16.

Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że minął ten krótki okres, gdy czytanie książek było powszechną rozrywką. Kino nie zdołało stworzyć konkurencji – wyjście do niego było wydarzeniem, a książka zawsze leżała pod ręką. Telewizor, nawet kolorowy i z dużym ekranem, nie mógł zaspokoić wszystkich jednocześnie – musiałoby być tyle kanałów, ilu jest ludzi.

Za to wideo, a potem komputer zadały książkom potężny cios. Film to czytanie dla ubogich duchem, tych, którzy nie są w stanie wyobrazić sobie wojny światów, siebie na mostku „Nautilusa” czy w gabinecie Nero Wolfe’a. Kino to papka, obficie nasączona cukrem efektów specjalnych, papka, której nie trzeba żuć, wystarczy otworzyć usta i łykać. Prawie to samo dotyczy gier komputerowych – to ożywiona książka, w której sam możesz wybrać, po której jesteś stronie: „komunistów czy bolszewików”.

A czytanie wróciło do swego stanu pierwotnego, gdy stanowiło rozrywkę dla wybranych. Książki stały się droższe, nakłady mniejsze – mniej więcej tak, jak w dziewiętnastym wieku. Można się z tego powodu smucić, a można uczciwie zadać sobie pytanie – czy naprawdę sto procent społeczeństwa musi lubić balet? Słuchać muzyki klasycznej? Interesować się rzeźbą czy malarstwem? Albo chodzić na ryby czy mecze piłki nożnej?

Według mnie należy uznać od razu: czytanie nie jest rozrywką dla wszystkich. I w ogóle jest nie tyle rozrywką, ile pracą.

Patrząc na bibliotekę tego miasta, można by dojść do wniosku, że tak właśnie książki traktowano tutaj. Budynek miał w sobie pewną pompatyczność – trzy piętra, kolumny przed wejściem, rzeźba z brązu – ogromna, otwarta księga, dzieci, które przypadły do jej kart – i ponury pragmatyzm fabryki – ściany z szarego kamienia, szerokie okna zamknięte na głucho, dwuskrzydłowe drzwi bez żadnych ozdób. Z ciekawością przyjrzałem się rzeźbie – na brązowych kartach widniał alfabet, książka była elementarzem. Troje dzieci – dwóch chłopców i dziewczynka, wszyscy naturalnej wielkości – pochylało się nad książką tak nisko, jakby cierpiało na krótkowzroczność albo uczyło się czytać między wierszami. Dziewczynka stała, podpierając brodę ręką, chłopcy pochylali się, wpatrzeni w wersy.

Dotknąłem wypolerowanego ramienia jednego z młodych czytelników i z tęsknotą pomyślałem o moskiewskim metrze. Wygładzone do blasku posągi na stacji „Plac Rewolucji”, zwłaszcza pies z brązu, do którego sam podchodziłem, żeby pogłaskać nos przed egzaminem – pewny znak, że zdasz sesję. A jednak mnie nie przyniósł szczęścia. Ciekawe, czy z tymi posągami również wiąże się jakiś przesąd? Na przykład: jeśli dotkniesz, nauczysz się czytać…

Wszedłem do biblioteki i zostałem przyjemnie zaskoczony napisem: „Dla umiejących czytać wstęp wolny”. Nie do końca rozumiałem, po co do biblioteki mieliby przychodzić analfabeci, ale na wszelki wypadek skinąłem głową siedzącemu przed wejściem starszawemu ochroniarzowi, wskazałem tabliczkę i poszedłem dalej.

Biblioteka była nieduża. Parter zajmowały jakieś pomieszczenia administracyjne, skąd dobiegał urywany hałas, przywodzący na myśl maszynę drukarską. To znaczy, nigdy nie słyszałem, jak one hałasują, ale było w tym dźwięku coś periodycznego, jakby z wielkiego mechanizmu wylatywała kartka po kartce. Cóż, całkiem możliwe. Sami drukujemy, sami przechowujemy… i sami czytamy, sądząc po wyludnionych korytarzach.

