Pan M. był miłośnikiem muzyki. Rzecz, sama w sobie raczej niegroźna, stała się bezpośrednią przyczyną tego, że znalazł się on na liście osób zaginionych i – co ważniejsze – nie odnalezionych. Żaden z naocznych świadków zniknięcia (byli bowiem tacy!) nie liczy na to, że pan M. kiedykolwiek się odnajdzie. Znajomi pana M. dodają jeszcze tajemniczo, iż nie wraca on z własnej woli.
Zacznijmy jednak naszą opowieść od początku. Pewnego jesiennego wieczoru, takiego wieczoru na przełomie jesieni i zimy, gdy na miasto spada pierwsza mgła, a pod nogami szeleszczą ostatnie opadłe liście, i gdy latarnie uliczne rozsiewają mżący blask, podobne swym lśnieniem do wielkich choinkowych bombek, takiego więc wieczoru pan M., sześćdziesięcioletni, słusznej budowy mężczyzna (.kawaler), przechadzał się nadrzecznym bulwarem, paląc wonne cygaro i obserwując światła miasta odbite w ciemnej wodzie.
O czym myślał? Tego nie wiemy, ale myśli te nie mogły być przykre, bo pan M. był człowiekiem obdarzonym przez los dobrym zdrowiem, małą fortunką i posadą w jednym z ministerstw. Nie, nie był nikim ważnym, po prostu urzędnikiem kancelistą. Z dóbr doczesnych miał jeszcze wielki zbiór płyt gramofonowych (o nich za chwilę) i kilku wypróbowanych przyjaciół, z którymi lubił spędzać wieczory. Stan kawalerski wybrał z rozmysłem i był z niego w pełni zadowolony. Tak więc żadne ponure myśli nie zaprzątały jego głowy. Ot, po prostu spacerował w grubym, jesiennym płaszczu, popielatym kapeluszu, rozkoszując się dymem cygara i rześkim powietrzem nadciągającej zimy.
Pan M. do zawodu urzędniczego został przymuszony przez los. Z losem trudno jest walczyć, więc pan M. poszedł z nim na kompromis. Nie wiadomo, czy ten ostatni był z tego zadowolony, ale pan M. – tak. Marzyła mu się bowiem w młodości kariera kompozytorska, studiował nawet ten kierunek – z różnymi zresztą wynikami. Ale że młodość ma także inne prawa, więc pan M., ulegając im w stosownym czasie, zakochał się. Miłość jego została odwzajemniona i pan M. był najszczęśliwszym z ludzi. Kochał kobietę i muzykę – dwie najpiękniejsze rzeczy, jakie może człowiekowi ofiarować świat. Gdy szczęście zdawało się zupełne, dziewczyna poważnie zachorowała.
Pan M., wówczas ubogi student na utrzymaniu ciotki megiery, musiał wybierać pomiędzy muzyką i ukochaną, i wybrał tę ostatnią. Rzucił konserwatorium i poszedł do pracy, by mieć za co leczyć swą wybraną. Życie, a raczej los, jeszcze raz pokazał panu M. pazury – mimo wysiłków jego i lekarzy ukochana nie tylko nie wracała do zdrowia, ale wprost przeciwnie – słabła, czuła się i wyglądała coraz gorzej, aż w końcu zmarła.
Rozpacz pana M. nie miała granic, z kolei obawiano się o jego zdrowie, ale silne ciało przemogło ból duszy i pan M. wrócił do równowagi. Nie podjął studiów muzycznych, jego stypendium przyznano już zresztą komu innemu, więc pan M., wówczas młodzieniec dwudziestotrzyletni, otrzymał pracę w ministerstwie i tam przepracował sumiennie trzydzieści siedem lat. Teraz właśnie ten poważny urzędnik poważnego ministerstwa oddawał się rozkoszom przechadzki.
Największą dumą pana M. była supernowoczesna aparatura muzyczna z przebogatą kolekcją płyt, których odtwarzanie i słuchanie stanowiło największą jego rozrywkę i przyjemność. Płytoteka pana M. znana była niemal całemu miastu, budziła zazdrość, podziw i złość. Uczucia podziwu i zazdrości są w tym wypadku łatwo zrozumiałe, natomiast złość powodowało to, iż pan M. gotów był na prośbę każdego gościa odtwarzać wszystko, co ów sobie zażyczył, ale nigdy nie pożyczał swoich płyt. Znajomi i przyjaciele szybko się z tym pogodzili, a kto nie przystał na taki układ, przestawał być przyjacielem. I słusznie, lichy bowiem to związek, który pęka łatwiej niż gramofonowa płyta.
Od rzeki powiało przyjmującą wilgocią i chłodem, pan M. zdecydował się więc zawrócić. Wrzucił niedopałek cygara do wody i ruszył w kierunku domu. Po drodze pozdrawiał znajomych, oglądał oświetlone wystawy sklepów i sklepików. Wstąpił nawet do jednego, by kupić słoiczek marynowanych grzybów, swego przysmaku, i pogawędziwszy chwilę ze sklepikarzem poszedł już prosto do domu. Jednak nie dane mu było dotrzeć do niego bez przeszkód. Oto nagle pan M. na świetnie sobie znanej ulicy, leżącej w prostej linii o jakieś sześćset metrów od jego mieszkania, dostrzegł sklep, którego tu nigdy nie było. To jeszcze nie jest nic dziwnego, wszak w mieście wciąż zakładane są i zamykane jakieś sklepiki, ale pan M. był przekonany, że tam, gdzie teraz dostrzega coś na kształt antykwariatu, nic nigdy nie było! Po prostu dwa budynki stykały się ze sobą ślepymi ścianami, a szpara między nimi była akurat taka, że można było wcisnąć w nią nie zgaszone cygaro, co pan M. niejednokrotnie był czynił.
Pan M. oprócz "zgubnego" umiłowania muzyki był raczej osobą
0trzeźwym sądzie i racjonalnym podejściu do świata. Począł więc zbliżać się powoli do słabo oświetlonej witryny, by rzecz dokładnie zbadać. Gdy poszedł już całkiem blisko, dostrzegł na szybie napis oznajmiający, że mieści się tu sklep z płytami. Poniżej był rok założenia firmy, tysiąc osiemset sześćdziesiąty dziewiąty. Pan M. był trochę zaniepokojony tym dziwnym zjawiskiem i dlatego też w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć daty powstania fonografu. Przyłożył twarz do szyby.
