Jeremy Kevin wiercił się niespokojnie w wielkim fotelu, jakby oblazły go insekty. Zważywszy na osobę gospodarza nie było to nieprawdopodobne, jako ze Kevin znajdował się w domu-laboratorium Stanleya Mountbattena, największego i najznamienitszego entomologa na Wyspach Jeremy już od godziny przyglądał się naukowcowi i jego zbiorom – martwym i żywym Byli otoczeni przez tysiące czy może miliony czułek. nóg i szczypiec poruszających się w mniejszych i większych przezroczystych pojemnikach Zwłaszcza jeden z nich – ogromny jak akwarium z Marylandu – budził szczególną odrazę Jeremy'ego, który chociaż niejedno już w życiu widział, był facetem wrażliwym.
Przed godziną usiadł więc plecami do wielkiego pojemnika i teraz wiercił się nerwowo, bo drażniło go milczące sąsiedztwo wwiercające się w jego kark tysiącami par oczu. Tak to odczuwał Kevin. Zdawało mu się nawet, ze słyszy delikatne chrobotanie owadzich odnóży o szkło czy plastik, ale to było niemożliwe. Mountbatten zdawał się nie zauważać niczego, a już szczególnie niewesołego położenia, w jakim znajdował się Jeremy Mówił powoli, statecznie, biorąc odpowiedzialność za każde wypowiedziane słowo. Zdania układały się więc gładko, nie musiał przerywać, by zastanowić się nad sensem i poprawnością wypowiedzi. Prawie nie gestykulował i w momentach, gdy wypowiedź wymagała podkreślenia, Jeremy'ego aż świerzbiały ręce, by zrobić to za entomologa. Zakazał sobie jednak tego surowo i chociaż był z natury porywczy, splótł ręce na brzuchu, aż pobielały kostki. Mountbatten i tego me zauważył. Podobny do owadziej krzyżówki był zaprzeczeniem Jeremy'ego. Na dość pokaźnym ciele obłego, masywnego żuka, podtrzymywanym przez krótkie, ale chude nogi, tkwiła głowa pasikonika – łysa, podłużna, z tragicznie opuszczonymi w dół zewnętrznymi kącikami oczu Jeremy siedział blisko mego, ale w potoku miarowej wymowy nie słyszał zupełnie oddechu entomologa.
Jakby ten – na wzór swych podopiecznych – oddychał tchawkami czy innym świństwem.
– Niech pan spojrzy na tę termitierę – powiedział wreszcie Mountbatten i Jeremy mógł już z ulgą zwrócić się twarzą w stronę niepokojącego go sąsiedztwa
Przesunął fotel tak że miał teraz na oku i entomologa, i termitierę To mu odpowiadało, choć widok nie był ani przyjemny, ani ciekawy. W szklanym pojemniku o wymiarach pięć metrów na dwa i trzy metry wysokim wznosiła się nieregularna budowla, coś jakby spróchniały pień powalonego przed laty drzewa. Podobieństwo to zwiększała szarobrązowa barwa obelisku wznoszącego się na niewiadomej grubości warstwie ziemi skrywanej przez podłogę pawilonu Pojemnik był szczelny i klimatyzowany. Mountbatten dbał, by warunki wewnątrz przypominały tropik Mimo to termitiera miała jakieś dwa i pół metra wysokości, a więc sporo brakowało jej do sześciu, jakie ponoć osiągają te twory w naturze Prawdę powiedziawszy Jeremy, nie odznaczający się wcale imponującym wzrostem, zadowolony był z tego Z odległości widział |akiś ruch na zboczach i u podnóża góry – kilkumilimetrowe owady biegały w swoich sprawach Jeremy wzdrygną) się Jego matka przez całe życie bała się pająków, a Kevin z owadziej rodziny poważał jedynie pszczoły, a i to w postaci "Bęc Honey" Spencera and Co. na stole
