam przed sobą funkcyjnego) wisiał łańcuszek. Andriusza dostrzegł, na co patrzę, odchylił kołnierz chałatu i pokazał krzyżyk.

– Zachowałem prawdziwą wiarę – powiedział z dumą. – Rzecz jasna, nie jestem ekstremistą! Chrześcijaństwo to tak naprawdę pokojowa religia, nawołująca do miłości i duchowego doskonalenia się. I słowa „Nie przyszedłem dawać pokoju, ale miecz” to jedynie przenośnia, która w żaden sposób…

– Ja również jestem jakby chrześcijaninem – wymruczałem. – Prawosławnym.

– Aa! Witaj, bracie! Wybacz, mój drogi! Przywykłem dyskutować z muzułmanami, oni wiecznie zarzucają chrześcijanom agresję, nawet ci inteligentni. Więc czego potrzebujesz, o radości oczu moich?

– Dlaczego nie ma tu zegarów z kukułką? – zapytałem.

Andriusza zmrużył oczy.

– Tak – powiedział w zadumie. – Andriusza, kukułka, prawosławny, wszystko jasne. Przychodzisz z Moskwy, tak? Od Kostii?

Skinąłem głową.

– Jakie Kostia ma przezwisko?

– Kotia.

– A co mi przekazał, o przyjacielu mojego przyjaciela?

– List – powiedziałem, czując się jak idiota. No proszę, w końcu nawet go nie przeczytałem!

Andriusza szybko przebiegł list wzrokiem, a ja w tym czasie rozglądałem się dyskretnie. Sklepik był nieduży, przedzielony pośrodku ladą. Od strony wejścia były drzwi, okno i stały dwa wytarte fotele. Za ladą mieściły się drzwi prowadzące do wewnętrznej części pomieszczenia, cała ściana była obwieszona zegarami.

– Kukułki, mówisz… – mamrotał Andriusza, czytając list. – Nie ma u nas kukułek, mój drogi, Pan Bóg ich nie stworzył. Może i jest jakiś ptak, co podrzuca do cudzych gniazd swoje jajka, ale nie woła „ku-ku” i nie umieszcza się go w zegarach. A kruk… kruk to mądry ptak, sprytny, z poczuciem humoru i umiaru, który rozumie swoją odpowiedzialność wobec stada. Piękny ptak! I głos ma przejmujący, dobrze słyszalny.

Złożył list i schował go pod ladę; teraz patrzył na mnie zupełnie inaczej, bardzo poważnie.

– Jak się nazywasz, gościu niespodziewany?

– Kirył.

– Bardzo mi miło. A ja mam na imię Andriej. Przyjaciele z Moskwy nazywają mnie Andriusza, ale w naszym świecie nie jest to przyjęte. To tylko jeden gaduła zdrabnia imiona wszystkich celników.

Zaczerwieniłem się. No tak, „Nikoleńka”, „Andriusza”… wszystko jasne. Kotia sam siebie nazywał zdrobniałym przezwiskiem, wszystkich dookoła również.

– Bardzo mi miło, Andriej.

Znów uścisnęliśmy sobie ręce.

– Nie ma u nas kukułek – powtórzył Andriej. – Nie ma strusi, nie ma niektórych rodzajów ryb, owadów i ssaków. Za to są gigantyczne ośmiornice w morzach, dinozaury w Afryce…

– Dinozaury?! – zawołałem z zachwytem.

– Tak, ze dwadzieścia gatunków. Przeważnie te nieduże, z wielkich jedynie tyranozaur. Ale on jest w Czerwonej Księdze, zostało ich z pięćdziesiąt… – Andriej urwał i po chwili zapytał: – Czemu demosów zawsze tak to dziwi?

– Kogo?

– Ludzi z twojego świata, synu naiwności! Tego, w którym jest Moskwa. Wy nasz świat nazywacie Weroz, my wasz – Demos.

– Dlaczego?

– Bo u was wszędzie jest demokracja… taki starożytny ustrój społeczny.

– Wcale nie starożytny! – oburzyłem się. – U was jest feudalizm, tak?

– Tak – przyznał Andriej. – Bardzo postępowy ustrój, demokracja istniała u nas w starożytności.

