Do całkowitego przebudzenia się pozostało jeszcze kilka minut, ale podświadomie już bronił się przed tym, co miało nadejść. Właściwie jeszcze spał, choć lekarze stwierdziliby -gdyby im oczywiście o tym powiedział – że już rozpoczął się czas czuwania i wszystkich tych sensacji doznaje na jawie. Dlatego nic im nie mówił, chcąc chociaż rzecz tak drobną zachować wyłącznie dla siebie.
Z powodu braku intymności umierał od wielu lat, a oni nie pozwalali mu na to, jakimś cudownym sposobem utrzymując go ciągle przy życiu. Poczuł ukłucie w przedramię. Teraz obudził się dla nich – obudził naprawdę. To autostrzykawka przywracała go światu. Tej chwili nienawidził od czternastu lat najbardziej, od momentu, gdy niedługo po skończonej wojnie – nie wiadomo: przegranej czy wygranej – okazało się, iż jest jednym z nielicznych mężczyzn, których jądra nie zostały uszkodzone przez promieniowanie. On wciąż produkował zdrowe plemniki zdolne do zapłodnienia zdrowej kobiety. A tych dziwnym trafem było wiele, tak wiele, że od czternastu lat nie zajmował się niczym innym, jak tylko odbudową ludzkości. Bo wtedy to na mocy specjalnego dekretu prezydenckiego on i kilku innych zostało Procreatorami, a odnowa biologiczna społeczeństwa stała się naczelnym prawem Konstytucji. Pamiętał, że jako szczeniaka zachwyciło go to. Dziś na samo wspomnienie zgrzytał zębami z rozpaczy i złości, wtedy bowiem umarł w nim człowiek, a powstał automat o nazwie Procreator. Sztuczny twór napędzany substancjami chemicznymi.
"Kobieto! Chcesz być matką? Chcesz być szczęśliwa? Chcesz dać potomka swemu mężowi? Jestem pewien, że odpowiesz 3 razy TAK! Więc zadzwoń do mnie! Procreator da ci to wszystko! Nasza firma solidnie wykonuje swoje usługi. Zapamiętaj! Tylko Procreator! Jeżeli twój lekarz urzędowy wyśle zgłoszenie, gwarantujemy dziewięćdziesiąt procent pewności, że będziesz matką. Będziesz matką! Czyż to nie jest cudowne? A wszystko to dzięki Procreatorowi! Pamiętaj! Procreator!"
Taki slogan zawiesił sobie kiedyś nad łóżkiem i nie pozwolił go zdjąć mimo ogromnych sprzeciwów lekarzy twierdzących, iż jest to przejaw jego podświadomego buntu, oporu i niechęci, i źle wpływa na jego morale! Tak jakby on po siedemnastu próbach samobójczych i dziewięciu autokastracji miał jeszcze jakieś morale! Podświadoma niechęć! Dobrzy sobie! Niechęć…
Oczywiście prawda wyglądała nieco inaczej niż to, co zawarł w swojej wizytówce reklamowej. Co nie znaczy, że wyglądała lepiej. Po wojnie, gdy okazało się, że pomimo ocalenia iluś tam milionów mężczyzn i kobiet (ilu – tego dokładnie nikt nie wiedział) ludzkości jako gatunkowi zagraża wymarcie, rozpoczęto poszukiwanie środków zaradczych. Jak się rychło okazało, jedynym takim panaceum stali się Procreatorzy.
Z początku Johnny był także dostarczycielem nasienia, ale nie udało się stworzyć banku spermy. Poza tym inseminacja, pomimo możliwości wykonania większej liczby zabiegów za pomocą tej samej ilości nasienia, nie dawała spodziewanych rezultatów. Procent udanych zapłodnień był nawet mniejszy niż normalnie. Ze względu na szczupłość ocalałej kadry medycznej i bazy naukowo-technicznej takie projekty jak klonowanie czy sztuczne zapłodnienia w ogóle nie wchodziły w grę. Ze wszystkim było krucho. Przecież on nawet teraz nie ma vifonu czy radia. Jedynym jego luksusem był samochód, jeden z trzech w tym mieście. Nie był jego własnością tylko rządu, jak i dwa pozostałe, którymi posługiwali się Prezydent i Minister Obrony. Pomimo że był to luksus, nienawidził tego auta chyba najbardziej, bardziej nawet niż strzykawki, bo też najmocniej przypominało mu ono o jego roli i upodleniu. Służyło do tego, by, niczym buhaja po pastwiskach, obwozić go po mieście do przyszłych matek.
A te czekały na niego. Czekały wszędzie, za każdym rogiem, w każdej klatce schodowej, za każdymi drzwiami, za ścianą. Tysiące, dziesiątki tysięcy płodnych kobiet gotowych na przyjęcie jego nasienia, pragnących tego, żądających, błagających, grożących śmiercią sobie lub innym, piszących do Prezydenta. Kobiet i ich bezpłodnych mężów również czekających na niego, Procreatora, by im, żałosnym kapłonom, dał erzac ojcostwa. Ta wizja tysięcy drapieżnych samic i ich potulnych towarzyszy prześladowała go na jawie i we śnie. Nie potrafił już na ludzi patrzeć inaczej. Nie miał rodziny, znajomych, przyjaciół.
Ogół dzielił na trzy kategorie: samców, samice i Procreatorów. Sam był automatem. Aha, byli jeszcze lekarze. Było ich czterech i pełnili przy nim dwuosobowe dyżury co drugi dzień. Mimo iż tak nieliczni, przyjmowali na siebie lwią część nienawiści Procreatora. Oni także (a raczej ich żony) korzystali kiedyś z jego usług. Byli jedynymi z mężczyzn, którzy w dalszym ciągu go otaczali, pomimo iż to on, Procreator, był ojcem ich dzieci. Oni i Sam, kierowca. Z początku, wiele lat temu bawiła go ta sytuacja, lecz lekarze nie rozmawiali przy nim o sprawach domowych, a pytani wprost – nie odpowiadali lub zbywali go niczym. Dlatego drażnił się z nimi, drwiąc z nich okrutnie. Gdy wpadał w szał, co dawniej zdarzało się częściej, ładowali w niego po prostu środki uspokajające. Teraz nawet i to przestało go bawić.
