SEKSBOMBA

Kiedy kapitan Burt Lindsay obejmował Conseller, był pełen najgorszych przeczuć. Już sam widok tego wysłużonego grata mógł wstrząsnąć nawet najmniej wymagającym i najmniej ceniącym swe życie kosmicznym wygą. Jeszcze gorzej prezentowało się dossier tej krypy.

Conseller należał do Kompanii Wschodniogalaktycznej, najgorszej i najmniej płacącej w tym zapadłym kącie kosmosu. Poza tym miał wylatane sześćset parseków, co przy czterech milionach BRT czyniło zeń weterana cudem tylko trzymającego się przy życiu. Lindsay był jedynym, który zgodził się podpisać kontrakt na lot z ładunkiem rudy yrru na Selenie i powrót do Nowej Proximy z ładowniami wypełnionymi jeszcze gorszym świństwem. Zgodził się dlatego, że jego sytuacja finansowa stała się tak rozpaczliwa, że gorszą trudno już sobie wyobrazić. Mówiąc krótko: nie mógł pokazać się w żadnej tawernie żadnego kosmoportu w promieniu kilku lat świetlnych, nie narażając się przy tym na spotkanie ze swymi wierzycielami.

Burtowi zdawało się od pewnego czasu, że świat składa się z samych wierzycieli i jednego dłużnika – właśnie jego, kapitana Lindsaya. Dlatego zdecydował się na lot na Consellerze. Mimo fatalnego stanu frachtowca było to jednak lepsze rozwiązanie niż zwariować, czy też dać się zabić.

Jego przekonanie prysnęło jednak natychmiast, gdy tylko ujrzał statek. Z zewnątrz wydawało się, że jedyne, co trzyma w ryzach tę kupę złomu, są pobożne życzenia jego właścicieli i załogi. Nawet można było zaryzykować twierdzenie, że modły kosmonautów odgrywały tu znaczniejszą rolę. Kompania wypłacała bowiem tylko trzydzieści procent gaży z góry, a resztę po szczęśliwie zakończonym locie, liczyła więc na to – że jeśli statek rozleci się w próżni, to zaoszczędzi choć trochę grosza tytułu nie wypłaconych wynagrodzeń.

Ze swej zaliczki Lindsay spłacił najbardziej natarczywych wierzycieli, którzy tropili go cierpliwie dzień i noc, i odzyskał w ten sposób trochę swobody, przynajmniej w obrębie układu. Wiedział, rzecz jasna, że wieść o tym, że jest wreszcie wypłacalny, piorunem rozniesie się po wszystkich kosmoportach i na Nową Proximę zaczną ściągać całe stada hien, ale miał zarazem nadzieję, że uda mu się wcześniej wystartować i znów zmylić pogonie.

Nadzieje te rozwiewały się jednak coraz bardziej, w miarę jak Burt zgłębiał tajniki swojej nowej jednostki. W końcu doszedł do przekonania, że Conseller w ogóle nie da rady unieść się ani o piędź od płyty startowej, a jeśli nawet tak się stanie, to rozsypie się w chwilę później.

Zaczęło się wszystko od sterowni. To, co w niej ujrzał, mogło zjeżyć włosy na głowie samego Czarnego Johna, a wiadomo przecież, że tego korsarza byle co nie mogło wytrącić z równowagi. Poza tym Czarny John był łysy. Lindsay nie miał tego szczęścia, więc w aureoli naelektryzowanej strachem fryzury włączył aparaturę. Symulując procedurę startu obserwował bacznie działanie przyrządów. Nie było łatwo zorientować się w tym galimatiasie: strzałki zegarów były pogięte, starodawne wskaźniki świetlne miały poprzepalane żarówki, pulpit sterowniczy wydawał z siebie taki hałas, jakby wewnątrz obracały się kamienie młyńskie, a wskaźniki poboru mocy twardo stały na pozycjach awaryjnych, chociaż generatory nie wydatkowały ani erga. Burt popstrykał bezmyślnie palcami w ślepe ekrany i wezwał bosmana.

Bosman, zwalisty Sinijczyk, spojrzał jednym okiem na pulpity i widząc, że wszystko jest w najlepszym porządku, skierował pytający wzrok na nowego dowódcę.

– Wszystko gra, szefie – powiedział wreszcie z wyrzutem.

Nie rozumiał, dlaczego Lindsay oderwał go od nadzorowania załadunku.

– Gra?! – wrzasnął Burt. – Ty nazywasz graniem ten somnambuliczny taniec pijanych wskazówek? Te filujące światełka i martwe ekrany?

Lindsay miotał się po sterowni, jakby sam miał napad szału, o który posądzał otaczające go mechanizmy. Żeby przygwoździć beztroskiego wciąż Sinijczyka, zapytał słodko:

– Jeżeli wszystko gra, jak twierdzisz, to powiedz mi. kochany, jaki też mamy strumień neutronów?

Bosman spojrzał na zegar, który tym się od innych różnił, że jego pogięta wskazówka była w połowie złamana, i odparł spokojnie:

– Zero jeden, szefie.