Wewnątrz panował półmrok rozjaśniany tylko przez osłoniętą starą gazetą żarówkę. Zwisała ona smętnie z wysokiego sufitu, tuż nad małym kantorkiem – prawdopodobnie kasą – chwilowo pustym. Pan M. pomyślał właśnie tak: "chwilowo", jakby nie wiedzieć skąd czerpał pewność, że właściciel – zakurzony na pewno tak jak jego przybytek – odszedł na zaplecze tylko na moment.
Z kolei pan M. rozejrzał się po ścianach pomieszczenia. Wypełniały je półki z przegródkami, w których stały i leżały płyty w kolorowych
I o dziwo! – nie zakurzonych okładkach. Po prawej stronie do półek przystawiona była aluminiowa drabinka -jedyny nowoczesny, a przez to kłócący się z otoczeniem sprzęt.
Pan M. oglądał to wszystko coraz bardziej zdumiony, a że był człowiekiem czynu, więc na oględzinach nie poprzestał. Zdecydowanie ujął mosiężną, wypolerowaną przez wiele rąk klamkę w kształcie gryfa i pchnął drzwi. Zabrzęczał umieszczony nad framugą "dzwonek, oznajmiając niewidocznemu wciąż sprzedawcy o wejściu klienta. Pan M. wszedł, zamknął za sobą drzwi (co zostało obwieszczone nową serią przenikliwych dźwięków), i stanął pośrodku pomieszczenia, zakładając ręce do tyłu. Czekał. Za kotarą oddzielającą skromny sklepik od zaplecza, zapewne prywatnego mieszkania, coś się poruszyło i oczom pana M. ukazała się młoda dziewczyna – ładna i zgrabna. Pan M., który oczekiwał kogoś starszego, zaniemówił. Dziewczyna wydawała mu się nie całkiem obca i przez to niepokojąca. Przyglądała się panu M. również z uwagą i w milczeniu. Potem uśmiechnęła się samymi oczyma.
– Ojciec obsłuży pana za moment, właśnie kończy kolację – powiedziała nieco matowym, ale miłym głosem.
Pan M. nie odpowiedział, tylko skłonił się nieznajomej, która na powrót zniknęła za kotarą. Dopiero po jej wyjściu pan M. uzmysłowił sobie, że była dziwnie niemodnie ubrana. Mocny Boże! Niemodnie, to mało powiedziane!
Dziwne miejsce – pomyślał pan M., ale nie było mu dane długo rozpamiętywać ten fakt, bo oto pojawił się niski, zgarbiony staruszek o żółtej, pomarszczonej cerze. Wypisz, wymaluj, wyobrażenie przeciętnego mieszczucha o molu książkowym – zakurzonym i przypominającym suchar.
Witam! Witam, szanownego pana! – zaskrzeczał przybyły głosem podobnym do tego, jaki wydaje zardzewiały gwóźdź przemocą wyciągany ze starej, twardej dechy. – Cóż za zaszczyt dla nas! Dawno nie mieliśmy tak wspaniałego klienta! Toż to radość dla oka…
– Pan mnie zna? – przerwał mu pan M. w pół słowa.
– Ach, jakżebym śmiał, skądże znowu… To jest, nie miałem przyjemności osobiście, ale tak z widzenia, pan, prawda, nie gniewa się o to…? to i owszem, znam, znam, a jakże, często pan przechodził, ale nie wstępował, tu, pozwolę sobie nadmienić, rzadko ktoś wstępuje, no, ale jak wejdzie, to wiadomo od razu, znawca, nieprawdaż, koneser, ośmieliłbym się powiedzieć… Łaskawy pan wybierze coś?
Chwileczkę – pan M. starał się zapanować nad sytuacją i gadaniem starego. – Niech mi pan najpierw powie, jak to jest, że tego sklepu nigdy dotąd nie było, nie widziałem go! Tu. gdzie jesteśmy, dwa domy stykają się ze sobą i nie ma nawet tyle miejsca, żeby kot przeszedł. Aż tu nagle sklep!
Hmmm… jak by to łaskawemu panu… Prawda, nie było nas tu, to jest chciałem powiedzieć, byliśmy zawsze, tylko nie każdemu, nieprawdaż, jest dane, to znaczy… łaskawy pan ma pewne zdolności, które… ja wiem, że nie tłumaczę jasno, ale może pan raczy usiąść i obejrzeć nasze płyty, same białe kruki, takich nigdzie nie ma! – piał stary w zachwycie.
Teraz jego głos przywodził panu M. na myśl zawodzenie wysoko-obrotowej wiertarki, jaką widział kiedyś u dentysty.
– Dobrze – skapitulował pan M. – A ma pan jakiś katalog?
– Jakżeby nie, proszę łaskawego pana? Mamy, mamy wszystko spisane.
To mówiąc stary wyciągnął z kantorka wielką księgę przytwierdzoną do miejsca swego przeznaczenia łańcuchem zdolnym utrzymać na uwięzi średni krążownik. Cisnął księgę triumfalnie na blat, tuż przed nosem pana M. Łańcuch zazgrzytał przy tym potępieńczo, kurz buchnął pod sam sufit, pan M. i antykwariusz zaczęli zgodnie kichać.
– Tu, nieprawdaż, u mnie pewien nieporządek – zaskrzypiał stary – ale łaskawy pan wybaczy, tak rzadko nas ktokolwiek odwiedza, ja, prawda, wiekowy, sprzątać jak dawniej nie mogę, chory poniekąd jestem, ale płyty czyściutkie, raczy pan łaskawie spojrzeć, ani odrobiny kurzu.