Wszedłem na piętro; aha, tu jest czytelnia. Stoliki, krzesła, na stołach elektryczne lampki. Siedzi kilka osób, niektórzy czytają, ktoś coś notuje.

Starając się nie hałasować, poszedłem wyżej. Tu już zaczynała się właściwa część biblioteki – wysokie rzędy regałów zajmowały całe piętro, dwa stoły przy samych schodach były puste, przy trzecim siedziała krucha dziewczyna – uniwersalna, ponadczasowa dziewczyna-bibliotekarka. Takie można spotkać w Nowogrodzie i Czycie, w Szanghaju i Bangkoku, w Hamburgu i w Detroit. Dziewczyna wyglądała, jakby płynęła w niej mieszanka krwi azjatyckiej i europejskiej, takie jak ona są młode do czterdziestki, a potem jakoś tak w jednej chwili przemieniają się w biblioteczne staruszki.

– Dzień dobry – powiedziała cicho dziewczyna. – Jest pan u nas po raz pierwszy?

– Tak – odparłem szczerze.

– W jakim języku pan czyta?

– W każdym – odpowiedziałem po chwili wahania, w końcu była to niemal prawda.

– Naprawdę? – Dziewczyna się uśmiechnęła. – To wspaniale. Pomógłby mi pan przeczytać tę książkę?

Sądząc z pożółkłych stron, książka mogła mieć ze trzysta lat. A może nawet pięćset. Ech, nie trzeba się było chwalić. Zdolności funkcyjnego bardzo by mi pomogły, ale teraz ich nie czułem, a nie przypuszczałem, żebym, przechodząc przez portal, poznał martwe języki tego świata.

Uśmiechnąłem się speszony i stanąłem obok dziewczyny. Pochyliłem się nad jej ramieniem i poczułem słaby kwiatowy aromat płynący od jej włosów. A potem spojrzałem na kartkę i ochrypłym głosem zapytałem:

– A czego konkretnie pani nie rozumie?

– O, proszę. – Dziewczyna popatrzyła na mnie zaciekawiona. – Tego.

– „Nie zaszkodzi dodać szczypty goździków”.

– Zna pan ten język? – zachwyciła się dziewczyna. – Naprawdę go pan zna?

Jeszcze by tego brakowało, żebym nie znał rosyjskiego!

– Miałem okazję się z nim zetknąć.

– Zdumiewające – powiedziała cicho dziewczyna. – Ja się uczyłam, ze słowników… ale myślałam, że nikt… A proszę mi powiedzieć, dlaczego książka sugeruje, żeby dodać do jedzenia gwoździki? Czyżby wiązało się to z niedoborem żelaza? Ale to przecież bardzo niebezpieczne, można ich nie zauważyć i połknąć.

– To nie gwoździki, lecz goździki, pisze się podobnie, ale chodzi o coś zupełnie innego. Goździki to taka przyprawa… małe suszone kwiatostany… Poproszę ołówek.

Na kawałku szarego papieru narysowałem goździki – tak jak umiałem. Nigdy nie dodawałem goździków do potraw, ale robiłem z przyjaciółmi grzane wino.

– Ojej – zmartwiła się dziewczyna. – Nie znam takiej przyprawy. Pewnie już nie rośnie.

– Zapewne – przyznałem.

Jakie to dziwne, jakie śmieszne i głupie, że z całej wielkiej literatury rosyjskiej, ze wszystkich wydanych w Rosji książek zachował się nie Tołstoj czy Puszkin, nie dzieła zebrane Lenina, nie podręcznik do fizyki nawet, lecz książka kucharska! Zwykła książka kucharska… Chociaż, gdy się zastanowić, nie było w tym nic dziwnego. Przecież dobre książki kucharskie drukuje się na grubym, gładkim papierze, żeby nie puchły od wilgoci, żeby nie brudziły się od tłustych palców, żeby przetrwały, stojąc w kuchni obok ścierek i pojemniczków z przyprawami. Jeśli macie w domu książkę kucharską, do której często zaglądacie, to gdzie ją trzymacie? W biblioteczce? Nie rozmieszajcie mnie.