Po ukończeniu college'u Kevin znalazł robotę w dziale miejskim jednej z popołudniówek i nie przypuszczał nigdy, ze jego dziennikarskie drogi skrzyżują się ze ścieżkami owadów. Mountbatten, najwidoczniej czytelnik szmatławca, w którym Jeremy pracował, zatelefonował rano ze swoimi rewelacjami i kierownik działu wysłał na miejsce Kevina. chociaż ten opierał się temu stanowczo. Na protesty Jeremy'ego, ze nie zna się absolutnie na entomologii, kierownik popatrzył na niego jak na szczególnie ciekawy okaz, a potem wzruszył ramionami Był zdaje się zdumiony, ze jeden z jego ludzi uważa, iż reporter działu miejskiego powinien się znać na czymkolwiek poza obsługą magnetofonu i maszyny do pisania. Ze swego przepastnego biurka wyłowił "Mały atlas owadów" i jeszcze coś z entomologią w tytule, co Jeremy wrzucił do szuflady własnego biurka, nie zamierzając oglądać tego przed lunchem Potem doszedł do wniosku, ze zagłębianie się w podobną lekturę po lunchu byłoby jeszcze bardziej niebezpieczne i wsiadł do auta, by złożyć wizytę naukowcowi w jego podlondyńskiej posiadłości
– Owady – ciągnął spokojnie swój wykład Mountbatten – to jedna z pomyłek czy tez ślepych uliczek ewolucji Natura niby to stworzyła istoty zdolne do życia społecznego – termitiery na przykład liczą do kilku milionów osobników – ale cóż z tego, kiedy tchawki stały się barierą nie do przeskoczenia. Owady nie mogły powiększyć swego ciała, a co za tym idzie rozwinąć zwojów głowowych w mózg. Do tego tchawki nie nadawały się, bo powyżej pewnej wielkości ciała, którą można precyzyjnie wyliczyć, organizm oddychający nimi udusiłby się i już.
Natura porzuciła więc owady dla dalszych eksperymentów, a czasu miała dużo. Należy sądzić – personifikując ją – że ewolucja pokładała w nich wielkie nadzieje i doznała srogiego zawodu. Świadczyłaby o tym ilość owadów, które są najliczniejszą gromadą w świecie zwierzęcym. Ja jednak doszedłem do wniosku, że ów ślepy zaułek, w który zostały wpędzone owady, nie jest zupełnie spisany na straty. Co na przykład pan, panie Kevin. robi, gdy przez pomyłkę zapędzi się pan w ślepą uliczkę?
Kevin zmieszał się, nie słuchał dokładnie, miał tylko wrażenie, że rzecz dotyczy ruchu drogowego.
Wycofuję wóz albo szukam objazdu – wystękał jak w szkole, śledząc badawczo i z napięciem twarz Mountbattena, by w razie najmniejszego jej skrzywienia spróbować dać inną odpowiedź.
Właśnie – potwierdził entomolog, zamykając i otwierając okropnie powoli swoje naznaczone tragizmem oczy. – W wypadku ewolucji cofanie się nie wchodzi w rachubę. Jest to jeden z procesów nieodwracalnych – co raz zostało wyprodukowane musi istnieć lub zginie, choćby to miała być hekatomba ofiar. Ta matka nie troszczy się zbytnio o swoje dzieci. Tak myślano dotychczas. Ja natomiast wysnułem wniosek, że natura nie zapomniała o owadach i przygotowuje dla nich miejsce. Uznała je widać za twór rokujący największe nadzieje. Odłożyła więc sprawę na ten milion czy dwa miliony lat, cały czas szukając objazdu, o którym pan mówił. I znalazła.
Jeremy nadstawił uszu, bo wydało mu się, że zmierzają do sprawy, o jakiej Mountbatten mówił przez telefon, a która była powodem tego spotkania.
– Ludzie – ciągnął entomolog monotonnie – ludzie są tym objazdem. A ściślej wszystko co do naszego powstania się przyczyniło, a więc płazy, gady, ptaki, ssaki, no i naczelne. Uznaliśmy sami siebie za ukoronowanie działań ewolucji, zapominając po pierwsze, że wraz z powstaniem człowieka procesy i prawa przyrody nie uległy zawieszeniu czy zahamowaniu, a po drugie, iż dumny termin "naczelne" nie oznacza wcale, że jesteśmy naczelnikami wszelkiego stworzenia, lecz że chwilowo znajdujemy się na czele, czyli w przodzie wyścigu. A z tego wcale nie wynika, że kto szybciej biegnie, ten dalej dotrze. Rosjanie, przed którymi trzęsiemy teraz portkami, mają takie powiedzenie… Pan zna rosyjski?
Kevin pokręcił głową.
– Legcze jediesz, dalsze budiesz – wystękał Mountbatten, krzywiąc się niemiłosiernie. – Albo jakoś podobnie.
Jeremy'ego od razu rozbolała szczęka i pomasował ją.