Widząc zdumiony wzrok kapitana wyjaśnił spokojnie:

– Trzeba odczyt wziąć o grubość palca w lewo.

I najspokojniej w świecie zademonstrował to przed struchlałym ze strachu i podziwu Lindsayem przykładając swój gruby i brudny kciuk do szybki

– O tak

– O tak! – wrzasnął znowu Burt i wyrżnął pięścią w pulpit

Od wstrząsu kilkadziesiąt światełek migających do tej pory beznadziejnie zgasło bezpowrotnie, ale za to rozbłysnął bielą jeden z nieczynnych ekranów

Bosman uznał swoją misję zaznajamiania dowódcy ze statkiem za skończoną i skierował się do drzwi

– Niech szef sobie zapamięta ze te wskaźniki co zgasły, informowały o szczelności grodzi na statku Trzeba założyć, ze wszystkie przegrody były w porządku.

Lindsay osunął się na fotel

– Jak się nazywasz? – zapytał

– To nieważne – roześmiał się bosman – i tak pan tego nie wymówi Na statku wołają na mnie Gogo.

– A więc dam ci pierwsze zadanie, Gogo: Zjeżdżaj!

– Tak jest szefie. Ale jeszcze jedna rzecz jest do załatwienia. Załoga prosi żeby pan nie brał w ten rejs Seksbomby.

Jakiej Seksbomby?-poderwał się Lindsay -Mamy jakąś babę na pokładzie?

– Nic Zresztą sam pan zobaczy Tylko niech pan potem pamięta, ze myśmy ostrzegali.

Gogo wyszedł Burt siedział chwilę bez ruchu Nawet nie był już wściekły ani przestraszony Sam był sobie winien Nikt nie przejmował się, czy Conscllcr wróci z jeszcze jednego rejsu, czy nic Statek był na pewno ubezpieczony ładunek tez, więc w razie czego Lloyd zapłaci. I tylko długów Lmdsaya nie będzie komu uregulować Burt uśmiechnął się niewesoło powoli oswajał się z myślą iż przyszło mu dowodzić statkiem, w którym na odczyty najważniejszych nawet wskaźników należy brać oryginalną poprawkę szerokości jednego ("brudnego" dodawał w myśli) palca bosmana Gogo

Wydawało mu się, ze już nic gorszego nie może go na tym gracie spotkać, gdy nagle poderwał się jak ukłuty szydłem

– Załoga – przeleciało mu przez skołataną głowę – Jeżeli mam taki statek, to jakaż może być na nim załoga?

Postanowił to sprawdzić od razu Wyszedł na korytarz i starając się nie patrzeć na zżerane rdzą ściany pokładu gdzieniegdzie tylko zasmarowane grubą warstwą znaczonej powietrznymi pęcherzami farby, zmierzał do mesy. Mimo tego jednak, że ograniczał jak mógł pole widzenia, to i tak obraz nędzy i rozpaczy docierał do jego umęczonych widokami dnia dzisiejszego oczu. W niektórych miejscach farba była położona tak grubo, tak nachalnie, iż zdawało się, że jest jedynym spoiwem łączącym pancerne płyty segmentów.

Burt postanowił zignorować te widoki, chociaż jednocześnie przemyśliwał nad tym, jak by tu wywiesić żółtą flagę i dać nogę. Dotarł do mesy. Jazgot, jaki się z niej dobywał, przywodził na myśl ostatni najazd Selurańczyków i masakrę na Riox. To było jednak trzy wieki temu, wtedy gdy zbudowano ten przeklęty statek, i Lindsay, trwając w przeświadczeniu, że duchy nic złego mu nie uczynią, wszedł do środka. Wewnątrz zastał kilkunastu kłócących się mężczyzn. Właściwie nie sprzeczali się ze sobą. Otoczyli sporym kołem coś – lub kogoś – i wrzeszczeli z upodobaniem.

– Cisza! – ryknął Lindsay. – Co się tu dzieje?

Ludzie w przepoconych podkoszulkach i zatłuszczonych smarami spodniach rozstąpili się i Burtowi żołądek podjechał do gardła. Już wiedział, kto to jest Seksbomba. Pośrodku kręgu stał garbus z jedną nogą w ortopedycznym bucie.

O, Boże, Boże! – zatkało coś w Lindsayu. – To już tacy latają w kosmos?

– Co tu się dzieje? – powtórzył ciszej i z rezygnacją..

Garbus, przesuwając ciężki but po podłodze, podszedł do Burta i wymachując jakimś papierem, zaskrzeczał:

– Ty też nie chcesz mnie wziąć, skurwysynu? Mam kontrakt. Podpisałem i polecę.

– My się nie zgadzamy – powiedział jakiś ponury chudzielec stojący w kącie. – On przynosi pecha!

Chudy mężczyzna był bardzo wysoki, blady i zdecydowany. Wręcz dostojny. Twarz okalała mu rzadka czarna broda.

Wygląda na przywódcę mormonów – pomyślał Lindsay.

– Pecha? Pecha? – zaperzył się Seksbomba. – Kłamiesz, psi synu!