– U nas również, w Atenach – błysnąłem erudycją. – W starożytnej Grecji.

– Znam waszą historię. – Celnik skinął głową. – Demokracja to starożytna forma rządów, nierozerwalnie związana z niewolnictwem i zrównująca w prawach mędrca i idiotę, mistrza i próżniaka, doświadczonego starca i młokosa. Co dobrego jest w takim zrównaniu?

– A jak wygląda to u was?

– U nas jest postępowy system referendum. Każdy obywatel, w zależności od sumy pieniędzy na koncie w banku miejskim posiada ten czy inny współczynnik znaczenia, który określa wagę jego głosu na referendum dotyczącym ważniejszych kwestii.

– I to ma być uczciwe? – oburzyłem się. – Kto bogatszy, ten…

– Nie, nie! – Andriej pogroził mi palcem. – Zobacz, pieniądze powinny leżeć w banku miejskim – w ten sposób pracują dla dobra miasta i społeczeństwa. Jeśli używasz ich w swoim prywatnym biznesie albo trzymasz w skarbonce, to nie troszczysz się o innych i twój współczynnik znaczenia jest niski. To raz. Referendum jest przeprowadzane wcześnie rano, w sobotę. To, że przyszedłeś, poświęcając swój czas i wygodę, dowodzi twojej odpowiedzialności, twojego osobistego zainteresowania rozstrzyganą sprawą. To dwa. Jeśli nie umiesz zarabiać pieniędzy, to znaczy, że jesteś jeszcze zbyt młody i nie posiadasz doświadczenia albo wybrałeś niewłaściwy zawód, czyli jesteś niezbyt mądry, albo jesteś hulaką i utracjuszem. A wtedy, z jakiej racji mielibyśmy powierzać ci rozstrzyganie ważnych kwestii? Machnąłem ręką.

– Dobrze, wierzę, że to szalenie postępowe i w ogóle super. Jeden bankier wrzuca wszystkie swoje pieniądze na konto i decyduje za wszystkich.

– Skądże! Działa współczynnik, rozumiesz? Jeden człowiek to tylko jeden głos. I albo mnoży się go przez zero – jeśli w banku nie masz pieniędzy – albo przez cyfrę znajdującą się między zerem a jednością. Tak czy inaczej, wyżej jedności nie podskoczysz i głosy dwóch średniozamożnych kupców przeważą głos nawet najbogatszego bankiera.

– I tak mi się nie podoba – zaprotestowałem. – Kupowanie głosów za pieniądze…

– O, bracie prostoduszności! A czy u was nie kupuje się głosów? – Andriej się zaśmiał. – I żeby jeszcze płacili pieniądze, zwykle monetą obiegową są obietnice.

Pokręciłem głową.

– Dobrze, nie spieram się. Szczerze mówiąc, wszystko mi jedno, czy jest demokracja, czy feudalizm.

– I właśnie dlatego, że jest wam wszystko jedno, życie się u was nie układa – powiedział pouczająco Andriej.

Miałem ochotę zaprotestować, ale jakoś nie potrafiłem bronić Wyższości naszego świata. Demos… też wymyślili…

– A jaki ustrój jest w Opoce?

– O, ojcze ciekawości! – Zegarmistrz się uśmiechnął, polityczne dysputy były chyba jego konikiem. Gdyby żył u nas, zostałby politykiem albo dziennikarzem. – Tam panuje teokracja. Ale nie zwykła teokracja, tylko darwinistyczna teokracja scholastyczna.

– Jak to? – Może resztki wiedzy celnika, a może przeczytane niegdyś książki pozwoliły mi to zrozumieć… w ogólności. – Przecież tego chyba nie da się połączyć?

– A pewnie! Jest tam władza religijna i wszystko się wywodzi z Biblii. Ale w swoim czasie pojawił się w Opoce pewien człowiek, Karol Darwin. U was też był słynny, prawda?

– Prawda. A u was?

– Zginął w czasie podróży morskiej, najprawdopodobniej na skutek ataku gigantycznej ośmiornicy. Nie zdążył się zapisać na kartach historii.