O to dbam specjalnie, nie bacząc na wiek i zdrowie! Lata już, prawda, nie godowe, a tu płyt tyle nie sprzedanych, jak pomyślę, ile to jeszcze potrwa, nim ostatnią sprzedam… Łaskawy pan coś może hurtem? Nie? No, tak, jasne, jakże to, białe kruki sprzedawać na kilogramy, ja prawda, rozumiem, ale chętnie sprzedałbym więcej… Ja bym nawet taniej, ach, nie, nie… łaskawy pan jeszcze niezdecydowany, no, tak, pan przejrzy, zastanowi się, oczywiście, ja nie nalegam, bynajmniej, sam pan zdecyduje, ja tylko podam, co pan każe, ja stary, ale pamięć, nie chwaląc się, mam dobrą, wiem, gdzie która płyta leży, łaskawy pan…
Łaskawy pan M. przestał tymczasem kichać i zabrał się do przeglądania woluminu. Odgrodzony tą lekturą od gadaniny starego, którego ledwo już słyszał, czytał tytuły, których tu swemu wielkiemu wstydowi wcale nie znał. Nazwiska twórców również nic mu nie mówiły. Pan M. podniósł wzrok na antykwariusza, który nieprzerwanie skrzypiał swoim niesamowitym głosem:
…pan się nie może zdecydować, rozumiem łaskawego pana, taki, ośmieliłbym się powiedzieć, niepokój, ale, nieprawdaż, każda płyta piękna, jeżeli natomiast łaskawy pan nie dysponuje, to jest gdyby chwilowo, prawda, nie rozporządzał pan odpowiednią wolą… nie, nie, jakżebym śmiał, ale różnie może się zdarzyć, proszę szanownego pana, czasem można być zajętym, zaabsorbowanym, więc gdyby, jak już powiedziałem chwilowo… to mógłbym coś na kredyt…
– Proszę pana – zdecydował się pan M., przerywając staremu. – Muszę się panu przyznać, że chociaż rzeczywiście uważam się oraz jestem uznawany przez innych za miłośnika i znawcę muzyki, to jednak nie potrafię nic u pana wybrać. Nie znam ani jednego z pańskich białych kruków!
Gdy pan M. wyrzucił to z siebie, zrobiło mu się znacznie lżej na duszy i nawet jego duma nie ucierpiała zbytnio na tym, że się przyznał do ignoracji w przedmiocie, który był treścią i radością jego życia. Stary sprzedawca nie wyglądał wcale na zdziwionego tym faktem, popatrzył nawet na pana M. jakby przyjaźniej niż dotychczas.
– Ależ oczywiście, oczywiście… Rozumiem szanownego pana, od tego ja tu jestem, żeby, nieprawdaż, pomóc, doradzić, stary jestem, ale ośmielę się powiedzieć, że jedyny na to miejsce, więc ja, oczywiście, jestem na pańskie usługi, pan tylko raczy powiedzieć, jaki temat muzyczny, jaka, nie zawahałbym się powiedzieć, treść go interesuje, a ja zaraz… Ja może podpowiem, mamy Miłość, Życie, Ocean Spokoju… he-he, to taki żart, że nie Spokojny, prawda, a Spokoju… więc dalej Żywioły, to oczywiście nie alfabetycznie, ale to tematy najczęściej kupowane. A gdyby: łaskawy pan coś specjalnego – to i owszem, proszę tylko pod SPECJALNE spojrzeć, a tam wszystko jest wypisane czerwonym tuszem, numer po lewej, cena, nieprawdaż, po prawej, ale ja i bez numeru wszystko szanownemu panu znajdę…
Pan M. milcząco poszedł za radą starego i coraz bardziej zdumiony wyczytał takie pozycje jak allegro Amoroso jako fragment, choć samo w kilku częściach czy też suita Ekstaza w dwóch częściach z preludium na oddzielnej płycie! Ale najbardziej pana M. zainteresowała pozycja numer trzynaście i to nie ze względu na tytuł, jak na zawrotną cenę. Kosztowała równy tysiąc! Była to bez wątpienia najdroższa płyta w katalogu. Pan M., jak już nadmienialiśmy, sytuację majątkową miał raczej korzystną i ustabilizowaną, postanowił więc nie skąpić i kupić od tego śmiesznego staruszka tę właśnie płytę. Poza tym przypomniał sobie, że yest już późno i chciał jak najszybciej dobić targu i znaleźć się w domu. – Biorę tę – powiedział. – "Wiecznie żywe wspomnienie, które-|go nigdy nie było". Tytuł może i dziwny, ale zdecydowałem się.
Stary, o dziwo, nic nie powiedział, tylko wszedł na drabinkę i z najwyższej półki zdjął płytę w białoliliowej kopercie. Zeszedł na dół i również bez słowa podał ją panu M. Ów przyjął podawaną płytę i sięgnął po pieniądze. Na ich widok sprzedawca cofnął się w popłochu.
– Ależ skąd?! – zaskrzypiał po swojemu. – My nie bierzemy pieniędzy! Łaskawy pan, nieprawdaż, pierwszy raz, więc wyjaśnię, to jest – pozwolę sobie wyjaśnić łaskawemu panu – w czym rzecz. Naszą zapłatą są dobre uczynki. Dlatego mówiłem wcześniej o woli, a pan wtedy nie zrozumiał, no bo jakże… ale zaraz pan pojmie, co chcę powiedzieć. Świat nie zawsze jest najlepszy, sam łaskawy pan raczył niejednokrotnie doznać jakiejś przykrości, no tak, widzę, że tak, więc my, proszę łaskawego pana, wyrównujemy lub staramy się wyrównywać, wynagradzać, polepszać…
Od ludzi jak pan kochających muzykę, a więc na pewno dobrych (bo zły człowiek, proszę łaskawego pana, nie kocha muzyki!), mądrych, światłych, czułych, słowem: takich jak łaskawy pan – w zamian za sprzedanie płyty wymagamy spełnienia odpowiedniej liczby dobrych uczynków mających bliźnim pomóc, ułatwić życie, wyratować z trudnej życiowej sytuacji, a więc wymagamy czynienia dobra, ale dobra dawanego mądrze i z rozmysłem!