I wtedy bardzo wyraźnie, z całą jasnością zrozumiałem to, na co podświadomie byłem przygotowany.

To nie jest inny świat.

To przyszłość. Nasza przyszłość.

Radioaktywne pustynie, płonąca ziemia, niebo zasnute chmurami, ruiny miast, resztki cywilizacji na wyspach – to moja Ziemia.

Oto, jak wygląda świat funkcyjnych.

– Mamy całą półkę książek w tym języku – odezwała się dziewczyna. – Oraz w innych martwych językach… w zbiorach specjalnych, na górze.

Wyraźnie miała ochotę przytargać tu cały stos książek, wywalić (co ja mówię! troskliwie złożyć!) na biurku i posadzić mnie nad nimi. Żebym czytał, czytał, czytał. Tłumaczył, wyjaśniał, podpowiadał. Co to goździki, co to surdut, co to glamour, default, zatrucie środowiska zewnętrznego, wojna i korupcja…

– Może innym razem – odpowiedziałem na niezadane pytanie. – Teraz chciałbym… chciałbym przeczytać coś z historii.

– Skąd pan przybywa? – spytała cicho dziewczyna. Przez cały czas mówiła cicho, przyzwyczajona do tego wśród bibliotecznych regałów, a teraz już w ogóle przeszła na szept.

– Z daleka. Z bardzo daleka. Proszę nie pytać.

W zadumie skinęła głową, jakby te słowa coś jej wyjaśniły, i wstała.

– Proszę iść za mną.

Szliśmy między rzędami regałów, w cichym szeleście przewracanych kartek – kilka osób szukało książek – wśród zapachu starego papieru i świeżej farby drukarskiej. To było jak świątynia jakiejś nowej religii, gdzie zamiast ikon są regały, a zamiast mirry i kadzidła kurz.

– Proszę – powiedziała dziewczyna.

W zadumie popatrzyłem na pusty regał.

– Nie mamy historii – wyjaśniła. – Nie ma takiego słowa, w każdym razie prawie się go nie używa. Miał pan szczęście, że pana zrozumiałam.

– Społeczeństwo nie może istnieć bez historii – powiedziałem. – Od jak dawna żyją tu ludzie?

– Zapewne od stworzenia świata. – Dziewczyna się uśmiechnęła. – Są tutaj starożytne ruiny… bardzo stare, mają wiele tysięcy lat.

– Spytam inaczej: od jak dawna mieszkają tu ludzie?

– Zastanawiałam się nad tym – odpowiedziała poważnie dziewczyna, jakbym zapytał ją o sens życia. – Wydaje mi się, że minęło wiele pokoleń. Na kontynencie nikt nie zdoła żyć długo. Nawet… nawet…

– Ludzie-nad-ludźmi? – spytałem wprost.

Dziewczyna skinęła głową.

– Kim pan jest?

– Jestem obcy. Proszę nie kazać mi wyjaśniać. To co najmniej niebezpieczne.

– Dla pana?

– Dla mnie również. Ale przede wszystkim dla pani. Proszę pozwolić, żebym pozostał takim… dziwnym klientem, który zadaje dziwne pytania.

– Rozumiem – odparła poważnie. – To niezwykłe, ale rozumiem. Pewnie dlatego, że lubię stare książki.

– Kim są Ludzie-nad-ludźmi? To oni rządzą?

– Nie. Rządzi imperatorowa.

Nie zdziwiła się, nawet słysząc to pytanie, które z kretesem zdradzało we mnie obcego przybysza.