– Tak właśnie postąpiły owady, czy też za nie uczyniła to natura. Zostawiła je w pełni uformowane, ufna, że przetrwają do właściwej chwili, i zaczęła szukać dla nich objazdu. Droga była daleka, powstało wiele gatunków, które zgładziła, bo nie dawały pomyślnych rokowań na przyszłość. Niech pan pomyśli o mezozoiku, o wielkich gadach. Co się wtedy działo! Wszak one, gdyby tylko umiały, musiałyby myśleć jak my – że są uwieńczeniem ewolucji. Czyż były jakieś przesłanki, które by temu przeczyły? Skąd! Były najpotężniejsze, jeżeli walczyły, to między sobą, bo nie miały naturalnych wrogów. Dopiero gdy pojawiły się ssaki, musiały odejść.
Ssaki to był czarny koń ewolucji. Z początku szło opornie, ale w końcu pojawiły się naczelne, a z nich człowiek, który błyskawicznie przeszedł od maczugi do bomby wodorowej. Na to czekała natura ze swymi owadami. Jak pan pewnie wie, zdecydowana ich większość jest odporna na ogromne dawki promieniowania, a taki na przykład karaluch może sobie gwizdać na skażenie. Gdyby, rzecz prosta, miał czym.
I tu dochodzimy do sedna. Jak niegdyś wielkie gady, tak my teraz stoimy przed apokalipsą, która zaplanowana została miliony lat temu.. Po prostu mieliśmy powstać, zbudować bombę i zrzucić ją sobie na głowy, by oczyścić plac dla przeobrażonych przy te| okazji owadów. Owady mutanty, wyposażone w niemożliwe do przewidzenia organy spełniające rolę płuc, mózgów, etc., zajmą nasze miejsce.
Jeremy przełknął ślinę i odważył się przez ramię popatrzeć na termitierę. W tym otoczeniu gotów był uwierzyć we wszystko, chociaż jednocześnie był przekonany, iż Mountbatten jest nieszkodliwym szaleńcem.
– Ma pan jakieś dowody na to? – wydukał, przypominając sobie
0obowiązkach reportera działu miejskiego.
– Oczywiście. Podam je w skrócie, chociaż ich ustalenie zajęło mi wiele lat. Z powodu podobieństwa do społeczności ludzkich, a więc: liczebności, kastowości, podziału obowiązków i, co za tym idzie, największej predestynacji do przejęcia naszej roli, skupiłem się na mrówkach i termitach. Pan pewnie nie wie o tym, ale termitiery i mrowiska są budowane zawsze i wszędzie według tego samego planu.
Dany gatunek na całej kuli ziemskiej tworzy je tak samo, różnice dotyczą materiału i wyglądu zewnętrznego kopców, na który zresztą najczęściej wpływa po prostu erozja. Plan korytarzy, komór, wyjść i wszelkich "urządzeń" wewnątrz jest taki sam. To normalne, uważaliśmy, bo po prostu zakodowane genetycznie. Jak budowa gniazd i legowisk przez inne zwierzęta. I oto od początku tak zwanej ery atomowej pojawiły się wyraźne anomalie.
– Promieniowanie? – podrzucił zainteresowany nagle Jeremy. Mountbatten skrzywił się.
– Tak, wpłynęło, ale nie w sposób, w jaki pan najprawdopodobniei sądzi. Promieniowanie, wpływ działalności człowieka, zanieczyszczenie środowiska stały się ulubionym wytłumaczeniem różnych zjawisk dla nieuków. Kładą do wspólnego worka wszystko, czego nie potrafią wyjaśnić, a na worku piszą "Wpływ cywilizacyjnych oddziaływań człowieka". I wysyłają do Sztokholmu, a potem czekają na Nobla. Nic, ja udowodniłem po prostu, że to nadszedł ich czas, czas owadów. Tak jak miały one genetycznie zakodowany dotychczasowy sposób budowania kopców, tak też natura wpisała im informację, kiedy nadi Izie ich pora. i kiedy ów plan konstrukcyjny należy zarzucić i zastąpić innym, bardzie) adekwatnym do nowych warunków.
W tym wypadku ma pan rację: czynnikiem wyzwalającym tę informację stał się podwyższony stopień promieniotwórczości gleby świadczący, ze człowiek opanował już wyzwalanie energii jądrowej i gotów jest do wykopnięcia spod siebie stołka. Ale rzecz w tym, że ta informacja już tam – czyli v, kodzie genetycznym owadów – była. Od milionów lat trwała jak obraz fotograficzny w stanie utajonym i czekała jedynie na wywołanie i utrwalenie. Gdyby me istniała, owady w żaden sposób me zareagowałyby na sygnał podwyższonej radiacji, bo im ona nie szkodzi!