Dlatego, proszę szanownego pana, nie wszyscy mogą tu wejść, a choćby i dojrzeć nasz sklep. Jeżeli pan uważa, że nie stać łaskawego pana na tak drogą płytę (jest pan pierwszym, który ją kupuje!), to proszę powiedzieć bez wstydu, ja wymienię na tańszą, bez żadnej obrazy czy niechęci, bo nie może jej być tam, gdzie chodzi o ludzkie szczęście; każdy dobry uczynek jest na wagę złota, a więc jeżeli łaskawy pan chce, to ja zaraz, choćby i na taką za jeden uczynek, nie obrażając szanownego pana. bo to jest rzeczywiście droga płyta, ta która chce pan wziąć, ale łaskawy pan sam się przekona, że tego warta…
Pan M. bez słowa włożył delikatnie płytę pod pachę, popatrzył jeszcze raz na dziwny sklep i jego sprzedawcę, pomyślał, ze chciałby, by jeszcze raz ukazała się jego córka tak do kogoś podobna, ujął klamkę, otworzył drzwi i w drgającym w powietrzu dźwięku dzwonka przekroczył próg. Znalazł się na dobrze sobie znanej ulicy. Obrócił się. Sklep zniknął, przed nim była jak dawniej wąska, zaśmiecona szpara pomiędzy dwoma brzydkimi budynkami. Pan M. dostrzegł nawet niedopałek własnego cygara, który wczorajszego wieczoru był tu zostawił. Pan M. westchnął głęboko jak człowiek wypływający spod wody po długim nurkowaniu i byłby uznał wszystko za sen lub chwilową halucynację, gdyby nie tkwiąca pod pachą płyta, przekonująca go o realności, chociaż zarazem i o fantastyczności zaistniałych zdarzeń. Głowiąc się nad tym wszystkim, raźno pomaszerował w stronę domu.
Pan M. mieszkał na drugim piętrze niezbyt ładnej, ale za to solidnej kamienicy. Zajmował w niej dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Jeden z pokoi był przeznaczony wyłącznie na studio muzyczne. Znacznym nakładem środków pan M. całkowicie je udźwiękoszczelnił, tak że mógł się rozkoszować muzyką o każdej porze dnia i nocy, nie niepokojąc przy tym sąsiadów. W studiu znajdowała się wspaniała profesjonalna aparatura, puszysty dywan, obrotowy, wygodny fotel z przymocowanym do niego podręcznym blatem oraz duża, oszklona i hermetyczna szata, której przypadł zaszczyt chronienia kolekcji płyt.
Pan M. po pr/yjściu do domu nie od razu zabrał się do przesłuchania swojego nowego nabytku. Miał on bowiem pewien rytuał związany z – jak to określał – smakowaniem muzyki. Najpierw więc zamknął płytę do szklanej szafy, potem zjadł dość pośpiesznie lekką kolację i chociaż bardzo go korciło, żeby jak najszybciej znaleźć się w swoim studiu, przygotował sobie jeszcze pękaty kieliszek koniaku oraz nowe pudełko cygar, tak by je mieć pod ręką w trakcie muzycznej uczty. Następnie sprawdził, czy w kuchni wszystko wyłączone, zamknął drzwi wejściowe na klucz i założył łańcuch, umył dokładnie ręce, wyłączył zbędne oświetlenie i dopiero wtedy zajął się płytą.
Wyjął ją delikatnie ze szklanego sezamu, a następnie z koperty. Zarówno na niej, jak i na papierowym krążku na płycie oprócz znanego nam już tytułu nic więcej nie było. Pan M. położył płytę na talerzu gramofonu, włączył go i usiadł. Widział, jak ramię z przetwornikiem podnosi się i opada na płytę. Przez długą chwilę nie było słychać nic, poza leciutkimi trzaskami i szumem, jaki wydają głośniki pod prądem. Pan M. Już już zaczynał się niecierpliwić, gdy oto usłyszał pierwszy dźwięk. Jak to sam później określił, dźwięk był "nieśmiały", jakby "skradający się". Pan M. nie mógł się nawet zorientować, z jakiego znanego mu instrumentu muzycznego mógł pochodzić. Potem znów zaległa cisza. Pan M. zdążył obciąć i zapalić cygaro, nim posłyszał nowe dźwięki. Zauważył przy tym, że jeżeli się bardziej skoncentruje, to słyszy lepiej i wyraźniej, tak jakby ten takt miał jakiś wpływ na aparaturę odtwarzającą. Wobec tego odłożył cygaro, zamknął oczy i wsłuchał się.
To, co usłyszał i przeżył, znamy wyłącznie z jego opowieści, której nie mamy podstaw nie ufać. Podajemy ją za panem M.
"Usłyszałem krótki, metaliczny werbel, jakby kule karabinowe przebijały cienki arkusz blachy, a następnie dudnienie metalowego szybu – bardzo chyba głębokiego – którym leciały czy też toczyły się jakieś ciężkie przedmioty. Zagłuszyła to seria regularnych popiskiwań, jakby nagrania i radioteleskopu podsłuchującego mowę gwiazd. Następne dźwięki nie były już podobne do niczego mi znanego. Czułem wokół siebie wieczność, ta muzyka była jak trwanie, jak pieśń życia czy kosmosu. Pomyślałem o gwiazdach, o ich wielkiej samotności w otchłani pustki i niezmierzonej przestrzeni. Dumałem o ich – w naszym pojęciu – nieśmiertelności, o ich życiu, jednak w porównaniu z czasem wszechświata krótkim, a przez to tragicznym. O ich powolnym przygasaniu i trwającej milionami lat agonii.