– Ja kłamię? – Chudy w oskarżycielskim geście wyciągnął długie ramię w stronę kuternogi. Popatrywał przy tym na Lindsaya, jakby chcąc sprawdzić, jakie na nim to robi wrażenie. – Każdy statek, na którym latałeś, ponosił jakąś szkodę. Widniejesz w każdym roczniku Lloyd jako zaginiony. Statki przepadały bez wieści, a ty wracałeś! Jak? Na piechotę, kulasie? To nieczysta sprawa.

– Nieczysta? – zaperzył się garbus. – Jeśli coś źle się działo, to dlatego, że nikt nigdy nie chciał słuchać moich rad.

– A jakież ty możesz dawać rady? – zainteresował się Burt.

– Wszelkie. – Seksbomba usiłował wyprostować się z godnością. – Mam stopień nawigatora. Nawigator Connan Erret, do usług.

Potem garbus oklapł w sobie i dodał cicho:

– …a latam za zwykłego ciurę.

Zapadła cisza. Lindsay nie bardzo wiedział, co powiedzieć.

– Daj ten kontrakt – wykrztusił wreszcie.

Kwit był niemożliwie brudny i zmięty, ale autentyczny. Burt zresztą nie wątpił w to. Wiedział, że Kompania Wschodniogalaktyczna przyjmie każdego.

Oddał dokument Erretowi.

– Nie mogę go nie przyjąć – powiedział do reszty obecnych i wymknął się z mesy.

Przez najbliższe dni przygotowania do startu biegły normalnie. Lindsay pienił się ze złości w sterowni, pienił się na rampie, w gabinecie przedstawiciela Kompanii w porcie Nowa Proxima, i w wielu innych jeszcze miejscach. Nie zmieniło to faktu, że stan techniczny statku pozostał nie zmieniony, za to jego zdolność do lotu pogarszała się z każdą toną yrru wrzucaną do ładowni.

W końcu Burt doszedł już do tego stanu ducha, że przestało to robić na nim wrażenie. Bez słowa podpisywał wszystkie papiery, które podsuwał mu skwapliwie usłużny pracownik Kompanii i prawie z utęsknieniem myślał o starcie. Bez względu na wynik tego manewru był to moment jego wyzwolenia. Nie wiedział, co jest w podpisywanych przez niego dokumentach, i nie chciał wiedzieć, nawet gdyby podpisał przez pomyłkę cyrograf. Obecna chwila miała jedną jedyną zaletę – na terenie kosmoportu był nieosiągalny dla wierzycieli, których -jak doszły go słuchy -ściągnęło sporo na Proximę. Dlatego nie opuszczał prawie statku, spał na nim i stołował się. Strzeżony teren lądowiska był jedynym bezpiecznym skrawkiem lądu w całym wszechświecie.

Lindsay potrafił docenić ten luksus i w końcu niemal polubił Consellera i pogodził się z myślą, że stanie się on najpewniej jego grobem. Mimo to walczył nadal, wydzierając z przepastnych magazynów Kompanii różne części zamienne, lampki, druty, rurki i podzespoły elektroniczne. Wpuszczony do magazynu kradł wszystko, co mu wpadło w rękę, me wiedząc, jaki drobiazg może mu uratować życie. Załoga robiła to sarno. Pod koniec tak się rozzuchwalili, że planowali porwanie zapasowego generatora, ale w ostatniej chwili buchnął go ktoś inny. Lindsay musiał zadowolić się skrzynką łożysk, która spadła z przejeżdżającego obok Consellera transportowca.

Wreszcie – gdy wszystko zostało już ukradzione, załadowane, pospawane, zatankowane, połatane, zdrutowane, a szmugiel przeszedł przez kontrolę celną – urządzono wielkie picie. Następnego dnia bladym świtem Conseller miał ruszyć w podróż. Lindsay był zbyt pijany tej nocy, by widzieć, że wokół nich odbywa się cicha ewakuacja – kto mógł odsuwał się jak najdalej od niewygodnego sąsiedztwa. Załogi pobliskich frachtowców zostały rozpuszczone na urlopy i przepustki, sprzęt zgrupowany w odległym punkcie kosmoportu, ludzie ewakuowani. Zostały tylko służby i wachty. Rano, gdy skacowany Burt znalazł się w sterowni, port przypominał wymarłe miasto. Żaden statek niczego nie ładował ani nie tankował, transportowce stały w garażach – słowem, wszystko było przygotowane do mającej nastąpić katastrofy. Na wieży kontrolnej był tylko jeden oficer i radiowiec, za to służby medyczne, pożarnicze i walki ze skażeniami nawet w nadkomplecie.

Oficer był młody, niedoświadczony i bardzo się bał. Widać było wyraźnie, że jako najmłodszemu wlepiono mu tę służbę dopiero wczoraj.

Lindsay zebrał potrzebnych mu ludzi w sterowni, kazał stulić gębę oficerowi na wieży i przystąpił do procedury startu.