– A zareagowały?
Mountbatten skinął głową.
– Tak. Moje badania dowiodły tego. Budują od kilkudziesięciu lat inne kopce. To znaczy na zewnątrz niczym się one nie różnią od poprzednich, ale plan. według którego drążą korytarze, uległ zmianie. Nastąpiło to niemal skokowo, co tylko potwierdza moją teorię. Gdyby udoskonalenia zachodziły powoli, gdyby owady "dopracowywały" się coraz nowych koncepcji, to świadczyłoby jedynie o ich rozwoju – co oczywiście byłoby rewolucją nie tylko w świecie nauki. Ale me, nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki został wywołany inny plan. Pokażę coś panu.
Entomolog wstał i jeszcze bardziej niż przedtem podobny do żuka podreptał w stronę ogromnej sterty papierów, która okazała się przysypanym nimi biurkiem. Chwilę kopał tam zawzięcie i przyniósł dwie grupy odbitek fotograficznych. Podał je Jeremy'emu i wrócił na swój fotel. Kevin niezdecydowanie obracał zdjęcia w rękach.
– Te. które pan trzyma w lewej ręce, to zdjęcia rysunków, jakie wykonałem na podstawie przekrojów termitier. Niech je pan obejrzy i porówna z tymi z drugiej ręki. a potem panu powiem, co one przedstawiają Kevin obejrzał przekroje. Niektóre były poziome, inne pionowe i poza tym, że te z lewej dłoni były zdjęciami planów wykonanych odręcznie, a nie przy linijce, niczym w zasadzie nie różniły się od tych z prawej.
Są prawie identyczne… – zawahał się Jeremy.
– Nie prawie, one są identyczne. Te drugie odbitki to plany schronów przeciwatomowych w hrabstwie Yorkshire. Co pan na to?
Kevin pokręcił głową, zezując to na jedne, to na drugie odbitki i nic nie odpowiedział. Mountbatten wydawał się jednak usatysfakcjonowany.
Można tylko pogratulować naszym inżynierom – powiedział – którzy stworzyli optymalną konstrukcję, zaprogramowaną przez naturę przed milionami lat. Jak przenieść te rysunki na kalkę, przyłożyć do siebie i obejrzeć pod światło, to w zasadzie różnic nie ma. Zasięgałem prywatnie opinii na ten temat i wiem, że w projektowaniu schronów nie kierowano się żadnymi schematami z przyrody. Wysunąłem więc wniosek, że wojna atomowa jest nieunikniona, a jej perspektywa, bliska. Owady przygotowują się do jej przetrwania. zmiany, jakie wprowadziły w swych nadziemnych i podziemnych budowlach korzystne są dla magazynów żywności, a moje termity przeniosły uprawę grzybków do znacznie powiększonych komór pod powierzchnią ziemi. Do zasklepienia wejść przygotowały jakiś porowaty materiał, który pod względem filtracyjnym porównywalny jest z węglem aktywnym.
– Pan jednak mówił – wydobył wreszcie z siebie głos Jeremy – że owady i tak mogą znieść większe promieniowanie niż ssaki. Po co im te przygotowania?
Większe to nie znaczy nieograniczone. Trudno powiedzieć, jakie będzie natężenie radiacji, gdy dojdzie do wojny. Jeżeli wszyscy wypalą ze wszystkich rur, to nic nie będzie wtedy przesadną ostrożnością. Pan przecież wie, co się dzieje na świecie. Pan pracuje w gazecie, nie ja. Południe nie oddaje Północy długów, w Afryce głód, ziemie stepowieją, wojujący islam zwołuje wiernych pod swe sztandary, floty USA z jednej, a Rosji z drugiej strony nie opuszczają Morza Śródziemnego. Daleki Wschód to jeden wrzący kocioł, w Europie święci triumfy separatyzm i terroryzm, sztuczne twory państwowe są kością niezgody Wschodu i Zachodu, a wielkie mocarstwa są o krok od wypowiedzenia wojny. Czego pan jeszcze chce?
– To prawda – westchnął Kevin – ale tak jest od lat i wszyscy się do tego przyzwyczaili.
Mountbatten wzruszył ramionami i Jeremy zrozumiał, że się wygłupił. Właśnie to było najgroźniejsze i zapowiadało nieuchronność kataklizmu. Chciał zadać ostatnie pytanie, ale bał się. Zdecydował się więc na inne.