Czuł, a to znaczyło więcej niż pewność, że lekarze są wobec niego pełni kompleksów i czegoś mu zazdroszczą, tak jak on im wolności. Oni brali swe kobiety z miłości, z ochoty, z potrzeby, z rutyny i przyzwyczajenia, z wygody wreszcie – on tylko na rozkaz. Kiedy mu kazali i ile mu kazali. Mieli swoje sposoby, by zmusić go do posłuszeństwa. Wydawali polecenia, smarowali, oliwili, naprawiali, łatali okaleczenia i uśmierzali jego bunty.
Teraz na przykład żądali, by wstał.
Dyżur mieli tego dnia doktor Conrad i doktor Brian.
– Dziś ważny dzień, Johnny – powiedział na przywitanie doktor Conrad, zaledwie tylko Procreator otworzył oczy. – Dzisiaj czeka cię wizyta u Prezydenta!
Wizyta! – pomyślał. – Jak oni to ładnie określają. Wizyta. Tak jakby chodziło o kurtuazyjny gest, a nie o to, bym zerżnął jego żonę. Swoją drogą to już trzeci raz. podczas gdy każda normalna kobieta może mieć tylko jedno dziecko. No tak, ale on jest Prezydentem! A ona Panią Prezydentową, Pierwszą Damą! I dlaczego zawsze ja muszę iść do nich? Są podobno inni Procreatorzy. Czy do mnie ma specjalne zaufanie? Dziękuję za takie zaszczyty! Ta jego żona to strasznie stare pudło, to klempa! Nie pójdę!
Ostatnie słowa powiedział na głos, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nie pierwszy raz łapał się na tym, że przestaje sam siebie kontrolować.
– Pójdziesz, Johnny, pójdziesz. Nie zaczynaj wszystkiego od początku. Przecież przedwczoraj rozmawialiśmy o tym i wydawało mi się, że cię przekonałem? – doktor Brian był uosobieniem cierpliwości.
– Ale ona strasznie sapie i ma koszmarny zwyczaj obśliniania mnie!
– Dzisiaj będzie inaczej. Ręczę za to. A teraz wstawaj!
– Z trudem podniósł się z tapczanu i opuścił nogi na podłogę. Chwilę poruszał nimi nieporadnie, szukając pantofli. Patrzył na swoje chude, chorobliwie blade łydki i brała go coraz większa żałość nad samym sobą.
– Nie rozczulaj się, Johnny, przecież i tak jesteś najbardziej pożądanym mężczyzną w tym kraju. Chodź, śniadanie czeka, dziś prawdziwa uczta.
Spojrzał z nienawiścią na Conrada. Postanowił, że kiedyś go zabije. Za ten jeden żart powtarzany z uporem od iluś tam lat. Zabije go, jak również kierowcę Sama, który od czternastu lat wita go niezmiennym: "Jak się spało, Johnny? Myślę, że wypocząłeś i nie przyniesiesz nam wstydu, hę? Dasz im radę, chłopcze?!", po czym nie odzywał się więcej.
Śniadanie było rzeczywiście znakomite. Widocznie przywieziono je z pałacu prezydenckiego. Wszystko z konserw, prócz chleba. Była szynka, masło, jajecznica, sok pomarańczowy i ananasy. Pomyślał sobie, że są to właśnie te zapasy wojskowe, których brakowało w schronach, a które przeżera teraz Prezydent i jego zgraja. Armii nie ma, Szef Intendentury ograbia więc własną instytucję!
Do diabła z nimi! Wraz z upływem lat coraz mniej obchodziły go i oburzały ich draństwa, ambicje i wygórowane apetyty. A swoją drogą gdyby częściej miał takie żarcie, to świat wydawałby mu się bardziej znośny.
Otarł usta.
– Kiedy pojedziemy do pałacu?
– Tak ci spieszno, Johnny? To dobry znak. Pojedziemy zaraz, jak tylko cię przygotujemy. Prezydent chce potem trochę z tobą porozmawiać. Jesteś zaproszony na lunch. Poza tym, w nagrodę, zostaniesz prawdopodobnie zwolniony z innych wizyt przypadających na ten dzień.
– To już coś! – pomyślał z ulgą. – Całe jego pieprzenie funta kłaków niewarte! Ale urlop? Proszę bardzo.
Przygotowanie było standardowe. Po kąpieli autostrzykawka zamigotała w powietrzu i bijąc w jego ciało krótkimi impulsami, nafaszerowała go niezliczoną ilością środków farmakologicznych, mających za zadanie utrzymać jego buksujący coraz częściej organizm w jakiej takiej kondycji. Właściwie już wszystko w jego wnętrzu wymagało stymulacji: począwszy od mózgu i układu nerwowego, któremu trzeba było zapewnić równowagę chemiczną, a Johnny'emu tym samym w miarę dobre samopoczucie, poprzez gruczoły wydzielania wewnętrznego, serce i płuca aż do układu trawiennego. No i nie można zapominać o środkach wzmagających potencję i pobudzających produkcję plemników przez jądra. Te ostatnie specyfiki aplikowano mu co sześć godzin, nawet podczas snu.