Ciężko to szło. Conseller z trudem budził się do życia, powoli do sprawności dochodziły podzespoły, trzewia statku mruczały z dezaprobatą raczej niż z ochotą. Wszystko to przypominało reanimację Frankensteina. Burt miotał się w sterowni, był wszędzie, popychał oporne wskazówki, walił pięścią w pulpity, aż wreszcie doprowadził do tego, że Gogo zameldował niepewnym głosem:

– Jest moc, panie kapitanie!

Lindsay zamarł; cały czas miał jeszcze nadzieję, że coś niezależnego od niego uniemożliwi ten lot. Ale stało" się! Zajął swoje miejsce, przypiął się parcianymi pasami do fotela i grzmotnął pięścią w kwadratowy taster wielkości płyty chodnikowej. Przycisk rozjarzył się czerwonym światłem i w tym złowróżbnym blasku nastąpił start. Przez moment jeszcze nic się nie działo, ale potem, skądś z dołu, z piekła samego, rozległ się głuchy grzmot. Statek zadygotał, zatrząsł się i rozwibrował.

Grzmot narastał, przybierał coraz wyższe i groźniejsze tony, wskaźniki i płyta komputera rozmazały się Burtowi przed oczami. Zielona skala wysokościomierza stała twardo na zerze. Huk ogłuszał wszystkich i niemal zabijał. Do tego dołączyły się jakieś gromowe potrzaskiwania i sieknięcia jakby rozpadających się wręg i pancerza. Grzmot z dołu przeszedł nagle i prawie niezauważalnie w śpiewne zawodzenie i zielony słupek wysokościomierza drgnął nieznacznie.

– Stoimy na ogniu! – wrzasnął Burt do mikrofonu.

Nikt mu nie odpowiedział. Nie było po co. Ze wszystkich sił starali się pomóc Consellerowi w wydostaniu się z grawitacyjnej matni, wpierali nogi w podłogę, ściskali poręcze foteli i z zaciśniętymi zębami pchał go w górę centymetr po centymetrze. Szedł, podnosił się! W przeraźliwym wyciu, z napiętymi do granic możliwości mięśniami wznosili się. Wibracje nieco ustały, przedzierali się przez atmosferę i nic nie widzieli w pokrytych bielmem ekranach. Ton silników zmienił się raz jeszcze – poruszali się w coraz rzadszej atmosferze. Zielona skala opadła znowu nieco, chowając w obudowie trzydzieści kilometrów dzielących ich od powierzchni Nowej Proximy.

Lindsayowi wydawało się, że lot w próżni pozwoli mu wreszcie odpocząć. Lecieli, silniki nie działały, więc nie mogły się rozlecieć, statek, o dziwo, był szczelny. Tu i ówdzie coś nawalało, pękało, przepalało się, ale Burt i jego załoga nakradli kilka ton szmelcu, którym uzupełniali ubytki. Te "części zamienne" pochodziły najwyraźniej z równie starych gratów jak Conseller, tylko już rozebranych na śrubki. Nie można było mieć do nich zaufania, lecz oni nie mieli innego wyjścia. Więc ufali.

Mimo tych pozorów spokoju i bezpieczeństwa dwie rzeczy nie dawały spać Lindsayowi. Pierwszą było lądowanie na Selenii. Gdy Burt pomyślał tylko, że lot nie będzie trwał wiecznie, że z każdym dniem zbliżają się do portu docelowego, to właściwie przestawał myśleć. To, co.będzie się dziać, przechodziło jego wyobraźnię. I nie tylko jego. Reszta" ' załogi myślała podobnie, szykując zawczasu (jako że potem mogło już ^nie być okazji!) kozła ofiarnego. To był ten drugi problem. Seksbomba był tropiony zawzięcie po wszystkich pokładach przez żądnych krwi ludzi uważających się już po trosze za jego ofiary. Garbus znosił ze spokojem większość zaczepek, ale czasem, doprowadzony do ostateczności, wykrzykiwał to, czego się po nim spodziewano, i co doprowadzało wszystkich do wściekłości.

Pomiędzy Seksbombą a resztą załogi wytworzyło się sprzężenie zwrotne – ludzie judzili go, chcąc usłyszeć kasandryczne wrzaski kaleki, a usłyszawszy wpadali w tym większą złość i stawali się bardziej okrutni.

– Zdechniecie! Wszyscy zdechniecie! – wrzeszczał Seksbomba. – Ja wam to załatwię! Nikt, kto ze mną latał, nie wrócił cały. Dobrze, gdy wracali żywi. Ale wy nie, wy zdechniecie w najgorszy sposób – eksplodujecie w próżni. Najpierw wybuchną wasze oczy i jaja, a potem krew, zanim zastygnie w lód, rozwali wasze ciało na kawałki! Strzępy zmarzniętej na kamień skóry i szare bryły mózgów będą się wałęsać w pustce przez wieczność. Taki będzie wasz koniec, bydlaki! A ja wrócę, ja zawsze wracam…

Ludzie wokół niego dyszeli podnieceni i przerażeni roztaczaną wizją, ślinili się w chorobliwej żądzy samoudręczenia się. Taki wydawał się ich cel, a męczenie Erreta było jedynie środkiem do niego.