Zastanowiłem się, jak my, ludzie, podobni jesteśmy do gwiazd, ile w nas ognia i samotności. Myślałem o tej nieprzekraczalnej barierze oddzielającej jednego człowieka od drugiego skuteczniej niż całe parseki próżni. Trwamy tak jak słońca, samotnie, chociaż obok sobie podobnych – dalekich i obojętnych. Myślałem o śmierci podobnej u gwiazd i u ludzi, o agonii przerwanej wybuchami życia i światła. Nagle zapragnąłem nieśmiertelności, dla siebie, dla wszystkich, dla mojej ukochanej. Z nią może nie byłbym tak samotny, może uzyskałbym tę pełnię, przekroczył barierę, pokonał te lata świetlne ludzkiej izolacji…
Dojrzałem nasze życie takie, jakim mogło być, życie ciche, spokojne, w domku z ogrodem. Ja jako średniej klasy kompozytor, ona kochająca muzykę i nasze dzieci. Kochająca i szczęśliwa, cicha i łagodna. Dojrzałem to życie i zapragnąłem go ponad wszystko w świecie, ponad wieczność i nieśmiertelność. Te drobne sprzeczki rodzinne, sprawy, które chociaż banalne, urastają do rangi problemów ostatecznych, to na pół wiejskie życie, spacery z żoną, dziećmi i psem o zmierzchu pośród pachnących łąk, małe radości, smutki, wyjazdy, rozstania, powroty dzieci, ich rosnąca samodzielność… Dojrzałem życie, które mogło być moim udziałem, a przede wszystkim ją. żywą, kochaną i do kogoś podobną. Zatęskniłem do niej i do tego życia. Zrozumiałem, że jestem tylko i wyłącznie człowiekiem i to proste stwierdzenie dało mi rozkosz istnienia w nie spotykanym wymiarze. Taka była ta Muzyka!"
Gdy pan M. otworzył oczy, spostrzegł, że gramofon już się wyłączył. Przez chwilę nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu, ta muzyka – tak inna, tak piękna, powodująca swym brzmieniem czy też będąca sama myślami i obrazami przenikającymi do serca i pulsującymi szczęściem – wstrząsnęła nim do głębi. Doznał wzruszeń, jakie nie były do tej pory udziałem żadnego człowieka. Czuł się jak dziecko przeniesione w świat bajek i marzeń i był jak dziecko szczęśliwy.
Tej nocy pan M. nie mógł spać. Przeżyte wrażenia poruszyły go do tego stopnia, że nie zmrużył oka do rana. Wspominał swoją ukochaną, widział ją w niemodnym stroju sprzed bez mała czterdziestu lat, widział jej uśmiechnięte oczy i słyszał matowy, ale miły głos.
Do pracy poszedł niewyspany i roztargniony. Jego współpracownicy dziwili się bardzo, ale ostatecznie każdy może mieć swój zły dzień, więc po kilku żartach i nagabywaniach – na które pan M. zresztą nie odpowiadał z tej prostej przyczyny, że ich w ogóle nie słyszał – dano mu spokój. Dzień pracy wreszcie się skończył i pan M., równie nieprzytomny jak rano, wyszedł z pracy. Zamiast skierować się w stronę domu, poszedł na ulicę, na której uczynił był wczoraj ów niezwykły zakup płytowy. Im bliżej był tego dziwnego miejsca, tym bardziej przyśpieszał kroku, aż zasapany stanął z niezbyt mądrą miną przed szarymi fasadami domów. Sklepiku nie było.
Pan M., narażając się na posądzenie, iż nadużył był napojów alkoholowych w środku dnia, wodził rękami po stykających się murach dwóch kamienic w poszukiwaniu tajemniczego wejścia. Poszukiwania jego, acz usilne, nie dawały rezultatu. Wreszcie dał za wygraną; zatelefonował do kilku swoich przyjaciół i umówił się z nimi w pewnym miłym lokaliku będącym stałym miejscem ich spotkań. Do wyznaczonej godziny włóczył się bez celu po mieście, narażając się kilkakrotnie na przejechanie przez samochody i wyzwiska kierowców.
Nie reagował na to w żaden sposób, od wczoraj bowiem pod jego czaszką szalała burza myśli i domysłów. Od najprostszych, zakładających, że oto rozstał się bezpowrotnie ze zdrowym rozsądkiem, do bardziej skomplikowanych hipotez budowanych na podstawie zasłyszanych wiadomości o zjawiskach parapsychicznych, paratelekinetycznych i innych para- oraz hipnozie. Nie mógł jednak dojść ze sobą i tajemniczymi zjawiskami do ładu. Toteż z ulgą dostrzegł, że godzina umówionego spotkania zbliża się. Ponieważ w czasie swej bezcelowej wędrówki zaszedł dość daleko od miejsca zbiórki, spóźnił się trochę. Już sam ten fakt był dla oczekujących na niego przyjaciół czymś niezwykłym. Pan M. zwykł był się bowiem zjawiać zawsze pierwszy i był raczej okazem solidności. Kolejnym zaskoczeniem dla zebranych przy kawiarnianym stoliku był fakt, że pan M. zapomniał się przywitać. W połączeniu z nerwowym zachowaniem stanowiło to dowód niezwykłego wzburzenia umysłu.
Pan M. rozejrzał się po twarzach swoich najbliższych pięciu przyjaciół, wśród których był lekarz, adwokat, kupiec, pisarz i właściciel małego bistro, i rzekł:
– Kochani, proszę was, abyście bez względu na to, co powiem, nie przerywali mi i pozwolili skończyć, choćby to były rzeczy na pozór nie do przyjęcia.
Po takim wstępie napięcie wyraźnie wzrosło. Pan M. uzyskawszy zapewnienie, na które wszyscy skapliwie się zgodzili z prostej ciekawości, opowiedział wypadki wczorajszego dnia, nie opuszczając ani zakupu słoiczka marynowanych grzybów, ani kupna płyty, ani podejrzeń o chorobę umysłową.
Po wynurzeniach pana M. przy stoliku zapadła cisza. Nikt nie chciał pierwszy zabrać głosu w tak delikatnej sprawie. Pan M. podejrzewając, że albo nie dano mu wiary, albo też przyjaciele nie są tak znowu pewni jego zdrowia psychicznego, jak to przed chwilą usiłowali pokazać, poprosił ich o jak najszczersze wypowiedzi. Gotów jest, powiedział, przyjąć wszystko, co jego przyjaciele sądzą o nim i o tym dziwnym wypadku.