Było to zrozumiałe zważywszy, że jego norma wynosiła pięć wizyt dziennie. Tak było przez okrągły rok, przez trzysta osiemdziesiąt dni w roku. Pozostałe dwadzieścia to był jego urlop, wypoczynek, podczas którego był pilnowany jak przez pozostałe dni w roku. Chwilami marzył, by chociaż jak dawniej miał on tylko trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Nie więcej. Ale przez tę cholerną wojnę wszystko się poplątało, nawet czas. Zmieniła się orbita Ziemi i czas jej obrotu wokół osi. Nic już nie było jak przedtem.
Dawniej miał marzenie: czekał na chwilę, kiedy pierwsi jego synowie osiągną wiek, w którym ustawowo staną się zdolni do prokreacji. Wtedy on, Johnny, odejdzie na emeryturę. Do przejścia w stan spoczynku brakowało mu jeszcze prawie roku, dopiero bowiem piętnastoletni chłopcy mogli zapładniać zdrowe kobiety starszego pokolenia oraz swoje rówieśniczki.
– Gotowe, Johnny. Możesz się ubierać.
Ocknął się z zamyślenia. Umyty, uczesany, natarty jakimś świństwem mającym podtrzymać dawno nie istniejącą elastyczność skóry, podkolorowany, wyretuszowany, polakierowany niemal i skropiony jakimiś pachnidłami wyglądał o całe niebo lepiej niż zaraz po przebudzeniu. Przedtem wyglądał jak trup, a teraz jak żywy trup. I takie też mniej więcej było jego samopoczucie.
– Frankenstein ci się kłania – powiedział do lustra i wyszczerzył zęby.
Poczekał chwilę, czy nie padnie nieśmiertelny kawał o tym, jak bardzo mimo wszystko jest pożądany, ale nie usłyszał go. Doktor Conrad wyznawał widocznie zasadę, że co za dużo to niezdrowo i ten sam dowcip opowiadał tylko raz na dwa dni.
Westchnął i począł się ubierać. Po chwili był gotów. W asyście czterech mężczyzn – dwóch lekarzy i dwóch sanitariuszy do specjalnych poruczeń – wyszedł przed dom. Willa, którą mu przydzielono czternaście lat temu, leżała na uboczu. Nie wiedział, czy działo się to samoistnie, czy też administracyjnie zakazano osiedlania się w jego sąsiedztwie. Prezydentowi zależało na tym, aby Procreatorzy pozostawali w zasadzie nie znani.
Oczywiście, tysiące ludzi, przede wszystkim kobiet, widziało ich, ale niewielu tylko wiedziało, gdzie mieszkają i jak żyją. Miało to uchronić Johnny'ego przed ewentualnym zamachem. Taka możliwość istniała. Ustawa Ciążowa bowiem mówiła, iż każda zdrowa, zdolna do rodzenia dzieci kobieta musi je mieć, a nie że może. Istniały nieliczne wyjątki, istoty lub pary zwyrodniałe, aspołeczne, pozbawione instynktu rozmnażania się, które przedkładały własną intymność ponad obywatelski obowiązek i dobro państwa. I gdy komisja, po'nadesłaniu przez lekarza urzędowego raportu o najkorzystniejszym momencie do zapłodnienia, wysyłała do nich Procreatora, ekipa zastawała drzwi zamknięte i zabarykadowane, a nierzadko małżonkowie popełniali samobójstwo lub też witali nieproszonych gości z bronią w ręku. Sam Johnny pamiętał takie przypadki, gdy zmuszony był pełnić swą powinność wobec kobiety dzierżonej krzepko przez kilku drabów i w obecności jej męża trzymanego pod luft) automatu.
Johnny słyszał też o próbach ucieczki przez Mur, ale nie wiedział, czy były udane. Wszystko, co dotyczyło Muru, okryte było tajemnicą, a zdania na temat celowości jego istnienia były podzielone.
Ustawa Ciążowa mówiła także o tym. co czeka kobietę pragnącą się pozbyć płodu. Jej los, jak łatwo się domyślić, nie był godny pozazdroszczenia. Kara, jaka ją spotykała, była zrozumiała, jeśli zważyć, ile innych kobiet pragnących z całej duszy dziecka latami czekało na spełnienie marzeń i zaspokojenie biologicznego instynktu.
Johnny w duchu solidaryzował się z tymi, które go nie chciały, nie chciały do tego stopnia, że gotowe były nawet na śmierć, byle nie stać się zwierzęciem. W końcu i on podejmował wiele razy próby uwolnienia się od tego koszmaru i skończenia czy to ze sobą, czy ze swoją męskością. Nie mógł jednak nie przyznać, choć czynił to jedynie przed sobą, że właśnie posiadanie tych opornych sprawiało mu największą satysfakcję. Ale i ból.
Jeżeli je poniżał, to siebie w dwójnasób.
Sam wyprowadził z garażu samochód i,podjechał przed dom. Wsiedli. Wóz był duży i stary. Dwaj lekarze ulokowali się z przodu obok kierowcy, a Johnny siedział jak zawsze z tyłu, przytłoczony zwalistymi ciałami obu sanitariuszy.
– Jak się spało, Johnny? – zagadnął jak zwykle Sam. – Myślę. że wypocząłeś i nie przyniesiesz nam wstydu, hę? Sam wiesz, że Prezydentowa to nie przelewki. Musisz się postarać!
Johnny nie odpowiedział, zresztą kierowca nie liczył na to. Od wielu już lat ich wzajemne stosunki opierały się właśnie na tych kilku zdaniach wypowiadanych przez Sama co rano. Z wyjątkiem niedzieli, bo wtedy ' mówił: "Niech ci Bóg błogosławi, Johnny!"