Czemu zatelefonował pan do nas? Przecież mój "Obserwator" to najgorszy szmatławiec. Kto pana wysłucha i zrozumie?
Pewnie nikt. Ale też nikt inny nie chciał tego opublikować ani nawet wysłuchać. Poza tym jestem entomologiem, a nie politologiem czy politykiem. Nawet w swojej dziedzinie zostałem wyśmiany przez kolegów po fachu, którzy czekają na zajęcie mojego miejsca. Tak to jest, panie Kevin, gdy się za długo żyje. Pan pewnie nie wie, aleja mam osiemdziesiąt cztery lata i zapewniam pana, że wojna atomowa nie jest mi bardziej straszna niż śmierć w łóżku. Szkoda, co prawda, tego wszystkiego cośmy jako ludzie stworzyli, ale co mnie to może obchodzić?
Jeremy odważył się wreszcie:
– Kiedy to będzie?
Mountbatten wzruszył ramionami.
– Kto to może wiedzieć? Niedługo…
Wstał i podszedł do blatu zastawionego niewielkimi pojemnikami. Wracając podał jeden Kevinowi.
– Niech pan to weźmie.
Jeremy spojrzał i odruchowo cofnął ze wstrętem wyciągniętą już. rękę. W szklanym słoju kotłowały się termity. Pojemnik upadł, bo entomolog, nie spodziewając się takiej reakcji, puścił go już. Teraz pod spadający słój podstawił nogę, szklany pojemnik odbił się od buta i nie uszkodzony potoczył po podłodze. Mając w pamięci wiek Mountbattena, Jeremy przezwyciężył odrazę i podniósł słój, starając się na niego nie patrzeć. Entomolog zdawał się nie zauważać niechęci obdarowanego.
Daję to każdemu – powiedział – kto chce wiedzieć. Niech je pan wypuści w ogrodzie. Ma pan ogród? – zainteresował się poniewczasie.
Mam – Jeremy przełknął ślinę, obiecując sobie wyrzucić draństwo do rzeki.
To dobrze – pochwalił entomolog. – Jest to odmiana, którą sam wyhodowałem, krzyżując termity z mrówkami. Zniosą doskonale nasze warunki klimatyczne. Isoptera mountbattenis – tak można by je nazwać. Kopczyk nie będzie duży, najwyżej sześćdziesiąt centymetrów, góra metr, bo więcej jest w nich z termitów niż z mrówek. Niech je pan obserwuje, jak zaczną zasklepiać wejścia, to będzie znak…
Wracając do redakcji, Jeremy czuł się nieswojo. Co chwilę spoglądał spod oka na zawinięty w gazetę słój z owadami. Oba wiał się, że jakimś cudem wydostaną się i zaczną mu łazić po całym samochodzie. Żeby rozproszyć ponure myśli włączył radio, ale to było jeszcze gorsze. Informacjeo morderstwach, incydentach granicznych, porwaniach ludzi, samolotówi satelitów, groźbach terrorystów wobec państw, wymachiwaniu już nie straszakiem, ale garłaczem z antymaterią przeplatały się z undergroundową muzyką i reklamami firm budujących schrony przeciwatomowe dla osób prywatnych.
Wyłączył radio. Tak było dużo lepiej. Tylko te termity. Jak na złość po drodze nie przejeżdżał przez żaden most i dowiózł swój ładunek do redakcji. Spłodził pośpiesznie artykuł o Mountbattenie i jego teorii i położył na biurku kierownika działu. Ten pobieżnie przeleciał tekst, postawił dwa przecinki i dał na maszynę. Kevin westchnął, czytelnicy odbiorą go pewnie podobnie. W zalewie katastroficznych wiadomości człowiek zajmujący się entomologią (a więc czymś, czego chyba poprawnie nie jest w stanie wymówić żaden z prenumeratorów "Obserwatora") utonie jak siekiera w szambie. Chyba że przyciągnie ich tytuł:,,Znawca owadów zapowiada koniec świata". A pod spodem: "Chcecie wiedzieć kiedy? Zakładajcie termitiery!"