Pierwszy, z racji swego zawodu, poczuł się w obowiązku zabrać głos lekarz, pan D.:
Nie mogę wykluczyć, że padłeś ofiarą jakiegoś zaburzenia psychicznego. Bez specjalnych badań nie jestem w stanie stwierdzić, czy tak było ani postawić odpowiedniej diagnozy. Jeżeli jednak coś jest z twym umysłem nie w porządku, to zapewniam cię, iż nie wygląda to na nic poważnego. Chwilowe aberracje mózgu czy też halucynacje nie świadczą jeszcze o groźnej chorobie. Możliwe jest też, że nieświadom tego zażyłeś jakiś narkotyk lub też został ci on zaaplikowany potajemnie przez osobę drugą. To moim zdaniem jest jedyne wytłumaczenie – powiedział.
– A płyta? Wszak istnieje nadal! Czyżbym nadal był pod wpływem narkotyku?
– Jeżeli ona istnieje i my również będziemy mogli ją zobaczyć, dotknąć i wysłuchać, znaczyć to będzie, że nie tylko nie jesteś pod działaniem leków, ale też, że jesteś prawdopodobnie całkowicie normalny.
– Ale jakie wtedy znaleźć wytłumaczenie tej historii? – spytał pan M.
– O to będziemy się martwić później – odparł pan D. wstając. – Chodźmy do ciebie i przekonajmy się. Tutaj niczego nie wysiedzimy.
Wstali w milczeniu, zapłacili za to, co zostało zamówione i skonsumowane w czasie opowiadania i wyszli na ulicę. Ze względu na niewielką szerokość chodnika szli dwójkami, co dawało możliwość rozmowy każdej parze z osobna, a zarazem pogawędki te nie były słyszane przez pozostałe dwójki. Pan M. szedł z lekarzem, który tłumaczył mu właśnie działanie najpopularniejszych środków halucynogennych, gdy kupiec, pan S. zaproponował, aby obejrzeć najpierw "miejsce zbrodni" – jak się był żartobliwie wyraził – to znaczy miejsce, w którym powinien się znajdować wedle słów pana M. rzeczony sklepik. Zgodzono się na to entuzjastycznie.
Po piętnastu minutach panowie byli na miejscu. Jak przed dwoma godzinami pan M., tak teraz cała szóstka,,szukała dziury w całym", jak to określił ciągle dowcipny kupiec. Właściciel bistro, który miał kieszonkowych rozmiarów taśmę mierniczą (twierdził, iż po drodze na umówione spotkanie był zamówić nową szybę do drzwi w miejsce stłuczonej przez chuliganów), dokonał pomiarów szczeliny. Jej szerokość wynosiła osiemnaście milimetrów, a wysokość oceniono na oko – dwanaście metrów. Na tym wizja lokalna zakończyła się i nie pozostawało już nic innego, jak udać się do mieszkania pana M., co też uczyniono i osiągnięto cel po pięciu minutach i czterdziestu dwóch sekundach, jak to zanotował pan S., kupiec, który postanowił być skrupulatny, by tak dziwne zjawisko wyjaśnić na drodze naukowej. Przekonany, że nauka polega na zbieraniu zbędnych w tym wypadku informacji, mierzył wszystko po drodze.
W mieszkaniu pan M., hamując niecierpliwość nieprzystojną w chwili, gdy chodzi o prawdomówność lub zdrowie psychiczne przyjaciela, panowie rozebrali się i zaopatrzeni przez gospodarza w kapcie udali się do studia muzycznego. Tu przekonali się, że tajemniczej historii nie sposób wyjaśnić spekulacjami o narkotykach. Płyta wbrew prawom i porządkowi tego świata istniała. Kolejno wszyscy brali ją do rąk, podnosili do oczu i dziwili się jej wyglądowi. Sam takt. że była zjawiskiem namacalnym, nie stanowił jeszcze o tym, że cała reszta opowieści pana M. była prawdziwa. Pierwszy te wątpliwości wyraził adwokat, pan B.:
– Mój drogi – zwrócił się uprzejmie do pana M. – Z tej sytuacji widzę dwa wyjścia czy raczej wytłumaczenia. Pnmo – cała historia jest twoim żartem i jeśli tak, to prawie udało ci się nas nabrać. Osobiście gratuluję ci. pomysł jest sympatyczny i może nawet oryginalny, a o jego autorstwo prędzej posądzałbym naszego literata, co powinno być dla ciebie dostateczną pochwałą.
– Secundo – byłeś pod działaniem narkotyku, a płyta została ci podrzucona lub wręczona przez osobę, która ci tę historię sprokurowała. Co prawda ani ja, ani nasz szanowny konował nie znamy narkotyku o tak wybiórczym działaniu, by można było z góry określić treść twoich halucynacji i podrzucić właśnie płytę, a nie – boja wiem? – kalosze czy żyrandol, ale nie wykluczam zupełnie tej możliwości. Jednego tylko jestem pewien, ze jeżeli znajdziemy sprawcę tego galimatiasu, to będzie on siedzieć, bo działanie na człowieka lekami psychotropowymi bez jego wiedzy i zgody (nawet nie w celach kryminalnych) jest karalne. Kwestię choroby umysłowej pozostawiam do rozpatrzenia naszemu doktorowi, choć z taktu istnienia płyty wypływa wniosek, ze jesteś zdrów jak ryba. Dixi.
Zanim pan M. zdążył zapewnić przyjaciół o swej prawdomówności, wtrącił się właściciel bistro, pan N., proponując komisyjne przesłuchanie płyty. Na przyniesionych z drugiego pokoju i kuchni krzesłach oraz taboretach pan M. umieścił gości, uruchomił gramoton i usiadł na oparciu fotela. Przymknął oczy i znów delektował się niebiańską muzyką. Po chwili zapragnął jednak sprawdzić, jak na te niezwykłe dźwięki reagują jego goście. Otworzył oczy i powiedział:
– Czegoś takiego na pewno nie słyszeliście?!
– Ty coś słyszysz? – zdziwił się kupiec, pan S. – Przecież na tej płycie nic nie zostało nagrane, jest pusta!
– Jak to? Więc wy nie słyszycie tej muzyki mówiącej o kosmosie, życiu, miłości i szczęściu?
– Nic a nic – odparł lekarz. – Oprócz, ma się rozumieć, lekkich trzasków i szumów.