Dawniej, na samym początku ich znajomości, kierowca usiłował wyciągnąć go na zwierzenia, prowokował do opowiadania i sam się wywnętrzał. Często dawał Johnny'emu rady, choć tak naprawdę uważał go za mistrza od spraw męsko-damskich i szczerze mu zazdrościł fachu. Szeroko rozwodził się o swych łóżkowych sukcesach, jakby chciał podnieść swą wartość w oczach "zawodowca". Widocznie mniemał w swym prymitywnym umyśle, iż dla Johnny'ego nie ma nic ciekawszego i bardziej wartego zachodu, jak to, co robi. Z początku Procreator próbował mu tłumaczyć, że tak nie jest, próbował przekonać go o beznadziejności swojego życia, jego jałowości, pustce, mówił o swoich załamaniach psychicznych, o tym, że jest automatem, maszyną, buhajem, ale na darmo.
Dla Sama właśnie to, od czego Procreator odżegnywał się tak gorąco, było kwintesencją męskości, szczytem marzeń i rzeczą ze wszech miar godną pożądania. Jeżeli do niego dotarło cokolwiek z duchowych rozterek Johnny'ego, który przecież również nie był tytanem intelektu, to musiał go w sumie uważać za mięczaka. Ale prawdopodobnie nic nie rozumiał i tylko się dziwił.
Z kierowcą przestał rozmawiać, gdy tamtemu urodziło się dziecko. Oczywiście jego dziecko, Johnny'ego, ale Sam z takim uniesieniem opowiadał o czekoladowym maleństwie (była to dziewczynka, Mulatka), że kiedyś nie wytrzymał, rzucił się na kierowcę podczas jazdy i zaczął go dusić. Dwóm gorylom, którzy stale go pilnowali, z trudem udało się oderwać jego ręce od szyi Sama i to wtedy, gdy ten na wpół uduszony wpakował auto na drzewo. Do dziś pozostał ślad tego wypadku na zderzaku samochodu… i na ich wzajemnym stosunku.
Jechali teraz niedaleko Muru, który widać było w prześwitach bocznych ulic. W jego pobliżu nie można się było poruszać, gdyż była to strefa strzeżona. Być może jemu pozwoliliby przyjrzeć się Murowi, ale, mówiąc szczerze, niewiele go on obchodził.
Byli co prawda tacy, którzy swoją fascynację kamiennym ogrodzeniem i tym, co jest poza nim, przypłacili życiem, ale Johnny miał inne -problemy na głowie. Wyznawał ogólnie rozpowszechnioną wersję, iż Mur ma na celu konsolidację ludności i zapobieżenie jej migracji do innych miast, co mogłoby utrudnić kontrolę zapłodnień i rejestrację ciąż. Wymknięcie się spod kontroli wszechwładnej Ustawy Ciążowej pozwoliłoby na unikanie ciąży czy spędzanie niechcianych płodów. Ta wiedza wystarczała mu, by sobie tym więcej głowy nie zaprzątać.
Prezydent przyjął ich w gabinecie. Przywitał się najpierw z Johnnym; długo potrząsał jego ręką i zaglądał mu poważnie w oczy, jakby chciał okazać swą wdzięczność i zapewnić sobie przychylność Procreatora. Ale Johnny widział przed sobą jedynie twarz myśliwego, który wie, że zdobycz i tak nie umknie mu spod lufy. Potem Prezydent uścisnął dłonie pozostałym i wszyscy usiedli.
Johnny po raz pierwszy był w tym pokoju, do tej pory, czyli dwa razy, wpuszczany był bezpośrednio do sypialni Prezydentowej. Domyślił się, że niezwykły wstęp zapowiada dalsze zmiany, więc ciekawie rozglądał się wokół. Gabinet był niewielki, ale ładnie urządzony. Przynajmniej Johnny'emu się podobał.
Prezydent, siwy i poważny, w ciemnopopielatym garniturze, siedział za wielkim bordowym biurkiem. Za nim na ścianie wisiała mapa państwa, tego sprzed wojny, a nad nią godło. Obok sztandar. Na biurku stało kilka telefonów w różnych kolorach i piętrzył) się jakieś szpargał), a przed nim przycupnęły skórzane iotele, w których usiedli goście. Ściany po obu bokach Procreatora zajęte były w całości przez wielkie szafy biblioteczne. /a których ciemnymi. matowymi szybami domyślał się niew)raźnych grzbietów ksiąg. Jedne szklane drzwi były odsunięte i Johnny dostrzegł, że te grzbiet) były również skórzane, a ponadto tłoczone złotem.
Sufit pokrywał fresk przedstawiający akt państwowotwórczy. Procreator obejrzał sobie to wszystko i skierował pytający wzrok na gospodarza. Prezydent nie kwapił się jednak do rozpoczęcia rozmowy. Sekretarka podała prawdziwa kawę i wobec tego rarytasu wszelkie inne sprawy doczesne zeszły na plan dalszy. Wreszcie musiał przerwać milczenie.
– Moja żona już się przygotowuje – powiedział Prezydent, a brwi Johnny'ego powędrowały w górę. Po raz pierwszy odbywały się tu takie ceregiele. – Ponieważ dzisiaj – kontynuował Prezydent – wszystko odbędzie się trochę inaczej niż za poprzednimi twoimi wizytami (Ach. znów te wizyty – pomyślał Procreator), więc prosiłbym cię, Johnny, byś się niczemu nie dziwił i wykonywał wszystko, o co zostaniesz poproszony. Po pierwsze: ja będę cały czas z wami, tak jak i lekarze, i sanitariusze. Po drugie: wiem. że twoje ataki złości i buntu stają się coraz rzadsze, ale bardzo bym nie chciał (rozumiesz, co mam na myśli?), abyś akurat dziś zachował się nieodpowiednio. To mogłoby być i dla ciebie bardzo niemiłe. Poza tym chciałbym wiedzieć, czy smakowało ci śniadanie?
– Taki jesteś? – pomyślał Johnny. – Więc znów polityka kija i marchewki? Poczekaj, jak mnie wkurzysz, to ci taki cyrk urządzę, że ani ty. ani ta twoja jędza nie pozbieracie się z rozumem ze śmiechu!