Jeremy czuł niesmak z powodu nagłówka, ale tego wymagał charakter pisma. Zresztą kierownik działu i tak zmieniał wszystko, co nie zapowiadało sensacji. Zrezygnowany powlókł się do samochodu i pojechał do domu. Przejeżdżając przez most na Tamizie nie mógł się zatrzymać, a bał się wyrzucić swój ładunek z jadącego auta. Bariery były wysokie i nad podziw daleko. Zaraz za mostem nie mógł znaleźć wolnego miejsca na postój, więc chcąc nie chcąc pojechał już prosto do siebie, postanawiając pojemnik z owadami wrzucić do kubła na śmieci przed domem.
Kevin mieszkał w St. Alabans, na północ od Londynu, gdzie matka zostawiła mu niewielki, staroświecki domek w stylu elżbietańskim w zacienionym, zachwaszczonym ogrodzie. To znaczy, ogród zdziczał już pod rządami Jeremy'ego. Garaż zamykał się tu na solidną kłódkę, a cała armatura domku była mosiężna, z początku wieku.
Wjechał na podjazd i wysiadł, by zamknąć za sobą bramę i wyrzucić słój do kubła. Kubeł na śmieci był otwarty, więc Jeremy lekkim zamachem posłał w jego paszczę pojemnik, i oczywiście nie trafił. Jak wszystko w tym domu, także i kubeł był solidny, z metalu. Słoik pękł. Jeremy krzyknął odruchowo i zatkał sobie usta dłonią. Patrzył jak urzeczony na rozłażące się robactwo. Potem wzruszył ramionami, chociaż bardziej na pokaz i dla dodania sobie odwagi niż z rzeczywistego lekceważenia. W końcu to tylko trochę większe mrówki, niegroźne dla ludzi. Ma je obserwować, a nie walczyć z nimi. Nie bał się ich przecież, lecz jak wszelkie owady budziły w nim wyniesioną z dzieciństwa odrazę. Nie zamknął bramy, wsiadł z powrotem do samochodu i pojechał na poszukiwanie plastikowego kubła na śmieci. Jednego był pewien – do tego starego nie zbliży się już nigdy. Zakupiony pojemnik ustawił po drugiej stronie wjazdu i dopiero wtedy uznał, że zrobił wszystko, co do niego należało.
Potem Jeremy musiał wyjechać na kilka dni, a gdy wrócił, kopiec był już gotów. Miał nieco ponad pół metra wysokości, oparty był o stary, spróchniały parkan oddzielający ogród Kevina od posiadłości pani Mosley i Jeremy z przyjemnością stwierdził, że tej starej jędzy zaczęły obok płotu usychać kwiaty. Była to jedyna pocieszająca wiadomość w ostatnich dniach.
Na świecie było coraz gorzej i chociaż Jeremy do tej pory nie poddawał się panikarskim nastrojom, zaczął poważnie przemyśliwać nad budową schronu przeciwatomowego. Miał nikłe pojęcie, ile taka inwestycja może kosztować, ale uważał, iż nie stać go będzie na to. Jednak z gazetą w ręku zasiadł przy telefonie i dzwonił tak długo do ogłaszających się, aż wyrobił sobie jasny osąd o sytuacji na rynku budowy schronów i handlu gotowymi obiektami oraz urządzeniami do nich. Rachunkiem za telefony postanowił obciążyć redakcję "Obserwatora", a jako alibi miał tekst, jaki napisał pośpiesznie na ten temat. Sytuacja zaś była taka, że w zasadzie trudno już było znaleźć wykonawcę na tę usługę, wszyscy byli zawaleni robotą, brakowało sprzętu i ludzi. Podskoczyła cena koparek, świdrów i młotów pneumatycznych, niektórzy bowiem sami usiłowali dłubać w ziemi.
Kevin wiedział jedno: nie ma co myśleć e wynajęciu firmy. Żeby wybudować przyzwoity schron musiałby sprzedać wszystko, co ma – dom, samochód, ruchomości. Wtedy zostałby sam w pustym i nie zaopatrzonym bunkrze, a istniała wszak niewielka szansa, że wojny jednak nie będzie. To już lepiej wybudować solidny grobowiec. Przynajmniej niepotrzebne są wtedy magazyny żywności, wody, wentylacja, urządzenia filtrujące i kanalizacyjne.
Po napisaniu artykułu zszedł po raz pierwszy od wielu lat do piwnic. To było jedyne, co mógł przygotować, jeden bowiem z telefonicznych rozmówców zapewniał go, iż przyjmuje także zlecenia na adaptację tych pomieszczeń. Cena dużo mniejsza, choć i bezpieczeństwo również. Piwnice były głębokie i budzące zaufanie, to fakt. Ale nic więcej nie można było z nimi samemu zrobić. Chyba, żeby się wkopać jeszcze niżej, ale to przekraczało możliwości Jeremy'ego. Zdecydował się więc na ową adaptację i złożył zamówienie.