Pokiwałem głową.

– No więc – kontynuował Andriej jakby nigdy nic – Darwin stworzył teorię, która postrzega ewolucję roślin i zwierząt jako przejaw woli bożej. Później, razem z mnichem Mendelejewem, z którym łączyła go wielka przyjaźń, Darwin stworzył podstawy genetyki praktycznej i nauczono się modyfikować twory boże, na większą chwałę i radość Stwórcy.

Mówił poważnie, ale w kącikach ust krył się uśmiech.

– Większą chwałę i radość? – powtórzyłem.

– Tak postanowiło święte konklawe po trzydziestoletnim dyskutowaniu tej kwestii. Człowiek, stworzony na obraz i podobieństwo boże, jest wprawdzie nikczemnym robakiem, może jednak służyć jako narzędzie w ręku Boga. Biologia i genetyka w Opoce rozwijały się siedmiomilowymi krokami. Prace świętego Darwina i świętego Mendelejewa kontynuował wielki rosyjski asceta, po śmierci zaliczony do panteonu świętych.

– Miczurin – powiedziałem ponuro.

– Tak jest! – Andriej się zaśmiał. – Iwan Miczurin.

– A jak on zginął? – zapytałem. – Wszedł na jabłonkę po arbuza i przygniotła go wiśnia?

– Co za koszmar! – Andriej nie zrozumiał żartu. – Nie, synu wielosłowia! Miczurin zginął podczas eksperymentu razem z całym personelem laboratorium, wiwarium i poletkiem doświadczalnym. Eksperymenty z genomem, są, jak wiesz, bardzo niebezpieczne.

Nie wiedziałem. Ale wierzyłem na słowo.

Andriej poczekał kilka chwil i westchnął, widocznie miał chęć ciągnąć rozmowę o demokracji, religii, genomie i świętym Darwinie.

– Mam bardzo dobre wyjście w Opoce. Znaczna część wyjść została zablokowana przez ich władze, niektóre znajdują się w zupełnie odludnych miejscach. A moje jest używane do kontaktów i wychodzi bezpośrednio na podwórzec konklawe w Watykanie.

– Konklawe?

Andriej westchnął.

– Zapewne wiesz, że tam jest chrześcijaństwo, wnuku oświecenia. Ale nie takie jak u was czy u nas. Żadnego papieża, w dodatku bezgrzesznego, tam nie ma. Jest konklawe sześciu kardynałów… Chodźmy, przyjacielu!

Wszedłem za ladę, Andriej otworzył wąskie drzwi w ścianie i przecisnął się bokiem.

Ta część wyglądała na mieszkanie funkcyjnego, który zdążył się już urządzić. Wielka sala z witrażowymi oknami wychodzącymi na cztery strony świata. W dwa przeciwległe okna biło słońce, czy raczej słońca dwóch światów Wachlarza.

– Tak – powiedział Andriej, widząc moje spojrzenie. – Tam jest Opoka. A tam Janus.

– Byłem tam. – Skinąłem głową. – Znasz takich celników: Wasylisę i Martę?

– Z waszego świata?

– Tak. Ich wrota wychodzą na Janus. Przeszedłem od Wasylisy do Marty.

– W jakiej porze roku?

– Niedawno. Była wczesna wiosna.

– To znaczy, że ich wyjścia są niedaleko mojego. Tam, gdzie wychodzą moje drzwi, jest teraz lato. Spójrz.

Zaintrygowany poszedłem za nim. Janus pozostawił po sobie nie tylko okropne wspomnienia, ale również dumę – jednak udało mi się przeżyć w tym niegościnnym świecie!

Pod witrażowym oknem, rzucającym na podłogę błyski pomarańczowego i zielonego światła, znajdowały się zwykłe drewniane drzwi z potężną zasuwą. Zdaje się, że niezbyt często ją odsuwano – Andriej stęknął, odciągając ją teraz, a potem otworzył drzwi i odszedł na bok, pozwalając mi podziwiać widok.

Stanąłem w progu.

Za drzwiami rozciągało się żółte morze piasku. Wiał suchy, gorący wiatr wygładzający równinę, nie było wydm ani nawet kamieni na piasku – jedyne, co cieszyło oko, to niebo: oślepiająco niebieskie, czyste, z lśniącą tarczą słońca.