– A Ludzie-nad-ludźmi?

– Czasem przychodzą. Kupują różne kurioza z kontynentu i uczą, jak się nimi posługiwać. Niczego nie opowiadają, ale nikogo nie krzywdzą… jeśli o to panu chodzi.

– Zupełnie nikogo?

– Jedynie wtedy, gdy ktoś próbuje skrzywdzić ich. Oni… – Dziewczyna zamilkła. – Oni są inni. Nie interesują się nami. Chyba są dobrzy… Potrafią wyleczyć każdą chorobę… babcia opowiadała, że kiedyś wybuchła u nas epidemia, a oni przynieśli lekarstwa. Mogą dać dobrą radę, ale nie mieszkają tu, myślę, że to miejsce ich nie interesuje.

– A czy ktoś kiedyś próbował ich skrzywdzić?

Dziewczyna zawahała się, a potem odparła:

– Gdy idzie się w góry, trafia się na majątek pana Dietricha. To bogaty posiadacz ziemski, mecenas. To on podarował miastu ten budynek. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli spyta pan jego.

– On nie lubi Ludzi-nad-ludźmi?

– On lubi wiedzę. I opowie panu więcej, jeśli mu się pan spodoba, oczywiście. Ale na pewno mu się pan spodoba.

– Dziękuję – powiedziałem cicho. – Bardzo mi pani pomogła.

Dziewczyna skinęła głową i odpowiedziała dokładnie tak, jak się spodziewałem:

– To moja praca. Wróci pan tu jeszcze?

– Nie wiem – odparłem szczerze. – Naprawdę nie wiem.

– Chciałabym… pokazać panu pewne książki.

– Nie wiem – powtórzyłem. – To zależy nie tylko ode mnie.


* * *

Najgorsze, co spotyka człowieka w zacofanych światach, to nie toaleta w postaci nocnika pod łóżkiem, świeczka zamiast żarówki czy wywar z ziół zamiast tabletek. Najgorsze jest tempo podróżowania. Cywilizacja skompresowała naszą Ziemię najpierw do osiemdziesięciu dni dookoła świata, a potem do osiemdziesięciu godzin (jako realiści nie będziemy brali pod uwagę ponaddźwiękowych myśliwców, statków kosmicznych czy innych nietypowych środków lokomocji). Już sama możliwość dotarcia w ciągu dziesięciu godzin z Moskwy do Tokio, w porównaniu z tym, ile trwałaby taka podróż pociągiem, statkiem czy dorożką, to istny cud! Zresztą, mniejsza o podróże dookoła świata! Wyobrażacie sobie, ile czasu zajmowała kiedyś zwykła wyprawa na działkę, leżącą sto kilometrów od Moskwy, nie pociągiem, lecz powozem?! No właśnie. Więc możemy zżymać się na samochody, na toksyczne spaliny, przerażać się korkami, ale to właśnie samochody uwalniają nas od licznych problemów, których czasem nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

Muszę przyznać, że miałem szczęście. Nie zauważyłem w mieście żadnych oznak transportu najemnego – żadnych karet, powozów czy ryksz – zupełnie nic! Nawet zwykłe wozy trafiały się rzadko. Zobaczyłem jedynie kilka lekkich dwukółek, zaprzężonych w niewysokie woły, widziałem ludzi, którzy spokojnie jadą na osłach i mułach. Ale nawet to było wyjątkiem, przeważnie wszyscy szli pieszo.

Ja również poszedłem piechotą. Deszcz przestał padać, za to chmury dawały przyjemny cień. W ciągu godziny przeciąłem całe miasto i znalazłem się na drodze prowadzącej w górę, do majątku Dietricha.

I wtedy moje twarde postanowienie spotkania z miłośnikiem wiedzy się zachwiało.