– Owszem, smakowało – powiedział głośno. – Dziękuję. Ale chciałbym wiedzieć…
Prezydent podniósł ostrzegawczo dłoń do góry. Zadzwonił telefon i zdawało się, że ten starszy już mężczyzna niemal wessał się w słuchawkę.
– Co tu się dzieje? – zastanawiał się Johnny. – On jest wyraźnie zdenerwowany. Zachowuje się jak młody ojciec przed porodówką! A przecież do tej pory nic go nie obchodziło. nawet nie wiedział, kiedy byłem tu przyprowadzany i wyprowadzany, i gdyby nie moi goryle, to nikt by mnie nie wyratował ze szponów tego jego babska!
– Wszystko gotowe! – sapnął Prezydent, odkładając słuchawkę. – Możemy iść. Porozmawiamy podczas lunchu.
Gdy Johnny przekroczył próg pokoju, w którym czekała na niego oblubienica, od razu wszystko stało się dlań jasne. Prezydent miał nową żonę, niewyobrażalnie śliczne młode stworzenie, które przerażonym wzrokiem ogarnęło wchodzących i odgadnąwszy w Johnnym nieomylnym instynktem ofiary swego prześladowcę, skuliło się ze strachu i odrazy. Procreatorowi zrobiło się nieprzyjemnie. Mimo przeżytych lat i paskudnych doświadczeń potrafił odczuwać jeszcze podobne wrażenia. Dziewczyna była tak piękna i młoda, że ogarnęła go niezwykła tkliwość. Przez chwilę podejrzewał nawet, że nie ma ustawowych piętnastu lat, a więc może być jego córką, ale myśl tę odrzucił szybko. Była starsza, niewiele, to fakt, lecz gdyby to on, Johnny. był jej ojcem, Prezydent na pewno sprowadziłby Procreatora z innego miasta.
To, że czekała na niego, również było określeniem na wyrost. Leżała rozpięta na fotelu ginekologicznym, poniżona, przerażona i nade wszystko nieszczęśliwa. Johnny wiedział, co to poniżenie i starał się wczuć w sytuację dziewczyny. Prezydent, najwidoczniej zazdrosny i czujny jak Argus, postanowił, że cały akt ma być jak najbardziej zbliżony – w jego wyobrażeniu – do niemal chirurgicznego zabiegu. Dodatkowo postanowił być obecny, by nie dopuścić do żadnych czułości.
Dziewczyna była na razie przykryta prześcieradłem; staruch podszedł do niej i coś jej szeptał do ucha, na co ona kiwała potakująco głową, a usta coraz bardziej wykrzywiały się w podkówkę. Wreszcie skinął głową w stronę Johnny'ego i lekarzy na znak przyzwolenia. Johnny podszedł do fotela. Rozebrał się, a tymczasem sanitariusze opuścili nieco leże, tak by mu było najwygodniej.
Dziewczyna miała kurczowo zaciśnięte powieki i głowę starała się obrócić jak najdalej w bok. Johnny podniósł prześcieradło i zbliżył się do niej. Słyszał, jak Prezydent szepcze gorączkowo do lekarzy, że Liii jest już chemicznie pobudzona, żeby on, Johnny, pod żadnym pozorem nie ważył się jej dotknąć, więc żeby i jego doprowadzić do podniecenia jakimś środkiem.
– Daj rękę. Johnny – powiedział Conrad. zbliżając się ze strzykawką – trochę szprungu dobrze ci zrobi.
– Nie trzeba, doktorze. Nie muszę jej dotykać.
Wtedy dziewczyna otworzyła oczy i popatrzyła na niego. Uciekła Wzrokiem, ale już po chwili wpatrywali się w siebie uważnie. Johnny'emu wydawało się, że niemal czuje, jak jej strach i napięcie powoli się roztapiają i rozpływają, a pomiędzy nimi – dwoma ofiarami – rodzi się zrozumienie i wynikająca z litości i współczucia sympatia. Dziewczyna zrozumiała, że Procreator cierpi tak samo jak ona.
Wszedł w nią. Ręce trzymał zaciśnięte na niklowanych poręczach i marzył, by to były nagie szyje tych drani, co stoją za jego plecami. Złorzeczył im w duchu, a najbardziej temu siwemu bydlakowi, staremu satyrowi, temu Prezydentowi od siedmiu boleści!
Dziewczyna jęczała, a potem zaczęła szlochać i krzyczeć rozdzierająco. Wydawało mu się, że czyjeś ręce starają się oderwać go od niej i nagle, w tej chwili pięknej jak błysk, gdy stopili się w jedno, zrozumiał coś ważnego. Coś, co było tak oczywiste, że aż się zdumiał. Nie zdążył tego przemyśleć. Nogi ugięły się pod nim i zemdlał.
Gdy przyszedł do siebie, stwierdził, że leży w jakimś nie znanym mu pomieszczeniu, prawdopodobnie w gabinecie osobistego lekarza Prezydenta. Świadczyły o tym nagromadzone wokół akcesoria. Rozpoznawał je bezbłędnie, bo towarzyszyły mu nieprzerwanie od kilkunastu lat. Poruszył się na kozetce i rozejrzał wokół. Jego świta była jak zwykle obecna, ale miny mieli chłopcy nietęgie. Domyślał się, że to on jest tego przyczyną. Po głowie snuła mu się cały czas myśl, że zrozumiał coś bardzo ważnego, tylko ani rusz nie mógł sobie przypomnieć, co to takiego było. Im bardziej wysilał pamięć, tym bardziej czuł, że się od rozwiązania oddala. Po chwilowym, daremnym wysiłku dał. za wygraną. Nie pytał o nic. Leżał i czekał, aż mu sami powiedzą.