Ej, Seksbomba – odzywał się któryś, gdy kaleka zdyszany, spocony i wyczerpany milkł po swej tyradzie. – Opowiedz nam, jaką to panienkę miałeś ostatnio?

Skurwysyny – mówił cicho Erret. – Jesteście bandą wstrętnych trupojadów, zawszonych onanistów poczętych ze spermy smoka Na, a jest to najwstrętniejsze nasienie w całym kosmosie…

Lindsay rozpędził kilka takich seansów. Mimo że natykał się na nie zupełnie przypadkowo, spostrzegł, że załoga podejrzewa go, że ich tropi. A Erret? Nie wyglądało nawet na to, że jest mu wdzięczny. Sam nigdy nie skarżył się, a raz wezwany przez Burta i wypytywany, milczał jak zaklęty. Jedynie wychodząc z kabiny dowódcy, murszejącej jak wszystko na tym statku, powiedział:

– Moja chwila zbliża się. Czuję to!

Lindsay, który pomyślał, że Seksbomba mówi o gnębiącym go lądowaniu, o mało nie wybuchnął. W ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że zachowałby się tak samo jak inni – i zmilczał. Ale też rzadziej zaczął wychodzić z kabiny, spędzając w niej większość czasu. Nie chciał nawet przypadkiem być zmuszony do interwencji w obronie Erreta. Tylko on jeden zwracał się do niego w ten sposób, ale i to nie budziło wyraźnej wdzięczności garbusa. Chyba wolał być Seksbombą.

Lot ciągnął się nieznośnie. W drugim miesiącu podróży odebrali sygnał Patrolu ostrzegający o obecności w sektorze statku Czarnego Johna, ale Lindsay zignorował tę informację. Korsarz musiałby chyba na głowę upaść, by napadać na frachtowiec Kompanii Wschodniogalaktycznej. W całym zamieszkanym kosmosie wiadomo było, że jej statki to najnędz-niejszy łup. Właściwie nawet nie łup, a kłopot. Cóż by począł Czarny John z trzema milionami ton rudy yrru? Lindsay nie potrafił sobie wyobrazić tego, bo nie miał pojęcia, do czego służy yrr.

Jedyne niebezpieczeństwo, jakie mogło im grozić ze strony Czarnego Johna i Patrolu równocześnie, to walka, na której polu mógł się zawieruszyć nieruchawy Conseller. Wtedy przepowiednia Seksbomby mogła się łatwo spełnić, ale o tym Lindsay wolał nie myśleć. Miał przyjemniejsze tematy. Drugi miesiąc lotu to, według wszystkich podręczników psychologii kosmicznej, okres największego nasilenia marzeń seksualnych. Na statku nie było aparatury symulacyjnej, więc Burt musiał polegać na własnej wyobraźni i pamięci. W porównaniu z innymi dziedzinami życia w tej materii miał bogate doświadczenie i jego myśl hasała teraz po bezdrożach erotyki niczym nie skrępowana. Miłe te rojenia przerwane zostały brutalnie i zdecydowanie.

W pięćdziesiątym czwartym dniu lotu do kabiny Lindsaya wpadł Gogo, ciągnąc za sobą słabo opierającego się mata obserwatora.

– Czego chcecie? – warknął Burt. – Nie umiecie pukać?

– Przepraszam, szefie – bosman nie miał wcale miny człowieka przepraszającego za cokolwiek – ale Hugh dostrzegł coś dziwnego, prawda, Hugh?

– No, co tam? – burczał Lindsay, usiłując się trochę ogarnąć.

Mat był chudy, pryszczaty i nerwowy.

– Jakiś statek zbliża się do nas, kapitanie – zameldował mat Hugh falsetem. – Nie odpowiada na sygnały. To może być statek korsarski, sir.

– Uzbrojony? – zainteresował się Lindsay.

– Nie wiadomo – odparł za mata Gogo. – Dopiero co wszedł na optyczną.

– Dobra – westchnął Burt z rezygnacją. – Pójdę zobaczyć.

W sterowni zastali Seksbombę, który z wyraźnym zainteresowaniem wlepiał oczy w jedyny działający jako tako ekran. Był tym tak pochłonięty, że nie usłyszał wchodzących.

– Co ty tu robisz, Erret? – zapytał Lindsay. – Dowodzisz? Garbus drgnął, ale w przeciwieństwie do ich poprzednich spotkań nie okazał uniżoności ani nie usunął się chyłkiem. Popatrzył na Lindsaya jakoś tak zwycięsko i z wyraźną pewnością siebie.

– Jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu, kapitanie, to zostanę – powiedział Seksbomba z tym nowym, denerwującym akcentem wyższości. – Mogę się przydać.

Lindsay wzruszył ramionami, nie widział takiej możliwości. Popatrzył na ekran. Obcy statek idący zbieżnym kursem doganiał ich szybko. Był większy niż ścigacze Patrolu, ale przynajmniej tak samo prędki. Nie był to statek pasażerski ani handlowy. Pozostawały dwie możliwości – obcy był pojazdem wojskowym albo pirackim. Burt poszedł do komputera i sprawdził trajektorię statku.