– Ale ja słyszę! – upierał się pan M. – Słyszę bardzo wyraźnie!
– Drogi przyjacielu – powiedział adwokat wstając. – Uraczyłeś nas zabawną historią dowodzoną twojej fantazji i inteligencji. Podziwiam cię za to, ale nie można żartu ciągnąć dalej, gdy został on odkryty. Ponieważ dzisiejszy dzień nie jest normalnym dniem naszych spotkań, przeto umawiając się z tobą. odłożyliśmy pewne zajęcia, do których teraz pragniemy powrócić, o co. mam nadzieję, nic pogniewasz się, bo jesteśmy przyjaciółmi, którzy szczerości nie uważają za puste słowo. Dlatego proponuję, abyśmy jak zwykle spotkali się w sobotę i jeśli jeszcze wtedy będziesz twierdził, że wszystko, co opowiedziałeś, przeżyłeś naprawdę, inaczej zajmiemy się tą sprawą. Na razie traktuję to jako żart i za taki dziękuję ci. Teraz jednak już pójdę.
Pan M. zapewnił swoich przyjaciół, że nie gniewa się wcale, a nawet dziękuję za poświęcony mu czas i wyrozumiałość. Odprowadził ich do drzwi. Lekarz poprosił, by pan M. zgłosił się nazajutrz do jego kliniki na badania, a pisarz, odzywając się po raz pierwszy tego wieczoru, wyraził chęć pozostania, na co pan M. skwapliwie przystał. Wrócili obaj do pokoju. Płyta, której muzyki nikt oprócz pana M. nie słyszał, skończyła się, więc została pieczołowicie schowana do szklanej szafy. Panowie usiedli naprzeciw siebie. Pan M. czuł pewne skrępowanie, jakby się wygłupił czy niewłaściwie zachował, milczał więc.
– Chyba się im nie dziwisz? – przerwał ciszę pisarz.
– Nie – odparł pan M. – Chociaż nie spodziewałem się takiej reakcji. Myślałem, że mi uwierzą.
– Cóż chcesz, mój drogi, żyjemy w czasach zbyt realistycznych, zbyt nowoczesnych, by ktokolwiek wierzył w stare, znikające sklepiki.
– A ty mi wierzysz?
– Zdziwisz się. Tak, wierzę ci. Powiem ci nawet dlaczego. Otóż dlatego, że uważam naukę za wciąż jeszcze zbyt arogancką, pewną siebie, nie dostrzegającą czy też nie chcącą dostrzec pewnych rzeczy i zjawisk. Jestem człowiekiem chętniej wierzącym w mity greckie niż w prawa termodynamiki. Ty coś dostrzegłeś, tobie więc wierzę, bo nauka zbagatelizowałaby to coś! Mówią, że nauka nie może i nie powinna zajmować się takimi sprawami, bo ośmieszyłaby się! Bzdura! Nauki nie można ośmieszyć! Śmieszności boją się ludzie, pseudonaukowcy. którzy nie widzą tego, czego dostrzec me chcą. Ludzie tworzą złą naukę, taką, jaka jest im wygodna, a nie obiektywna. Bo czym w końcu dla – na przykład – Buszmena różni się człowiek szukający duchów od tego, który śledzi mezony?! On albo obu uwierzy, albo obu wyśmieje!
– W pewnym sensie masz rację – powiedział pan M. – Chociaż ja tak ostro nauki nie sądzę. W każdym razie pocieszyłeś mnie nieco.
– Pójdę już – powiedział pisarz. – Robi się późno. Aha, zrób potem jeszcze taki eksperyment: puść tę płyję i zatkaj uszy. Uważam, że my nie słyszeliśmy nic, bo ty masz chyba możliwość telepatycznego odbierania tej "muzyki".
Pan M. został sam. Nie miał ochoty już na żadne doświadczenia. Jak zwykle o tej porze wyszedł na spacer, a po powrocie udał się na spoczynek. Czuł się zmęczony minionym dniem.
Do soboty, która była dniem spotkań przyjaciół, pozostały jeszcze dwa dni. Pan M. chodził normalnie do pracy, starał się być sumienny jak zawsze dotąd, słyszał, co do niego mówią i sprawiał wrażenie człowieka absolutnie trzeźwego i przytomnego. Sam sobie zakazał wszelkich spekulacji na temat tajemniczych zajść. Rzeczywiście udawało mu się to, co tylko świadczyło o jego silnej woli i samozaparciu. Do lekarza nie poszedł, przeprowadził natomiast doświadczenie podpowiedziane mu przez pisarza. Włączył mianowicie gramofon i w ogóle wyszedł z dźwiękoszczelnego studia. Muzykę słyszał nadal, chociaż nie tak wyraźnie.
Ciągle jeszcze nie była załatwiona najważniejsza sprawa, jaką było owe tysiąc dobrych uczynków, które powinien spełnić. Jednym słowem, chodziło o zapłatę. Pan M. bowiem nie dopuszczał nawet myśli, że mógłby nic dotrzymać słowa i nic wywiązać się z umowy. Nie z obawy przed jakimiś broń Boże. represjami, lecz ze zwykłej, ludzkiej uczciwości. Na myśl o tym. że mógłby na przykład zginąć następnego dmą w wypadku ulicznym, dostał gęsiej skórki. Zaraz też pobiegł do swego adwokata i w testamencie, który |ako człowiek zapobiegliwy napisał już był przed kilkoma laty, uczynił klauzulę, iż wszystkie jego dobra materialne, i tak już zapisane na cele dobroczynne, mają być podzielone po równo między tysiąc najbardziej potrzebujących obywateli miasta.
Pan M. jasno zdawał sobie sprawę, że jest to minimum tego. czego się od niego wymaga, ale pragnął się zabezpieczyć. Siebie i swoje dobre imię. Przewidywał w końcu wypadki ekstremalne, ale ciesząc się dobrym zdrowiem, spodziewał się zrobić to. do czego był się zobowiązał.