– Przedobrzyłeś, bracie – powiedział Conrad widząc, że Johnny ocknął się z omdlenia. – Stary ma zupełnego fioła na punkcie tej gówniary i nie spodobało mu się to, żeście się oboje tak zaangażowali. Miało być zupełnie inaczej.
Johnny wzruszył ramionami. O wiele ważniejsze od gniewu Prezydenta wydawało mu się w tej chwili przypomnienie sobie tego czegoś, co było tak istotne, że narodziło się w tym jednym, jedynym momencie.
– Dlaczego zemdlałem? – zapytał, aby cokolwiek powiedzieć.
– Brian cię uśpił. Musieliśmy cię jakoś od niej oderwać, bo żądał tego Prezydent.
Zamknął oczy. Poleżał jeszcze chwilę odpoczywając, aż dali mu znak, że może wstać i zacząć się ubierać. Właśnie kończył, gdy wszedł sekretarz Prezydenta oznajmiając, iż ten czeka na nich z lunchem w sali bankietowej.
Lekarze spojrzeli na siebie z nagłą otuchą i wyraźnie poweselały im pyski. Sanitariuszom też poprawił się humor. Wszyscy poczuli się lepiej. Wszyscy oprócz Johnny'ego.
Prezydent przyjął ich w wielkiej sali, w której niemal ginęła jego drobna figura. Był kordialny i uśmiechnięty. Przeprosił pielęgniarzy j odesłał ich gdzieś, a trzech gości poprowadził do stolika mieszczącego się z powodzeniem w ściennym wykuszu pod oknem. Sam zasiadł tyłem do niego, Johnny'ego usadził naprzeciw siebie, lekarze – niczym sekundanci – pilnowali ich boków.
Cieszę się – zagaił Prezydent, smarując grzankę masłem – że możemy wreszcie spokojnie porozmawiać. Powiedz mi, ile ty masz lat, Johnny?
– Trzydzieści dwa.
Prezydent zakrztusił się. Długo kaszlał, ale na propozycję postukania po plecach przecząco potrząsał głową. Wreszcie uspokoił się, lecz jeszcze jakiś czas jego twarz miała prawie buraczkowy kolor.
– Wybacz moje zachowanie, ale wyglądasz dużo starzej. Stąd moje zaskoczenie.
Johnny skinął głową bez słowa. Sam wiedział o tym najlepiej. Wyglądał na mężczyznę dobiegającego sześćdziesiątki i to takiego, którego życie nieźle przemaglowało. Ale przy jego trybie życia i tonach tych wszystkich świństw, jakimi faszerowano go na każdym kroku, nie mogło być inaczej.
– Już prawie piętnaście lat jesteś Procreatorem, a wiec niedługo emerytura?
– Raczej renta – powiedział Johnny. Nie widział oczu Prezydenta, bo cały czas patrzył pod światło, ale gotów był przysiąc, że w tych oczach napisane jest, iż renty nie będzie mu dane dożyć. – Ma pan rację, panie Prezydencie, jeszcze dziewięć miesięcy i będę wolny.
– Hm, to pięknie – wymamlał gospodarz pełnymi ustami – to chyba wspaniałe uczucie mieć tyle dzieci, co ty, Johnny? Prawda? Każde dziecko w tym mieście jest twoje. To wielka rzecz, chłopcze! A więc napijmy się!
Nalał do kieliszków szampana, rocznik przedwojenny, i wypili.
Johnny nie odpowiedział nic, bo właśnie Prezydent powiedział to, co tak bezskutecznie do tej pory usiłował sobie przypomnieć. To przecież ON jest ich ojcem! To są JEGO dzieci! Nigdy dotąd nie myślał w ten sposób, a teraz zrozumiał, że dysponuje dużą siłą. Nie Prezydent, nie Szef Intendentury, ale on, Johnny!
– Właśnie pomyślałem sobie – ciągnął Prezydent, odstawiając kieliszek – że moglibyśmy w uznaniu twych niebagatelnych zasług przyśpieszyć twoje odejście, na przykład o pół roku. Jednocześnie skróciłoby się o ten sam okres ustawowy wiek prokreacji i wszystko byłoby w najlepszym porządku! Czyż to nie jest wspaniały plan, chłopcy?
Lekarze rozpromienili swe gęby, choć widać było po nich, że zostali całkiem zaskoczeni tym pomysłem. Musieli go poprzeć, mimo iż nie wiedzieli, co stanie się wtedy z nimi.
– O was też nie zapomnę – Prezydent poklepał po ramieniu Briana – możecie być spokojni.
Teraz na twarzach "chłopców" widać było większy entuzjazm.
– Pozostały mi więc trzy miesiące życia – pomyślał Johnny. – Ten łajdak chce załatwić moje odejście w ekspresowym tempie. Ale kwartał to stanowczo za dużo jak na moje potrzeby; ja swoje sprawy mogę załatwić choćby dzisiaj.
– Dziękuję panie Prezydencie, to bardzo ładnie z pana strony.
– Nie dziękuj, Johnny, nie dziękuj. Nie ma za co. Lepiej napijmy się jeszcze.
Pił szampan z przyjemnością, jego smak ledwo-ledwo pamiętał z czasów przedwojennych.
– Co chciałbyś robić, Johnny, gdy już będziesz wolny?
– Chciałbym wyjechać. Gdziekolwiek. Najchętniej nad morze, tak jak jeździło się przed wojną.
Prezydent zakrztusił się trunkiem i zanosiło się na to, że atak sprzed chwili powtórzy się. Jednak opanował się o wiele szybciej niż poprzednio. Odstawił kieliszek, otarł spoconą twarz i powiedział:
– Teraz porozmawiajmy poważnie. Ty, Johnny. chyba nie zdajesz sobie sprawy, w jakim świecie żyjesz. Zresztą skąd miałbyś wiedzieć, co się naprawdę wokół ciebie dzieje, skoro nie widzisz nic innego oprócz damskich tyłków. Z miasta nie można wyjechać ot, tak sobie. Z miasta nie można wyjechać w ogóle. Wiesz, że jest Mur? To chyba wiesz, bo każdy to wie.