Obcy szedł po hiperboli, której ramię miało go wyprowadzić na kurs równoległy z torem Consellera. Do momentu spotkania brakowało około piętnastu minut. Było to zbyt mało, by uznać, że jest to przypadek. Lindsay pożałował nagle, że za całe uzbrojenie ma sześciostrzałowy służbowy rewolwer pamiętający zapewne czasy buntów załóg i zamieszek pokładowych. Spojrzał na Erreta. Seksbomba miał zamknięte oczy i wygląd psa gończego. Burt westchnął i powiedział do mikrofonu:

– Mówi Burt Lindsay, kapitan frachtowca Conseller własności Kompanii Wschodniogalaktycznej. Do statku idącego na kurs zbieżny: Podaj swój kod!

Odczekał chwilę i ponowił wezwanie. Nie liczył na odpowiedź i nie zawiódł się. Usiadł w swoim fotelu i postanowił poczekać na dalszy rozwój wypadków. Zresztą nie mógł nic innego zrobić. Nie mógł zmienić kursu, nie mógł próbować ucieczki, nie mógł ostrzelać obcego ze swej służbowej broni. Cała inicjatywa należała do tamtego, Burt mógł tylko czekać. Słyszał, że za jego plecami zgromadziła się cała załoga, ale nie reagował na to. Nie zamierzał wysyłać ludzi na stanowiska bojowe, bo takich nie było. Wreszcie obcy statek zrównał się z Consellerem i przez dobrą chwilę oba pojazdy mierzyły się oczami swych załóg. Przy Consellerze tamten był łupiną zaledwie, ale był groźny.

– Niszczyciel – ocenił Burt w myśli. – Mógłby nas zdmuchnąć jedną salwą!

Obcy był widocznie tego samego zdania, bo zamrugał wesoło światłami pozycyjnymi. Oprócz nich nie miał na kadłubie żadnych oznaczeń. To był pirat.

Lindsay był o tym przekonany i właśnie miał zamiar ponownie wygłosić swą drętwą formułkę powitalną, gdy dowódca niszczyciela zgłosił się pierwszy.

– Hej, Lindsay! – usłyszeli w sterowni starczy tenorek. – Mówi Czarny John! Powiedz, co wieziesz, synu?

Burt przełknął nerwowo ślinę. Po raz pierwszy w życiu spotkał legendarnego korsarza i ten fakt wywarł na nim wielkie wrażenie.

– No, mów, nie bój się – popędzał go John. – Wiele dobrego o tobie słyszałem. Mam u siebie paru chłopców, którzy chętnie wypruliby z ciebie trochę forsy. Podobno robisz długi?

Korsarz poczekał chwilę na odpowiedź, a nie doczekawszy się ciągnął dalej:

– To źle – rzekł mentorskim tonem. – Długi niszczą przyjaźń. Więc, powiadasz, co wieziesz, synu?

– Yrr – odpowiedział wreszcie Lindsay. – Trzy miliony ton rudy yrru. Nie wie pan czasem, do czego może to służyć, sir?

– Fiuu… – gwizdnął John. – Nielichy ładunek. Nie wiem, co to jest yrr, i nic mnie to nie obchodzi. Jeżeli chodzi o towar, to możesz być spokojny. Mam inną sprawę, ale o niej możemy pogadać tylko w cztery oczy. Zgadzasz się?

– Chyba nie mam wyboru, sir?

– Nie, nie masz – zarechotał pirat. – Wysyłam po ciebie szalupę. Oczywiście żadnych sztuczek, gramy jak dżentelmeni?

– Oczywiście… – odparł Burt.

Statek Czarnego Johna zrobił na Lindsayu oszałamiające wrażenie. Jego gospodarz nieco mniejsze. John nie był wcale czarny, tylko łysy j bezzębny. Krótko przystrzyżona, siwa i rzadka broda upodobniała go do mnicha. Również oczy. Na tym podobieństwo się kończyło.

– Inaczej sobie ciebie wyobrażałem, synu – powiedział korsarz na powitanie.

Ja też – chciał odrzec Lindsay, ale ugryzł się w język. Nie wiedział, jak dużą dozą humoru dysponuje Czarny John. Pirat przyjął go w sterowni. Sam był nie uzbrojony, ale za jego plecami tkwili dwaj ludzie z klanu "Gotowych na wszystko".

– Przejdźmy do rzeczy – odezwał się znowu John. – Skoro masz trzy miliony ton ładunku, to chyba twój statek ma ze trzy i pół miliona BRT, co?

– Cztery miliony, sir.

– Jeszcze lepiej – ucieszył się pirat. – To znacznie upraszcza nasze sprawy. Przy tym tonażu moje dwieście tysięcy nic nie znaczy.

– Co, proszę? – nie zrozumiał Burt.