Popatrzyłem na wiejską drogę, biegnącą w góry, na ukryty za chmurami wieżowiec. Czy warto tak od razu? Bez obiadu?… Bez wyspania się w wynajętym na tydzień pokoju? A może lunie deszcz? Albo wiatr przewieje chmury i zacznie palić słońce? Należałoby porozmawiać, dowiedzieć się, wyposażyć… porozmawiać jeszcze z bibliotekarką, to taka sympatyczna dziewczyna. Ni z tego, ni z owego, a może właśnie z owego, przypomniało mi się, że Kotia miał trzy dziewczyny-bibliotekarki i jak twierdził, wszystkie były namiętnymi romantyczkami. Widocznie to wpływ książek.

– Daleko pan idzie?

Poskrzypująca bryczka, wracająca z miasta, podjechała jakoś tak niepostrzeżenie. Słowo „bryczka” samo pchało się na usta, było w niej coś polskiego albo ukraińskiego: pleciona góra, do połowy zasłaniająca powóz, jakaś taka europejska wiejskość. I niemłody woźnica – mocny, z czerwoną twarzą i wąsami – we Wschodniej Europie wyglądałby na swojaka. Co prawda, miał na sobie wytarty szary surdut, niebieską koszulę z kołnierzem, szerokie brązowe spodnie i zupełnie niepasujące do tego stroju czarne lakierki. Cóż, ludzie na wsiach ubierają się bardzo różnie.

– Na górę. Do pana Dietricha – odparłem.

– Aha. – Woźnica skinął głową, bynajmniej nie zdziwiony. – To siadaj, podwiozę.

Wahałem się tylko chwilę.

Nagle zrozumiałem, że zrobione z drewna koła są pokryte oponami z kauczuku, które produkuje warsztat wujaszka Ho w południowej części miasta. Że woźnica nazywa się Andre, ale podobieństwo do francuskiego imienia jest przypadkowe, a pełna forma brzmi Andreas. Że jest od dawna żonaty, ale nie ma własnych dzieci, i to go smuci, za to adoptowaną córkę wychował jak własną. Że do majątku będziemy jechać dwie godziny i siedem minut. Że deszczu nie będzie, ale chmury nie przestaną zakrywać słońca. Że Andre klnie w myślach wypite w mieście kwaśne piwo, bo teraz burczy mu w brzuchu, i że dwa razy będzie musiał biec w krzaki. I że naprawdę ma ochotę mnie podwieźć, bo z rana lubi do miasta jeździć sam, wioząc mandarynki i winogrona, ale w drodze powrotnej woli z pasażerem – żeby mieć z kim poplotkować, czego jest wielkim amatorem.

– Dziękuję – powiedziałem, wsiadając do bryczki. – Zawoził pan mandarynki?

– A pewnie – przyznał Andre. – I dobrze sprzedałem!

Poklepał się po wypchanej kieszeni, zupełnie nieprzejęty tym, że chwali się pieniędzmi nieznajomemu człowiekowi na pustej drodze.

– To wspaniale – odparłem. Wrażenie wszechwiedzy minęło – dokonałem wyboru. Słusznego czy nie, to już inna sprawa.

– Zapalisz?

– Dziękuję. – Ucieszyłem się szczerze. W paczce był ostatni papieros, poza tym wolałem nie ryzykować palenia dunhilli przy tubylcach.

Zresztą, woźnica też nie palił machorki – z kieszeni surduta wyjął paczkę, a z niej dwa papierosy bez filtra.

– O! – powiedziałem.

– Gówna nie trzymamy – odparł z dumą woźnica.

Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Nieduży pokorny konik cierpliwie ciągnął bryczkę; wokół były pola, teraz puste: albo zebrano już plony, albo nieprędko się ich spodziewano. Paliliśmy. Tytoń był mocny, aż mi się zakręciło w głowie.

Gdy wóz przejeżdżał obok charakterystycznego sękatego drzewa, pod którym aż chciało się usiąść i odpocząć, woźnica splunął i zrobił gest, jakby sypał coś przez lewę ramię. Ochrona przed urokiem?