– Wiem, ale są również bramy.
– Nie w tym problem. Sprawa polega na celowości, a nie na sposobie. Po prostu nie ma po co wyjeżdżać, bo tam, za Murem, nic nie ma. Nic prócz niebezpieczeństw i dzikich zwierząt. Nawet batalion wojska, pod warunkiem, że byśmy go mieli, nie byłby w stanie ochronić cię tam, na zewnątrz.
– A inne miasta? Przecież jest nas kilka milionów! Mógłbym pojechać do takiego, które leży nad morzem.
– Johnny, nie ma innych miast, nie ma innych ludzi, nie ma niczego. To cud, że my jesteśmy! Mur istnieje po to, by chronić nas przed bestiami, co rozpanoszyły się po ostatniej wojnie. Jest nas za mało i jesteśmy zbyt słabi, by wyjść z miasta i rozprawić się z nimi. Jest nas tylko kilkadziesiąt tysięcy tu i teraz, i jeszcze kilka pokoleń minie, zanim obalimy Mur i odzyskamy to, co się nam należy.
Jak sądzisz, dlaczego wszystkiego brakuje? Dlaczego nie ma więcej samochodów, telefonów, telewizorów, rakiet, gumy do żucia, kin, teatrów, jednorękich bandytów i tego wszystkiego, co było przedtem? Ano dlatego, że te siedemdziesiąt tysięcy ludzi stojących wobec problemu, jak się wyżywić, zwiększając jednocześnie przyrost naturalny, który te nędzne resztki pokarmu jeszcze uszczupli, nie może być samowystarczalnymi na tym poziomie co dawniej, gdy było nas kilkaset milionów i gdy istniał przemysł, rolnictwo, transport i armia. Jest nas za mało. Wszystko, co mamy, nawet to cudem ocalałe miasto, jest nam dane. Sami nie stworzyliśmy niczego ważnego, żyjemy głównie z zapasów. Z zapasów naszej Wielkiej Nie Istniejącej Armii. To po niej mamy szynkę, kawior, szampan, soki i ananasy w puszkach, po niej środki chemiczne, których ty zużywasz najwięcej.
A przecież nie możemy zapomnieć o tamtych, naszych wrogach, których niewielka liczba mogła również ocaleć. Żyją prawdopodobnie w takich samych warunkach i choć nic o nas nie wiedzą, to na pewno zakładają, że my istniejemy i robią wszystko, by szybciej od nas stanąć na nogi. Ten, kto wcześniej opanuje własne szeregi, będzie niekwestionowanym panem świata! Teraz i na zawsze!
Ten kretyn planuje nową wojnę – zdumiał się Johnny. – I to ja, powielony w tysiącach, mam iść na nią, by bić się dla większej chwały pana Prezydenta.
Lekarze siedzieli podczas tej przemowy nieporuszeni. Jako ludzie należący do elity byli prawdopodobnie od dawna świadomi wszystkiego, o czym Johnny przed chwilą się dowiedział. To, że i Procreator został wreszcie poinformowany, nie świadczyło, iż i on się do tej elity teraz zalicza, ale że Prezydent, skreśliwszy go z rejestru żywych, nie musiał się kryć przed nim ze swymi planami i tajemnicami.
Szedł przez cichnące miasto. Po raz pierwszy od kilkunastu lat był zupełnie sam i nie kontrolowany przez nikogo przemierzał ciche, ciemne ulice. Zmierzał do centrum. Nie miał żadnego konkretnego planu, wiedział tylko, że musi działać. Wraz ze świtem poczną go szukać. Przewrócą całe miasto do góry nogami, by znaleźć zbuntowanego Procreatora. Gdyby wiedział, że tak łatwo uda mu się wyrwać spod opieki swych cerberów w białych kitlach, zrobiłby to już dawno. Widać był za głupi i za słaby, tak słaby, że poddawał się ciągłej presji, że pozwolił się otumanić i wykorzystywać jak niewolnik. I dopiero dzisiejszy dzień wyzwolił w nim człowieka, zagrzebanego do tej pory pod grubymi pokładami lęku, osaczonego przez łgarstwa, spotwarzonego i poniżonego do ostatnich granic To nie bezpośrednie zagrożenie życia, jakie wyczytał w oczach Prezydenta, skłoniło go do akcji. Najważniejszym imperatywem działania było, nagłe zrozumienie swej roli i siły.
Gdy wrócili z pałacu, jego plan oswobodzenia był prawie gotów Udało mu się poluzować pokrętło autostrzykawki w takim stopniu, że wskaźnik stał na lunadolu, środku usypiającym, podczas gdy naprawdę wstrzyknięto mu wodę destylowaną. Po kolacji, która nie pochodziła już z zapasów Prezydenta, lecz była standardowym daniem, udał senność Położył się i oddychając równo, zaczął nasłuchiwać Około dziewiątej wszedł doktor Conrad i sprawdził, czy Johnny śpi. Potem słyszał, jak obaj lekarze idą do siebie na piętro, a przy mm zasiadł w fotelu jeden z sanitariuszy Widocznie był zmęczony, bo zasnął bardzo szybko Po dziesiątej Johnny z bijącym mocno sercem odważył się wstać Nic się nit działo, pielęgniarz chrapał na fotelu w najlepsze
– Rutyna -pomyślał Johnny. – Nigdy mnie pewnie nie pilnowali lepiej niż dzisiaj To ja sam stworzyłem sobie widmo więziennych krat nie do przebycia.