– Mówię, synu – John bawił się zaskoczeniem Lindsaya – że mój statek to jest zaledwie dwieście tysięcy BRT. Chcę po prostu znaleźć schronienie w twojej ładowni. Na krótki czas – zastrzegł się.

– Chce pan z całym statkiem… do ładowni?

– A cóż w tym dziwnego? – zaperzył się stary. – Myślisz może, że nie dam rady, że to niemożliwe? Przekonasz się! Wszystko przemyślałem. Słyszałeś chyba komunikat Patrolu? Te sukinsyny depczą mi po piętach. Miałem spore kłopoty, żeby się im urwać. Udało mi się to, ale wiem, że zablokowali ten region tak dokładnie jak nigdy dotąd. Myślałem, że będę musiał się przebijać w walce, bo te dranie zrobiły się bardzo bezczelne, aż tu nagle ty spadłeś mi z tym starym pudłem dosłownie z nieba! Zawróciłem od razu, jak tylko was wykryliśmy. Ty mnie przewieziesz przez obławę. Nawet w razie kontroli damy sobie radę. Przemyślałem wszystko. Mógłbym oczywiście zagarnąć wasz Conseller, a ciebie i twoją załogę rozpylić na cztery wiatry, ale jesteście mi potrzebni. Ostatecznie autentyczna załoga frachtowca to jest coś, czego moi ludzie nie potrafiliby zagrać. Mam nadzieję, że zgadzasz się, synu?

– Chyba nie mam wyboru, sir? – powiedział po raz drugi tego dnia Lindsay.

Po półgodzinie od wypowiedzenia przez Burta tych słów na Consellerze rozpętało się piekło. Czarny John zjawił się osobiście z dużo większą świtą niż ta, która towarzyszyła mu podczas rozmowy z Lindsayem. Kilku z tych ludzi Burt znał osobiście i teraz starannie unikał ich wzroku.

Pirat dokonał inspekcji prawie całego statku, co było o tyle kłopotliwe, że włóczył Lindsaya kilometrami korytarzy. Zdawało się, że staruch ma niespożyte siły. Przez cały czas oględzin nie odezwał się ani słowem, dopiero gdy po kilku godzinach znaleźli się znowu w sterowni, wydał z siebie westchnienie.

– Taaak… – wysapał i zamilkł.

Przyjrzał się z zainteresowaniem połatanej tablicy sterowniczej i spojrzał z podziwem na Burta.

– Nie boisz się na tym latać, synu? Lindsay wzruszył ramionami.

– Już mówiłem, mam długi. To była jedyna robota, którą mogłem dostać od ręki.

Czarny John pokiwał ze zrozumieniem głową. Zdawał się wczuwać w jego sytuację.

– Zmęczyłeś się? – zapytał jeszcze.

– Od lat tak się nie uchodziłem.

Korsarz powiódł wzrokiem po obecnych i zatrzymał się na chwilę przy Seksbombie.

– Chyba już cię gdzieś widziałem, kulasie – powiedział, marszcząc z wysiłku czoło. – Spotkaliśmy się chyba, nie?

– Raczej nie – powiedział Seksbomba swoim nowym głosem. – Nie miałem przyjemności.

– Dobra – rzekł raźnie John. – Mniejsza z tym. Zabierajmy się do roboty.

Lindsay jęknął w duchu. Miał już po uszy korsarza i jego planu. Jednak musiał się podporządkować. Zresztą roboty nie było dużo. Statek piratów mógł bez przeszkód przejść przez igielne ucho, więc po dwóch przymiarkach znalazł się w ładowni. Przycumowali go do magnetycznych chwytaków służących do kotwiczenia kontenerów i na tym ich zadanie w zasadzie skończyło się. Wedle następnych wskazówek korsarza mieli dać się zamknąć w jego statku, który wcześniej został spięty z komputerem pokładowym Consellera. Nad swym nowym wehikułem nie mieli więc żadnej władzy; nawet pozwolenie otwarcia drzwi toalety nadchodziło ze sterowni frachtowca dopiero na wyraźne życzenie potrzebującego. W statku Czarnego Johna paliły się tylko nocne światła. Na to też nie mieli żadnego wpływu.

Gdy to wszystko zostało przygotowane, gęsiego i pod eskortą wmaszerowali na pokład tych dodatkowych dwustu tysięcy BRT. Ostatni szedł Erret, zataczając się jakoś nadmiernie. Któryś z ludzi Johna pomaga mu, popychając go kolbą broni w plecy. Lindsayowi, który akurat obrócił się w prawie ciemnej ładowni, wydało się, że Seksbomba zgubił gdzieś swój garb. Zebrali się w sterowni i usiedli na podłodze pod ścianami, wyciągając nogi przed siebie. Lindsay zajął miejsce dowódcy.

– Widzę, że dobrze się pan u mnie czuje! – odezwał się Czarny John na powitanie. – Proszę się rozgościć. Sądzę, że to wszystko nie potrwa długo. Gdybyście byli nam potrzebni, zawiadomimy was. Aha, jeszcze jedno – pamiętajcie, że widzimy was i słyszymy cały czas. Lepiej będzie dla was, gdy nie będziecie za dużo kombinować!