– Złe miejsce?

– Gorsze być nie może – zgodził się woźnica. – Zamordowano tu człowieka, nie słyszał pan?

– Nie.

– Dwaj przyjaciele, wracając po pracy, usiedli, żeby się napić wina. Ale czy wino było za mocne, czy głowy im słońce przypiekło, tak czy siak, od słowa do słowa pokłócili się, jeden drugiemu dał po gębie, a tamten złapał łopatę i…

– Rozumiem – powiedziałem. – A dawno to było?

– No… – Andre się zastanowił. – Wtedy był ze mnie pętak… będzie tak z pięćdziesiąt lat. Od tamtego czasu nikt nie uprawia tego pola, a drzewo… należałoby je ściąć? A może niech stoi ku przestrodze…

Ta opowieść mnie zastanowiła.

Pięćdziesiąt lat? Człowiek zginął tu w pijackiej bójce i po pięćdziesięciu latach ludzie nadal unikają tego miejsca? To w naszym mieście trzeba by spluwać na każdym rogu. Komu by śliny wystarczyło!

Czyżby to był jakiś sztuczny, wprowadzony przez funkcyjnych brak agresji? A może efekt duchowej ewolucji człowieka?

Nie, zapewne wszystko jest znacznie prostsze.

Jak zmieni się psychika ludzi, jeśli dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent ludności planety zginie? Jeśli ocaleje kilkaset tysięcy – niechby nawet milion – na jednej jedynej dużej wyspie? Pisarze i reżyserowie delektują się z entuzjazmem potwornościami świata po apokalipsie: te bandy krwiożerczych idiotów (najlepiej – upalonych, obdartych, pędzących na zardzewiałych motocyklach przez pustynie w poszukiwaniu ofiar), zszokowanych tym, co się stało, wojskowych (na chodzie jest jeden stary czołg bez pocisków, dowodzi jeden oszalały major, żołnierze tępo wykonują rozkazy) i fanatyków religijnych (przywódca sekty z problemami seksualnymi, krwawe rytuały, skłaniające się ku kanibalizmowi). No dobrze, to wszystko fantastyka. A tak naprawdę? Czy w świadomości ludzi nie pojawi się głucha, niezłomna wrogość wobec przemocy?

Zdaje się, że tu stało się coś takiego.

I pewnie ciężki los spotkał istniejące religie. To, co się stało, nie wpisało się w ich obraz rzeczywistości. Parafianie utracili wiarę, pasterze porzucili swe świątynie. Tylko buddyści potraktowali te wydarzenia jak nieuchronność.

Pewnie kapitan Wan Tao nie miał zamiaru mnie otruć, w jego świecie byłby to czyn zbyt niewiarygodny, nawet dla grabieżcy ruin. Pewnie w apetycznych pielmieniach był jedynie banalny środek nasenny, dodany nie po to, żeby mnie związać i obrabować, tylko po to, żeby niebezpieczny gość nie rozrabiał po nocy.

Andre zatrzymał powóz i rzucił mi lejce.

– Potrzymaj… Żołądek mi ścisnęło.

Zeskoczył na dół i skrył się za najbliższymi krzakami. Koń poruszył uszami i pomachał ogonem. Wyglądał tak, jakby miał zamiar stać tu choćby do wieczora.

Woźnica wrócił i wymruczał:

– Niedoczekanie, żebym jeszcze kiedyś pił piwo w „Podchmielonym delfinie”! Niech nim poją delfiny… delfiny sobie mogą, gdzie chcą…

– Korę dębową trzeba zaparzyć i pić, pomoże – powiedziałem ze współczuciem.

– Wiem. Jak tylko przyjadę, od razu córkę poproszę, żeby zrobiła, to mądra dziewczyna. A ty co, doktor?

– Mój ojciec jest lekarzem.