Po tygodniu w jego grobie rozpoczęto roboty. Część przybyłych ludzi zabrała się do drążenia studni w miejscu wskazanym przez różdżkarza, a druga grupa demolowała w tym czasie dom Jeremy'ego. Piwnice zostały wzmocnione i uszczelnione, co polegało na pokryciu ich specjalnym plastrobetonem o grubości stopy w każdym z trzech kierunków.
Cztery pomieszczenia zmieniły swój charakter – najmniejsza klitka, w której Kevin trzymał jakieś niepotrzebne rupiecie, stała się jego przyszłym mieszkaniem. Było to pomieszczenie o powierzchni trzy na dwa i już teraz Jeremy doznawał gwałtownego napadu klaustrofobii, gdy tam wchodził. Obok urządzono kuchnię, a za przepierzeniem maleńką łazienkę z tuszem i sedesem w formie owalnej rury. Pod tym zgrabnym przyrządem wydrążono wcześniej szambo na kilkanaście kręgów głębokie, zamykane szczelnie od góry. Do wszystkich urządzeń doprowadzono wodę z nowo wykopanej studni zabetonowanej od góry i mającej odpowietrzenie do wnętrza bunkra.
Największe piwniczne pomieszczenie przeznaczone zostało na magazyn żywności, a obok miał znaleźć miejsce generator prądotwórczy i paliwo do niego. Dwie kolumny filtrująco-wentylacyjne wystawały z tyłu domu jak dwa wielkie peryskopy. Po zainstalowaniu wszystkiego i sprawdzeniu działania, Jeremy wypisał czek i został sam w nowiutkim schronie. Resztą urządzenia i wyposażenia miał się już zająć sam wedle swego gustu i przemyślności. Na razie nie miał sił na to. Powlókł się na górę do zadeptanego i zaświnionego living roomu i zwalił się na cuchnące olejem maszynowym łóżko. Tutaj robotnicy odkładali w czasie pracy naoliwione narzędzia.
Następnego dnia Jeremy wyruszył na poszukiwanie skondensowanej, trwałej żywności. Przekonał się, że nie było z tym najlepiej, komunikaty w radiu i telewizji zrobiły swoje. Nie było jeszcze gorączkowego wykupywania, w końcu wojny nie toczyły się na razie w innych miejscach niż zwyczajowo przyjęte – a więc na Bliskim Wschodzie, w Indochinach i na południu Afryki, ale podobni Jeremy'emu mieli już pewne kłopoty z nabyciem potrzebnych towarów. Wreszcie zrozumiał, że trzeba zabrać się do tego inaczej. Wynajął piętnastotonową ciężarówkę, telefonicznie poskładał zamówienia i bezpośrednio z magazynów marketów kupił w jeden dzień wszystko, co tylko mieli pakowane w puszki – konserwy, piwo, soki, mięso, zupy, dania turystyczne. Nie zapełnił całego samochodu, brakło mu pieniędzy, ale i tak zostawiony w ogrodzie kontener zawierał dziewięć ton żywności. Kontener musiał zwrócić po trzech dniach, więc na oczach wścibskiej pani Mosley zabrał się do przenoszenia dobytku do magazynu w piwnicy. Pani Mosley nie odzywała się ani słowem; oparta o parkan w milczeniu przyglądała się sapiącemu Kevinowi, na którym pod jej wzrokiem cierpła skóra.
– Wstrętne, stare babsko! – mruczał cały czas pod nosem. – Purchawa, ropucha pełna brodawek! Bodajś zdechła, poczwaro!
Pani Mosley nie zdychała jednak, tylko w jej ogrodzie nie rósł już ani jeden kwiatek. Najwidoczniej za tę klęskę winiła Jeremy'ego, w czym nie myliła się zbytnio, bo to on przecież stłukł słoik z tcrmitami.
Po kilku godzinach Kevin miał dość. Zamknął kontener i poszedł coś zjeść. Włączył telewizor i zobaczył w nim Mountbattena, który równie spokojnie jak w laboratorium prezentował widzom swoją teorię.
A więc jednak dopchał się – pomyślało o entomologu. – Może sprawił to mój artykuł?