– Można? – spytałem.

– Oczywiście. Zajrzyj.

Ostrożnie wyszedłem za próg – od razu ogarnął mnie upał – i obejrzałem się. Z tego świata cło Andrieja wyglądało jak stary budynek ze zwietrzałego piaskowca, z zupełnie niepasującym witrażowym oknem na górze. Nieco z boku stały dwa wkopane w piasek słupy, między którymi wisiał szarpany wiatrem sznur.

– Początkowo próbowałem suszyć tu pranie – odezwał się Andriej. – Ale wysycha na wiór i pachnie piaskiem. Za to świetnie suszy się tu mięso. Much nie ma, latem zawsze ładna pogoda. Takie mięso wychodzi, że palce lizać!

Skinąłem głową i wróciłem do cła.

– Cóż, chodźmy do Opoki – rzekł Andriej, zamykając drzwi. – Z bożą pomocą. – Przeżegnał się.

Na wszelki wypadek przeżegnałem się również. O inne światy już nie pytałem.

Drzwi do Opoki wyglądały na często używane. Andriej uchylił je, odczekał chwilę, a potem zaczął otwierać – powoli i z obawą.

– Sam rozumiesz… – powiedział. – Właściwie jest to jedyne czynne przejście do ich świata. Pozostałe zamurowali na głucho, a moje jest pod obserwacją.

Za drzwiami znajdował się mały podwórzec, otoczony wysokim białym murem. Podwórzec był wybrukowany, w murze widniały jeszcze jedne drzwi. I bardzo dużo małych otworów, jakby strzelniczych. Poczułem się tak, jakby przez te otwory patrzyło na mnie mnóstwo nieprzyjaznych oczu. A ich właściciele nie tylko patrzyli, ale jeszcze celowali z jakiejś broni.

– Dzień dobry! – zawołał głośno Andriej. – Przychodzę w pokoju, na chwałę Pana!

Drzwi w murze otworzyły się – porządna ochrona, stale czujna.

A potem na podwórzec wyszła przedziwna procesja.

Zdawałem sobie sprawę, że na naszej Ziemi papieża ochrania Gwardia Szwajcarska w pstrokatych mundurach w pionowe niebieskie, pomarańczowe, czerwone i żółte pasy. Niektórzy twierdzą, że te mundury zaprojektował Michał Anioł, inni zapewniają, że mają one zaledwie sto lat, a ich „projektantem” jest kapitan Gwardii Szwajcarskiej. Tak naprawdę rację mają i jedni, i drudzy – wojak z aspiracjami projektanta opierał się na starych szkicach Michała Anioła, w swoim czasie odrzuconych przez konserwatywnych katolików. Dlatego, gdy w drzwiach pojawiły się jaskrawe różnobarwne stroje, nie zdziwiłem się.

Dziwiło mnie tylko to, że w mundury byli ubrani nie potężni młodzieńcy, którzy przedłożyli ochronę papieża nad produkcję czekolady, zegarków i scyzoryków… No dobrze, nie papieża, tylko konklawe. Otóż na podwórko lekkim krokiem wbiegły młode dziewczęta – w kolorowych pasiastych mundurach, w pstrych beretach na głowach, z lekkimi pikami w rękach. A przy nodze każdej dziewczyny biegł mały piesek o długiej jedwabistej sierści, z kokardką na głowie.

– Yorkshire teriery?! – zawołałem.

Elegancka straż zatrzymała się, otaczając nas zwartym półkolem.

– Tak – odparł Andriej spiętym głosem. – Yorki, wierne psy kardynałów, psy-zabójcy.

Zachichotałem. Po prostu nie potrafiłem wyobrazić sobie yorka w postaci psa-ochroniarza. Ulubieńcy bohemy, kieszonkowe pieski dam z Rublowki i muskularnych aktorów w rodzaju Belmonda – i to mają być psy-zabójcy?

Dziewczęta patrzyły na nas z kamiennym wyrazem twarzy, psy machały krótkimi ogonkami.