– A, znaczy się, i ty w doktory pójdziesz – powiedział z przekonaniem Andre. – A powiedz mi, co kobiety powinny brać, kiedy mają złe dni?

– Żeby co? – nie zrozumiałem.

– Żeby się na ludzi nie rzucały.

– Aaa. – Wzruszyłem ramionami. – Walerianę albo głóg.

– Faktycznie doktor – ucieszył się Andre. – Ale nie pomaga, i tak chodzi nieprzytomna. Młoda jest, gorąca. – Westchnął i się zastanowił. – A kiedy w sercu kłuje?

– Kłuje czy ciśnie?

– Kłuje.

– Waleriana i głóg.

– Widziałeś no ty…

Odniosłem wrażenie, że moje zalecenia nie były dla niego żadną nowiną, chyba po prostu korzystał z okazji, żeby sprawdzić swojego doktora, który dawał mu równie proste, a przez to podejrzane rady.

– A do Dietricha jedziesz w doktorskich sprawach?

Zrozumiałem, że nie ma sensu odżegnywać się od cudzego zawodu. Cokolwiek się stanie na świecie, ludzie zawsze będą się interesować, jak leczyć swoje i cudze dolegliwości. I o swoje będą pytać doktorów, a cudze spróbują leczyć sami.

– Niezupełnie. Mówiono mi, że to mądry człowiek.

– Bo mądry – potwierdził bez cienia ironii Andre. – Porządny człowiek, mądry. Cała ich rodzina taka była. I dziadek, niech mu ziemia lekką będzie, i ojciec, złoty człowiek. Siostra trochę inna, wiatrem podszyta i pusta, ale nie beznadziejna. A Dietrich mądry. Powinien się ożenić, dzieci mieć, bo wszyscy jesteśmy śmiertelni, a szkoda, żeby dobry ród wygasł.

Chyba leżało mu to na żołądku i pewnie z chęcią długo by się nad tym rozwodził, ale skorzystałem z okazji i spytałem:

– Jest kawalerem?

– Tak. Młody jeszcze, twój rówieśnik. Ale mądry!

Ostatnie zdanie zabrzmiało obraźliwie, choć pewnie Andre nie miał takich intencji.

– Jasne – powiedziałem i zamyśliłem się. Przez cały czas miałem wrażenie, że mecenas i potentat Dietrich to człowiek w sile wieku, który co najmniej mógłby być moim ojcem. A tu masz ci los, rówieśnik.

Dobrze czy źle?

Chyba jednak dobrze. Jeśli będę chciał szczerze z nim porozmawiać, to im on jest młodszy, tym będzie mi łatwiej.

– Proszę mi powiedzieć, Andre, a nie słyszał pan, żeby w górach, nad majątkiem pana Dietricha stał jakiś budynek? – zapytałem. – Taki wysoki, jakby wieża?

Andre zawahał się, znów wyjął papierosy i poczęstował mnie. Zapaliłem, już czując, że odpowiedź będzie twierdząca.

– Słyszałem, co miałem nie słyszeć. Znałem trzech ludzi, który mówili, że widzieli taki dom. Co tam, widzieli! Nawet teraz, jak spojrzą na górę, to też widzą. Jeden nawet na zachód wyjechał, mówił, że po to, żeby mu nie tkwił przed oczami.

Zerknąłem na górę spode łba. Skręcony wachlarz bezwstydnie zalśnił w słońcu, które nagle wyjrzało zza chmur.

– A pan go nie widział?

– Nie. Kiedyś nawet długo stałem – i tak parzyłem, i siak… Mówią, że ładny, taki… – Poruszył ręką. – Tylko że nie wszyscy mogą go zobaczyć.

– A gdyby tak pójść w góry i stamtąd popatrzeć?

– Nie wolno tam iść – powiedział ostro Andre. – Kto w góry poszedł, ten już nigdy nie wrócił!