To mu przypomniało o termitach i poszedł na nie popatrzeć. Po raz pierwszy, odkąd się u niego zainstalowały na dobre. Pani Mosley na szczęście już nie było. Pozbawiona widoku pracującego Kevina najwyraźniej zniechęciła się i jak można było sądzić z blasku bijącego z. jej okna, również oglądała Mountbattena. Jeremy podszedł ostrożnie do kopca. Jakoś mu było nieswojo, choć sam nie wiedział dlaczego. Kopiec jak kopiec, nawet nieduży, tylko twardy jak beton. Był zmierzch i drobniutkie strumyczki owadów znikały w jego otworach. Jeremy przemógł się i by zaimponować samemu sobie, poklepał go delikatnie. Nic się nie stało, chociaż Kevin wstrzymał oddech, jakby w oczekiwaniu ciosu czy wybuchu. Dumny z własnej odwagi wrócił do domu.
Przez następne dwa popołudnia, pracowicie jak termit, przeniósł do magazynu schronu – tak teraz nazywał piwnicę – wszystkie zapasy. Kevin postanowił jeszcze kupić kilka elektrycznych grzejników i butli z gazem – sprawunek pod kątem przetrzymania atomowej zimy – ale z tym musiał się wstrzymać do wypłaty. Na1 tym w zasadzie przygotowania zakończył. Spokojny położył się spać.
Kolejne dni spędził normalnie, wypełniając nieskomplikowane obowiązki reportera działu miejskiego, wypił na koszt kumpli kilka drinków i poderwał dziewczynę z,,Daily Mirror", która obiecywała znaleźć mu tam zajęcie. Jeremy nie był tym zainteresowany, nie zamierzał inwestować w przyszłość, która mogła się skończyć lada chwila. Podobne nastawienie dostrzegał u ludzi coraz częściej – w jego mniemaniu wszystko toczyło się wyłącznie siłą rozpędu. Coraz bardziej żył swoim schronem i w swoim schronie. By się przyzwyczaić, schodził tam nocować i doszedł do wniosku, że pod warunkiem opuszczania go co rano można to wytrzymać. Kłóciło się to nieco z zamierzoną funkcją inwestycji, ale na to nie było rady. Kevin nie wyobrażał sobie życia w bunkrze. Natomiast dziewczyna z "Daily Mirror" była zachwycona pomysłem i koniecznie chciała kochać się z Jeremym właśnie w schronie. Po fakcie doszła jednak do wniosku, że było jej niewygodnie i wcale nie tak podniecająco, jak to sobie wyobrażała. Ta namiastka życia podziemnego nie zachęciła Kevina do zwiększenia liczby godzin spędzanych w zamknięciu.
Wiadomości ze świata były coraz gorsze. Państwa na kontynencie dzieliły się na te, które ogłosiły mobilizację, i na te, które się do tego nie przyznały. W dniu. w którym Libia zagroziła bombą Stanom Zjednoczonym, Jeremy wrócił wcześniej do domu. Uznał, że to chyba już. Wjechał na podjazd, zatrzymał samochód i wysiadł, by zamknąć bramę. Przechodząc między starym i nowym kubłem na śmieci przystanął nagle i zapatrzył się na kopiec termitów. Kopiec błyszczał dziwnie w słońcu i powodowany ciekawością Kevin podszedł, by dokładniej zbadać zjawisko. A gdy zobaczył i zrozumiał, zamarł ze zdumienia przemieszanego z przerażeniem – cała termitiera pokryta była cienką blachą z puszek po konserwach zgromadzonych przez Jeremy'ego!
Krawędzie blach były połączone jakby delikatnym spawem i Jeremy patrząc na to, nie wiadomo dlaczego zwymiotował. Trzymając się ręką za podskakujący żołądek pojął, że wojna będzie długa i ciężka, a także, że Mountbatten miał rację – ludzie jej nie przetrwają. Nawet nie zastanawiał się, w jaki sposób termity dobrały się do magazynu przez stopowej grubości plastrobeton. To nie było ważne. Zataczając się wszedł do domu i zatelefonował do entomologa. Długo trzymał słuchawkę przy uchu, wysłuchując wciąż tych samych kilku zdań:
– Tu automatyczny sekretarz pana Mountbattena. Pan Mountbatten nie żyje. Prosił, by powiedzieć każdemu, kto zadzwoni, że dziś wszystkie termitiery zostały zamknięte od wewnątrz. Proszę nie zostawiać żadnej wiadomości… Tu automatyczny sekretarz…
Wrzesień 1986