Połączenie zostało przerwane. Siedzieli w milczeniu i w męczącym półmroku. Zdawało się, że na coś czekają. Było to idiotyczne, ich podróż w tej nowej sytuacji mogła przecież potrwać wiele tygodni. Zgodnie z rozsądkiem należało rzeczywiście "rozgościć" się i urządzić na dłuższy czas. Mogli tak samo nic nie robić, jak nic nie robili na pokładzie Consellera. Fakt podwójnego zamknięcia nie powinien na nich działać jakoś szczególnie. A mimo to czuli się – a przynajmniej czuł tak Lindsay – dziwnie. Nie wiedział, czy to z powodu samego zmniejszenia przestrzeni życiowej, czy też z powodu przymusu czuł się bardziej więźniem niż wtedy, gdy dowodził rozpadającym się Consellerem.

Czas mijał, nie wiedział nawet, czy upływają minuty czy godziny. Ludzie powoli oswajali się z nową sytuacją i rozłazili po statku. Oglądali, obgadywali, zaglądali do cudzych rzeczy… Wreszcie w sterowni został sam Burt i Erret. Lindsay popatrzył na niego uważnie – Seksbomba siedział prosto, oparty o ścianę, z wyciągniętymi przed siebie bosymi nogami! Obie były równej długości, a obok leżał tylko jeden but, ten normalny.

Oszołomiony Lindsay chciał właśnie zapytać, co to wszystko znaczy, gdy nagle od dzioba Consellera dobiegł głuchy grzmot, a potem drżenie przebiegło przez cały pancerz, przenosząc się przez magnetyczne kotwy na ich stateczek zamknięty w trzewiach olbrzyma. Jednocześnie w sterowni zabłysło pełne światło i ożyły wszystkie urządzenia. Burt poderwał się na równe nogi. Zapomniał o Errecie. Patrzył na działające już teraz ekrany. Były ciemne, bo pokazywały wnętrze ładowni, ale nagle Lindsay doznał wrażenia, że w jednym miejscu pojawił się nieregularny pas jeszcze większej czerni popstrzonej świetlikami gwiazd! Conseller rozpadał się!

Nie było wątpliwości, spracowany pancerz rozłaził się, pękał na wielkie płyty, powietrze rozsadzało go jak przeterminowaną puszkę konserw. Miliony ton metalu i tajemniczej rudy yrru rozpływały się powoli i majestatycznie w pustce, podążając jednak ciągle w stronę odległej Selenii. Magnetyczne chwytaki straciły swą moc i uwolniony niszczyciel dryfował wraz ze szczątkami frachtowca jak jeszcze jeden z jego zużytych elementów.

Burt nie robił nic, chociaż miał już całkowitą władzę nad statkiem. Nie wiedział, co się stało. Słyszał wybuch. Ale co go spowodowało? Czyżby Conseller rozpadł się sam z siebie w najodpowiedniejszej z możliwych chwil? Nie, to nieprawdopodobne. Nawet nie zauważył, że w sterowni znów byli wszyscy. Ale najbliżej stał Erret. Erret bez garbu i z jednakowymi nogami.

– Dostałem go wreszcie – powiedział Seksbomba.

Pomimo zamieszania panującego w sterowni wszyscy usłyszeli. I zamilkli.

– To ty? – zapytał Lmdsay, mając nadzieję, że zwariował. – Jak to zrobiłeś?

– Normalnie. W sterowni Consellera zostawiłem niewielki ładunek jądrowy o opóźnionym działaniu. Bardzo prymitywny, ale niezawodny. To był mój garb. Resztę urządzenia miałem w ortopedycznym bucie. To wszystko.

Ale jak mogłeś nosić na plecach bombę? Promieniowanie…

– Wam ono nie mogło zagrozić, dbałem o to. A ja…? Ja jestem homoidem, mnie ono nie szkodziło.

– Jesteś robotem? – wystękał Lindsay.

– Powiedzmy, że nie jestem człowiekiem. Wyprodukowano mnie-nas w liczbie stu pięćdziesięciu egzemplarzy. Naszym-moim zadaniem było zniszczenie Czarnego Johna. Wiele razy nie udawało się to, dlatego niektórym zdawało się, że przynoszę załogom pecha, a sam wracam. Tak to wyglądało. Ale uczyłem się. Za każdym razem, gdy popełniałem błąd, ja-następny byłem mądrzejszy. Aż wreszcie stało się. Patrol celowo starał się zapędzić Johna w nasze sąsiedztwo, by tym samym zwiększyć szansę mojego z nim spotkania. Oczywiście nikt nie mógł podejrzewać, że ten pirat wymyśli tak genialny – dla obu stron – plan. Ale stało się!

– Hm – chrząknął Lindsay. – I co teraz?

Z powątpiewaniem powiódł wzrokiem po twarzach obecnych, a potem po sterylnie czystej, aseptycznej niemal i kolorowej sterowni.

– Nie bardzo wiem, czy umiem tym kierować – dodał.


1979-1985

Загрузка...