Zaczął tedy odwiedzać liczne (bo miasto nasze było i jest miłosierne) przytułki, domy starców i sierot, podmiejskie slumsy (bo nie dla wszystkich starczało miejskiej miłosierności), niosąc wszędzie radość i pomoc. Pomagał nędzarzom, chorym sprowadzał drogie zagraniczne lekarstwa, wynajdował sobie tylko znanymi sposobami pracę dla bezrobotnych, dzieci ubogich posyłał na kolonie, słowem był w oczach wszystkich aniołem.
Chociaż jego przyjaciele nie mieli serc z kamienia, to jednak widząc ten nagły wybuch działalności charytatywnej, posądzili go o lekką fiksację. Wszystkie ich uwagi rozbijały się jednak jak bańki mydlane o pełną godności postawę pana M.
Nie rozumieli przede wszystkim, dlaczego pan M. tak się śpieszy. Ale on wiedział. Otóż dostrzegł dziwne zjawisko – im więcej dobrych uczynków spełniał, tym wyraźniej widział sklep z płytami, w którym dokonał niezwykłego zakupu. Po każdym kolejnym spełnionym dobrym uczynku pan M. pędził od razu na znaną sobie uliczkę i wracał stamtąd radośniejszy. Oto zamglony z początku i niewyraźny obraz sklepiku, utkany jakby z nici Niewiadomego, nabierał stopniowo kształtu i koloru. Niematerialny wciąż obraz, który ostatnimi czasy przyjął konsystencję płynnego szkła, zaczął w jego oczach przysłaniać brudną szparę pomiędzy budynkami. Pan M. doznawał niejednokrotnie dziwnego uczucia, gdy chcąc dotknąć podobną do gryfa klamkę, napotykał chropowaty mur.
W początkach wiosny obraz wyostrzył się jeszcze bardziej i panu M. zdawało się nawet, że za nie istniejącymi drzwiami dostrzega bądź to starego sprzedawcę, bądź obraz ukochanej. Miał już wtedy na koncie dziewięćset dobrych uczynków. Było to bardzo dużo i pan M. czuł się mocno zmęczony. Wystarczyło mu jednak, że zasiadł przed aparaturą i posłuchał cudownej płyty. aby zmęczenie ulotniło się gdzieś bez śladu. Odsunął się od swych przyjaciół, jedynie z pisarzem utrzymywał jak dawniej zażyłe stosunki Jemu zawierzał wszystkie przeżycia i wrażenia i ufał mu. Reszta przyjaciół, trzeba im to przyznać, nie wyrzekła się go. Choć martwiło ich niezrozumiałe dla zatwardziałych racjonalistów, ja kinu byli postępowanie pana M to jednak otaczali go z daleka swoją opieką i tłumaczyli przed otoczeniem jego zachowanie bądź przemęczeniem bądź zakładem między panem M a jego kolegą, aktorem sceny stołecznej
Aż nastał ów dzień pamiętny, w którym pan M postanowił zniknąć. Po południu (gdyż jak zwykle był i tego dnia w pracy) postawił w kalendarzu tysięczny krzyżyk Telefonicznie zaprosił na wieczór przyjaciół Byli znowu w komplecie Oglądali z troską pana M który schudł i zmizerniał, ale za to jaśniał radością i wewnętrznym szczęściem
– Przyjaciele – powiedział patetycznie pan M – Jestem wam głęboko wdzięczny za wszystkie przejawy waszej przyjaźni, oddania i dobrej woli, jakich doznałem od was w trudnym dla mnie okresie a na które nic zasłużyłem swoim wobec was postępowaniem Otóż dziś jest dzień dla mnie szczególnie ważny, dzień który przekona was zarazem o prawdziwości moich słów sprzed ponad pół roku
Pisarz jedyny wtajemniczony w to, co pan M miał zamiar uczynić i odradzający mu to gorąco, skinął po tych słowach głową.
– Jeszcze raz uznając mnie za ekscentryka, pozwólcie sobą kierować i pójdźcie za mną
Pan M wyjął z szafy cudowną płytę i ruszył do drzwi Przyjaciele poszli za nim, milczący i skupieni Pisarz który prowadził pana M pod rękę, dodawał mu całą drogę otuchy, chociaż to oni potrzebowali jej bardziej Dość było spojrzeć na nich – wśród sześciu mężczyzn idących na spotkanie z Nieznanym jeden tylko pan M jaśniał szczęściem i spokojem. Tak doszedł przed antykwariat, który jego towarzyszom jawił się jako zaśmiecona przerwa w zabudowie Panu M zdawało się, ze i staruszek, i dziewczyna czekają na niego, ale nie był tego zupełnie pewien, bo łzy radości nie pozwalały mu widzieć dokładnie.
– Żegnajcie, przyjaciele – wyszlochał.
Chciał jeszcze cos powiedzieć, ale wzruszenie ścisnęło go za gardło Uściskał więc wszystkich po kolei i w chwili, w której lekarz uznał, ze czas najwyższy na jego interwencję, pan M wykonał ruch, jakby otwierał drzwi a potem wszedł w ścianę. Nie wiadomo skąd zabrzmiał dzwonek, jaki sklepikarze zawieszają nad drzwiami. Pan M zniknął zupełnie Zgodne,och" wyrwało się z piersi pozostałych czterech panów i tylko pisarz, spodziewając się podobnego rezultatu, opanował wzruszenie
To byłby koniec opowieści o tajemniczym sklepie z płytami i o panu M Cóż można by jeszcze dodać? Oto ostatnio jakiś młody człowiek z ubraną niemodnie dziewczyną wynajął mieszkanie pana M Zapłacił za wszystkie sprzęty jakie zgodnie z testamentem tego ostatniego przypadły właścicielowi domu Ponoć ten młody człowiek podobny jest jak dwie Krople wody do pana M z jego młodzieńczych lat. Ale to już jest sprawa dyskusyjna.
Jeżeli przyjedziecie do naszego miasta, idźcie koniecznie do filharmoni Ów młody człowiek bowiem jest wspaniałym kompozytorem, którego dzieła wręcz oszałamiają świat Są co prawda, ludzie, którzy twierdzą, ze nic nie słyszą podczas koncertów, ale zapytajcie ich wtedy, czy zrobili w swym życiu chociaż jedną dobrą rzecz?
1977-1986