– Dlaczego? Co tam jest takiego niebezpiecznego?

– A co ma być? – Andre znowu mówił flegmatycznie. – Zwierzęta, przepaście… W górach jest niebezpiecznie.

– No tak, ale przecież ktoś powinien wrócić. Co to za zwierzęta, przed którymi nie ma ochrony?

Woźnica wzruszył ramionami, a potem powiedział:

– Może… może żelazny człowiek ich zabił.

– Żelazny człowiek?

– A ty jesteś przyjezdny, znaczy?

– Tak.

Andre pokiwał głową.

– Ze wschodu?

– Tak.

– Słusznie mówią, że wy tam żyjecie jakby na innej wyspie. Chodzi tu taki w górach. Dwa razy wyższy od człowieka i cały z żelaza. Jak idzie, to drzewa łamie. Dobrze, że nigdy na dół nie schodzi.

– I od dawna tak chodzi?

– Od zawsze. – Andre rzucił mi lejce. – Do licha, jak człowiek o różnościach zaczyna gadać, to zaraz mu żołądek skręca.

Pobiegł w zarośla, w biegu rozpinając pasek od spodni, a ja, osłupiały, spojrzałem na górę. Żelazny człowiek? Robot?

To było kompletne zaskoczenie, nie spodziewałem się spotkać tu czegoś takiego! Funkcyjni nie używają techniki, zwłaszcza takiej… fantastyczno-naukowej. Żywe domy, portale, różne tam pola siłowe – w to bym uwierzył. Ale w robota, w mechanicznego strażnika nie. Zwykłe bajdy, plotki, straszaki.

– Kiedyś sam go widziałem – powiedział Andre. Wracał z krzaków w znacznie lepszym humorze. – Mały był, no, nie do końca, ale zły. Poszliśmy z chłopakami w góry owoce zbierać i doszliśmy wyżej niż zwykle. Znalazłem maliniak, stoję, zrywam, więcej do gęby niż do koszyka, i nagle słyszę rumor. Ktoś przez las idzie, a ja stoję w miejscu jak wmurowany. Patrzę, a tu przez drzewa widać… no, jakby człowiek, tylko dwa razy wyższy. No, może nie dwa, półtora. Wtedy byłem jeszcze szczeniakiem, zresztą, nigdy nie byłem wysoki. I cały z żelaza, aż się błyszczy. I oczy takie szklane… – Przez chwilę szukał właściwego słowa. – O, jak u ważki. Wierzysz?

– Wierzę – powiedziałem cicho. – Jeśli oczy jak u ważki, to wierzę. Złożony wzrok, brzmi logicznie.

– Tyś doktor, ty wiesz lepiej. – Andre skinął głową. – Dzięki, że się nie śmiejesz. Nie chcieli mi wierzyć. Znaczy, w żelaznego człowieka wierzą, ale w to, że go widziałem, to już nie. Pasem dostałem i zapowiedziane miałem, żebym nie łaził, gdzie nie trzeba. I nawet nie znam nikogo więcej, kto by go widział. Ci, którzy z głupoty na górę poleźli, pewnie widzieli go przed śmiercią. A ja tak sobie potem pomyślałem, że mnie pewnie dlatego nie ruszył, że mimo wszystko mały wtedy byłem. Co od małego chcieć? Tę wieżę to owszem, niektórzy widzą. Ja kiedyś panu Dietrichowi powiedziałem, że to wszystko bzdura. On się zaśmiał, ale tak niewesoło, i powiedział, że wieża jest, i on sam ją widzi, tylko pokazać nikomu nie może.

– Ach, tak – powiedziałem tylko.

Chyba jednak podjąłem właściwą decyzję. Nie wiem, czy Dietrich mnie wysłucha, czy nie, ale przynajmniej należy do tych nielicznych ludzi, którzy naprawdę mogą mi uwierzyć.

Uwierzyć i pomóc.

Загрузка...