– Chciałbym porozmawiać z parlamentarzystą – powiedział Andriej, wychodząc zza drzwi.

Dziewczęta milczały. Zresztą Andriej najwyraźniej nie zwracał się do nich, lecz do kogoś, kto był za murem. Minęło z pół minuty, ja przestępowałem z nogi na nogę, na wszelki wypadek nie wychodząc za próg, a zegarmistrz-celnik wyglądał tak, jakby był gotów czekać tu nawet do dnia Sądu Ostatecznego.

W końcu z drzwi w murze wyszedł jeszcze jeden człowiek – tym razem mężczyzna. W średnim wieku, nieco starszy ode mnie, miał na sobie – zamiast pasiastego stroju – cywilne ubranie: ciemne spodnie, jasną koszulę, szary wełniany sweter. Bez trudu można było wyobrazić go sobie na ulicach Moskwy, Kimgimu czy Orysułtanu – nigdzie nie zwracałby na siebie uwagi.

– Andriej… – Mężczyzna z serdecznym uśmiechem ruszył w stronę celnika.

Andriej rozluźnił się i podszedł do mężczyzny, uścisnęli sobie dłonie i się objęli.

– Cieszę się, że cię widzę, mój biedny zbłąkany przyjacielu. – Mężczyzna zaśmiał się, jakby dawał do zrozumienia, że nie należy brać jego słów zbyt dosłownie. – Co się stało?

– I ja się cieszę, że cię widzę, Marko. Poproszono mnie, żeby zorganizować spotkanie z tobą.

– Kto prosił?

– Znajomy z Demosu, bardzo szanowany tam człowiek.

Marko popatrzył na mnie i uśmiechnął się serdecznie.

– To pan jest tym szanowanym człowiekiem z Demosu?

– Nie, ja jestem wysłannikiem – odparłem szybko. – Poproszono mnie o poprowadzenie pertraktacji.

– Pertraktacje to dobra rzecz – powiedział Marko poważnie. – Słowo może powstrzymać wrogość, umocnić przyjaźń, zrodzić miłość. Słowa dano nam po to, żebyśmy się rozumieli nawzajem, nawet jeśli czasem jest to trudne. Jak masz na imię, młodzieńcze?

Skrzywiłem się mimo woli, już dawno nikt nie nazywał mnie młodzieńcem.

– Kirył.

– Doskonale. Jest pan chrześcijaninem?

– Tak.

– Jeszcze lepiej. I… byłym funkcyjnym? – Marko się uśmiechnął. Skąd wiedział?!

– Tak.

– Bardzo, bardzo interesujące. Andrieju, w imieniu konklawe gwarantuję wysłannikowi Kiryłowi bezpieczeństwo i serdeczne przyjęcie w naszym świecie. Gdy tylko wyrazi pragnienie powrotu, zostanie odprowadzony do twoich drzwi.

– Dziękuję, Marko – powiedział z wyraźną ulgą Andriej. – Przechodź, Kirył. Powodzenia w twoich sprawach, jeśli są legalne i miłe Bogu! – rzekł i szybko skoczył za moje plecy, co bynajmniej nie utwierdziło mnie w przekonaniu o moim bezpieczeństwie w Opoce.

– A jak ja ich zrozumiem? – zapytałem, nie odwracając się.

– No, przecież teraz ich rozumiesz?

– Teraz tak, ale co będzie, kiedy wyjdę z cła? Czy oni tu mówią po włosku?

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. – Andriej ściągnął brwi. – Dziwne rzeczy mówisz, pasierbie przezorności! Przechodząc przez moje cło do nowego świata, otrzymujesz znajomość języka tego świata, przecież to powszechnie wiadomo.

– Aha. – Dopiero teraz zrozumiałem, co miał na myśli Cebrikow, mówiąc, że przecież idę przez cło. Więc może w Orysułtanie wcale nie mówią po rosyjsku? – Wielkie dzięki – dodałem stropiony.

– Śmiało, śmiało, ojcze odwagi! – Andriej popchnął mnie w stronę drzwi. – Nie zwlekaj, nie wypada kazać ludziom czekać.

Wyszedłem z cła, a drzwi za moimi plecami zatrzasnęły się, szczęknęła zasuwa.