Wziął autostrzykawkę. wyregulował ją właściwie i zaaplikował śpiącemu własną porcję środka nasennego. Tamten ani drgnął, zmieniła się jedynie tonacja jego chrapania Procreator ubrał się i przez okno wyszedł do ogrodu Przebiegł chyłkiem odległość dzielącą go od ogrodzenia Obejrzał się za siebie. Wszędzie panowała cis/a, tylko z okna na piętrze sączył się cichy dźwięk muzyki i blask światła kładł się na grządkach i kartoflisku. Jakiś cień poruszył się wewnątrz pokoju, ale nie zbliżył się do okna Johnny przesadził niskie metalowe sztachety i pobiegł przed siebie.
Był wolny.
Centrum było w miarę jasno oświetlone i panował w nim jeszcze ożywiony ruch Ludzie krążyli po ulicach, najczęściej udawali się już do domów, ale sporo było tez takich, którzy dopiero teraz rozpoczynali życie. Poznał ich od razu, tak byli podobni do tych zapamiętanych sprzed wojny Tak samo stojąc grupami podpierali ściany i patrząc sennie no przechodniów, ćmili pety lub pociągali wódę z ciemnych flaszek. Zagry zali haustem dymu lub wyrwaną ze środka poletka rzodkiewką czy marchewką Nie baczyli na surowe zakaz Johnny dostrzegł, ze uprawy które zajmowały w mieście wszystkie dawne trawniki, skwery i parki, były zupełnie zrujnowane, a po młodych ziemniakach, co w najlepsze rosną sobie przed jego domem, tutaj nie było już śladu, tylko zryta bądź udeptana ziemia.
Mimo ze od kilkunastu lat me był samotnie w mieście, wyczuwał jednak, ze coś me test tak jak zwykle. Co prawda jego punktem odniesienia był c/as sprzed wojny, czas zatrzymany, zabalsamowany i dawno umarły, ale zdawało mu sio, ze dociera do niego jakieś podskórne wrzenie. Ulicami krążyły uzbrojone patrole. Wiedział, ze to jeszcze nie jego szukają, lecz czuł się nieswojo. Nie miał żadnych dokumentów i nawet nie był pewien, czy trzeba je mieć Był zagubiony i zdezorientowany Jego /denerwowanie, że nie dokonawszy niczego zostanie w końcu sam w pustym, śpiącym mieście, rosło nieustannie
Pod arkadami na kolejnej ulicy dostrzegł zbiorowisko ciemnych postaci skwapliwie omijanych przez patrole. Coś się tam działo groźnego i tajemniczego. Johnny zdecydował się nagle Ruszył w tamtą stronę myśląc, ze jeżeli są wrogo nastawieni do policji, to automatycznie mogą być jego sprzymierzeńcami W pierwszej chwili, gdy zaczął się wciskać w tłumek około trzydziestu podrostków, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Było ciemno i myśleli widocznie, ze swój, skoro się tak rozpycha. Nagle zapadła przejmująca cisza i Johnny zrozumiał, za czyją sprawą.
Czego tu szukasz, dork? – zapytał jakiś głos
Jestem Procreatorem. Uciekłem i chcę się ukryć
Johnny przełknął ślinę Mówienie przychodziło mu z trudem. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, co się stało, śmiech – ogromny, przytłaczający śmiech, który odbił się od sklepienia arkad i potoczył ulicą
– Z czego się śmiejecie? – zapytał oszołomiony – Nie wierzycie? To naprawdę ja, Johnny Adams, Procreator!
Śmiech ucichł
– Nie bujasz, tatuśku? – zapytał ten sam głos co przedtem.
Johnny już go zidentyfikował, należał do krępego czternastolatka, którego krostowata twarz ukazywała się raz po raz w aureoli różowego blasku skręta
Pokręcił głową Czuł, ze podniecenie wokół niego zaczyna narastać i ze jest ono skierowane przeciw niemu.
– Ach, tak – powiedział krostowaty – to się nawet dobrze składa, Prawda, chłopcy?
Odpowiedzią był kolejny wybuch śmiechu Ktoś zaczął przeraźliwie gwizdać na palcach i na ten sygnał ciemnych postaci przybyło. Oczy wszystkich lśniły niecierpliwie, chłopcy poszturchiwali się dla dodania sobie animuszu i co chwilę wybuchali nerwowym, urywanym śmieszkiem. Przywódca popychał Johnm'ego przed sobą i wyprowadził na ulicę
– A więc jesteś Procreatorem? Naszym ojcem? Tatuśkiem kochanym, co? – Wbrew pieszczotliwemu określeniu wypowiadał te słów z nienawiścią i ledwo tłumioną pasją. – Spadłeś nam jak z nieba, w głowę zachodzę, jak się to stało, że trafiłeś właśnie dzisiaj i właśnie na nas. Ale stało się. Jesteś i my cię do tego nieba odeślemy z powrotem! Jazd chłopaki!
Zarzucili sznur na pobliską latarnię. Na końcu liny kołysała się złowrogo pętla. Procreator chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć, że się mylą że on sercem jest po ich stronie, ale czuł, że to już nie ma najmniejszego sensu. Zrozumiał, że jego nagle zrodzony plan wywołania powstania, porwania do walki "swych synów" był tak naiwny, że nawet nieśmieszny tylko tragiczny. Poza tym ziścił się zupełnie bez niego. W dali załomotały automaty. Powstanie zaczęło się. Tłumek zafalował, chwyciły go dziesiątki rąk i wśród pośpiesznego, podnieconego sapania dźwignęły w górę. Potem te niecierpliwe, spocone dłonie cofnęły się i tłum wsiąkł w ciemność. Tylko ciało Johnny'ego, wychudłe i szare, kołysało się o dwie stopy nad ziemią. Miał przed sobą panoramę miasta, ale jego martwe oczy nie widziały już łuny nad pałacem prezydenckim ani wyrw w Murze. W tym Murze, za którym czaiła się zmora Prezydenta, jego dzika bestia Wolność.
1983