Dziewczęta w pasiastych strojach patrzyły na mnie surowo. Pieski machały ogonkami. Marko się uśmiechał.

– Dzień dobry – powiedziałem. – Proszę mi powiedzieć, czy te pieski to york teriery?

– Poniekąd. – Marko skinął głową. – Uważa pan, że nie nadają się na ochroniarzy?

– Cóż… gdyby miały bronić przed myszami…

Marko spojrzał na jedną z dziewcząt i rzekł:

– Kapralu, pokażcie gościowi, jak pracują nasze puszyste maluchy.

Dziewczyna skinęła głową, oddała swoją zabawną (jeśli nie zwracało się uwagi na ostry grot w kształcie liścia) pikę koleżance. Podeszła do mnie i wyciągnęła rękę.

– Poproszę o pańską kurtkę.

Miała zmysłowy głos, idealny do wyznań miłosnych.

Wzruszyłem ramionami i zdjąłem kurtkę. Było ciepło.

– Zależy panu na niej? – zapytała dziewczyna.

– Nie, nie za bardzo

– To dobrze.

Dziewczyna zakołysała kurtką w ręku – piesek przy jej nogach bacznie śledził każdy ruch – a potem zakomenderowała:

– Zabij.

I podrzuciła kurtkę.

Pies jakby rozciągnął się na bruku, a potem wzbił w powietrze. Być może do takiego skoku zdolny byłby kot, bardzo silny, zaprawiony w bojach podwórkowy kot, ale i to nie sądzę. Pies dorwał kurtkę na wysokości dwóch metrów. Razem z nią runął w dół, po czym, kłapiący szczękami, warczący, rozjuszony kłębek sierści potoczył się po ziemi. Strzępy materiału leciały na wszystkie strony. Kiedyś widziałem coś takiego, gdy dozorca, kosząc trawnik starą kosiarką, najechał na jakąś szmatę. Po dziesięciu sekundach piesek odskoczył od kurtki – choć teraz podartej na pasy szmaty nie nazwałby kurtką nawet niezbyt wymagający bezdomny.

– Matko kochana – powiedziałem tylko.

Piesek szczeknął i podbiegł do swojej pani. Ta pogłaskała go (nie odrywając ode mnie wzroku), a potem wyjęła ze swoich błazeńskich spodni kostkę cukru i podała psu.

– Jeśli nie odciągnie się go od wroga, przegryza kręgosłup w dziesięć-piętnaście sekund – powiedział Marko. – Jeśli szyja jest czymś chroniona, skupia się na twarzy.

– Co wy… jak to zrobiliście?… – wyszeptałem.

Lubię psy. Mam skye teriera Keszju, który teraz gości u rodziców. Pewnie, że psy to nie zabawki, nawet w tych najmniejszych płynie krew wilków, pewnie, że umieją walczyć, broniąc siebie czy swojego pana. Ale są psy-bojownicy, psy-myśliwi i psy-przyjaciele. Bojowy york to taki sam absurd jak… jak zakonnica specnazowiec?

– Hodowano je w klasztorze w Yorku, gdzie nasi dzielni gwardziści uczą się bronić konklawe – wyjaśnił Marko, przyglądając mi się z zainteresowaniem. – Prawdziwe dobro nie powinno pozostawać bezbronne, prawda?

– Prawda – powiedziałem. – To znaczy, zawsze tak myślałem. Ale… przecież one są takie miłe…

– Dziewczęta?

– Psy. Chociaż… dziewczęta również… – Zmieszałem się.

– Nadal są miłe. Można je pogłaskać, nie ugryzą… bez rozkazu.

– A dziewczęta?

Kapral uśmiechnęła się i odpowiedziała:

– Tego nie wiem. Ale nie radzę próbować.

Marko się zaśmiał

– Chodźmy, Kirye. Mam nadzieję, że to małe przedstawienie nie wprawiło pana w zakłopotanie? Nasi przyjaciele absolutnie nie muszą się niczego bać. A przecież pan jest przyjacielem?

– O, tak! – odparłem, patrząc na psa. – Bez wątpienia!

Загрузка...